Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom II.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 164 —

— Wszystkie te zachody, to jest pogrzeb i tak delj, biorę na siebie. Wszak mówiłem panu, że mam zbywające pieniądze. Tych dwoje małych i tę Polcię umieszczę w jakich zakładach dla sierot, i zapiszę na każde, do dojścia do pełnoletności, po tysiącu pięciuset rb., ażeby panna Zofja mogła być już nadal zupełnie spokojną. A i ją wyciągnę z matni, bo to dobra dziewczyna, neiprawdaż? Otóż powiedz pan swojej siostrze, że jej dziesięć tysięcy zostały rozdzielone w ten sposób.
— W jakimże celu stałeś się pan takim dobroczyńcą? — zapytał Raskolnikow.
— E-ech! Podejrzliwy człowieku! — roześmiał się Świdrygajłow. Wszak powiedziałem, że te pieniądze są mi zbyteczne. No a poprostu z uczucia ludzkości, tego pan nie dopuszczasz, co? Wszak ona nie była „wszą“ (wskazał palcem w kąt gdzie leżała nieboszczka), jak jakaś tam stara lichwiarka. No zgódź się pan, czy Łużyn, istotnie ma żyć i dopuszczać się podłości, czy ona ma umrzeć? I gdybym ja nie dopomógł, toć taka „Polcia, np., poszłaby po tej samej drodze...“
Wymówił to z wyrazem jakiejś pomrugającej, wesołej chytrości, nie spuszczając wzroku z Raskolnikowa. Raskolnikow zbladł i zadrżał słysząc swoje własne zdania, wygłaszane do Zosi. Cofnął się szybko i dziko spojrzał na Świdrygajłowa:
— Skąd... skąd pan wie? — wyszeptał, mimowoli tamując oddech.
— Bo ja tu przez ścianę mieszkam u pani Resslich.
Tu Kapernaumow a tam pani Resslich, stara i najżyczliwsza moja przyjaciółka. Sąsiad.
— Pan?
— Ja — ciągnął Świdrygajłow, trzęsąc się ze śmiechu — i mogę pana honorem zapewnić, żeś mnie pan serdecznie zainteersował. Wszak mówiłem panu, że się zbliżymy, przepowiedziałem to, otóż i zbliżyliśmy się. I przekonasz się pan, jaki ze mnie zgodny człowiek. Zobaczysz pan, że można jeszcze żyć ze mną...