Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom I.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 105 —

Porucznik bystro spojrzał nań, referent z lekka kiwnął głową.
— ...Otóż raz jeszcze i to po raz ostatni, ostatni, rozumiesz — ciągnął porucznik: — niech mi jeszcze w twoim porządnym domu choć jeden jedyny raz zdarzy się coś podobnego, to pójdziesz na cugunder, jak się mówi górnym stylem. Rozumiesz? Więc literat, redaktor, pięć rubli w „porządnym domu“ za połę wziął? Otóż to, panowie redaktorzy! — i pogardliwym wzrokiem zmierzył Raskolnikowa. — Przed trzema dniami w restauracji także awantura: zjadł obiad i płacić nie chce: „ja, powiada, w satyrze was wszystkich opiszę za to“. Na statku także inny, w zeszłym tygodniu, szanowną rodzinę radcy stanu zobelżył w najpodlejszych wyrazach. Z cukierni onegdaj pięściami wypędzono jednego. Tacy to są redaktorzy, literaci, studenci, heroldowie... tfu. A ty ruszaj! Ja kiedy sam zajdę do ciebie. Wtedy strzeż się! Rozumiesz?
Tłusta niemka z przyspieszoną uprzejmością jęła przysiadać na wszystkie strony i przysiadając cofała się ku drzwiom; ale we drzwiach natknęła się na pokaźnego oficera, z pogodną świeżą twarzą i pysznemi gęstemi jasno-blond faworytami. Był to sam naczelnik cyrkułu.
Niemka przysiadła skwapliwie nieomal do samej podłogi i po chwili drobnym kroczkiem, podskakując, wybiegła z biura policji.
— Znowu gwałt, znowu pioruny, błyskawice, gromy, huragany! — uprzejmie i życzliwie zwrócił się przybyły do porucznika — znowu draśnięte serce, znowu wybuch. Już na schodach słyszałem!
— E, kiedy bo... — z szlachetną niedbałością odparł zagadnięty, przechodząc z jakiemiś papierami do drugiego stołu i charakterystycznie poruszając ramionami za każdym krokiem — gdzie krok, tam i ramię: — oto patrz pan: pan redaktor, to jest niby student, były wprawdzie, długów nie płaci, weksle wystawia, z mieszkania się nie wyprowadza, ciągłe skargi, a raczył wystąpić z pretensją, żem papierosa przy nim zapalił! Sami głu... głupstwa robią, a oto proszę spojrzeć: to ich najponętniejszy wygląd.
— Bieda nie hańbi, kochanie, ale co tam o tem! Wiadomo, proch, nie mógł znieść obrazy. Musiałeś się pan sam pewnie na niego obrazić za co i nie wytrzymałeś pan — ciągnął naczelnik, uprzejmie zwracając się do Raskolni-