Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom I.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 267 —

młodzieniec wyobrazi sobie, że jest Likurgiem lub Mahometem... naturalnie przyszłym... Ma więc przed sobą daleką drogę, potrzeba pieniędzy... no i zacznie zdobywać je sobie... wie pan jak?
Zamietow nagle chrząknął ze swego kąta. Raskolnikow ani nie spojrzał na niego.
— Muszę się zgodzić — odparł spokojnie — że takie wypadki być mogą. Głupcy i próżni najczęściej łapią się na wędkę, osobliwie młodzież.
— A widzisz pan. Więc jakże?
— A tak właśnie — uśmiechnął się Raskolnikow — jam temu nie winien. Tak jest i zawsze będzie. O, ten naprzykład (rzekł wskazując na Razumichina) mówił przed chwilą, że ja krew toleruję. Więc cóż stąd? Społeczeństwo aż nadto jest zabezpieczone dla ochrony swych praw; winni karani są więzieniem, ciężkiemi robotami — czegóż się więc lękać. Szukajcie tylko złodzieja!...
— No, a jeśli go znajdziemy?
— Tam mu i droga.
— Jakżeś pan logiczny. No, a co się tyczy jego sumienia?
— Co pana sumienie obchodzi?
— No widzisz pan, przez filantropję?
— Ha, kto ma sumienie, niech cierpi, jeśli przyznaje się do winy. To dla niego kara, oprócz katorgi.
— No, a ci niby istotnie genjalni — chmurząc brwi spytał Razumichin — ci, którzy to mają prawo zarzynać, ci już nie powinni cierpieć wcale, nawet za krew przelaną?
— Poco tu słowo powinni? Tu niema ani pozwolenia, ani zakazu. Niech cierpi, jeśli żałuje ofiary... Cierpienie i ból zawsze są niezbędne dla szerokiego umysłu i głębokiego serca. Prawdziwie wielcy ludzie, zdaje mi się, doznawać muszą na świecie wielkiego smutku — dodał nagle w zamyśleniu, zmieniając ton rozmowy.
Podniósł oczy, błędnie spojrzał na wszystkich, uśmiechnął się i wziął czapkę. Był daleko spokojniejszy aniżeli wtedy, kiedy tu wchodził, czuł to. Wszyscy wstali.
— Oburzaj się pan, gniewaj się pan lub nie, a ja nie mogę się oprzeć pokusie — ozwał się znowu Porfirjusz — ażeby panu nie zadać jeszcze jednego pytania