Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom I.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 49 —

dającego teorję o wyższości żon, wziętych z nędzy i obdarzanych dobrodziejstwami przez mężów, i to głoszącego prawie na pierwszej wizycie. Ale przypuśćmy, że mu się to „wymknęło“, choć niby jest to człowiek racjonalny (tak że może wcale mu się nie wymknęło, lecz chciał z góry wyłożyć swoje zasady), lecz Dunia, Dunia? Wszak dla niej ten człowiek jest zrozumiały, i żyć z takim? Wszakże chleb tylko czarny jeść będzie i wodą go popijać, ale duszy swej nie sprzeda, ale swej moralnej swobody nie odda za komfort; za całe księstwo Szlezwig-Holsztyńskie nie odda, a cóż dopiero za pana Łużyna. Nie, Dunia nie była taką, gdy ją znałem, i oczywiście nie jest taką i teraz!... Co tu gadać. Kością stoją Świdrygajłowie. Ciężko za dwieście rubli włóczyć się na guwernerce po gubernjach, ale wiem ja jednakże, iż siostra moja pójdzie raczej za niewolnicę do plantatora, lub za Łotysza do Kurlandczyka, zanim spodli swego ducha i uczucie moralne związkiem z człowiekiem, którego nie szanuje i z którym nic nie ma wspólnego — na wieki, dla osobistej wygody! I niechby nawet pan Łużyn był ze szczerego złota lub z najdroższego brylantu i wtedy jeszcze nie zgodzi się być prawną nałożnicą pana Łużyna! Dlaczegóż teraz się zgadza? Na czem sztuka polega? Gdzie rozwiązanie? Rzecz jasna: dla siebie, dla swego komfortu, nawet dla ocalenia siebie od śmierci, ona się nie sprzeda, ale właśnie sprzedaje się dla czegoś innego. Dla miłego, dla ukochanego człowieka! Wszystko sprzeda! O, skorzystamy z okazji i zmiażdżymy nasze uczucie moralne; swobodę, spokój, nawet sumienie, wszystko, wszystko zaniesiemy na targowisko. Przepadnij, życie! Byle tylko te nasze ukochane istoty były szczęśliwe. Nie dość tego, wymyślimy naszą własną kazuistykę, nauczymy się od jezuitów, i na czas pewien, może się nam i uda i samych siebie uspokoić, przekonać, że tak trzeba, istotnie trzeba dla dobrej sprawy. Tacy to właśnie jesteśmy, i wszystko jasne, jak dzień. Jasne, że tu nikt inny, jeno Rodjon, syn Romana, Raskolnikow górą, na pierwszym planie. No jakże, można mu dać szczęście, utrzymać na uniwersytecie, zrobić wspólnikiem w biurze, cały los mu zabezpieczyć; a może z czasem, zakończy swój żywot, jako bogacz, powszechnie czczony i szanowany, a może nawet i sławny! A matka? Aleć tu Rodzio, najukochańsze dziecko, pierworodny synek! No jakże dla ta-