Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom I.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 113 —

czy ślusarski, czy coś w tym rodzaju; wszędzie, prawie od samej bramy widniało dużo pyłu węglowego. „O tu podrzucić i drapnąć!“ pomyślał nagle. Nie widząc nikogo na dworze, przeszedł bramę i zaraz na wstępie, tuż przy bramie spostrzegł żłób (jakie często bywają urządzane w takich domach, gdzie jest wielu fabrycznych robotników, wyrobników, dorożkarzy i t. p.), a nad żłobem, tuż obok na płocie, napisany, był kredą następujący zwykły koncept: „Tu stać wzbroniono“. A więc, już to samo uchyla podejrzenie, że zaszedł i stanął. „Rzucić tu wszystko tak razem i uciec“.
Obejrzawszy się jeszcze raz, wsunął już rękę do kieszeni, gdy nagle przy samym zewnętrznym murze, pomiędzy bramą a żłobem, gdzie cała przestrzeń miała łokieć szerokości, spostrzegł olbrzymi, nieociosany kamień, z półtora puda wagi, przylegający tuż do muru ulicznego. Za tym murem była ulica, chodnik, słychać było, jak biegali przechodnie, których zazwyczaj bywa tu bardzo wielu; ale za bramą nikt go nie mógł widzieć, chybaby kto zaszedł z ulicy, co zresztą bardzo łatwo mogło nastąpić, a więc należało się spieszyć.
Schylił się do kamienia, schwycił go obiema rękoma z całej siły i odwalił. Pod kamieniem uformował się niewielki otwór, zaraz też jął w ten otwór wrzucać wszystkie przedmioty z kieszeni. Woreczek wypadł na sam wierzch, a pomimo to w zagłębieniu było jeszcze miejsce. Następnie, znowu objął kamień, jednym obrotem zawrócił go na dawne miejsce, i akurat trafił na zagłębienie, tylko kamień wydawał się nieco wyższy. Podgrzebał ziemi i przytłukł ją z boków kamienia nogą. Nić znać nie było.
Wtedy wyszedł i skierował się w stronę placu. Znowu niesłychana, olbrzymia radość, jak niedawno w biurze, ogarnęła go na chwilę. „Ani śladu! I komuż, komu może przyjść do głowy szukać pod tym głazem? On może leży tam od czasu postawienia tego domu i jeszcze długo może leżeć! Niema poszlak!“ I roześmiał się. Tak, przypomniał sobie później, że się roześmiał nerwowym, drobnym, niedosłyszalnym, długim śmiechem i śmiał się ciągle przez cały czas, gdy przez plac przechodził. Ale gdy wstąpił na bulwar K., gdzie to spotkał był ową dziewczynę, śmiech opuścił go nagle. Inne myśli przyszły mu do głowy. Wydało mu się naraz, że mu jest strasznie przykro mijać wła-