Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom II.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 273 —

na robotę, wszyscy zdejmowali czapki, wszyscy się kłaniali:
— Matuszka, Zofja Siemionówna, matko ty nasza, delikatna, chorowita! — mówili ci piętnowani, ordynarni katorznicy do tej maleńkiej i chudziutkiej istotki.
Ona się do nich uśmiechała. Oni lubili nawet jej chód, odwracali się, ażeby popatrzeć jak ona idzie i chwalili ją; chwalili ją nawet za to, że taka maleńka, nie wiedzieli nawet, za co ją pochwalić. Chodzili nawet do niej leczyć się.
On przeleżał w szpitalu przez cały koniec postu i przez święta. Już będąc rekonwalescentem, przypomniał sobie swoje sny, gdy jeszcze leżał w gorączce i w malignie. Roiło mu się w chorobie, jakoby cały świat skazany został na pastwę jakiejś strasznej i niesłychanej morowej zarazy, idącej z głębi Azji na Europę. Wszyscy musieli zginąć oprócz niektórych, bardzo niewielu wybranych. Zjawiły się jakieś nowe bakterje, żyjątka były duchami, obdarzonemi rozumem i wolą. Ludzie, których się uczepiły dostawały zaraz obłąkania. Lecz nigdy, nigdy ludzie nie mieli się za tak rozumnych i stanowczych, jak ci właśnie zarażeni. Nigdy nie uważali za bardziej kategoryczne i słuszne swoich wyroków, swoich wywodów naukowych swoich moralnych przekonań i poglądów. Całe osady, całe miasta i narody zarażały się i warjowały. Wszyscy byli niespokojni i nie rozumieli jeden drugiego, każdy myślał że w nim jednym zawarta jest prawda, i męczył się, patrząc na innych, bił się w piersi, płakał i załamywał ręce. Nie wiedzieli kogo i jak sądzić, nie mogli się zgodzić co uważać za złe, a co za dobre. Nie wiedzieli kogo oskarżać a kogo usprawiedliwiać. Ludzie zabijali jeden drugiego w jakiejś bezmyślnej złości. Zbierali się jeden przeciwko drugiemu całemi armjami, lecz armje już w marszu, zaczynały nagle same siebie gnębić, szeregi pierzchały, rycerze rzucili się jeden na drugiego, kłuli się i zarzynali gryźlil i pożerali jeden drugiego. W miastach przez cały dzień uderzano na trwogę: wzywano wszystkich, lecz kto i poco wzywał, nikt tego nie wiedział, a wszyscy byli w trwodze. Opuszczano najpospolitsze rzemiosła, każdy bowiem ofiarowywał swoje myśli, swoje poprawki i zgodzić się nie mogli; rolnictwo stanęło. Gdzie niegdzie ludzie zbiegali się w kupki, umawiali się o coś, przysięgali, że się