Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom I.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 110 —

— I przy podpisywaniu ledwie pióro mógł utrzymać — zauważył referent, siadając na swoje miejsce i zabierając się znowu do swych papierów.
— A dawno pan jesteś chory? — krzyknął porucznik ze swego miejsca i także przerzucając papiery. — On, oczywiście, także przyglądał się choremu wówczas, gdy ten był nieprzytomny, ale zaraz odszedł, gdy odzyskał przytomność.
— Od wczoraj... — wyszeptał w odpowiedzi Raskolnikow.
— A wczoraj wychodziłeś pan na miasto?
— Wychodziłem.
— Chory?
— Chory.
— O której godzinie?
— O ósmej w wieczór.
— A dokąd, pozwól się pan zapytać?
— Na ulicę.
— Krótko i węzłowato.
Raskolnikow odpowiadał prędko, urywanie, cały blady, jak chusta, i nie spuszczając czarnych zaognionych oczu pod wzrokiem porucznika.
— On ledwie stoi na nogach, a ty... — wtrącił naczelnik.
— Nic nie szkodzi! — dziwnie jakoś wymówił porucznik. Naczelnik chciał coś jeszcze dodać, ale spojrzawszy na referenta, który także bardzo dwuznacznie patrzył na niego, zamilkł. Wszyscy nagle zamilkli. Dziwnie było.
— No, dobrze — zakończył porucznik — nie zatrzymujemy pana.
Raskolnikow wyszedł. Mógł jeszcze słyszeć, jak po jego wyjściu zaczęła się nagle ożywiona rozmowa, w której najgłośniej rozlegał się pytający głos naczelnika... Na ulicy ocknął się zupełnie.
„Rewizja, rewizja, zaraz rewizja!“ powtarzał do siebie, przyspieszając kroku — „złodzieje! podejrzewają!“ — Dawny strach znowu go przejął od stóp do głowy.