Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom II.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 207 —

ją, że to przecie twój mąż, że więc tak potrzeba, no, słowem, malina. I to stanowisko obecne, narzeczonego, może nawet i lepsze jak stanowisko męża. Tu co się zowie, la nature et la vérité. Ha! ha! Rozmawiałem z nią ze dwa razy, wcale nie głupia; niekiedy tak ukradkiem spojrzy, że aż mrowie człowieka przejdzie. A wiesz pan, twarzyczkę ma jak Madonna Rafaela. Wszak Madonna Sykstyńska ma twarz fantazyjną, twarz wieszczki zbolałej, czy się to panu nie rzuciło w oczy? No, a tu zupełnie co innego.
Zaledwie nas pobłogosławiono, zaraz nazajutrz zawiozłem za półtora tysiąca rubli: djadem brylantowy, drugi z pereł i srebrną damską szkatułkę toaletową, o, takiej wielkości, z rozmaitemi dodatkami, tak, że aż twarzyczka Madonny cała stanęła w ponsach. Wczoraj wziąłem ją na kolana, ale snać już zanadto bez ceremonji, bo zaczerwieniła się, łezki pociekły, ale wydać się nie chce, choć ją ogień męczy. Wszyscy wyszli na chwilę, zostaliśmy sam na sam, rzuca mi się nagle na szyję (sama pierwszy raz), obejmuje mnie obiema rączkami, całuje i zapewnia, że będzie posłuszną, wierną i dobrą żoną, że zrobi mnie szczęśliwym, że całe swoje życie, każdą chwilę swego życia poświęci na to, ażeby tylko pozyskać mój szacunek i, „nic jej więcej nie trzeba, żadnych prezentów!“ Przyznaj pan że wysłuchanie takiego wyznania od szesnastoletniego aniołeczka, z rumieńcem dziewiczego wstydu i z łezkami zapału w oczętach, przynaj pan, że to pokusa nielada? Co? Wszak to coś warte? No... to słuchajże pan... pojedziemy do mojej narzeczonej, tylko nie zaraz!
— Jednem słowem, ta rażąca różnica lat i pojęć budzi w panu żądze! I ożenisz się pan istotnie w ten sposób?
— Ha, cóż? Bezwarunkowo, każdy myśli o sobie i najweselej ten żyje, kto siebie samego najlepiej potrafi okpić Ha! Ha! Ale cóż to pan całym dyszlem wjechałeś w cnotę? Oszczędź mnie, dobrodzieju, jestem grzesznikiem. He! he! he!
— A jednak zaopiekowałeś się pan dziećmi Marmeladowej. Zresztą... zresztą miałeś pan swoje przyczyny... wszystko rozumiem teraz.
— Dzieci wogóle lubię, bardzo lubię dzieci — zaśmiał się Świdrygajłow. — Co do tego, to mogę panu opowiedzieć arcyciekawy epizod, który ciągnie się dotąd. Pier-