Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom I.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 281 —

ło mu się, że drzwi od sypialni otworzyły się ledwie — ledwie i że tam także jakby się roześmiano i zaczęto szeptać. Wściekłość go ogarnęła: z całej siły jął bić staruszkę po głowie, ale za każdem uderzeniem topora śmiech i szept z sypialni stawały się coraz głośniejsze, a staruszeczka aż się cała trzęsła od śmiechu. Chciał uciekać, ale cała izba pełna była ludzi, drzwi na schody otworzone naoścież i na klatce schodowej na schodach, aż do samego dołu — nic tylko ludzie, głowa w głowę, wszyscy patrzą, ale wszyscy się przyczaili i czekają, milczą!... Serce mu się ścisnęło, nogi nieruchome jakby wrosły w ziemię... Chciał krzyknąć i — obudził się.
Ciężko odetchnął; ale rzecz dziwna, sen jakgdyby trwał nadal; jego drzwi otworzone były naoścież, a na progu stał zupełnie obcy mu człowiek i przypatrywał mu się z uwagą.
Raskolnikow nie zdążył jeszcze zupełnie otworzyć oczu i natychmiast przymknął je znowu. Leżał na wznak i nie ruszał się. „Czy to sen jeszcze, czy nie“, myślał i zlekka, niedostrzegalnie, znowu podniósł rzęsy, ażeby spojrzeć: nieznajomy stał na tem samem miejscu i ciągle się weń wpatrywał. Nagle przestąpił ostrożnie przez próg, starannie zamknął drzwi za sobą, zbliżył się do krzesła, wyczekał chwilkę, przez cały ten czas nie spuszczając zeń wzroku — i cicho, bez hałasu, siadł na krześle przy kanapie; kapelusz położył, z boku, na podłodze, a obiema rękoma oparł się o laskę, oparłszy na ręce podbródek. Widać było, że zamierza czekać długo. O ile można było rozejrzeć zmrużonemi oczyma, był to człowiek już niemłody, tęgi, z gęstą, jasną, prawie białą brodą...
Minęło z dziesięć minut. Było jeszcze widno, ale już wieczór nadchodził. W pokoju panowała cisza zupełna. Nawet ze schodów nie słychać było żadnego dźwięku. Tylko brzęczała i biła się jakaś duża mucha, uderzając się z rozpędu o szybę. Nakoniec stało się to nie do zniesienia: Raskolnikow podniósł się nagle i usiadł na kanapie.
— No, mów pan, czego pan chcesz?
— A, wiedziałem ja dobrze, że pan nie śpisz, że pan tylko udajesz — dziwnie jakoś odparł nieznajomy, roześmiawszy się spokojnie. — Mam zaszczyt się przedstawić: — jestem Arkadjusz Świdrygajłow.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.