Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom I.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 280 —

siał więc wejść zaraz na pierwsze schody. Raskolnikow pobiegł za nim. W istocie o dwa piętra wyżej, słychać było jeszcze miarowe, wolne kroki. Rzecz dziwna, schody nie były mu obce! Okno na parterze; smutnie i tajemniczo przedzierał się przez szyby promień księżyca: otóż i pierwsze piętro. Ba! Toż to samo mieszkanie, w którem robili malarze... Że też odrazu nie poznał? Kroki człowieka idącego naprzód ucichły: „musiał się więc zatrzymać, albo schował się gdzieś“. Otóż i drugie piętro; czy iść dalej? I jaka tam cisza, aż strach... Ale poszedł. Odgłos własnych kroków trwożył go i przerażał. Boże, jak ciemno! Mieszczanin z pewnością gdzieś się zaczaił w kącie. A! mieszkanie otworzone naoścież na schody; pomyślał i wszedł. W przedpokoju było ciemno i pusto, ani żywej duszy, jakby wymarli: pocichutku, na palcach wszedł do salki; cały pokój jasno był oświetlony blaskiem księżyca; wszystko tu podawnemu: krzesła, lustro, żółta kanapa i obrazki w ramkach. Ogromny, okrągły, miedziano czerwony miesiąc patrzył prosto w okno. „To z księżyca taka cisza, pomyślał Raskolnikow — pewno teraz odgaduje zagadkę“. Stał i czekał, długo czekał, i im spokojniejszym był księżyc, tem silniej biło mu serce, aż go bolało. I ciągle cisza. Nagle dał się słyszeć suchy trzask, jakby złamano drzazgę i znowu wszystko zamarło. Zbudzona mucha, nagle z rozpędu uderzyła się o szkło i zabrzęczała żałośnie. W tej samej chwili, w kącie, pomiędzy małą szafką i oknem, spostrzegł jakby wiszącą na ścianie salopę. „Skąd tu ta salopa? — pomyślał: — wszak jej poprzednio nie było...“ Zbliżył się pocichutku, i domyślił się, że za salopą jakby się ktoś chował. Ostrożnie odsunął ręką salopę i ujrzał, że stoi tam krzesło, a na krześle w kącie siedzi staruszka, skulona i ze spuszczoną głową, tak że żadną miarą nie mógł zobaczyć jej twarzy, ale to była ona. Postał przed nią: „boi się?“ pomyślał, pocichutku wyjął z pętli topór i uderzył starą po ciemieniu raz i drugi. Ale rzecz dziwna: ani się poruszyła od uderzeń, jak drewniana. Przeląkł się, nachylił się bliżej i zaczął się jej przyglądać; ale ona jeszcze niżej spuściła głowę. Wtedy pochylił się aż do samej podłogi i zajrzał jej w twarz od dołu, zajrzał i obumarł: staruszka siedziała i śmiała się — aż się zanosiła cichym, niedosłyszalnym śmiechem, z całych sił starając się, ażeby on jej nie usłyszał. Nagle, zda-