Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom II.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 125 —

podobnem do płaczu dziecka, w tej ufającej, dziecinnej i zarazem rozpaczliwej prośbie o pomoc, że zdawało się iż wszyscy ulitowali się nad nieszczęsną. Przynajmniej pan Piotr zaraz się ulitował:
— Pani! pani! — wołał przekonywającym głosem — to się pani przecie nie tyczy! Nikt się nie poważy pani oskarżać o zmowę, o udział, tembardziej, żeś pani sama wykryła prawdę, przez wywrócenie kieszeni: a więc niceś pani nie podejrzewała. Bardzo a bardzo gotów jestem żałować, jeśli to nędza popchnęła pannę Zofję do tego czynu, ale dlaczegóż panna nie chciałaś się przyznać? Lękasz się wstydu? Pierwszy krok? Możeś się panna zmieszała? To jasne, jasne... Ale dlaczegóż było puszczać się na takie ryzyko! Panowie! — zwrócił się do obecnych — panowie! Żałując i, że tak powiem, litując się, gotów jestem przebaczyć, pomimo obelg jakie mnie spotkały. Niech ten wstyd będzie dla panny nauczką na przyszłość — zwrócił się do Zosi — a ja dochodzić więcej nie będę i sprawę umarzam. Dosyć!
Łużyn z ukosa spojrzał na Raskolnikowa. Spojrzenia ich spotykały się. Gorący wzrok Raskolnikowa gotów był go spalić.
Tymczasem pani Katarzyna, jakby już nic nie słyszała: ściskała i całowała Zosię, jak obłąkana. Dzieci także objęły ze wszystkich stron Zosię swojemi rączkami, a Polcia, która niezupełnie zresztą rozumiała o co chodzi, zdawała się tonąć w łzach, nadrywając się od łkania i ukrywszy nabrzękłą ładną buzię na ramieniu Zosi.
— Ach, jak to podle! — dał się słyszeć nagłe dobitny głos we drzwiach.
Łużyn obejrzał się szybko.
— Co to za nikczemność! — powtórzył Lebieziatnikow śmiało patrząc mu w oczy.
Pan Piotr jakgdyby zadrżał. Wszyscy to spostrzegli. (Później wspomniano o tem). Lebieziatnikow wszedł do pokoju.
— I pan śmiałeś mnie brać na świadka? — rzekł, zbliżając się do Łużyna.
— Co to ma znaczyć, panie Andrzeju? O czem pan mówi? — wyszeptał Łużyn.
— To ma znaczyć, żeś pan... łotr, to znaczą moje sło-