„Istotnie, nie tak dawno jeszcze chciałem prosić Razumichina o dostarczenie mi jakiej roboty, jakich lekcyj, lub czegoś podobnego...“ domyślał się Raskolnikow... „ale czem on teraz może mi dopomóc? Dajmy na to, że lekcje dostanie, przypuśćmy nawet, że się podzieli ostatnim groszem, tak że się uda nawet buty kupić i ubranie poprawić, żeby chodzić na lekcje... hm... No, a dalej? Co można zrobić za dyski? Czy mnie teraz tego trzeba? Doprawdy zabawne, żem poszedł do Razumichina...“
Pytanie, dlaczego szedł do Razumichina, niepokoiło go więcej, niż mógł nawet przypuszczać; z trwogą dopatrywał się jakiejś złej wróżby w tym, napozór, najzwyczajniejszym postępku.
„Jakto? Czyliż istotnie chciałem naprawić wszystko przez jednego Razumichina? Miałże Razumichin być jedynym moim zbawcą?“ zapytywał siebie ze zdziwieniem.
Myślał i pocierał sobie czoło, gdy nagle, ni stąd ni zowąd, tak sama z siebie przyszła mu do głowy myśl arcydziwna.
— Hm „do Razumichina“ — wyszeptał nagle całkiem spokojnie, jakby w stanowczem zdecydowaniu — do Razumichina pójdę, to fakt... ale — nie teraz... Pójdę do niego nazajutrz po tamtem, gdy się już tamto ukończy i gdy wszystko pójdzie nową drogą.
I nagle zatrząsł się.
„Po tamtem“ — zawołał, zrywając się z ławki — „a czyż tamto będzie? Miałożby być istotnie?“
Opuścił ławkę i poszedł, prawie pobiegł; chciał zrazu zawrócić w stronę domu, ale myśl o powrocie do domu przejęła go wstrętem: tam właśnie, w kącie, w owej fatal-
Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom I.djvu/58
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ V