Rozkosze życia/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Rozkosze życia
Wydawca Bibljoteka Powieści i Romansów
Data wyd. 1932
Druk "Floryda"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. La Joie de vivre
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
EMIL ZOLA

ROZKOSZE ŻYCIA
WARSZAWA
BIBLJOTEKA POWIEŚCI I ROMANSÓW



Druk „Floryda“, Warszawa, Leszno 65; tel. 11-69-07.



I.

Gdy szóstą godzinę wykukała kukułka w sali jadalnej, Chanteau stracił resztę nadziei. Podniósł się z trudnością z fotelu, na którym siedząc wygrzewał przed ogniem z koksu swe nogi podagryczne. Od dwóch godzin oczekiwał on na panią Chanteau, która po pięciotygodniowej nieobecności wrócić miała tego właśnie dnia z Paryża, przywożąc ze sobą kuzyneczkę, Paulinkę Quenu, sierotę dziesięcioletnią, nad którą państwo Chanteau przyjęli opiekę.
— Doprawdy pojąć tego nie mogę, Weroniko! — zawołał, otwierając drzwi do kuchni — musiało im się chyba nieszczęście jakieś wydarzyć.
Służąca, wysoka, trzydziestopięcioletnia dziewczyna, o ogromnych męskich rękach, z twarzy przypominająca żandarma, właśnie zajęta była zmniejszaniem ognia, na którym piekła się baranina. Nie gderała ona, ale z koncentrującej się złości twarda skóra jej policzków bielała.
— Pani sobie pewno w Paryżu została! Bodajto z temi wszystkiemi historjami, z któremi niema końca i od których cały dom do góry nogami się przewraca.
— O nie! to nie może być. Wczorajszy telegram donosi, że interesa małej są już ostatecznie w porządku... Pani dziś rano przyjechała do Caen, gdzie się musiała zatrzymać, żeby się zobaczyć z Davoinami. O pierwszej znowu wsiadła do wagonu, o drugiej stanęła w Bayeux, na trzecią omnibusem ojca Malivoire dojechała do Arromanches i chociażby nawet tenże Malivoire nie zaraz zaprzągł do swojej starej landary, powinna być tutaj około czwartej, a już o wpół do piątej najpóźniej... Z Arromanches do Bonneville zaledwie dziesięć kilometrów...
Kucharka, cała swoją pieczenią baranią zajęta, słuchając tego rachunku, kiwała tylko głową. Po chwili pan Chanteau dodał jakoś trwożliwie:
— Możeby dobrze było, żebyś poszła wyjrzeć na róg, Weroniko.
Ona spojrzała na niego, jeszcze bardziej blednąc ze złości.
— Ciekawam po co?... Kiedy już pan Lazar wyszedł na to błoto naprzeciwko nich, to cóż pomoże, że i ja się jak kaczka uwalam w błocie.
— Bo widzisz, — bardzo delikatnie rzekł Chanteau — już nareszcie i o syna mego zaczynam być niespokojny... i jego jakoś nie widać. Co on może robić tam na drodze od godziny?...
Nie odpowiedziawszy ani słowa, Weronika zdjęła z gwoździa stary, czarny szal wełniany, którym nakryła głowę i ramiona. Potem, gdy Chanteau wyszedł za nią aż do sieni, odwróciła się gniewnie i wykrzyknęła:
— Wróć że się pan tam na fotel przed ogień, bo jutro znowu będzie wrzask z bólami przez cały dzień!
Zamknąwszy, a raczej zatrzasnąwszy drzwi z sieni, wkładając na nogi drewniane saboty, krzyczała jeszcze, ale już chyba dla uszu wiatrów:
— A licho ją nadało! a to dopiero smarkata, może sobie powinszować, że nas tu wszystkich w ośle głowy pozamieniała.
Pana Chanteau nic to nie zrażało, był on przyzwyczajony do gderania służącej, która weszła w obowiązki do tego domu, mając lat piętnaście. Gdy już przestał dochodzić go odgłos drewnianych trzewików, kontent, jak student, któremu się figiel udał, pobiegł prawie na drugi koniec korytarza i stanął przy drzwiach oszklonych, z których był widok na morze. Tam, jakby zapomniawszy się na chwilę, krótki, okrągły pan Chanteau zapatrzył się w niebo wielkiemi swemi niebieskiemi oczami, płytko osadonemi, wyglądającemi z pod dosyć niskiego czoła, nad którem podnosiła się, jakby czapeczka śnieżna z włosów krótko przy skórze przystrzyżonych, czupryna. Miał on zaledwie pięćdziesiąt sześć lat, chociaż ataki podagry, na którą cierpiał, postarzały go przedwcześnie. Zapatrzony tak, zapomniawszy o swym niepokoju, myślał, że przecież mała Paulinka jakoś pozyska sobie Weronikę.
A zresztą, cóż on temu winien. Jak mu ten notarjusz z Paryża doniósł, że brat jego cioteczny Quenu, owdowiały od sześciu miesięcy, umarł, jemu testamentem przekazując opiekę nad swoją córką, nie miał siły odmówić. Niby to widywano się rzadko, rodzina rozpierzchł i się jakoś, ojciec pana Chanteau kiedyś tam, przeszedłszy całą Francję jako robotnik ciesielski, założył był w Caen handel drzewem budowlanem z północy; tymczasem mały Quenu od śmierci matki wywędrował do Paryża, gdzie mu jakiś inny wuj odstąpił wielką masarnię, w samym środku hal centralnych. Od tego czasu spotkali się zaledwie dwa czy trzy razy i dopiero później widzieli się dłużej, gdy Chanteau zmuszony cierpieniami do porzucenia handlu, odbył podróż do Paryża, dla poradzenia się znakomitości lekarskiej. Szanowali się jednak bardzo obaj cioteczni nawzajem... A może umierający marzył dla swej córki o zdrowem powietrzu morskiem? Zresztą jej w dziedzictwie przypadała masarnia, więc ciężarem dla opiekunów być nie mogła. Przytem pani Chanteau tak żywo przyjęła tę opiekę do serca, że dla oszczędzenia choremu mężowi trudu podróży, sama pojechała do Paryża, chodziła, biegała, umawiała się, regulowała interesa, jakby odmłodzona tą nową działalnością; dla pana Chanteau zaś wystarczało to, że jego żona była zadowolona.
Ale dlaczegóż nie przyjeżdżały nareszcie? Obawy jego na nowo wzrastały, tembardziej, że po tem niebie ołowianem wiatr zachodni pędził wielkie chmury czarno, jakby płachty sadzy, ciągnące się aż tam daleko ponad morze. Była to jedna z tych burz marcowych, podczrs których fale zwrotnikowe gwałtownie biją w wybrzeże. Wznosić się dopiero zaczynając, wzburzone oceanu wody, wąską jeszcze linją białą na horyzoncie się rysowały, linją z piany delikatnej, niknącej; a wybrzeża tak szeroko otwarte i puste, ta cała masa skał i porostów wodnych, ta gładka płaszczyzna, na której, jak plamy żałobne czarno odbijały doły błotne, straszno jakoś i melancholijnie wyglądała przy zapadającym zmroku, pod tą ucieczką chmur przestraszonych. — A może je wiatr gdzie rzucił do rowu? — szepnął Chanteau.
Jakaś potrzeba widzenia opanowała go. Otworzył oszklone drzwi, przy których stał i ostrożnie stąpając w obuwiu z łyka plecionego, wysunął się na taras panujący nad wsią. Kilka grubych kropel deszczu, które huragan wyrzucił spoliczkowały go, straszny wiatr podrywał na nim gruby kaftan z błękitnej wełny. Ale on uparł się jakoś i wygiąwszy się, jakby głową chciał burzę przemódz, dotarł aż do balustrady, o którą się oparł i wychylił tak, aby dojrzeć drogę u stóp tarasu biegnącą. Droga ta wiła się między dwoma wzniesieniami, jakby w rozdarciu skały, z pośród której wysypało się te kilka metrów ziemi, na których stało dwadzieścia pięć nędznych chat wioski Bonneville. Zdawało się, że każdy przypływ morza zgniecie je o ich kamienną podstawę. Na lewo widać było mały port w wązkiej zatoce, pas piasku, na którym ludzie w równej odległości przywiązywali do kołów bark dziesiątek.
Było tu może ze dwustu mieszkańców wszystkiego. Żyli oni z morza bardzo nędznie, jakby przyrośli do swoich skał z uporem bezmyślnym skorupiaków, A ponad temi nędznemi dachami, które corocznie burze zimowe niszczyły, widać tylko było nieco wyżej, na tle wzgórza, na prawo kościółek, a na lewo dom przez Chanteau zamieszkały. Obie te wyniosłości oddzielał od siebie wąwóz, w głębi którego była droga.
Oto całe Bonneville.
— A co!? to czas dopiero! — odezwał się głos jakiś.
Chanteau, podniósłszy oczy, poznał proboszcza, księdza Horteur. Był to człowiek niski, krępy, o grubym, wieśniaczym karku. Rudych jego włosów nie zbieliła jeszcze pięćdziesiąta jesień. Przed kościołem, na gruncie cmentarnym ksiądz założył sobie sad warzywny i właśnie stał tam pomiędzy grzędami młodziutkiej sałatki, ściskając między nogami sutannę, żeby mu jej wiatr na głowę nie zarzucił.
Chanteau, który, zwrócony pod wiatr, nie mógł się dać słyszeć, ukłonił się tylko ręką.
— Dobrze robią, że ściągają łodzie — wołał ksiądz — koło dziesiątej mieliby się spyszna!
W tej chwili właśnie silniejszy wiatr o nowym zwrocie wydarł proboszczowi sutanną i przykrył go nią całego. Trzeba było uciekać do domu. Chanteau też odwrócił się, wygięte plecy przedstawiając wiatrowi. Oczyma zalanemi wodą spojrzał na ogródek swój i na domek z cegieł czerwonych o dwóch piętrach po pięć okien, których żaluzje mimo przytwierdzenia już tylko co wylecieć miały. Gdy wiatr się na chwilę uspokoił, Chanteau wychylił się znów na drogę, ale właśnie Weronika wracała, a zobaczywszy go, krzyczeć zaczęła:
— Jak można było wyłazić! Prędzej mi zaraz przed kominek do domu!
A dogoniwszy go w korytarzu, burczeć nań poczęła jak na dziecko, na gorącym uczynku złapane.
— A jutro co? znowu będzie ból, będzie wrzask! a kto się będzie panem opiekowali? Chyba ja!
— Nie widziałaś nic? — zapytał pokornie.
— Rozumie się, że nie widziałam. Cóżbym miała widzieć? Pani pewno gdzie w bezpiecznem schronieniu siedzi!
Nie śmiał jej powiedzieć, że byłaby dobrze zrobiła, żeby poszła trochę dalej. W tej chwili nieobecność syna najbardziej go niepokoiła.
— Widziałam, — poczęła znowu służąca — że wszystko jest do góry nogami. Już wszyscy z chałup powyłazili... Już we wrześniu chata Cuchów rozpadła się na dwoje, a Prouan, który szedł dzwonić na dzwonnicę, przysięga mi się, że będzie jutro leżała jak długa.
Ale w tej właśnie chwili, wysoki, młody chłopak lat dziewiętnastu, jednym susem przeskoczył trzy stopnie przedsionka. Czoło miał szerokie, oczy jasne, a delikatny puszek ciemnego zarostu otaczał jego ściągłą twarz.
— A to już dobrze! Lazar przyszedł! — zawołał Chanteau i odetchnął lżej. — Jakiś ty zmoczony, dziecko kochane!
Młody człowiek powiesił na kołku w sieni płaszcz, z którego woda się lała.
— No i cóż? — zapytał znowu ojciec.
— I cóż, nic, niema nikogo — odpowiedział Lazar. Doszedłem aż do Verchemont, tam wlazłem pod szopę oberży i patrzyłem przez godzinę na drogę, która jest prawdziwą reką błota. Nie przyjechały!... Bałem się, że będziesz o mnie niespokojny, ojcze, i wróciłem.
Lazar, skończył w sierpniu liceum w Caen, gdzie zdawał egzamin dojrzałości i od ośmiu miesięcy bawił w domu, nie mogąc się zdecydować na wybór zajęcia i namiętnie oddając się muzyce, co doprowadzało do rozpaczy jego matkę. Pojechała rozgniewana na niego, za to że nie chciał z nią jechać do Paryża, gdzie spodziewała się przy okazji znaleźć mu jakieś stanowisko. Z powodu tych nieporozumień, panował w całym domu jakiś kwas, który wspólne życie powiększało ciągle.
— A teraz, kiedym cię już uprzedził ojcze, — zaczął znowu młody człowiek — możebym dotarł aż do Arromanches?
— Nie, nie, daj pokój, noc zapada! — zawołał Chanteau — niepodobna żeby matka nie dała znać o sobie — Może telegram... ale słuchajcie... coś jakby turkot...
Weronika otworzyła drzwi.
— Prawda jedzie!... to powozik doktora Cazenove! — zawołała. — Czy miał przyjechać, proszę pana?... O la Boga! toćto pani!
Wszyscy żywo przed dom wybiegli. Wielki pies górskiej rasy mieszanej z neufunlandzką, który spał w kącie przedsionka, wybiegł też, szczekając gwałtownie. Na ten hałas mała kotka, biała, z delikatną minką, ukazała się na progu, ale wobec podwórza pełnego błota z wstrętem wstrząsnąwszy się, usiadła na czystem miejscu u szczytu schodków, ciekawie się przypatrując.
Tymczasem kobieta lat około pięćdziesięciu, wyskoczyła z powoziku ze zwinnością młodej dzieweczki. Była ona drobna i szczupła, włosy miała jeszcze zupełnie czarne, twarz przyjemną, którą szpecił duży nos, ambicję zdradzający. Jednym skokiem pies rzucił się do niej, oparł łapy na jej ramionach i zaczął całować.
— No, Maciek, pójdziesz! — wołała pół gniewnie. — Głupi jesteś;... No dosyć tego! pójdziesz!
Lazar, dążąc za psem, biegł ku niej, wołając:
— Nic się złego nie stało? mamo, nic!?
— Nie, nie — odpowiedziała pani Chanteau.
— Bośmy byli tak niespokojni! — mówił stary, idąc za synem, pomimo wiatru i deszczu.
— Ale cóż się stało, powiedzże nam?
— Ot, same tylko kłopoty — odpowiedziała. — Najprzód, drogi są tak strasznie popsute, że z Bayeux jechałyśmy dwie godziny. Potem, w Arromanches stał się wypadek, koń Malivoira złamał nogę. Innego nie było i już myślałam, że będziemy musiały nocować... Aż nareszcie doktór był łaskaw pożyczyć nam swego powoziku, poczciwy Marcin nas przywiózł.
Woźnica, starowina o nodze drewnianej, niegdyś majtek, operowany przez chirurga marynarki Cazenova i który pozostał później w służbie u niego, przywiązywał właśnie konia. P. Chanteau przerwała potok słów, którym tłumaczyła swoje opóźnienie i zawołała:
— Marcinie! a pomóżcież panience wysiąść.
Nikt nie pomyślał jeszcze o dziecku. Ponieważ buda powoziku zachodziła bardzo nisko, widać tylko było z pod niej sukienkę dziewczynki, taśmą żałobną obszytą i rączki w czarnych rękawiczkach. Na zawołanie, nie czekając na Marcina, wyskoczyła lekko z powozu. Wiatr silny wiał, rozwiewając jej ubranie. Promienie ciemnych włosów wybiegły z pod jej krepowego kapelusika. Zdawała się duża na swoje lat 10. Wargi miała grube, twarz pełną i białą, tą białością dzieci, wychowanych w ciemnych, przysklepowych mieszkaniach paryskich. Wszystkich oczy zwrócone były na nią. Weronika, która właśnie nadchodziła powitać panią, zatrzymała się z boku, spoglądając niechętnie i zazdrośnie. Tylko Maciek, nie naśladował tej ogólnej wstrzemięźliwości; rzucił się dziewczynce na ramiona i jednem machnięciem języka, umył jej całą twarz.
— Nie bój się! — krzyknęła pani Chanteau — on cię nie ugryzie.
— O! ja się nie boję — odpowiedziała Paulinka. — Ja bardzo lubię psy.
W istocie była zupełnie spokojna pośród gwałtownych karesów Maćka. Małą jej twarzyczkę, o smutnym wyrazie, rozjaśnił uśmiech, a wziąwszy za łeb Maćka, od dała mu jego pocałunek.
— A ludzi ty nie przywitasz? — odezwała się znowu pani Chanteau. Oto patrzaj: twój wuj, skoro ja jestem twoją ciotką, a to twój brat cioteczny z tej samej racji, wielki ladaco, nie taki grzeczny jak ty.
Dziewczynka nie zdawała się wcale zakłopotaną. Ucałowała obydwóch i znalazła dla każdego jakieś słówko z wdziękiem młodej paryżanki, już do grzeczności przyzwyczajonej.
— Dziękuję wujkowi, że jest taki łaskaw i bierze mnie do siebie... Zobaczysz, kuzynku, że niedługo będziemy dobrymi przyjaciółmi...
— Doprawdy śliczna dziewczynka! — zawołał Chanteau zachwycony.
Lazar przypatrywał się jej zdziwiony. Wyobrażał ją sobie mniejszą, więcej dziecinną i gapiowatą.
— Tak, tak, śliczna dziewczynka! — powtórzyła pani Chanteau. — A przytem wyobraźcie sobie: odważna!... Wiatr nam dął prosto w twarz w tym powoziku i oczy nam zalewał pyłem wody. Ze dwadzieścia razy myślałam, że buda, co piszczała jak żagiel, rozpadnie się na kawałki, a ją to, wyobraźcie sobie, bawiło, śmiała się do rozpuku... Ale co my tu robimy na błocie? Czego mokniemy? Oto znowu deszcz zaczyna.
Oglądała się, szukając oczyma Weroniki, a gdy ją spostrzegła stojącą na boku i nadąsaną, rzekła do niej z pewnym odcieniem ironji w głosie:
— Jak się masz Weroniko, zdrowaś?... Moja kochana, zanim się zapytasz o moje zdrowie, idź i przynieś jaką butelczynę dla Marcina, dobrze?... Nie mogłyśmy zabrać ze sobą naszych taborów, Malivoire je jutro przywiezie z samego rana.
I znów przerwała sobie, a oglądając się ku powozikowi, wy krzyknęła:
— A mój worek!... O, jest! a tom się zlękła!... Już myślałam, że mi wyleciał w drodze.
Był to wielki worek ze skóry czarnej, już przez użycie na rogach zbielałej. Nie pozwoliła go wziąść synowi, tylko niosła go sama. Wszyscy zwrócili się ku domowi. Przed samem drzwiami jeszcze ich raz wstrzymał silny wiatr, który im oddech tamował. Na progu, na tem samem miejscu, siedziała spokojnie kotka, przyglądając się ciekawie walce ich z wiatrem. Pani Chanteau zapytała, czy Minuszka dobrze się sprawowała podczas jej nieobecności. Ta nazwa Minuszka znowu wywołała uśmiech na poważną twarz Paulinki. Pochyliła się i pogłaskała kotkę, która też zaraz, podniósłszy ogon do góry, poczęła się wycierać o jej spódniczki. Maciek znowu począł szczekać gwałtownie, wesoło oznajmiając powrót pod dach rodzinny, kontent, że nareszcie wszyscy wchodzą do przedsionka i że on też moknąć już nie będzie na deszczu.
— A! jak tu dobrze! — rzekła matka — już myślałam, że chyba nigdy nie przyjedziemy... No dobrze, dobrze, już dosyć Maćku! Poczciwe jesteś psisko, ale już daj nam pokój. Proszę cię, Lazar, każ mu być cicho, od tego szczekania uszy mi popuchną.
Pies szczekał uparcie i wstęp rodziny Chanteau do sali jadalnej dokonany został przy odgłosie tych okrzyków wesołości. Przed sobą prowadzili Paulinke, nowe dziecię tego domu, za niemi szedł Maciek, szczekając ciągle, a za nim zamykała pochód Minuszka, której sierść nerwowo drżała w tym całym hałasie. Już w kuchni Marcin wypił dwie szklanki wina jedną po drugiej i zabierał się do odwrotu, stukając szczudłem w podłogę i życząc dobranoc całemu towarzystwu. Weronika przybliżyła do ognia baraninę, która ostygła.
Po chwili otworzyła drzwi do pokoju i zapytała:
— Czy się będzie jadło?
— Rozumie się, siódma godzina — rzekł Chanteau. — Tylko, moja droga, potrzeba poczekać, aż pani i panienka się przebiorą.
— O la Boga! ale niema walizy Paulinki! — zawołała pani Chanteau. Na szczęście, że tylko po wierzchu jesteśmy trochę zmoczone... Zdejmij płaszczyk i kapelusz, kochanko... Pomóż-że jej Weroniko... i zdejmij trzewiczki, dobrze? Już ja tu mam co jej włożyć na nogi.
Służąca uklęknąć musiała przy dziewczynce, która usiadła. Tymczasem pani wydobyła z worka swego parę małych pantofelków filcowych, Które sama włożyła na nogi Paulince. Wreszcie sama kazała sobie zdjąć trzewiki i znowu z worka wydobyła parę pantofli dla siebie.
— No, więc już podaję? — zapytała jeszcze raz Weronikę?
— Zaraz, zaraz... Paulinko, chodźno do kuchni tymczasem umyć ręce i twarz... Szalenie nam się jeść chce... Jutro się umyjemy jak się należy.
Paulinka pierwsza wróciła z kuchni, zostawiając ciotkę z nosem w miednicy. Chanteau wrócił na swoje miejsce przed ogniem i zasiadł w głębokim fotelu, żółtym Utrechtem pokrytym. Siedząc tak, machinalnym ruchem rozcierał sobie nogi w obawie bliskiego ataku podagry. Tymczasem Lazar krajał chleb, stojąc przed stołem, na którym symetrycznie ustawione cztery nakrycia stały od godziny. Obadwaj zaambarasowani, uśmiechali się do Paulinki; nie mogąc znaleść słowa dla rozpoczęcia z nią rozmowy. Ona spokojnie rozglądała się po sali, umeblowanej na orzech. Oczyma przechodziła od kredensu i pół tuzina krzeseł, do lampy zawieszonej na łańcuszkach z miedzi polerowanej i zatrzymała się najdłużej na pięciu oprawionych w ramy litografjach, przedstawiających cztery pory roku i widok Wezuwjusza, które to obrazy dziwnie odbijały na tle obicia papierowego, kasztanowatego koloru. Zapewne fałszywe lambrekiny papierowe na dąb malowane, w wielu miejscach naddarte, podłoga z ciemnemi, tłustemi plamami; i ogólne zaniedbanie tego pokoju wspólnego, w którym przeważnie żyła rodzina, przywodziły jej na pamięć piękną marmurową masarnię; gdyż wzrok jej posmutniał i przez chwilę zdawało się, jakby odgadywała kwasy i nieporozumienia, kryjące się pod powłoką poczciwości tego, tak dla niej nowego, otoczenia. Nakoniec oczy jej, które przez chwilę zatrzymały się na starożytnym barometrze, osadzonym w deseczce z złoconego drzewa, utkwiły w dziwnym jakimś przedmiocie, który zajmował cały wierzch kominka Było to coś, jakby pudło szklanne, przy zetknięciu z podstawą oblamowane wązką bordiunką z papieru niebieskiego. Pod szkłem coś jakby; zabawka dziecięca, jakby most drewniany w miniaturze, ale most niezwykło skomplikowanej struktury.
— To twój dziadek to zrobił — tłumaczył Chanteau, kontent, że nareszcie znalazł przedmiot do rozmowy. — Tak, mój ojciec rozpoczął karjerę od ciesielstwa... oddawna zachowuję jego arcydzieło.
Nie wstydził on się swego pochodzenia, a pani Chanteau znosiła model ów na kominku, mimo rozmaitych kłopotów, jakie jej sprawiało to dziwo, tyle miejsca zajmujące, a przypominające jej ciągle, że mąż jej — był synem rzemieślnika. Aie już dziewczynka nie słuchała swojego wuja; spojrzała w okno i ujrzała horyzont bezgraniczny. Wstała więc z miejsca, przebiegła pokój i stanęła przed szybami, u których firanki muślinowe podniesione były zapomocą bawełnianych sznurów. Od chwili wyjazdu z Paryża, myśl o morzu bezustannie ją zajmowała, jej wrażliwy umysł marzył o niem. Jadąc koleją, co chwila wypytywała się ciotki, chcąc się dowiedzieć przy każdym pagórku, czy przypadkiem za nim nie jest już morze. Wreszcie na wybrzeżu z Arromanches z podziwu oniemiała, oczy jej się szeroko rozwarły, a z piersi wydarło głębokie westchnienie. Później, w drodze z Arromanches do Bonneville, co chwila wychylała główkę z pod budy powóziku pomimo wiatru, chcąc widzieć na lewo morze, które zdawało się biec za niemi. A teraz morze było przed nią, morze tu będzie ciągle, niby coś do niej należące. Powoli wzrokiem zdawała się obejmować je w swoje posiadanie.
Noc zapadła na smutnem niebie, po którem wiatry popędzały galop rozbieganych chmur. W tym chaosie zwiększających się ciemności, już rozróżnić tylko było można bladość wznoszących się fal. Była to piana biała, coraz szerzej się rozlewająca, coś, jakby cały szereg obrusów białych, rozwijających się pokolei, zalewając smugi mchów nadmorskich, przykrywając skaliste stopnie i posuwając się coraz wyżej ruchem łagodnym i kołyszącym, którego zbliżanie się pieszczotą być się zdawało. Ale w dali huk bałwanów się wzmagał, olbrzymie wód słupy piętrzyły się i spadały i widmo śmierci u stop skał nadbrzeżnych zdawało się ciężyć nad Bonneville, ukryte w głębi wąwozu. Barki opuszczone, przyparte do ław piaszczystych, wyglądały zdała, jak wyrzucone przez fale szkielety potworów morskich. Poza strumieniami gęstego deszczu wioska kryła się, jakby za mgłą. Kościół tylko widać było jeszcze wyraźnie odbijający na tle jaśniejszego w tej stronie nieba.
Paulinka milczała. Małe jej serduszko znowu ciężkiem westchnieniem wezbrało. Potęga widoku tego przygniotła ją. Westchnęła nareszcie długo i ciężko, jakby cały dech z siebie oddała.
— A co? to szersze jak Sekwana — rzekł Lazar, stojący poza nią.
Ta mała dziewczyna jeszcze go ciągle dziwiła. Doznawał wobec niej jakiejś dziwnej obawy i poczucia swej niezdarności.
— O tak, — odpowiedziała po cichu, nie odwracając głowy — szersze.
Już miał jej ty powiedzieć, ale się wstrzymał.
— To panienki nie przestrasza?
Obejrzała się na niego ze zdziwieniem.
— Nie... czegóż bym się miała bać. Przecież się woda aż tu do nas nie podniesie.
— Kto wie... — odparł, nie mogąc się wstrzymać od zażartowania z niej. — Czasami woda podnosi się aż nad kościół.
Mała wybuchnęła głośnym i szczerym śmiechem. W tej małej istotce pełnej zastanowienia, był to wybuch głośnej i zdrowej wesołości, wesołości osoby rozumnej, którą niedorzeczność rozśmiesza. I ona pierwsza familjarnie odezwała się do swego kuzyna, biorąc go za ręce jakby się z nim bawić chciała.
— O kuzynku! ja już nie jestem taka głupia... Czyżbyś ty tu został, gdyby woda się miała podnieść ponad kościół?
Lazar roześmiał się serdecznie, ściskając rączki dziecka, już w dobrej z nią przyjaźni. Właśnie wśród wybuchów tego śmiechu, weszła pani Chanteau. Zdawała się uszczęśliwioną.
— No, jużeście się poznajomili widzę — rzekła, wycierając ręce. — Wiedziałam, że to prędko nastąpi.
— Więc podaję, proszę pani — przerwała Weronika, stając we drzwiach kuchni.
— Dobrze, dobrze, moja kochana... Tylko słuchaj no, możeby lepiej odrazu zapalić lampę, bo już ciemno.
Noc istotnie zapadła tak szybko, że ponura sala jadalna oświetlona już była tylko odbłyskiem koksu z kominka. Było to nowe opóźnienie. Służąca ściągnęła lampę i nareszcie cztery nakrycia zajaśniały w promieniach żywego światła.
Zasiedli do stołu. Paulinka zajęła miejsce między wujem i Lazarem, naprzeciw ciotki, która jednak, nie usiadłszy jeszcze prawie, zerwała się znów z miejsca z żywością starej, szczupłej kobiety, ani chwili bez ruchu pozostać nie mogącej.
— Gdzie mój worek?... Poczekaj, kochanko, dam ci twój kubek... Zabierz tę szklankę, Weroniko. Ta dziecina przyzwyczajona jest pić ze swego kubka, dlaczegóż jej tego nie zrobić?
Wyciągnęła z worka pogięty już kubek srebrny, wytarła go serwetką i postawiła przed Paulinką, a worek za siebie na krzesło zarzuciła.
Służąca podała rosół z makaronem, uprzedzając z miną niechętną, że musi być niedobry, bo jest przegotowany. Nikt nie śmiał się skarżyć, wszyscy byli głodni i rosół szybko zmietli z talerzy łyżkami. Potem przyszła na stół sztuka mięsa. Chanteau, wielki smakosz, dotknął jej zaledwie, zachowując swój apetyt na baraninę. Ale gdy ta ostatnia ukazała się na stole, biesiadnicy nie mogli się wstrzymać od głośnej protestacji; pieczeń była sucha jak wiór. Jeść tego nie było można.
— Przecież ja to sama wiem dobrze — odparła spokojnie Weronika. — Ale któż tu winien? nie trzeba było kazać czekać do siódmej.
Paulinka wesoło krajała mięso na drobne kawałeczki, i jadła mimo wszystko. Lazar zwykle cieszył się doskonałym apetytem, jadł, nie wiedząc nawet, co ma na talerzu, byłby łykał kawałki chleba za potrawkę z pulardy. Jeden tylko Chanteau z prawdziwym smutkiem spoglądał na baraninę.
— A do tego co nam dasz, Weroniko? — zapytał.
— Kartofelki duszone, proszą pana.
Chanteau z rozpaczą osunął się na swój fotel.
— A może podać jeszcze sztuką mięsa? — zapytała służąca.
Odmówił melancholijnym ruchem głowy. Chleb suchy, czy sztuka mięsa, to wszystko jedno. Smutny obiad, mój Boże! A tu w taką burzę nawet i ryby nie można było dostać. Pani Chanteau, która sama bardzo mało jadała, popatrzyła na niego z litością.
— Biedny mój stary! — zawołała nagle. — Litość mnie nad tobą bierze, chowałam na jutro podarunek dla ciebie, no, ale kiedy dziś głód mrzesz...
I znów zagłębiwszy rękę w worek, wyciągnęła zeń glinianą puszkę z pasztetem z wątróbek gęsich. Oczy pana Chanteau zabłysły. Wątróbki gęsie, owoc zakazany, smakołyk ulubiony, wzbroniony absolutnie przez doktora.
— Tylko słuchaj, — mówiła dalej żona — tylko na jeden kawałek pozwalam. Sam zresztą powinieneś być rozsądny, wiesz, że czego nie można, to nie można!...
On pochwycił puszką i, nie słysząc jej przełożeń, wybierał sobie pasztet na talerz rękami drżącemi. Często odbywały się w nim takie walki wewnętrzne pomiędzy obawą ataków podagry z jednej i łakomstwem z drugiej strony i prawie zawsze łakomstwo zwyciężało. Niech tam, cierpieć będę, ale zjem te przysmaki.
Weronika, która z boku stojąc, widziała, jak wielki kawał Chanteau sobie odkroił, cofała się ku drzwiom kuchni, mrucząc:
— To dopiero pan będzie wrzeszczał.
Mówiła to tak prosto i naturalnie, że trudno się było gniewać na nią. Pan „wrzeszczał“, gdy miał atak podagry i w istocie nie było to nic innego tylko wrzaski.
Koniec obiadu był bardzo wesoły. Lazar z żartem i śmiechem odebrał ojcu puszkę. Ale gdy podano deser, kawał sera z Pont-L’Eveque i biszkopty, wielką radość sprawiło wszystkim nagłe ukazanie się Maćka. Do tej chwili spał on sobie spokojnie, gdzieś pod stołem. Przybycie biszkoptów obudziło go, zdawało się, że je przez sen czuje i co wieczór, o tej samej porze, budził się, wyłaził z pod stołu, otrząsał się, obchodził do koła, wypatrując, kto dlań będzie miał najlepsze serce. Zwykle najłatwiej rozczulać się dawał Lazar, ale tego wieczoru Maciek, po raz drugi obchodząc stół, zatrzymał się przed Paulinką i wpatrzył się w nią swemi prawie ludzkiemi oczyma. Potem, przeczuwając w niej wielką przyjaciółkę ludzi i zwierząt, położył olbrzymią swą głowę na małem kolanku dziecka, nie spuszczając z niej wzroku pełnego czułych suplikacji.
— O ty, żebraku — zawołała pani Chanteau. — Lekko Maciek! Nie rzucaj-że się tak na łakocie.
Pies jednym łykiem wciągnął w siebie kawałek biszkoptu, który mu podała Paulinka i napowrót kładąc głowę na jej kolanie, wpatrzywszy się w oczy swej nowej przyjaciółki, prosił o drugi kawałek. Ona śmiała się, całowała go, głaskała i znajdowała go ślicznym z uszami spuszczonemi i łatką czarną na lewem oku, jedyną plamą na białej jego sukni z długiej wijącej się sierści. Ale wydarzył się przytem wypadek. Minuszka zazdrosna wskoczyła lekko na brzeg stołu i, mrucząc, przeciągając się z gracją kotkom właściwą, bodła głową w podbródek Paulinki. Były to jej pieszczoty. Czuć było nosek jej zimny i blizkość jej ostrych ząbków, podczas gdy nóżkami przebierała na jednem miejscu, jakby mieszała niemi ciasto lub gliną. Paulinka była zachwycona miedzy temi dwoma zwierzętami, kotką na lewo i psem na prawo, opanowana przez nie, wyzyskiwana niegodnie, aż do ostatniego źdźbła jej deseru.
— Odpędź-że ją! Maciek idź precz! — wołała ciotka. — Nic ci nie zostawią.
— Nic nie szkodzi — odpowiedziała spokojnie, szczęśliwa, że karmić je mogła.
Skończył się obiad, Weronika sprzątnęła ze stołu. Pies i kotka, widząc stół pusty, odeszły, nie podziękowawszy, zazdrośnie spoglądając na siebie.
Paulinka wstała, podeszła do okna i starała się coś zobaczyć. Już od początku obiadu spoglądała z pod oka w to okno, które, powoli się zaciemniając, dochodziło do czarności atramentu. W tej chwili był to mur nieprzejrzany, masa ciemności, w której ginęło wszystko, niebo, woda, wioska i kościółek nawet. Jakkolwiek nie przerażały ją żarty kuzyna, szukała oczyma morza, niepokoiło ją pragnienie świadomości, jak też wysoko ta woda dojdzie i słyszała tylko, że huk się wzmaga i staje się rykiem, grzmotem strasznym, potwornym, którego groza z każdą chwilą potężniała wśród wycia wichru i ciągłego plusku deszczu. Już ani śladu światła, ani nawet białości piany morskiej widać nie było wśród tego chaosu cieniów — nic, tylko galop fal pędzonych przez burzę w głębie nieskończone.
— Patrzcie no — rzekł Chanteau — to tęga woda... i jeszcze dwie godziny będzie się podnosiła.
— Zdaje mi się, — dodał Lazar, — że gdyby wiatr dął z północy, Bonneville by zginęło. Na szczęście z boku na nas uderza.
Mała odwróciła główkę i słuchała, co mówią, a w oczach jej malowała się litość zaniepokojona.
— E! co tam, — zawołała pani Chanteau — myśmy bezpieczni, niech sobie tam inni dają radę jak mogą... Każdy niech się broni, jak umie przeciw nieszczęściu... Ty, kochanko, pewnobyś wypiła filiżankę herbaty gorącej, co? Wypijesz, a potem pójdziemy spać.
Weronika, sprzątnąwszy ze stołu, rzuciła nań starą, dużą czerwoną serwetę dywanową w wielkie kwiaty. Dokoła zasiadła cała rodzina, każdy na swojem miejscu. Lazar wyszedł na chwilę i wrócił niosąc kałamarz, pióro, i całą garść papierów. Rozpostarł się pod lampą i zaczął przepisywać nuty. Pani Chanteau, która od chwili przyjazdu bardzo czule spoglądała na syna, nagle spochmurniała.
— Znowu nuty! nie możesz więc poświęcić nam jednego wieczoru, nawet w dniu mego powrotu!...
— Ależ, mateczko, nie odchodzę przecie, zostaję z tobą... przecież mi to nawet do rozmowy nie przeszkadza. Słucham uważnie i jak powiesz coś do mnie, odpowiem z pewnością.
I z pewnym uporem zajął swojemi papierami połowę stołu. Chanteau wcisnął się w fotel rozkosznie i opuścił ręce swobodnie na kolana. Przed ogniem Maciek zasypiaj tymczasem Minuszka, wskoczywszy na stół, na serwecie zajęła się swoją toaletą, a podniósłszy jedną łapkę w górę, starannie myła sobie sierść na brzuchu. Z pod wiszącej lampy, w kręgu światła, zdawała się ogarniać wszystkich jakaś serdeczność i spokój i niezadługo Paulinka, która uśmiechała się przymkniętemi oczkami do swej nowej rodziny, zmęczona w ciepłej tej atmosferze, senności oprzeć się nie mogła. Główka jej osunęła się, opadła na ramię i mimo padającego wprost na nią światła lampy, dziewczynka zasnęła. Delikatne jej powieki wydawały się jakby zasłonka jedwabna, zaciągnięta na oczy, z czystych jej usteczek wydobywał się regularny i spokojny oddech.
— Już biedactwo upada ze znużenia — rzekła pani Chanteau, zniżając głos. — Obudzimy ją, jak będzie herbata gotowa i potem położymy spać.
Cisza zapanowała. Przy oddalonem huczeniu burzy słychać było tylko skrzyp pióra Lazara. Był to wielki spokój, senność dawnych przyzwyczajeń, życie przeżuwane co wieczór na tem samem miejscu. Długo ojciec i matka spoglądali na siebie, nie mówiąc ani słowa. Nakoniec Chanteau zapytał nieśmiało:
— No i jakże tam w Caen? Davoine porządny zrobił inwentarz?
Z gniewem wzruszyła ramionami.
— Tak, porządny, dobrze ci mówić porządny, dawnom ci mówiła, że się dajesz oszukiwać!
Teraz, gdy mała drzemała, można było rozmawiać swobodnie. Z początku mówili po cichu, chcieli tylko zakomunikować sobie najpilniejsze nowiny. Ale namiętność przemogła i wszystkie kłopoty domowe stały się przedmiotem żywej rozmowy.
Po śmierci ojca, ongi robotnika ciesielskiego, który prowadził handel drzewem z północy, z pewnem zuchwalstwem awanturniczej głowy — sukcesor Chanteau, znalazł interesa domu bardzo skompromitowane. Mało czynny, rutynicznie ostrożny, zadowolony był, że mu się udało zapomocą porządku i systematyczności ocalić sytuację i żyć spokojnie z pewnych zysków. Jedynym romansem jego życia był ten, który go przed ołtarz zaprowadził. Ożenił on się z nauczycielką, którą poznał w jednym z domów, w których bywał. Eugenia de la Viniére, sierota szlacheckiego rodu z Cotentin, podupadłego, liczyła na to, że swemi ambitnemi dążeniami natchnie swego męża. Ale on, którego edukacja była niekompletna, z powodu, iż do nauki dano mu sposobność nieco zapóźno, cofał się przed większemi przedsiębiorstwami i ambitnym porywom swojej żony przeciwstawiał wrodzoną swą ociężałość. Gdy urodził im się syn, ona na dziecko to przeniosła całe nadzieje wielkiej fortuny, posyłała go do liceum, sama uczyła co wieczór. Tymczasem nowa przeszkoda pokrzyżowała jej zamiary. Chanteau, który od czterdziestego roku życia cierpiał na podagrę, w końcu tak częstych i tak bolesnych doznawał jej ataków, że zaczął wspominać o sprzedaniu domu handlowego. Była to miernota, drobne oszczędności zjadane na ustroniu, dziecko rzucone w wir życia, bez podpory dwudziestu tysięcy franków renty, o których dla niego marzyła.
Wtedy pani Chanteau postanowiła przynajmniej sama zająć się sprzedażą. Zyski z handlu tego wynosiły około dziesięciu tysięcy franków rocznie, z których rodzina żyła wystawnie, gdyż pani przyjmować lubiła. Ona tedy wynalazła jakiegoś pana Davoine i następującą przyjęła kombinację. Davoine kupił handel drzewem za sto tysięcy franków, lecz zapłacił tylko pięćdziesiąt tysięcy; zostawiając mu drugie pięćdziesiąt, państwo Chanteau pozostawali wspólnikami jego i mieli dzielić z nim zyski. Ów Davoine wydawał się człowiekiem inteligentnym i energicznym. Przypuszczając nawet, że więcej dochodu niż dotąd, z handlu nie osiągnie, było to zawsze pięć tysięcy franków zapewnionych, które dodane do trzech, jakie przyniosły pięćdziesiąt tysięcy franków, umieszczonych na hipotece, czyniły razem dochód roczny wynoszący ośm tysięcy. Z tem już można było cierpliwie wyczekiwać sukcesów syna, które z miernego stanu wyprowadzić ich miały.
Uregulowano się w ten sposób. Chanteau kupił właśnie przed dwoma laty domek, nad brzegiem morza w Bonnevilie, z upadłości jednego z klijentów uratowane źdźbło. Zamiast go odprzedać, jakto z początku pani Chanteau miiała zamiar, postanowiła ona zamieszkać w nim przynajmniej do pierwszych tryumfów Lazara. Wyrzec się swoich zajęć w Caen, zakopać się w takim odludnym zakątku, było to dla niej samobójstwem, ale ustępowała cały dom Davoinowi, trzebaby było wynająć gdzieindziej; i, wziąwszy na odwagę, postanowiła oszczędzać, nie opuszczając jednak myśli tryumfalnego powrotu do Caen kiedyś, gdy syn jej zajmować tam będzie poważne stanowisko. Chanteau zgadzał się na wszystko. Podagra jego przecie zgodzić się będzie musiała z sąsiedztwem morza, zresztą z trzech lekarzy, których się radzono, dwóch przez grzeczność powiedziało, że jakkolwiek, ale jednakże szeroki wiatr na wybrzeżu, powietrze, jeżeli nie na podagrę, to przynajmniej dla ogólnego stanu zdrowia korzystne może będą. Tak więc, pewnego poranku majowego państwo Chanteau opuścili Caen, pozostawiając w liceum Lazara, wówczas czternastoletniego i wyjechali na stałe mieszkanie do Bonneville.
Od chwili tego bohaterskiego wydarcia się, pięć już lat upłynęło, a interesa rodziny szły coraz gorzej. Davoine rzucał się na wielkie przedsięwzięcia i potrzebował, a przynajmniej mówił że potrzebuje ciągle nowych kapitałów. Potem osiągnięte zyski znowu na kartę stawiał tak, że inwentarze jego doroczne prawie zupełnie pokrywały się stratami. Trzeba było w Bonnevile żyć z trzech tysięcy franków z biedą, tak, że trzeba było sprzedać konie i że Weronika musiała się zajmować sadem warzywnym.
— Moja Eugenjo, — odważył się powiedzieć Chanteau — jeżeli mówisz, że mnie oszukano, to przyznać zechciej, że jest potrosze w tem twojej winy.
Ale ona już tej odpowiedzialności przyjąć na siebie nie chciała i chętnie zapomniała, że spółka z Davoinem była jej dziełem.
— Jakto? moja wina? — zawołała sucho. — Czyżto ja jestem chora? Gdybyś ty nie był chory, możebyśmy mieli miljony teraz.
Za każdym razem, gdy cierpkość żony wybuchała w ten sposób, Chanteau spuszczał głowę zaambarasowany jakoś i zawstydzony, że w kościach swoich daje schronienie takiej nieprzyjaciółce rodziny, jaką jest nieszczęsna podagra.
— Poczekajmy — szepnął. — Davoine zdaje się być pewnym zysków w tem nowem przedsiębiorstwie. Jeśli sosna podniesie się w cenie, odrazu zrobimy majątek.
— A zresztą co tam, — zawołał Lazar, nie przerywając sobie w robocie — i tak mamy co jeść. Poco się kłopotać? Niema to jak ja, kpię sobie z pieniędzy i basta!
Pani Chanteau powtórnie wzruszyła ramionami.
— Lepiejbyś zrobił, żebyś nie tak bardzo kpił z pieniędzy i nie tracił czasu na głupstwa.
I powiedzieć tu, że to ona nauczyła go grać na fortepianie. Teraz sam widok kajetu nut w rozpacz ją wprowadzał. Ostatnia nadzieja upadła. Ten syn, którego spodziewała się widzieć prefektem lub prezesem trybunału, mówi, że będzie opery pisał. A ona już go widzi biegającego po błocie ulicznem z lekcji na lekcję.
— Oto zresztą — rzekła — masz tu relację z trzech ostatnich miesięcy... dał mi to Davoine... Jeżeli tak dalej pójdzie, przyjdzie do tego, że w końcu roku my mu będziemy jeszcze winni.
Położyła worek na stole i poszukawszy, wydobyła zeń papier, który podała mężowi. Wziął go z niechęcią, obejrzał, obrócił w palcach i położył przed sobą, nie otwierając. Właśnie Weronika wniosła herbatę. Nastała długa cisza, filiżanki stały próżne. Przy cukierniczce Minuszka, założywszy łapki, przymykała powieki leniwie, tymczasem przed kominkiem Maciek chrapał jak człowiek. A morze huczało ciągle jakby las olbrzymi, służący za akompanjament tym wszystkim drobnym hałasom i niepokojom.
— Mateczko, możebyś ty ją obudziła, — rzekł Lazar — musi jej być tak niewygodnie spać.
— Tak, tak, niewygodnie — mruknęła pani Chanteau, patrząc na Paulinkę, ale widocznie czem innem zajęta.
Wszyscy troje spojrzeli na drzemiącą dziewczynkę. Tchnienie jej uspokoiło się jeszcze bardziej. Policzki białe i różowe usteczka w świetle lampy miały słodycz nieruchomą bukietu. Jedynie tylko krótkie ciemne włoski przez wiatr potargane, rzucały cień na delikatne jej czoło. I umysł pani Chanteau powracał do Paryża, do tych kłopotów, które przeszła; i dziwiła się sama zapałowi, z jakim przyjęła tę opiekę, przejęta jakimś instyktownym szacunkiem dla wychowanki bogatej, choć skrupułów nie uczuwała i nie miała żadnej złej myśli co do majątku, którego strzec miała.
— Kiedym wysiadła przed tym sklepem, — zaczęła opowiadać powoli — zastałam ją ubraną w czarną sukienkę. Całowała mnie i płakała, aż się zanosiła... Śliczny sklep, masarnia cała z marmuru i luster, wprost naprzeciwko hal... Zastałam tam babę, służącą, wysoką jak snop słomy, świeżą, czerwoną, która uprzedziła notarjusza, kazała wszystko opieczętować i sprzedawała w dalszym ciągu jak najspokojniej kiełbasę i salcesony... Owa Adela opowiadała mi okoliczności śmierci naszego biednego kuzyna Quenu. Jak mu umarła żona Eliza, przez sześć miesięcy krew go dusiła, ciągle podnosił ręce do szyi, jakby chciał sobie krawat rozwiązać; aż nareszcie jednego dnia znaleziono go na ziemi z twarzą fjoletową i z nosem w dzieży sadła... Podobno jego wuj Gradelle tak samo umarł.
Umilkła. Cisza znowu zapanowała. Śpiącej Paulince śnić się coś przyjemnego musiało. Po twarzyczce jej przebiegł uśmiech rozkoszy.
— A z pełnomocnictwem jakże poszło? — zapytał Chanteau.
— Bardzo dobrze... ale ten twój notarjusz doskonale się znalazł, że kazał pozostawić miejsce na nazwisko mandatarjusza, gdyż jak się zdaje, jabym cię w tem nie mogła zastąpić. Kobiety są wyłączone od tego rodzaju interesów... Jakem ci o tem już pisała, zaraz po przyjeździe do Paryża poszłam do tego notarjusza, który ci to przysłał wyciąg z testamentu, mianujący cię opiekunem. On też zaraz wypisał pełnomocnictwo na imię swego starszego dependenta, co jak mi powiedział, bardzo często się zdarza... I tak dopiero mogliśmy działać. U sędziego pokoju zawezwałam do rady familijnej trzech kuzynów z rodziny Elizy, dwóch młodych braci ciotecznych, Oktawiusza Mouret i Klaudjusza Lantier i jeszcze trzeciego pana Rambaut, który mieszka w Marsylji. Potem z naszej strony, z rodziny Quenu wzięłam siostrzeńców Naudeta, Liardina i Delorma i, jak widzisz, złożyłam radę familijną bardzo przyzwoitą, z którą będziemy mogli robić, co nam się podoba, dla szczęścia dziecka... Otóż na pierwszem zebraniu wybrali oni podopiekuna, którego rozumie się, trzeba było wziąć z rodziny matki Paulinki, Pan Saccard...
— Cicho, budzi się — przerwał Lazar.
W istocie Paulinka otworzyła szeroko oczy. Nie ruszając się, ze zdziwieniem spoglądała na rozmawiających. Potem, z półsennym uśmiechem, zamknęła znowu powieki, nie mogąc się oprzeć znużeniu, a twarz jej nieruchoma przybrała napowrót mleczną przezroczystość kamelji.
— Ten Saccard, to podobno jakiś spekulant? — zapytał Chanteau.
— Tak — odpowiedziała żona. — Widziałam go, rozmawiałam z nim. Bardzo przyzwoity człowiek... Tyle ma interesów na głowie, że odrazu mi powiedział, iż niema co na niego liczyć w interesach opieki... To i owszem, myślę sobie, nie potrzebujemy nikogo. Kiedy bierzemy małą, to już bierzemy, nieprawdaż? Ja tam nie lubię, żeby kto wściubiał nos w moje interesa... I tak cała sprawa załatwioną została. Twoje pełnomocnictwo, na szczęście, zawierało wyszczególnienia konieczne. Odjęto pieczęcie, zrobiono inwentarz całego majątku, sprzedano na licytacji masarnię... Ale patrz, jakie szczęście! znalazło się dwóch konkurentów, którzy się podbijali zawzięcie; dziewięćdziesiąt tysięcy franków zapłacili gotówką! Notarjusz już znalazł pomieszczenie na sześćdziesiąt tysięcy franków, a oto akt, prosiłam go, żeby się dalej tem zajmował i oto sto pięćdziesiąt tysięcy przywiozłam ze sobą w papierach wartościowych. Głównemu dependentowi dałam pokwitowanie z pieniędzy, któreś na moje żądanie przysłał odwrotną pocztą, no i pokwitowanie z całego interesu... Patrzajcie teraz..
Zagłębiła rękę w worek i wydobyła z niego gruby pakiet rozmaitych papierów wartościowych, włożonych w dwa półarkusiki okładek starego regestru masarni, z których wydarto kartki. Okładki te, zielonym marmurkowym papierem oklejone, miały na sobie liczne plamy z tłuszczu. Ojciec i syn spojrzeli na ten majątek, który spadał na zużytą serwetą ich stołu.
— Herbata wystygnie, mamo — rzekł Lazar, rzucając nareszcie pióro. — Może ja naleją?
Wstał dla zadowolenia nerwowej potrzeby ruchu i zaczął napełniać filiżanki. Matka nie odpowiedziała na jego pytanie, oczy jej spoczywały ciągle na pieniądzach.
— Naturalnie — mówiła dalej powolnym głosem — na ostatniem posiedzeniu rady familijnej, zwołanem na moje żądanie, powiedziałam im, żeby mi zwrócili koszta podróży... a także, aby ustanowiono wysokość wynagrodzenia za utrzymanie małej u nas. Oznaczono je na osiemset franków rocznie. Jesteśmy biedniejsi niż ona, nie mamy potrzeby robić jej łaski. Nikt z nas nie chciałby zarobić na jej nieszczęściu, ale cóż mamy dokładać ze swego? Procenta od jej rent będzie się składało i do czasu jej pełnoletności kapitał jej się podwoi... Robi sią, co się powinno... Ostatniej woli zmarłego trzeba być posłusznym... A jeśli to nie wystarczy i jeśli się co i naszego wyda dla niej, to nam to może przyniesie szczęście, którego tak bardzo potrzebujemy... Kochane dziecko, tak była wzruszona biedaczka, aż się zanosiła od płaczu, jak się żegnała ze służącą! Pragną, żeby u nas szczęśliwą była.
Obaj mężczyźni zdawali się podzielać życzliwość pani Chanteau dla małej.
— To pewna, że ja jej nic złego nie zrobią — rzekł Chanteau.
— Śliczna jest — dodał Lazar. — Ja już bardzo ją kocham.
Śpiący pod stałem Maciek poczuł herbatą. Wylazł z pod stołu, przeciągnął się i położył znowu wielki swój łeb na brzegu stołu. Minuszka także przysunęła się, ziewając, przyczem sierść jej się na karku jeżyła. Było to trudne budzenie sią, nareszcie kotka wyciągnęła szyją tak, że powąchać mogła pakiet pieniędzy w okładkach zatluszczonych. A gdy państwo Chanteau zwrócili swe spojrzenia na Paulinkę, spostrzegli, że ta, otworzywszy oczy, patrzyła na papiery, na ten stary regestr zniszczony, który tu odnajdywała.
— O! ona wie dobrze, co jest w tych okładach — rzekła pani Chanteau, — Nieprawdaż, kochaneczko? Pokazywałam ci to w Paryżu... to jest to, co twój poczciwy ojciec i biedna matka tobie zostawili.
Łzy zakręciły się w oczach dziewczynki i spłynęły po jej policzkach. Żal jej budził się jeszcze tak nagle, jak powodzie wiosenne. Już przez łzy uśmiechała się, bawiła się Minuszką, która, obwąchawszy pakiet, zachęcona zapachem zaczęła go potrącać i przewracać, głową uderzając w rogi tej niby książki.
— Minuszka połóż to! — wykrzyknęła pani Chanteau. — Któż widział bawić się pieniędzmi.
Chanteau śmiał się, Lazar także. Na rogu stołu Maciek bardzo rozgniewany, pożerając błyszczącemi oczyma papiery, które widocznie brał za jakieś jedzenie, szczekał zapamiętale na kotkę. I cała rodzina zaczęła się śmiać głośno. Paulinka, zachwycona tą zabawą, schwyciła w objęcia Minuszkę, którą kołysała i pieściła jak lalkę.
Z obawy, aby dziewczynka znowu nie zasnęła, pani Chanteau podała jej zaraz herbatę i potem zawołała Weroniki.
— Podaj nam świece... tak przy gawędce zapomina się o spaniu. To już przecie dziesiąta, a mnie się przed dwiema godzinami tak już spać chciało, żem jadła śpiącaQ
Ale w kuchni dał się słyszeć jakiś głos męski i gdy Weronika wniosła cztery świece zapalone, pani Chanteau zapytała:
— Z kimże tam rozmawiasz?
— Proszę pani Prouane... przyszedł powiedzieć panu, że tam na dole niedobrze się dzieje, przypływ morza wszystko podobnie łamie.
Chanteau musiał przyjąć obowiązki mera Bonneville, a Prouane, pijaczyna, który przy księdzu Horteur był zakrystianem, pełnił zarazem obowiązki sekretarza municypalności. Niegdyś, gdy służył w marynarce, nie był prostym majtkiem, ale miał jakiś stopień, a pisał jak nauczyciel szkoły elementarnej. Zawołano na niego, żeby wszedł i zaraz też ukazał się w progu, w długich butach, w kaftanie, z czapką wełnianą w ręku. Całe to ubranie przesiąkłe było wodą.
— Cóż tam słychać, Prouane?
— Co ma być panie? Dom Cuchów już teraz licho wzięło. Jeśli tak dalej pójdzie, to i z Goninami tak będzie... Byliśmy tam wszyscy na miejscu, Tourmal, Houtelard, ja i inni. Ale cóż na to poradzi, niema środka przeciw morzu, już tak widać zapisane, że co roku zabierze nam to ladaco szmat ziemi.
Cisza zapanowała. Płomienie czterech świec wznosiły się w górę, a w dali słychać było morze, to ladaco, którego fale rozbijały się o skały. W tej chwili było ono w całej pełni przypływu, każdy bałwan, zapadając się, wstrząsał domami. Były to jakby strzały artylerji olbrzymiej, ponure i regularne, które się rozlegały wśród ciągłego dudnienia odłamków skał spadających, podobnego do rotowego ognia piechoty. Wśród ryku burzy, wiatr jęki swe roznosił, a deszcz, co chwila się wzmagając, bił w ściany i okna, jakby grad kulek ołowianych.
— To prawdziwy koniec świata! — zawołała pani Chanteau. — A cuchowie gdzie się schronili?
— Trzeba będzie znaleźć im jakiś przytułek — rzekł Prouane. — Tymczasem już są u Goninów... Gdybyście państwo to widzieli!... Mały, co ma trzy lata, cały zmoczony jak chleb w zupie, i matka w spódniczynie tylko, co na niej przylega tak, że wszystko, bez urazy państwa, widać jak ją Pan Bóg stworzył, i biedny Cuchę z głową rozciętą przez belkę spadającą, gdy uparcie bronił swojej biednej chudoby!
Paulinka wstała od stołu. Usunięta ku oknu, słuchała z powagą dorosłej osoby. Na twarzy jej malowały się dobroć i litość zarazem. Ogarniała ją gorączka sympatji i współczucia, od której duże jej wargi drżały.
— O! ciociu, biedni ludzie!
I spojrzenie jej pobiegło nazewnątrz, w tę przepaść czarną, w której ciemności jeszcze bardziej się wzmogły. Czuć było, że morze dotarło aż do drogi, że było tuż, wezbrane, ryczące, ale go widać nie było. Zdawało się, że czarnemi jak atrament falami zalana jest wioska, skały, wybrzeża i horyzont cały. Dla dziecka była to bolesna niespodzianka. Ta woda, która jej się zdawała tak piękną, teraz rzucała się na ludzi.
— Biegnę z wami Prouane! — wykrzyknął Lazar. — Może się tam przydam na co!
— O! tak, dobrze kuzynku! — zawołała Paulinka, której oczy zabłysły.
Ale Prouane wstrząsnął głową.
— Niema się poco trudzić, panie Lazar. Nie pomożesz pan więcej jak inni. Jesteśmy tam wszyscy i patrzymy, jak zabiera, co mu się podoba, a jak mu się już nie podoba zabierać, to i tak trzeba będzie podziękować zato, co zostawiło... Ja tylko tak przyszedłem zawiadomić pana mera...
Nareszcie Chanteau się rozgniewał znudzony tym dramatem, który mu psuje noc i którym się nazajutrz będzie musiał zajmować.
— Bo też — wykrzyknął — djabeł wam przyniósł myśl budować tak głupio wieś! Wleźliście pod bałwany, to i cóż dziwnego u kroćset, że wam morze zabiera chałupę po chałupie... I zresztą czego siedzicie w tej nędznej dziurze? Jak tu niedobrze, to się idzie gdzieindziej!
— A gdzie? — zapytał Prouane, który tego wybuchu słuchał z ogłupiałą miną. — Tu się jest, panie merze, to się i tu zostaje... Człowiek przecież musi gdzieś być.
— W tem to jest i racja — zakonkludowała pani Chanteau. — A czy tu, czy tam, zawsze zupełnie dobrze nie jest... Właśnie szliśmy spać. Dobranoc. Jutro za widoku zobaczymy.
Prouane, kłaniając się, wyszedł i słychać było jak Weronika zanim drzwi zamykała. Każda z czworga osób, rodzinę składających, trzymała w ręku lichtarz z palącą się świecą; pogłaskano jeszcze Maćka i Minuszkę, które spały razem w kuchni, Lazar zebrał swoje nuty, tymczasem pani Chanteau ścisnęła pod pachą stare, zatłuszczone okładki z pieniędzmi wewnątrz: ona też zabrała ze stołu Inwentarz Davoina, o którym jej mąż zapomniał. Papier ten serce jej krwawił; nie było potrzeby ciągle go mieć na oczach.
— Idziemy na górę, Weroniko — wołała jeszcze pani Chanteau — a i ty pewno już nie będziesz się kołatać o tej godzinie.
A gdy z kuchni dało się słyszeć tylko mruczenie jakieś do warczenia podobne, ciągnęła dalej trochę ciszej:
— Co jej się zrobiło? Myślałby kto, żem jej przywiozła dziecko do karmienia i do odstawienia.
— Daj jej pokój, — rzekł Chanteau, — wiesz przecie, że na nią takie chwile przychodzą... No i cóż? jesteśmy... wszyscy czworo?... No, to dobranoc.
On sam sypiał na dole, z drugiej strony korytarza, w dawnym salonie przerobionym na pokój sypialny. W ten sposób łatwiej było, gdy miał atak podagry, wytoczyć go z fotelem do stołu, albo na taras. Otworzył drzwi, zatrzymał się na chwilę, nogi miał jakieś zdrętwiałe, głuchy ból je przejmował, a sztywność stawów już od dnia poprzedniego, zapowiadała mu bliskość ataku.
— Do licha! źlem zrobił, żem jadł ten pasztet — szepnął sam do siebie.
To przekonanie do rozpaczy go doprowadzało.
— Dobranoc, — powtórzył zbolałym głosem... wy zawsze spać możecie, wy zdrowi... dobranoc kochanko, śpij spokojnie... to twemu wiekowi właściwe.
— Dobranoc, wujeczku — rzekła Paulinka, całując go.
Drzwi się zamknęły. Pani Chanteau prowadziła na górę Paulinkę przed sobą, Lazar szedł za niemi.
— To pewna, że mnie dziś nie trzeba będzie do snu kołysać — rzekła. — A zresztą mnie ten hałas usypia, to mi wcale nie przeszkadza i nie jest mi nieprzyjemnem... W Paryżu jakoś mi tego brakowało, nic mną w łóżku nie wstrząsało.
Wszyscy troje weszli na pierwsze piętro. Paulinkę, która trzymała świecę prosto przed sobą, bawiła ta procesja „gęsiego“ ze świecami, od świateł których cienie wirowały na ścianie. U szczytu schodów dziewczynka zatrzymała się niepewna, nie wiedząc gdzie ją ciotka prowadzi. Pani Chanteau popchnęła ją łagodnie.
— Idź prosto przed siebie... Oto widzisz pokój dla przyjaciół, a wprost naprzeciwko mój pokój... Wejdź na chwilkę, zobaczysz.
Był to pokój wybity kretonem żółtym w zielony deseń, bardzo skromnie umeblowany mahoniowemi meblami: łóżko, szafa, biurko. Pośrodku stał mały stolik na czerwonym dywaniku. Gdy już pani Chanteau pokazała wszystkie kąty, zbliżyła się ze świecą do biurka i opuściła klapę.
— Chodź, zobacz — powtórzyła.
Otworzyła jedną z małych szufladek, w której z westchnieniem umieściła smutny inwentarz Davoina. Potem, opróżniła szufladkę powyżej, wyjęła ją, wstrząsnęła dla wyrzucenia dawnego pyłu i okruchów i przygotowywała się do włożenia w nią owych pieniędzy w okładkach zapuszczonych. Paulinka stała i patrzyła.
— Patrz! kładę je tu, będzie im dobrze, będą same... tu czysto, nic im nie będzie przeszkadzało... Chcesz je sama włożyć?
Paulinkę wstyd jakiś ogarnął, z którego sobie sprawy nie zdawała. Zarumieniła się.
— O! cioteczko, poco!
Ale nim to wyrzekła, już jej ciotka w rękę wsunęła pakiet; musiała go włożyć do głębi szuflady, podczas gdy Lazar świecą podniesioną oświecał wnętrze biurka.
— Tak, — mówiła dalej pani Chanteau — teraz pewna jesteś i bądź spokojna, z głodu możemy przy tem umrzeć... Pamiętaj, pierwsza szufladka na lewo, nie wyjdą stąd aż w dniu, kiedy już będziesz taką dużą panienką, że je sama zabierzesz... No, przecie ich tu Minuszka zjeść nie przyjdzie!
Myśl o kotce otwierającej biurko i jedzącej papiery, pobudziła Paulinkę do głośnego śmiechu. Chwilowe zakłopotanie jej znikło, bawiła się z Lazarem, który drażniąc ją, mruczał jak kotka i udawał, że się dobiera do szufladki. On śmiał się też z całego serca. Ale matka jego uroczyście zamknęła klapę i energicznie dwa razy obróciła klucz w zamku.
— Skończyliśmy — rzekła... No, Lazar, nie udawaj zwierzęcia... Teraz pójdę na górę zobaczyć, czy wszystko dla niej przygotowane.
I wszystko troje, jedno za drugiem, znowu znaleźli się na schodach. Na drugim piętrze Paulinka znowu nie pewna, otworzyła drzwi na lewo, ale ciotka zawołał na nią:
— Nie, nie, nie z tej strony, to pokój twego brata. Twój pokój jest naprzeciwko.
Paulinka stała na progu nieruchomie, zaciekawiona wielkością pokoju i mnóstwem gratów, które go zapełniały: fortepian, sofa, stół olbrzymi, książki, obrazy. Nakoniec otworzyła drzwi naprzeciwko i znów stanęła zachwycona, chociaż pokoik jej w porównaniu z tamtym, wydał się jej maleńkim. Obity on był papierem: tło piaskowego koloru, a na niem błękitne róże. Stało tam łóżeczko żelazne, osłonięte firankami muślinowemi, tualetka, komoda i trzy krzesełka.
— Wszystko jest — szepnęła pani Chanteau, — woda, cukier, ręczniki, mydło... no, śpij spokojnie... Weronika śpi w izdebce obok. Gdybyś się czego zlękła, to tylko w ścianę uderz.
— A zresztą, ja tu jestem — oświadczył Lazar — jak przyjdzie jaki duch, to jak go machnę wielką szablą...
Drzwi obu pokojów, naprzeciwko siebie położonych stały otworem. Paulinka przebiegła oczyma z jednego pokoju do drugiego.
— Duchy nie chodzą — rzekła z swoją wesołą minką. Wielka szabla, to na złodziei... Dobranoc, cioteczko! Dobranoc, kuzynku.
— Dobranoc, kochanko... A będziesz ty umiała sama się rozebrać i spać położyć?
— O! będę ciociu. Już nie jestem przecie małem dzieckiem. W Paryżu wszystko sama robiłam.
Pocałowali ją oboje. Pani Chanteau powiedziała jej, odchodząc, że może drzwi zamknąć na klucz. Ale już dziewczynka była przy oknie, niespokojna, chcąc się dowiedzieć, czy ono na morze wychodzi. Fale deszczu spływały po szybach z taką gwałtownością, ze nie śmiała okna otworzyć. Było bardzo ciemno. Ona jednak szczęśliwą była, słysząc morze kłębiące się u jej stóp. Potem, pomimo, że ze zmęczenia ledwo na nogach się trzymała, obeszła pokoik dokoła i obejrzała mebelki. Myśl, że ma swój pokoik, oddzielny od innych, pokoik, w którym mogła się zamknąć, napełniała ją dumą osoby dorosłej. Jednakże w chwili, gdy miała klucz przekręcić w zamku i gdy już, zdjąwszy sukienkę, była tylko w spódniczce, zawahała się i jakiś niepokój ją ogarnął, A gdyby kto wszedł? Zadrżała, otworzyła drzwi, żeby zobaczyć, czy za niemi niema kogo w korytarzu. Naprzeciwko, na środku swego pokoju, przy otwartych drzwiach, stał jeszcze Lazar i spójrzał na nią.
— A co? — zapytał — czy potrzebujesz czego?
Zarumieniła się cała. Chciała skłamać, lecz po chwili! zwykła szczerość przemogła.
— Nie, nie... tylko widzisz, ja się boję, jak drzwi są na klucz zamknięte, to też ja nie zamknę, a jeśli zastukam, to żebyś przyszedł. Ale ty żebyś przyszedł, rozumiesz, nie służąca.
Zbliżył się do niej, ujęty wdziękiem tego dziecka, tak naiwnego i serdecznego.
— Dobranoc, — powtórzył, wyciągając ku niej ręce.
Jednym skokiem rzuciła mu się na szyję i, nie zwracając uwagi na swój negliż dziecięcy, objęła go swemi chudemi ramionami i ucałowała.
— Dobranoc, kuzynku.
W pięć minut później, odważnie zgasiła świecę i wsunęła się w głąb łóżeczka, przysłoniętego muślinem. Z początku, ze zbytku znużenia, sen jej był bardzo lekki.

Najprzód, słyszała Weronikę wchodzącą na górkę nieostrożnie, potrącając stołki i budzącą wszystkich, później już tylko ponury ryk burzy, deszcz, uparcie tłukący dachówki, wiatr wstrząsający oknami i świszczący pod murem i przez całą godzinę jeszcze ta kanonada grzmotów trwała, a każdy bałwan spadający wstrząsał nią w łóżeczku. Zdawało jej się, że dom cały, zburzony, zniszczony unosił się z wodą jak statek. Ciepło jej było i wygodnie, myśl jej już chwiejna, biegła z litością i pragnieniem dopomożenia ku tym biednym ludziom, których morze, tam na dole, wygnało z ich pościeli. Potem wszystko zniknęło, zasnęła głęboko.

II.

Od pierwszych dni obecność Paulinki wniosła radość w dom. Jej dobre zdrowie, rozsądek spokojny, uśmiech, uspakajały głuche niesnaski, w których żyta rodzina Chanteau. Ojciec znalazł w niej opiekunkę w chorobie, matka była szczęśliwa, że syn więcej w domu zostaje. Jedna tylko Weronika ciągle jeszcze gderała po cichu. Zdawało się, jakby owe sto pięćdziesiąt tysiecy franków, zamknięte w szufladce biurka, nadawały rodzinie wygląd ludzi bogatszych, jakkolwiek tych pieniędzy nie dotykano. Nowy związek tworzył się pomiędzy nim i powstawał on na podstawie jakiejś nadziei, wśród ich finansowej ruiny, chociaż nie wiedziano naprawdę jaka to była ta nadzieja.
W dwa dni później, w nocy, atak podagry, który Chanteau przeczuwał, wybuchł nakoniec. Od tygodnia już doznawał on jakichś strzykań w stawach, dreszczów nagłych, które wstrząsały jego członkami, wstrętu nieprzezwyciężonego do wszelkiego ruchu. Wieczorem położył się spać, mając nadzieje, że jeszcze uniknie ataku, lecz o trzeciej rano ból straszny objawił się w wielkim palcu lewej nogi. Potem przeszedł do piety i następnie ogarnął kostką. Do rana skarżył się po cichu, pocąc się pod kołdrą i nie chcąc budzić nikogo. Ataki jego były czemś przerażającem dla całego domu. Biedny stary ociągał się z wołaniem aż do ostatniej chwili. Wstyd mu było, że choroba wracała i rozpacz go brała z powodu ogólniej niechęci i niecierpliwości, jaką jego podagra w całym domu budziła. Jednakże, gdy Weronika przechodziła pod jego drzwiami około ósmej rano, nie mógł wstrzymać krzyku, który mu z piersi wydarł ból dotkliwszy w tej chwili.
— Oto jest, już go masz! — gderała służąca. — Stary znów wrzeszczy.
Weszła, ale popatrzywszy na niego, jak jęcząc, zwrócił ku niej głowę na puduszkach, nie znalazła nic na jego pocieszenie.
— Jeśli pan myśli, że pani będzie z tego kontenta — rzekła tylko — to się pan grubo myli.
W istocie, gdy pani, zawiadomiona o tem, co się dzieje, przyszła do pokoju chorego, opuściła ręce z gestem rozpaczliwego zniechęcenia.
— Znowu! — zawołała. — Zaledwie wróciłam i już się zaczyna.
Od lat piętnastu szaloną złością przeciw podagrze pałała. Nienawidziła jej jak nieprzyjaciółki swojej, jak złodziejki, która zrujnowała jej nadzieje, syna jej zubożyła, zabiła jej ambitne dążenia. Gdyby nie podagra, czyżby byli teraz tak wygnani na odludne prawie wybrzeże!? I mimo swego dobrego serca drżała z gniewu na samą myśl ataków choroby męża i z góry uznawała się niezręczną, nieumiejącą go w nich pielęgnować.
— O Boże! jakże cierpię... — jęczał biedaczysko. — Ten atak będzie silniejszy niż ostatni, już to czuję. A ty odejdź, żoneczko... wiem, że ci to przykrość robi, tylko poślij zaraz po doktora Cazenova.
Od tej chwili wszystko w domu już szło bez ładu. Lazar pojechał do Arromanches, chociaż cała rodzina niewielkie w doktorach pokładała zaufanie. Od lat piętnastu Chanteau próbował rozmaitych lekarstw i za każdą nową próbą choroba się wzmagała. Z początku dosyć słabe i rzadkie ataki, niezadługo w siłę się wzmogły i częściej powtarzać zaczęły. Dziś już cierpiał na obie nogi, a nawet jedno kolano było zaatakowane. Trzy już razy chory zmieniał system leczenia i biedne jego ciało stało się polem doświadczalnem, na którem staczały walkę reklamowane lekarstwa. Najprzód krwi upuszczono zbytecznie, potem przeczyszczano go nadto, a teraz pakowano w niego jakieś mikstury. To też przy osłabieniu krwi co do jakości i ilości i wycieńczeniu innych organów, przechodnia jego podagra, zamieniła się w chroniczną. Leczenie miejscowe również się nie udawało, od pijawek stawy twardniały, opium przedłużało kryzysy, a wizykatorje sprawiały owrzodzenia. Wiesbaden i Karlsbad żadnego nie sprawiły skutku, a jeden sezon w Vichy o mało go nie zabił.
— O Boże! jak ja cierpię! — powtarzał Chanteau. — Jakby psy wściekłe nogę mi szarpały.
I nerwowym ruchem, w przekonaniu, że mu ulży zmiana pozycji, przekładał i przesuwał nogę. Ale ból powiększał się ciągle, każdy ruch nowe wywoływał jęki. Niebawem w paroksyzmie cierpienia, ryk stał się ciągłym. Miał dreszcze i gorączkę, szalone pragnienie go paliło.
Tymczasem Paulinka wsunęła się do pokoju. Stanęła przy łóżku i patrzyła na wuja swego z powagą, lecz nie płakała. Pani Chanteau, zdenerwowana przez ten krzyk, traciła głowę. Weronika chciała poprawić kołdrę, której ciężaru chory nie mógł znieść; ale gdy wyciągnęła swoje wielkie męskie ręce, biedak zaczął krzyczeć jeszcze głośniej, nakazując jej, żeby go nie dotykała. Przerażała go; mówił, że wstrząsa nim, jak pękiem brudnej bielizny.
— No, to niech mnie pan nie woła! — krzyknęła rozłoszczona. — Kto ludzi odtrąca, to niech sam sobie radę daje.
Powoli zbliżyła się Paulinka, dziecięcemi paluszkami zręcznie i lekko podniosła kołdrę. Doznał lekkiej ulgi, z wdzięcznością, przyjął tę usługę.
— Dziękuję ci, maleńka — patrz, tam, ta fałda... waży sto centnarów... aj! nie tak prędko, przestraszyłaś mnie.
Ból swoją drogą wzmagał się ciągle. Gdy żona jego w tym niepokoju chciała także coś robić i kręciła się po pokoju, to idąc do okna dla spuszczenia firanek, to przybliżając do łóżka z filiżanką w ręku, gniewał się jeszcze bardziej.
— Proszę cię, już nie chodź, wszystko się trzęsie. Za każdym twoim krokiem, zdaje mi się, że mnie ktoś młotem wali.
Nie próbowała nawet się tłumaczyć i usunęła się. To zawsze się tak kończyło, trzeba go było w cierpieniach zostawić samego.
— Chodź, Paulinko — rzekła tylko. — Widzisz, że twój wuj znieść nas przy sobie nie może.
Ale Paulinka została. Ona posuwała się po pokoju ruchem tak delikatnym, że małe jej nóżki zaledwie dotykały podłogi. Od tej chwili nie opuściła już chorego i on nikogo oprócz niej w pokoju nie znosił. Jak sam mawiał, chciałby być w chorobie pielęgnowany przez cień, ona chodziła tam i napowrót tak, że jej nie czuł nawet. Miała poczucie odgadywania cierpienia i przynoszenia ulgi, uprzedzała jego życzenia, przysłaniała światło, podawała mu filiżanki napoju, które Weronika przynosiła do drzwi. Głównie zadawalało chorego to, że ją widział ciągle przy sobie, poważną i nieruchomą na brzegu krzesełka i wielkie jej, pełne współczucia oczy czuł ciągle w siebie utkwione. Starał się ją rozerwać, opowiadając jej swoje cierpienia.
— Widzisz dziecko, teraz tak, jak gdyby mi kto nożem wyszczerbionym kości w nogach rozcinał... I w tej samej chwili przysiągłbym, że mi ktoś leje ciepłą wodą na nogę.
Potem zmieniały się fazy bólu: to mu się zdawało, że mu obręczą żelazną ściskają nogę w kostce, to znowu, że mu wyciągają nerwy w nogach, jak struny na skrzypcach. Paulinka słuchała, jakby ją to w istocie zajmowało, zdawała się wszystko rozumieć, nie traciła głowy wśród krzyków jego i jęków, ciągle i jedynie zajęta niesieniem mu pomocy. Była nawet wesoła, udawało się jej rozśmieszać go między dwoma jękami.
Gdy przybył nakoniec doktór Cazenove, zdziwił się niepomniernie i serdeczny złożył pocałunek na włoskach małej opiekunki chorego. Był to człowiek lat około pięćdziesięciu czterech, suchy, lecz silny i kościsty, służył lat trzydzieści w marynarce i właśnie niedawno zamieszkał w Arromanches, gdzie odziedziczył dom po wuju swoim. Był on przyjacielem państwa Chanteau od chwili, gdy wyleczył panią z jakiegoś niepokojącego zwichnięcia nogi.
— No i cóż? — rzekł, zbliżając się do łóżka chorego. Znowu stara bieda! Przyjechałem raczej jak przyjaciel, niż jak doktór. Wiesz sam dobrze, że więcej jak ta mała i dziesięciu doktorów nie zrobi. Mój kochany, komu się dostanie podagra i kto z nią przejdzie pięćdziesiątkę, musi tę towarzyszkę zatrzymać do końca. Dodaj do tego, że cię dobili temi przeróżnemi pigułkami... Znasz sam jedyne lekarstwo: cierpliwość i flanela!
Udawał on wielki sceptycyzm. Przez lat trzydzieści tylu biedaków umarło w jego oczach pod najrozmaitszemi klimatami i z najrozmaitszych chorób, że w duchu uznawał władzą własną za bardzo skromną; wolał o ile się to dało, pozostawiać leczenie naturze i dopomagać jej tylko w konieczności. Jednak obejrzał nabrzmiały wielki palec, którego świecąca skóra doszła do ciemno-czerwonego koloru, potem posunął się aż do kolana, które już puchlina ogarniała, nareszcie znalazł na brzegu ucha prawego mały gruczołek okrągły, biały i twardy.
— Ależ doktorze — jęczał chory — przecież mi nie pozwolisz tak cierpieć!
Cazenove spoważniał. Obecność tego gruczołka interesowała go. Odzyskiwał wiarę w siebie wobec tego nowego symptomatu.
— Cóż robić, — szepnął — spróbuję alkaliów i soli... widocznie przechodzi w chroniczną.
W końcu rozgniewał się na dobre.
— Bo też to twoja wina! Nie słuchasz moich rad, nie robisz tego, co zalecam i nie postępujesz tak, jak ci każę... Nigdy żadnego ruchu, ciągle skurczony w fotelu! A wino? Założyłbym się, że pijesz, mięso jesz — co!? Przyznaj się, że musiałeś zjeść coś rozpalającego.
— Tylko odrobinkę pasztetu z wątróbek — wyznał słabym głosem Chanteau.
Doktór wzniósł ręce w górę, jakby żywioły powoływał na świadki. Jednak z kieszeni swego obszernego palta począł wyciągać rozmaite flaszeczki i przygotowywać lekarstwo. Na razie kazał obwinąć nogę i kolano watą, na to położyć ceratę i lekko przewiązać. A gdy odjeżdżał, Paulince powtarzał swoje rady: łyżeczkę lekarstwa co dwie godziny, tyle rzadkiego kleiku, ile chory wypić zechce, a przedewszystkiem djeta zupełna.
— Albo to będzie można zabronić mu jeść — rzekła pani Chanteau, wyprowadzając doktora.
— Nie, nie cioteczko, zobaczysz, wujek posłucha — pozwoliła sobie twierdzić Paulinka. — Już ja sobie dam radę.
Cazenove patrzył na nią uważnie, jej poważna minka bawiła go. Pocałował ją znowu w oba policzki.
— Dla innych stworzona ta mała, nie dla sieble! — wyrzekł tonem stanowczym, jeszcze raz spojrzawszy na nią przenikliwie.
Chanteau jęczał tak przez cały tydzień. W chwili, gdy atak zdawał się już na ukończeniu, takiż ból odezwał się w nodze prawej i krzyki rozpoczęły się na nowo tem silniejsze. Cały dom drżał; Weronika zamykała się w kuchni, aby nie słyszeć co się dzieje. Pani Chanteau i Lazar, nawet w chwilach najgorszych uciekali z domu dla uspokojenia rozstrojonych nerwów. Jedna tylko Paulinka nie opuszczała pokoju chorego, gdzie oprócz innego zajęcia, miała jeszcze do zwalczenia porywy i upory jego, gdy naprzykład krzyczał, że jest głodny, że chce jeść kotlet, że doktór Cazenove jest osioł, ponieważ wyleczyć go nie umie. Szczególniej w nocy bóle wzmagały się silnie. Paulinka sypiała dwie lub trzy godziny. Mimo to była żwawa i zdrowsza niż kiedykolwiek. Pani Chanteau uwolniona w ten sposób od kłopotów, przyjęła tę pomoc dziecka, które uspakajało dom cały. Nakoniec powolny powrót do zdrowia rozpoczął się. Paulinka odzyskała wolność i pomiędzy nią a Lazarem zawiązał się prawdziwie koleżeński stosunek.
Z początku siadywali w obszernym pokoju Lazara. Prawdę powiedziawszy, on to sam zrobił go tak wielkim, gdyż kazał zrzucić przepierzenie i zajmował całą połowę drugiego piętra. Małe łóżko żelazne niknęło w jednym kącie za jakimś starożytnym parawanem o podartej zasłonie. Przy ścianie, na prostych, białych półkach ustawione było mnóstwo książek, dzieła klasyczne niekompletne, wynalezione przy przeprowadzce na strychu w Caen i przewiezione do Bonneville. Przy oknie stała szafa normandzka olbrzymich rozmiarów, przepełniona całą kopalnią przedmiotów nadzwyczajnych. Można tam było znaleźć wszystko: wzory systemów krystalograficznych, rozmaite narzędzia zużyte, lub wyszłe z użycia zabawki dziecięce popsute. Dalej stał fortepian, nad którym zawieszone były w krzyż złożone florety, maska druciana i rękawice od fechtunku, nie licząc już stojącego na środku wielkiego stołu, niegdyś do rysowania służącego, bardzo wysokiego, zarzuconego papierami, obrazkami, fajkami, popielniczkami, pudelkami do tytoniu, na którym trudno było odnaleźć tyle miejsca wolnego co na dłoni.
Paulinka, wpuszczona w ten nieporządek, była zachwycona. Przez miesiąc cały robiła w tym pokoju coraz to nowe odkrycia, każdy dzień przynosił coś nowego; to Robinson z rycinami, odnaleziony w bibljotece, to poliszynel bez nogi, wyszukany w szafce. Od samego rana jak tylko wstała, wbiegała do pokoju swego kuzyna, zasiadała tam, po śniadaniu powracała znowu, jednem słowem tam żyła. Lazar, od pierwszego dnia, przyjął ją jak chłopca, jak braciszka młodszego o lat dziesięć, ale tak wesołego, tak zgodnego, tak inteligentnie wesołemi swemi oczyma patrzącego, że nie ambarasował się przy nim. Kładł siej na krześle, palii fajką, czytał z nogami zadartemi do góry; pisał długie listy, w których koperty wsuwał kwiaty zwiędle; czasem tylko kolega bywał strasznie ruchliwy, nagle wskakiwała na stół, albo jednym susem przeskakiwała przez rozdarty parawan. Pewnego ranka, gdy nie słysząc jej, obejrzał się, dostrzegł ją z maską na twarzy i floretem w ręku, salutującą powietrze. A jeżeli czasem wołał na nią żeby siedziała spokojnie, jeżeli jej groził, że ją za drzwi wyrzuci, to jednak zawsze kończyło się zabawą we dwoje i skokami koźlemi po pokoju doprowadzonym do szczytu nieporządku. Ona mu się rzucała na szyją, on ją wprawiał w ruch rotacyjny jak bąka; sam stawał się dzieckiem dla niej i oboje śmieli się do rozpuku śmiechem dziecięcym.
Dalej fortepian ich zajmował; instrument nosił datą r. 1810, był to stary klawikord erardowski, na którym niegdyś panna Eugenia la Viniere, przez lat piętnaście dawała lekcje muzyki. W pudle machoniowem, z którego zeszła już politura, struny wydawały tony głuche, jak z odległości dochodzące, przytłumione i łagodne. Lazar, który na matce nie mógł wymódz nowego fortepianu, tłukł w ten instrument z całych sił, nie mogąc wydobyć z niego tej siły głosu, jakiej jego wyobraźnia wymagała, przywykł już wzmacniać do żądanego efektu otrzymane tony własnym głosem. Namiętność jego do muzyki doprowadziła wkrótce do nadużywania uprzejmości Paulinki. Miał nareszcie słuchacza i przed nim całemi dniami rozwijał swój repertuar. Było to właśnie, co najwięcej skomplikowanego istnieje w muzyce, a przedewszystkiem zupełnie jeszcze w owe czasy uznaniem się nie cieszący Berlioz i Wagner. W początku, dośpiewując głosem, kończył tem, że grał tyle gardłem ile palcami. W dni takie dziewczynka nudziła się bardzo, ale zostawała i słuchała spokojnie, nie chcąc mu robić przykrości.
Czasami zdarzało się, że zmierzch zaskoczył ich przy tej muzyce, wtedy Lazar oszołomiony dźwiękami, spowiadał się z swych wielkich marzeń. Mówił, że i on zostanie muzykiem genjalnym, pomimo woli matki, pomimo przeszkód ze wszystkich stron. W liceum w Caen miał nauczyciela skrzypiec, który zachwyconą jego inteligencją muzykalną, przepowiedział mu przyszłość pełną chwały i zaszczytów. Brał potajemnie lekcje kompozycji, a teraz pracował sam i już miał myśl, jakkolwiek jeszcze niewyraźną, symfonji o raju ziemskim; nawet już skomponował marsz z charakterem uroczystym i bolesnym zarazem, z którego ustępy zgodził się zagrać Paulince. Od tej chwili grywał tego marsza co wieczór, dziewczynka potakiwała i znajdowała to pięknem: potem dyskutowała. Bezwątpienia — mówiła — musi to być bardzo przyjemnie być kompozytorem pięknej muzyki, ale czyby nie było rozsądniej być posłusznym woli rodziców, którzy pragnęli widzieć go prefektem lub sędzią. Dom cały był zasmucony tą kłótnią pomiędzy matką i synem, w której on mówił o wyjeździe do Paryża i zapisaniu się do konserwatorjum, ona zaś naznaczała mu na październik ostatni termin do wybrania sobie jakiegoś zawodu uczciwego człowieka. Paulinka popierała projekt ciotki, której zapowiedziała spokojnie lecz z całą pewnością, że podejmuje się skłonić do tego swego kuzyna. Śmiano się z tego. Lazar z wściekłością zatrzaskiwał fortepian, krzycząc na nią i wołając, że jest nędzną mieszczanką bez źdźbła artyzmu w duszy. Gniewali się przez trzy dni, potem się pogodzili. Młody człowiek, chcąc ją pozyskać dla muzyki, powziął myśl, aby uczyć ją gry na fortepianie. Układał jej palce na klawiszach i całemi godzinami pilnował, żeby grała gamy. Ale ostatecznie brak zapału u niej doprowadzał go do wściekłości; jej się chciało bawić. Wolała prowadzać po klawiszach Minuszkę, której łapki wywoływały barbarzyńskie tony, a Paulinka przysięgała, że kotka gra owo wielkie wypędzenie Adama i Ewy z raju, czem nawet samego autora rozśmieszała. Wtedy zabawa rozpoczynała się na nowo, ona rzucała mu się na szyję, on ją chuśtał, a Minuszka, biorąc udział w tańcu, wskakiwała ze stołu na szafę. Maciek do tych zabaw nie był dopuszczany, dla tego że w swych żartach był zbyt grubiański.
— Daj mi raz pokój, głupia mieszczko! — wykrzyknął Lazar zniecierpliwiony — gdzie tobie o sztuce mówić! Niech cię mama uczy grać na fortepianie jeśli chce.
— Bo to się na nic nie zdało, ta twoja muzyka — stanowczo oświadczyła Paulinka. Gdybym była na twojem miejscu, zostałabym doktorem.
Zgorszony nie znalazł słowa odpowiedzi.
— Doktorem! co znowu, skąd jej to przyszło? — Egzaltował się, roznamiętniał, wpadał w gniew.
— Słuchaj! — krzyknął. — Jeśli mi nie pozwolą zostać artystą, zabiję się!
Lato dopomogło w przyjściu do zdrowia panu Chanteau i Paulinka mogła wybiegać z Lazarem z domu. Wielki pokój na drugiem piętrze został opuszczony, koleżeństwo między niemi stawało się coraz ściślejsze. Przez kilka dni zadawalało ich bieganie po tarasie, na którym wegetowało kilka krzewów wysuszonych przez wiatr od morza wiejący. Później, wydostali się na podwórze, zerwali łańcuch u studni, przestraszyli tuzin kur chudych, żyjących robaczkami, chowali się w stajni i wozowni pustej i zaniedbanej, z której tynk już opadał, potem wdarli się do sadu, który Weronika uprawiała jak chłop. Sad ten stanowiły cztery zagony z warzywem, a między niemi kilka grusz o chorobliwym wyglądzie, pochylonych wszystkie w jedną stronę, pod wpływem gwałtownych wiatrów północno-zachodnich. Stąd to, otworzywszy małą furtkę wymykali się na wybrzeże pod odkryte niebo, naprzeciw fal morskich. Niezaspokojoną jeszcze była u Paulinki ciekawość tej wody olbrzymiej, tak czystej i łagodnej teraz przy jasnem słońcu lipcowem. Z każdego okna domu zawsze wzrok zwracała ku morzu, ale nie zbliżała się do niego jeszcze i nowe zaczęło się dla niej życie, gdy się znalazła swobodna z Lazarem na samotnem, a jednak pełnem życia wybrzeżu.
Jakież to były rozkoszne wycieczki! Pani Chanteau gniewała się, chciała ich zatrzymać w domu, pomimo ufności w roztropność dziewczynki. To też wymykając się nie przechodzili przez podwórze, gdzieby ich Weronika dostrzedz mogła, ale biegli przez sad i znikali za furtką, aż do wieczora. Niedługo przechadzki dokoła kościółka, zakątki cmentarza przysłonięte skałami, zagony sałaty proboszcza, znudziły ich. W tydzień przetrzęśli wszystkie zakątki Bonneville i chat jego trzydzieści tulących się do skał i groblę piaszczystą, do której rybacy przybijali z swemi barkami. Zabawniejsze daleko było przy odpływie morza puścić się wybrzeżem za ustępującą wodą jak najdalej; szło się po delikatnym piasku, uciekało się przed krabami, przeskakiwało ze skały na skałę pomiędzy porostami wodnemi dla ominięcia dołów pełnych wody czystej, w której słychać było szelest małych raczków, nie mówiąc już nic o połowach, o ślimakach maleńkich, zjadanych na żywo bez chleba, o tworach dziwnych, zbieranych w chusteczki, o ciekawych zdobyczach, jak rybki, raki, muszle i t. p. Gdy morze wracało, dawali się umyślnie pochwycić czasami, bawili się w rozbitków, schronieni na wystającym odłamie skały, oczekując aż woda cofnie się znowu. By!i zachwyceni gdy wracali przemokli do nitki, z włosami przez wiatr potarganemi i tak przywykli do tej masy świeżego i słonego powietrza morskiego, że wieczorem, gdy siedzieli przy stole dokoła lampy, duszno im było.
Wielką dla nich rozkoszą było kąpać się w morzu. Wybrzeże było zbyt skaliste, aby przyciągało do siebie rodziny z Caen i Bayena. Podczas gdy każdego roku w Arromanches nad brzegiem stawały coraz to nowe wille i domki szwajcarskie, do Bonneville nikt nie przyjeżdżał. Oni odnaleźli w odległości tysiąca metrów za wsią, od strony Port-en-Bessin prześliczny zakątek, małą zatokę wciśniętą między dwa grzebienie skał, z dnem z bardzo delikatnego złocistego piasku. Nazywali ją zatoką Skarbu, dlatego, że fale jej spokojne w lekkim ruchu, zdawały się być ze złotych sztuk monety zrobione. Tam byli jak u siebie. W tydzień nauczył ją pływać, do tego była pojętniejszą niż do fortepianu, miała w tym kierunku odwagę, a raczej zuchwałość, wskutek której często jej się zdarzało napić się wody morskiej.
Dnie mijały i tak doszło aż do początku sierpnia, a Lazar nie powziął jeszcze żadnej stanowczej decyzji. Paulinka miała w październiku wstąpić na pensję do Bayeux. Gdy morze zmęczyło ich czasem za bardzo i gdy z rozkoszą wylegiwali się na piasku, rozmawiali bardzo rozsądnie o przyszłości, o zamiarach swoich. Kończyło się na tem, że ona zdołała go zachęcić do medycyny, tłumacząc mu, że gdyby była mężczyzną, nic by jej więcej nie roznamiętniało, jak pragnienie leczenia ludzi. Właśnie od tygodnia raj ziemski źle szedł jakoś. Lazar zwątpił o swoim geniuszu. Przecież i na polu medycyny byli ludzie sławni, przypomniał sobie wielkie nazwiska: Hippokratesa, Ambrożego Parę i wielu innych.
Pewnego jednak popołudnia Lazar wykrzyknął radośnie: nowa myśl mu przyszła: miało to być prawdziwe arcydzieło. Raj to głupstwo, wziął się do pisania symfonji boleści; miał to być szczyt harmonji niebieskiej, skarga zrozpaczonej ludzkości wznoszona ku niebu. Marsz Adama i Ewy miał być przeniesiony do tego nowego dzieła i miał być marszem śmierci. Przez tydzień zapał jego z dniem każdym wzrastał, w planie jego cały świat miał się mieścić. To też pewnego dnia, jeszcze w tydzień później, mała jego przyjaciółka zdziwiła się bardzo, gdy Lazar rzekł, iż chętnie mimo to wszystko pojechałby do Paryża studjować medycynę. W każdym razie, zbliży go to do konserwatorjum. Niech raz dostanie się do Paryża, a potem zobaczy. Dla pani Chanteau była to wielka radość, byłaby wolała wprawdzie widzieć syna swego w ministerjum jakiem, albo w magistraturze, ale przecież i doktorzy byli to ludzie uczciwi i szanowani i zarabiali dużo pieniędzy.
— Prawdziwą czarodziejką jesteś, malutka — rzekła całując ją, — Ach! kochanko, jak ty nam się serdecznie wywdzięczasz za to, żeśmy cię do siebie wzięli!
Wszystko zostało uregulowane. Postanowiono, że Lazar wyjedzie pierwszego października. Tymczasem we wrześniu wycieczki i zabawy z większym szły zapałem; dwaj koledzy chcieli godnie zakończyć czas swobodnego i życia. Zapominali się czasem do nocy na piasku zatoki Skarbu.
Pewnego wieczora, wpatrzyli się w gwiazdy ukazujące się jak perły ogniste na blednącym horyzoncie. Ona poważna, ze spokojnym podziwem dziecka zdrowego; on rozgorączkowany od chwili, gdy się przygotowywał do wyjazdu, nerwowo mrugał oczami, w ciągłych porywach woli, które go do coraz nowych popychały projektów.
— Piękna to rzecz gwiazdy — rzekła poważnie po długiem milczeniu.
On nie odpowiedział na to ani słowa. Wesołość jego nie była jakoś tak żywa jak zwykle, jakiś niepokój wewnętrzny go ogarniał, oczy jego, szeroko otwarte, jakoś niepewnie patrzyły. Na horyzoncie gwiazdy mnożyły się jak mrowie z każdą chwilą, jak gdyby ktoś zarzewie szuflami w nieskończoność rzucał.
— Tyś się tego nie uczyła — rzekł nakoniec — ty nie wiesz... każda gwiazda, to jest słońce, około którego toczą się takie kule jak ziemia, a takich są miljardy i po za niemi tam dalej jeszcze miljardy i tak coraz dalej.
Zamilkł, lecz po chwili odezwał się znowu głosem, który wzruszenie tłumiło.
— Ja się nie mogę na nie patrzeć... boję się.
Morze, którego przypływ się rozpoczynał, wydawało dźwięk jakiś, jakby jęki oddalone, podobne do rozpaczy tłumów płaczących nad swą nędzą. Ma bezgranicznym horyzoncie już czarnym w tej chwili — jak pył światła błyszczały wirujące w przestrzeni światy. A w tej skardze ziemi uciśnionej pod nieskończoną gwiazd liczbą, dziewczynka usłyszała w bliskości siebie łkanie bolesne.
— Co ci jest? czyś słaby?
Nie odpowiadał, płakał tylko zakrywszy twarz gwałtownie zaciśniętemi pięściami, jakby nic widzieć przed sobą nie chciał. Gdy się już na tyle uspokoił, że mógł mówić, jęczał tylko:
— O! umrzeć! umrzeć!:
Paulinka zdziwiła się mocno, a wspomnienie tej sceny wyryło się w jej pamięci. Lazar wstał z trudem i wrócili do Bonneville pociemku już, a fale powracającego morza gonić się zdawały za niemi. W drodze nie znaleźli sobie nic do powiedzenia. Ona patrzyła na niego idącego naprzód; zgięty pod wiatr wiejący od zachodu, wydawał jej się jakoś zmalałym.
Tego wieczora w sali jadalnej, rozmawiając z rodzicami Lazara, oczekiwał na nich ktoś nowo przybyły. Od tygodnia już spodziewano się przybycia Ludwiki, dziewczynki jedenaście i pół lat mającej, która co rok dwa tygodnie spędzała w Bonnevi!le. Ale dwa razy wysyłano napróżno naprzeciw niej konie do Arromanches, aż oto dziś spadła jak z nieba, kiedy się tego najmniej spodziewano. Matka Ludwiki umarła niegdyś na rękach pani Chanteau, polecając jej swoją córkę. Ojciec, pan Thibaudier, bankier z Caen w sześć miesięcy później, ożenił się powtórnie i miał już troje dzieci. Zajęty nową swoją rodziną, osobiście zaś ciągłe w cyfrach szperając, oddawał małą na pensję i na wakacje chętnie się jej pozbywał, jeśli mógł ją wysłać gdzie do przyjaciół. Najczęściej sam się nawet nie trudził; służący przywiózł panienkę po ośmiu dniach opóźnienia. Pan ma tyle kłopotów — mówił służący i odjechał natychmiast, dodając, że pan jeżeli tylko będzie mógł, przyjedzie sam osobiście po panienkę.
— Chodź-że prędzej Lazarze! — wołała pani Chanteau. — Przyjechała!
Ludwika uśmiechnięta ucałowała go w oba policzki. A jednak znali się niezbyt dawno, ona zamknięta ciągle na pensji, on tylko na wakacje raz na rok wolny. Przyjaźń ich zaledwie datowała od poprzednich wakacji i dotąd on ją traktował ceremonjalnie, czując w niej kokietkę, gardzącą hałaśliwemi zabawami dzieciństwa.
— A ty, Paulinko, nie pocałujesz jej? — mówiła do wchodącej pani Chanteau. Ona od ciebie starsza o półtora roku... kochajcie się wzajem a zrobicie mi tem wielką przyjemność..
Paulinka patrzyła na Ludwikę, jasną blondynkę, szczupłą, delikatną, o rysach nieregularnych, ale wiele wdzięku posiadającą uczesaną z wielką starannością nieco może na swój wiek za staro. Gdy ją spostrzegła zawieszoną na szyi Lazara, zbladła. A gdy chłopiec wesoło oddawał jej pocałunki, wargi Paulinki drżały.
— Co ci jest? — spytała ciotka. — Czy ci zimno?
— Tak, proszę cioci, troszkę. Wiatr jest chłodnawy — rzekła, rumieniąc się za swoje kłamstwo.
Przy stole nie jadła prawie nic, wzrokiem ścigała ruchy wszystkich, a czarne jej oczy nabierały jakiegoś dzikiego wyrazu, gdy Lazar, wuj lub nawet Weronika, zajmowali się Ludwiką. Ale najbardziej, cierpieć się zdawała, gdy Maciek przy deserze, obchodząc stół jak zwykle, położył swój duży łeb na kolanach nowoprzybyłej. Napróżno przywoływała, nie chciał opuścić Ludwiki, która go cukrem karmiła.
Gdy wstano od stołu, Paulinka zniknęła, a Weronika przyszedłszy z kuchni dla sprzątnięcia, z tryumfem rzekła:
— Wyłazi szydło z worka! Pani się zdaje, że Paulinka to taka dobra! Niech no pani idzie na podwórze i zobaczy!
Nie tylko pani Chanteau, ale wszyscy wyszli na podwórze. Schowana za węgieł wozowni Paulinka, w przystępie dzikiej wściekłości, przyparłszy Maćka do muru, biła go w łeb całą siłą swych małych piąstek. Pies ogłuszony spuściwszy głowę stal spokojnie, nie bronił się. Zawołano ją, ale zdawała się nie słyszeć, biła ciągle. Trzeba ją było gwałtem oderwać zesztywniałą, pół martwą i tak chorą, że do łóżka ją położono i że ciotka połowę nocy bezsennie przy niej spędzić musiała.
— A to śliczna panienka! a to grzeczne dziecko! — powtarzała Weronika, kontenta, że się nareszcie znalazła skaza w tym brylancie.
— Przypominam sobie, że mi o jej uniesieniach wspominano w Paryżu — rzekła pani Chanteau — jest zazdrosna, to brzydka wada... Od sześciu miesięcy jak tu jest, zauważyłam już nieraz małe takie drobnostki, ale żeby tak bić tego Maćka, to już doprawdy przechodzi wszystko.
Nazajutrz, gdy Paulinka spotkała psa, rzuciła mu się na szyję, poczęła go ściskać w dziecięcych swych ramionach, całować i rozpłakała się tak silnie, iż obawiano się, że atak nerwowy się powtórzy. Jednak nie poprawiła się. Było to mimowolne wewnętrzne uczucie, wskutek którego cała jej krew uderzała do mózgu. Zdawało się jakby jej się po jakimś przodku z linji macierzyńskiej dostało, a obecnie przeważała nad równowagą w charakterze, jaką jej przekazali ojciec i matka, szczególniej ta ostatnia, której Paulinka była żywym obrazem. Jak na dziesięć lat wieku była bardzo rozsądna, sama więc tłumaczyła ten stan, mówiąc, że robiła wszystko co mogła, aby oprzeć się tym wybuchom gniewu, lecz jej się to nie udawało. Potem posmutniała, jakby zawstydzona, tem co zrobiła, a czego jednak, jak choroby, uniknąć nie mogła.
— Ja was tak kocham, dla czegóż wy innych kochacie? — odpowiedziała, ukrywając głowę w objęciach ciotki, która gromiła ją łagodnie, zawoławszy do swego pokoju.
Tak więc pomimo wysiłków ze swej strony, Paulinka cierpiała bardzo z powodu obecności Ludwiki. Od chwili, gdy zapowiedziano jej przyjazd, oczekiwała jej z ciekawością, lecz i z niepokojem zarazem, a teraz liczyła dni do jej wyjazdu z największą niecierpliwością.
Ludwika zresztą ujmowała ją jak wszystkich swojem obejściem i manierami dorosłej panny uczonej i wdziękiem łagodnym dziecka mało pieszczonego w domu; ale gdy Lazar był z niemi, właśnie ten urok, już niby kobiety, to rozbudzenie czegoś nieznanego, mieszało i gniewało Paulinkę. Młody człowiek jednak tę ostatnią lepiej traktował, żartował z tamtej, mówił, że go nudzą te pretensje, śmiał się z niej i obiecywał nieraz, że ją zostawią samą z jej wielkoświatowemi manierami i pobiegną gdzie daleko bawić się swobodnie. W każdym razie głośne i ruchliwe zabawy ustały, oglądano obrazki w pokoju, lub też przechadzano się grzecznie i spokojnie po wybrzeżu. Były to dwa tygodnie stracone.
Pewnego poranku, Lazar oświadczył, że przyspiesza swój wyjazd o pięć dni. Mówił, że się chce w Paryżu urządzić, rozejrzeć trochę, i że się w drodze spotka z jednym z kolegów swoich z Caen. A Paulinka, którą myśl o tym wyjeździe od miesiąca przyprowadzała do rozpaczy, silnie poparła tą nagłą decyzją swego kuzyna, pomagała ciotce pakować jego rzeczy z gorączkową działalnością, udając wesołość. Później, gdy stara landara ojca Malivoire uniosła nareszcie Lazara, pobiegła do swego pokoiku, zamknęła się i długo płakała. Wieczorem okazała się bardzo przyjazną dla Ludwiki i następny tydzień pobytu tej ostatniej w Bonneville, był prawdziwie rozkoszny. Gdy służący ojca Ludwiki przyjechał po nią, tłumacząc, że pan jego nie mógł się oderwać od swoich interesów, dwie przyjaciółki rzuciły się sobie w objęcia i przysięgły kochać się wiecznie.
Tak powoli rok upłynął. Pani Chanteau zmieniła zdanie i zamiast posłać Paulinke na pensje, zatrzymała ją w domu, skłoniona do tego szczególniej żałośliwemi prośbami męża, który nie mógł się już obyć bez tej dziewczynki. Nie przyznawała się ona wprawdzie nawet sama przed sobą do tej interesowanej przyczyny, mówiła sobie, że się chce zająć sama jej wychowaniem, odmłodzona myślą tego nieprzymuszonego powrotu do dawnego nauczycielskiego zajęcia. Na pensji małe dziewczynki dowiadują się brzydkich rzeczy. Ona chciała odpowiadać za wzorową niewinność swojej wychowanki. Odszukano w głębi bibljoteki Lazara gramatykę jakąś, arytmetykę, rys historji powszechnej, wreszcie streszczenie mitologji i pani Chanteau wzięła, się do wykładów. Z początku była to jedna lekcja na dzień, dyktando, zadania, opowiadania. Wielki pokój Lazara zamieniony został na salę szkolną. Paulinka musiała się na nowo wziąć do fortepianu, nie licząc już lekcji zachowania się, w których ciotka wykładała jej surowo zasady, celem poprawienia jej prawie chłopięcych manier. Dziewczynka była posłuszna i inteligentna, uczyła się chętnie i łatwo, nawet wtedy, gdy ją wykładany przedmiot odstraszał. Jedyna książka, która ją nudziła, to był katechizm. Nie mogła zrozumieć, dlaczego ciotka jej trudzi się i co niedziela prowadzi ją do kościoła. Po co to? w Paryżu nie prowadzano jej nigdy do kościoła Eustachego, który jednak znajdował się tuż koło domu. Pojęcia abstrakcyjne z trudnością wchodziły w jej głowę, ciotka musiała jej tłumaczyć, że panienka dobrze wychowana powinna na wsi dawać z siebie dobry przykład i być bardzo grzeczną dla proboszcza. Sama zresztą pani Chanteau była na tyle tylko religijną, ile tego przyzwoitoić wymagała i w jej systemie wychowania religja stała na równi z nauką zachowania się i dobrych obyczajów. Morze tymczasem, dwa razy na dzień wieczorem wahaniem się swych fal, uderzało o Bonneviile, a Paulinka wzrastała wśród ciągłego widoku bezgranicznego horyzontu. Nie bawiła się już, nie mając towarzysza. Gdy nabiegała się dokoła tarasu z Maćkiem lub pospacerowała po sadzie z Minuszką na ramieniu, jedyną jej rozrywką było patrzeć na morze, ciągle żywe, w ciemną porę zimową sine, przy pięknem słońcu letniem jasno zielne, mieniące się jak materja jedwabna. Rok zresztą ten był szczęśliwszy od innych. Szczęście jakie jej obecność zdawała się przynieść domowi, objawiło się jeszcze nadspodziewanym odbiorem pięciu tysięcy franków, które przysłał Davoine pod grozą zerwania stosunków. Co trzy miesiące skrupulatnie ciotka jeździła do Caen po odbiór procentów Paulinki, potrącała z nich przeznaczoną sobie przez radę familijną pensję i za resztę kupowała nowe papiery, a gdy wracała, prowadziła Paulinkę do swego pokoju, otwierała wiadomą szufladę i powtarzała: — Widzisz, kładę, tu te do tamtych... a co, kupka się zwiększa! Nie bój się, odnajdziesz tu wszystko razem, nie będzie brakowało ani centyma. W sierpniu Lazar spadł niespodziewanie pewnego pięknego poranku, przywożąc wiadomość o zupełnem powodzeniu swojem przy pierwszych egzaminach rocznych. Miał przyjechać o tydzień później, ale chciał matce zrobić niespodziankę. Wielka radość zapanowała w domu. W listach, które pisywał co dwa tygodnie, widać było, że się roznamiętnia do medycyny. Gdy przybył, wydał im się wszystkim zupełnie zmienionym; o muzyce nie mówił wcale, historjami o profesorach i wywodami naukowemi, przy każdej sposobności, z racji potrawy którą jadł, lub wiatru który wiał, zanudzał ich w końcu. Nowa opanowała go gorączka. Oddał się cały z zapałem i namiętnością idei zostania genialnym doktorem, którego ukazanie się zrobi przewrót w nauce. Szczególniej Paulinka, która mu się rzuciła na szyję po dziecinnemu i nie ukrywała jeszcze swoich uczuć, ze zdziwieniem ujrzała go innym. Smuciło ją to prawie, że przestał mówić o muzyce, choćby tak czasem, trochę dla zabawki. Pytała się sama siebie, czy to możebnem jest, żeby przestać zupełnie kochać to, co się tak bardzo kochało. Pewnego dnia, gdy go zapytała o jego symfonję, zaczął z niej żartować, mówiąc, że się już te głupstwa zupełnie skończyły, a jej tych głupstw żal się zrobiło. Potem uważała, że wobec niej jest on jakiś zaambarasowany, że śmieje się brzydkim śmiechem i że mu w spojrzeniu i gestach zostawiło ślady dziesięć miesięcy życia, którego opowiedzieć nie można małym dziewczynkom. On sam wypróżnił swoje walizy i sam pochował swoje książki, romanse i dzieła naukowe, pełne jakichś rysunków. Nie obracał nią już i nie puszczał w ruch jak bąka i bywał czasem zakłopotany, gdy chciała gwałtem po dawnemu wejść do jego pokoju. A jednak ona zaledwie troszkę podrosła, patrzyła mu prosto w oczy swem spojrzeniem niewinnem i wreszcie po tygodniu, ich koleżeństwo zawiązało się na nowo. Zdrowe i silne powietrze nadmorskie oczyszczało go z naleciałości studenckiego życia; z dzieckiem tem zdrowem i szczerze wesołem i on napowrót dzieckiem się stawał. Wszystko powróciło na nowo i rozpoczęły się zabawy około wielkiego stołu, biegania w towarzystwie Maćka i Minuszki po sadzie warzywnym i wyprawy aż do zatoki Skarbu, i niewinne kąpiele pod słońcem przy wesołych i głośnych śmiechach i żartach. Właśnie tego roku Ludwika, która była w Bonneville w maju, pojechała na wakacje do innych przyjaciół, niedaleko Rouen. Dwa miesiące cudownie minęły, ani jedna sprzeczka nie zakłóciła ich przyjaźni. W październiku, w dniu w którym Lazar pakował się do wyjazdu, Paulinka patrzyła jak gromadził książki, które przywiózł i które przez cały czas wakacji leżały wcale nietknięte i ani razu nie otwierane.
— Więc je zabierasz napowrót ze sobą? zapytała z jakiemś niezadowoleniem.
— Rozumie się — odpowiedział. — Przecież się z nich uczę.
... Dopieroż to ja się wezmę do roboty, niech djabli porwą! Aż będzie głowa trzeszczeć!
Po jego wyjeździe ciężki spokój zapanował znowu nad małym domkiem w Bonneville; dnie zupełnie do siebie podobne wlokły się jeden za drugim, powrócono do stałych zwyczajów codziennych, przy jednostajnem wahaniu się oceanu. Ale w tym roku w życiu Paulinki wydarzył się wypadek pamiętny. W czerwcu, skończywszy dwanaście i pól lat przystąpiła pierwszy raz do komunji. Powoli religja opanowała ją, religja poważna, wyższa ponad odpowiedzi katechizmu. W młodej swej główce, zastanawiając się nad wszystieem, utworzyła sobie pojęcie o Bogu, jako o panu Wszechpotężnym, Wszechmądrym, który kieruje wszystkiem tak, aby tu na ziemi wszystko szło wedle sprawiedliwości. I to uproszczone pojęcie wystarczyło jej do porozumienia się z księdzem Horteur. Proboszcz, syn wieśniaka, była to twarda głowa, do której przedostało się tylko to, co wyraźne było napisane. Doszedł on do tego, że zadawalniał się zewnętrzną praktyką przyzwoitej pobożności. Osobiście dbał o swoje zbawienie, co zaś do parafjan, to mniejsza oto, myślał sobie, jeśli potępieni będą. Przez lat piętnaście starał się przerazić ich grozą przyszłego życia, lecz mu się to nie udało i teraz żądał tylko od nich jako grzeczności, aby przychodzili do kościoła w wielkie święta. Całe Bonneville też temu skromnemu żądaniu, zadość uczyniło raczej z przyzwyczajenia, pomimo pobożności w jakiej cała wioska pogrążona była. Ta obojętność co do zbawienia innych, równała się w księdzu Horteur wielkiej tolerancji. Co sobotę grywał on w warcaby z panem Chanteau, chociaż mer, tłumacząc się podagrą, nigdy w kościele nie bywał. Pani Chanteau spełniała zresztą to, co było koniecznie potrzebne, chodząc na mszę regularnie i prowadząc z sobą Paulinkę. Dziewczynkę ujęta wielka prostota proboszcza. W Paryżu nie kryto się przed nią z wymysłami na księży, file ten ksiądz, na brzegu morza, wydawał jej się prawdziwie uczciwym człowiekiem w swych grubych trzewikach, z karkiem spalonym od słońca, sposobem mówienia i manierami, prawie wieśniaczemi. Zauważyła pewną drobnostkę, która ją do reszty podbiła. Ksiądz Horteur namiętnie lubił dużą swoją fajkę pianową. Ponieważ miał jednak pewne skrupuły, chował się z nią do ogrodu i palił, chodząc samotnie pomiędzy grzędami sałaty, a chował ją zawstydzony, gdy go ktoś zaszedł na gorącym uczynku. Ta wstrzemięźliwość księdza rozczulała małą, chociaż sobie z tego uczucia sprawy nie zdawała. Odbyła pierwszą komunję bardzo poważnie w towarzystwie dwóch innych dziewcząt i jakiegoś chłopaka ze wsi. Wieczorem proboszcz był na obiedzie u państwa Chanteau i powiedział, iż nigdy mu się jeszcze w Bonneville nie zdarzyło widzieć dziecka, któreby z większą przyzwoitością i pobożnością przystępowało do stołu Pańskiego.
Rok ten był gorszy od poprzedniego. Zwyżka cen drzewa sosnowego, na którą spekulował oddawna Davoine, nie objawiała się jakoś i złe nowiny dochodziły z Caen utrzymywano, że zmuszony sprzedawać ze stratą, Davoine dąży do zupełnej ruiny. Rodzina żyła bardzo nędznie, trzy tysiące franków dochodu wystarczało zaledwie m najpierwsze potrzeby, nie dopuszczając najmniejszego zbytku. Wielką troską pani Chanteau był Lazar, od którego listów nikomu nie pokazywała. Zdawało się, że się bałamucił w Paryżu. Ciągle ją prześladował żądaniem pieniędzy. W lipcu, gdy dla odebrania procentów Paulinki, jeździła do Caen, wpadła też nagłe do Davoina. Dwa tysiące franków, które już poprzednio stamtąd wzięła, przeszły przez ręce jej syna i teraz też udało jej się wydrzeć jeszcze tysiąc franków, które natychmiast posłała do Paryża. Lazar pisał, że nie przyjedzie jeśli długów nie popłaci.
Przez cały tydzień oczekiwano go. Co rano przybywał list donoszący o odłożeniu wyjazdu z Paryża na dzień następny. Matka i Paulinka wyszły naprzeciw niego aż do Verchemont. Ucałowano się na drodze i powoli wśród kurzu zwrócono się ku domowi piechotą. Za niemi wlókł się powóz wiozący rzeczy. Powrót ten na łono rodziny był mniej wesoły, niż tryumfalny wjazd roku zeszłego. Egzamin lipcowy nie udał mu się. Lazar oburzony na profesorów, cały wieczór na nich tylko wygadywał, nazywając ich osłami, których głupoty miał już za dużo. Nazajutrz wobec Paulinki rzucił książki na półkę szafy, wykrzykując, że mogą sobie tam zgnić a on ich nie ruszy. Ten nagły wstręt przeraził ją. Słuchała ze strachem jak okropnie drwił z medycyny, zarzucając jej, że nie jest w stanie prostego kataru uleczyć, a pewnego dnia, gdy broniła nauki z uniesieniem młodości i wiary, o mało się nie rozpłakała tak kpił z jej entuzjazmu, który nieświadomości przypisywał. Zresztą zdecydowany był pomimo to zostać doktorem; czy takie głupstwo, czy inne to wszystko jedno — mówił w gruncie wszystko niewiele warte. Paulinkę oburzały te nowe pojęcia jakie ze sobą przywiózł. Skąd mu te myśli? — pewno ze złych książek myślała, ale nie śmiała się wdawać w obszerniejsze w tej kwestji rozmowy, przeszkadzało jej do tego przekonanie, że sama nic nie umie i drażniły ją przycinki i żarty kuzyna, który zwykle kończył dysputę wykrzyknikiem:
— E! co ty wiesz!? co ja z tobą zresztą będę gadał, kiedyś ty mała, głupia dziewczyna, której wszystkiego powiedzieć nie można.
Wakacje w ten sposób minęły na ciągłych przekomarzaniach się. W przechadzkach ich, on teraz nudzić się zdawał, znajdował morze głupiem, zawsze jednakowem, jednak dla zabicia czasu, zaczął pisywać wiersze i pisał do morza sonety z wielką starannością ułożone w rymach wielce bogatych. Nie chciał się już kąpać, odkrył, że kąpiele zimne nie służą mu, a pomimo zaprzeczenia wartości i powagi medycyny, wygłaszał zdanie stanowcze i jednem słowem leczył, lub skazywał na śmierć ludzi. Około połowy września, gdy Ludwika przyjechać miała, nagle zaczął objawiać chęć powrotu do Paryża pod pretekstem przygotowania się do egzaminów.
— Te dwie małe zanudziłyby mnie — mówił. Lepiej już niech się miesiąc wprzód zaprzęgnę.
Paulinka stawała się łagodniejszą w miarę jak on jej więcej dokuczał. Gdy okazywał się szorstkim, gdy znajdował przyjemność w doprowadzeniu jej do rozpaczy, ona spoglądała na niego oczyma czułemi i śmiejącemi się, któremi uspokajała wuja, gdy wrzeszczał w bólach podagrycznych. Jej się zdawało, że kuzyn jej musi być chory, ponieważ pojmuje życie jak starzy.
W przeddzień wyjazdu, Lazar taką okazywał radość z tego, iż opuszcza Bonneville, że Paulinka rozpłakała się.
— Już mnie nie kochasz!
— Jakaś ty głupia, przecież wiesz dobrze, że na reszcie muszę coś robić!... Taka duża dziewczyna, żeby jeszcze beczała!
Zdobyła się na odwagę, powstrzymała się i z uśmiechem rzekła:
— A pracujże w tym roku jak się należy i wracaj weselszy.
— O! nie ma znowu co tak bardzo pracować. Te ich egzamina to wierutne głupstwo! jeżeli teraz nie zdałem, to dlatego tylko, że mi się naprawdę nie chciało... Ale się to zrobi... kiedy brak majątku nie pozwala mi żyć z założonemi rękami, co według mnie jest jedyną rzeczą, jaką człowiek inteligentny za dobrą uważać może.
Od pierwszych dni października, gdy Ludwika wróciła do Caen, Paulinka powróciła do swoich lekcji z ciotką. Program pani Chanteau na rok trzeci nauk, obejmował głównie historję Francji i mitologje, obie według źródeł do użytku młodych panienek specjalnie zastosowane. Uważało się to za wykształcenie wyższe, mające usposobić panienki do zwiedzania muzeów i rozumienia przedmiotu obrazów w nich się znajdujących. Ale dziewczynka tak pilna roku poprzedniego zdawała się teraz jakąś tępą i niepojętną; często nad zadaniami drzemała; chwilami nagle rumieńce rozogniały jej twarz. Raz gwałtowny wybuch gniewu przeciw Weronice, która jak mówiła nie lubi jej, położył ją na dwa dni do łóżka. Potem czuła w sobie jakieś zmiany, które ją niepokoiły. Rozwijała się, nie pojmując co się z nią dzieje. Gdy wieczorem rozbierając się przed lustrem, spoglądała na siebie uważniej, doznawała jakiegoś niepokoju i szybko gasiła świecę. Głos jej nabierał siły i dźwięczności i zdawał się rozszerzać w kierunku niższych tonów, które znajdowała brzydkiemi. Sama sobie nie podobała się i dni całe przebywała w usposobieniu nerwowem, sama nie wiedząc dlaczego i nie śmiejąc o tem mówić z nikim.
Nakoniec około świąt Bożego Narodzenia, stan Paulinki zaniepokoił panią Chanteau, Skarżyła się, że się wyprostować nie mogła. Przywołany doktór Cazenove, który wielkim był jej przyjacielem, po zbadaniu stanu chorej, na stronie przestrzegał ciotkę, iż nadchodzi chwila dojrzałości dziewczyny i, że w tej epoce życia zwykle dziewczynki bywają tak zdenerwowane i rozgorączkowane i radził, aby i Paulinkę objaśnieniami uspokoić, gdyż często się zdarza, że z samego przestrachu wywiązuje się silniejsza jakaś i niebezpieczna choroba.
Pani Chanteau uważała te ostrożności za zbyteczne. Jej system edukacyjny polegał na zupełnej nieświadomości. Zresztą wszystkie dziewczęta dojrzewają, myślała sobie — przytem uważała Paulinkę za nietrwożliwe dziecko i broniła się od wszelkiej w tym przedmiocie pogawędki, a gdy nareszcie zgodziła się w zasadzie pójść za radą doktora, jeszcze zwłóczyła z dnia na dzień, aż pewnego rana, wychodząc ze swej sypialni, usłyszała jęki i łkania w pokoju Paulinki. Wszedłszy tam, znalazła dziewczynkę istotnie chorą i tak swym gorączkowym stanem przerażoną, iż była przekonaną, że ostatnia jej godzina nadeszła i że już umrzeć przyjdzie.
Ciotka uspakajała ją, jak mogła; mówiła jej, że w chwili przejściowej od dzieciństwa do dojrzałości, jest to stan zwykły. Paulince zdawało się, że ją nic już uleczyć nie zdoła; przypomniała sobie wykrzykniki Lazara o nieudolności medycyny i małej skuteczności jej środków.
— Nie! nie... ty, ciociu tak tylko mówisz... ty mnie chcesz uspokoić... ale ja wiem dobrze, ja umrę, ja muszę umrzeć!
Gdy doktór Cazenove przyjechał, zgniewał się mocno na panią Chanteau, strasząc ją, iż ociąganiem się swojem mogła sprowadzić zapalenie mózgu u Paulinki.
Skończyło się jednak szczęśliwie. Po kilku dniach dziewczynka wróciła do zdrowia, lecz pozostało zdziwienie; myślała o tem co przeszła, i czego nie rozumiała, ciągle nosząc w myśli pytanie, na które odpowiedzi nie znajdywała.
W następnym tygodniu, Paulinka wzięła się napowrót do pracy i zdawało się, że się roznamiętnia do mitologji. Nie wychodziła prawie z pokoju Lazara, który jej ciągle służył za salę do nauki; trzeba ją było przywoływać za każdym razem do stołu i zbiegała jakby oszołomiona, co przypisywano brakowi ruchu. Ale tam na górze „mitologja zastosowana do użytku młodych panienek,“ leżała spokojnie na rogu stołu, a Paulinka dnie spędzała nad książkami medycznemi, pozostawionemi w szafie. Głową ściskała rękami, zimnemi z wysiłku pracy, oczy jej się otwierały szerzej z pragnienia wiedzy. Lazar w pięknych dniach zapału kupił dzieła, które przy początku nauki nie były mu wcale potrzebne, a mianowicie: traktat fizjologji Longueta, anatomję opisującą Cruveilhier‘a i te właśnie dzieła zostały, zabrał bowiem tylko te, które mu do nauki były potrzebne. Jak tylko za ciotką drzwi się zamknęły, Paulinka wydobywała księgi te z szafy i za najmniejszym szelestem wsuwała je tam napowrót, nie jako ciekawością grzesząca, ale jako pilna pracowniczka, czerpiąca wiedzę, wbrew woli starszych. Z początku nic nie rozumiała, wyrazy techniczne, których znaczenia w słowniku szukać musiała, utrudniały jej czytanie. Instynktownie odgadując potrzebę jakiegoś porządku w nauce, z zawziętością czytała anatomję, zanim się wzięła do traktatów fizjologji. Czternastoletnia dziewczynka nauczyła się jak lekcji tego, co zwykle przed panienkami w sekrecie jest trzymane. Czytała namiętnie, niby powieści czarodziejskie, Robinson nawet ongi tak jej nie zajmował i tak jej nagle inteligencji nie rozszerzał. Później traktat fizjologji był jakby komentarzem do tych rysunków i nic dla niej tajnem nie zostało.
Teraz Paulinka zrozumiała przesilenie, przez jakie przeszła. To rozjaśnienie tajemnicy, robiło ją poważną i jaśniej rozumiejącą życie. Miała pewien żal do ciotki za jej milczenie i zato, że jej nie przestrzegła. Przecież wiedzieć nie jest grzechem — myślała — dlaczegóż mi się ciotka przerazić pozwoliła.
Pewnego razu, gdy pani Chanteau, przypominając jej ów przestrach i żartując z niej z tego powodu, przekładała jej, że chorób tak bardzo bać się nie trzeba, odpowiedziała jej:
— Dobrze ciociu, teraz już wiem.
Ciotka z przerażeniem popatrzyła na nią.
— Co wiesz, dziewczyno?
Paulinka zarumieniła się, chciała skłamać, chcąc sobie zapewnić możność dalszego studjowania, ale kłamstwo było przeciwne jej naturze, wyznała więc wszystko. Gdy pani Chanteau poszła na górę obejrzeć owe książki i zobaczyć co to było takiego, skamieniała ze zgrozy. Ona pokładała tyle starań, żeby w oczach dziewczynki uniewinnić mitologicznego Jowisza, łabędzia i deszcz złoty! Lazar powinien był pod klucz zamknąć podobne potworności. Długo, długo badała winowajczynią, ostrożnie półsłówkami, domyślnikami, ale Paulinka odpowiedziami swemi naiwnemi i uczonemi zarazem, w coraz większy wprowadzała ja kłopot.
— Cóż w tem złego, że natura takim a nie innym człowieka stworzyła?
Namiętność jej była czysto mózgowa, żadna zmysłowość nie budziła się jeszcze w tych jasnych i czystych oczach dziecka. Na tej samej półce znalazła kilka romansów, do których nabrała wstrętu od pierwszych kartek, tak ją znudziły jakiemiś górnolotnemi wyrazami, których wcale nie rozumiała. Ciotka zupełnie nie wiedząc, co ma robić, ale w części uspokojona spokojem i naiwnością dziewczynki, zamknęła szafą i schowała klucz, ale w tydzień później, klucz jej leżał zapomniany i Paulinka od czasu do czasu jakby dla rozrywki, zakradała się do książek i czytała rozdział o neurozach, myśląc o swoim kuzynie, lub o leczeniu podagry z myślą ulżenia wujowi.
Młodość życia, która z każdym dniem wzrastała u Paulinki, czyniła z niej „matkę zwierząt“ jak ją nazywała jej ciotka. Wszystko co żyło, wszystko co cierpiało napełniało ją czułością do czynu pochopną, pobudzało do troskliwości i wybuchów pieszczot. Zapomniała o Paryżu. Zdawało jej się, że wzrosła tutaj, na tej skalistej, twardej ziemi, pod powiewem wiatrów nadmorskich. W przeciągu niecałego roku, dziecko o kształtach niewyraźnych wyrosło na pannę już mężną, o szerokich ramionach i biodrach i niepokój, jakiego przy rozwijaniu się doznawała, zniknął. Przeciwnie, teraz cieszyła się tym rozwojem, doznawała uczucia jakby zwycięstwa i tryumfu z tego, że żyje Ii dojrzewa pod słońcem. Od rana do wieczora napełniała dom cały swym dźwięcznym i silnym głosem o niskich tonach, które jej się teraz podobały. Było to niejako przyjęciem życia, ukochaniem go w jego funkcjach bez wstrętu i obawy, życia witanego tryumfalnym hymnem zdrowia.
Lazar w tym roku przez sześć miesięcy nie pisywał prawie wcale, zaledwie czasami krótkie bileciki nadchodziły dla uspokojenia rodziny. Potem nagle list za listem nadsyłał do matki. Nie zdał znowu egzaminu w listopadzie; coraz większego nabierając wstrętu do studjów medycznych, które jak mówił, zbyt smutnych uczą rzeczy, dał się porwać nowej namiętności. Namiętnością tą była chemja. Wypadkiem poznał się ze sławnym Herbelinem, którego odkrycia w tej właśnie epoce prawdziwy rewolucję spowodowały w tej nauce i wstąpił do jego laboratorjum jako preparator, nie przyznając się jednak sam przed sobą jeszcze, iż ostatecznie porzuca medycynę. Ale niezadługo listy jego przepełnione być zaczęły pewnym projektem, najprzód bardzo bojaźliwie stawianym, lecz niebawem z wielkim entuzjazmem popieranym. Szło mianowicie o eksploatację na wielka skalę porostów morskich, które powinny były przynieść miliony, dzięki nowym sposobom leczenia i środkom reakcyjnym, odkrytym przez sławnego Herbelina. Lazar wyliczał szanse powodzenia, najprzód pomoc wielkiego chemika, powtóre łatwość zaopatrzenia się w materjał surowy. Nakoniec postanowił on jako rzecz stanowczą, zamiar zaniechania ostatecznie medycyny i pół żartem pół serjo mówił, iż woli w najgorszym razie sprzedawać lekarstwa chorym, niż zabijać ich jako lekarz. Każdy list kończył się zapewnieniami wielkiej łatwości zrobienia tym sposobem ogromnego majątku, a w dodatku w głębi tego projektu błyszczała dla rodziny nadzieja, iż Lazar jednak ukochany, założywszy fabrykę w pobliżu Bonneville, pozostanie z nią na zawsze nierozłącznie.
Miesiące mijały. Lazar na wakacje nie przyjechał. Przez całą zimę na bitym charakterem pisanych stronicach listów, które pani Chanteau czytywała przy stole po obiedzie, przedstawiał projekt swój w najdrobniejszych szczegółach. Pewnego wieczora majowego odbyła się wielka rada familijna, gdyż żądał on stanowczej odpowiedzi. Weronika przez ciekawość z włóczyła jak mogła najdłużej ze sprzątnięciem ze stołu, zdjęciem obrusa i położeniem dywanowej serwety.
— Ten chłopak, to wyraźny portret swego dziadka zawraca głowy! projekty robi — rzekła matka, rzucając ukośne spojrzenie na arcydzieła byłego robotnika ciesielskiego, którego obecność na kominku zawsze ją drażniła.
— To pewne, że sie nie wrodził we mnie, który nienawidzę zmian — szepnął Chanteau między dwoma jękami, wyciągnięty bowiem na fotelu, kończył właśnie rekonwalescencję z ostatniego ataku podagry. — Ale tak prawdę powiedziawszy i ty, kochanko, bardzo spokojną nie jesteś.
Wzruszyła tylko ramionami, jak gdyby odpowiedzieć chciała, że jej działalność była dyktowana i podtrzymywana przez zdrowe pojęcie rzeczy. Potem zaczęła znowu powoli:
— No, cóż robić nareszcie? trzeba mu będzie odpowiedzieć, niech robi, jak uważa, ja go chciałam widzieć w sądownictwie... lekarz, to już nic świetnego, a cóż dopiero aptekarz... Niech wraca i niech przynajmniej zarabia dużo pieniędzy, niech chociaż to będzie w zysku.
W głębi ducha ta właśnie myśl zarabiania dużo pieniędzy, tak ją dobrze usposabiała. Miłość jej dla syna, nowe znajdując punkta oparcia, w innym kierunku zwróciła jej marzenia. Już go widziała miljonerem, właścicielem i twórcą nowego domu handlowego w Caen, członkiem rady jeneralnej departamentu, a nawet w przyszłości deputowanym może. Chanteau nie miał przekonań, cały jego udział w trudach żony nad interesami rodziny, ograniczał się na tem, że biedny stary cierpiał. Co do Paulinki, pomimo zdziwienia i pewnego rozczarowania, którego nie wyrażała wprawdzie, z powodu ciągłych zmian w ideach, zamiarach i pracach kuzyna, była ona zdania, iż należy pozwolić mu wrócić i próbować szczęścia na nowej drodze.
— Przynajmniej będziemy żyć wszyscy razem — mówiła.
— A przytem co tam pan Lazar w Paryżu porządnego może zrobić — pozwoliła sobie dodać Weronika. — Lepiej będzie jak do nas tu wróci, przynajmniej nie będzie sobie psuł żołądka.
Pani Chanteau ruchem głowy potakiwała! Potem, wziąwszy znowu w rękę list, który rano od syna otrzymała:
— Oto widzicie, moi państwo — rzekła — jak on tu przedstawia stronę finansową tego przedsięwzięcia.
Wzięła się do czytania, dodając co chwila obszerniejsze komentarze. Potrzeba było sześćdziesiąt tysięcy franków na założenie małej fabryczki. Lazar spotkał w Paryżu jednego ze swoich dawnych kolegów z Caen, grubego Boutigny, który porzucił nauki od czwartej klasy i obecnie zajmował się handlem win. Tenże Boutigny, zapaliwszy się do owego projektu, dawał na ten cel trzydzieści tysięcy franków. Wedle zdania pani Chanteau byłby to znakomity administrator, którego praktyczne zdolności zapewniałyby materjalne powodzenie przedsiębiorstwa. Szło już tylko o pożyczenie drugich trzydziestu tysięcy franków, gdyż Lazar chciał sobie zachować połowę wartości tak świetnego interesu.
— Jakeście słyszeli — mówiła dalej pani Chanteau — prosi mnie, żebym w jego imieniu pomówiła o tem z Thibaudierem... Myśl nie jest zła, Thibaudier pożyczy mu pewno zaraz pieniędzy:.. właśnie Ludwika jest trochę cierpiąca, możnaby ją tu wziąć na jaki tydzień... Pojadę po nią i w ten sposób stworzę sobie okazję pomówienia z jej ojcem.
Oczy Paulinki mgłą zaszły, konwulsyjne zaciśnięcie zmniejszyło wydatne jej wargi. Stojąc przy drugim końcu stołu, myła ona właśnie i wycierała filiżanki do herbaty. Weronika spoglądała na nią z pod oka.
— Miałam ja wprawdzie inną myśl — szepnęła ciotka, ale ponieważ w przemyśle nic niema pewnego i zawsze się jest narażonym na straty, obiecałam sobie, że o niej wspominać nawet nie będę.
Pomimo to, odwracając się ku młodej dziewczynie, dodała:
— Tak kochanko, przyszło mi na myśl, żebyś ty pożyczyła trzydzieści tysięcy franków swojemu kuzynowi... Byłoby to doskonałe pomieszczenie dla twoich funduszów; pieniądze te przyniosłyby ci może dwadzieścia pięć od sta, toć przecież byłabyś jego wspólniczką, a serce mi się kraje na samą myśl, że taki ogromny majątek będzie trzeba w obce ręce oddać... ale tylko nie chcę namawiać cię do ryzykowania twego grosza. To święty depozyt, oddać ci go muszę nietknięty.
Paulinka słuchając, w skutek walki, jaka się w niej toczyła, zbladła. Po rodzicach dziedzicznie spadła na nią wada skąpstwa; miłość starego Quenu i Elizy do pieniędzy, do grubej monety, jaką zbierali w kantorku rzeźniczym, przeszła na nią w spuściźnie. Poparło tę dziedziczność pierwotne wychowanie w sklepie masarskim. Szacunek dla pieniędzy, obawa żeby ich nie zabrakło, coś nieznanego, czego się wstydziła, jakaś dotąd utajona niskość charakteru budziła się w głębi jej dobrego serduszka. Zresztą do rozwoju swej dziedzicznej wady, przyczyniła się w części i ciotka, pokazując jej tak często ową skrzynkę, w której mieścił się jej majątek. Myśl, że te pieniądze roztrwonią się w słabych i niepewnych rękach Lazara, gniewała ją prawie i... milczała. Lecz z drugiej strony w oczach jej stawał obraz Ludwiki, przynoszącej młodemu przedsiębiorcy ogromny wór pieniędzy.
— Choćbyś ty chciała, to ja nie pozwolę — zaczęła znowu pani Chanteau. — Nieprawdaż, mężu? — dodała, zwracając się do starego. — To na sumieniu naszem...
— Jej pieniądze, to są jej pieniądza — odpowiedział Chanteau, z którego piersi jednocześnie wydarł się krzyk bólu, jakiego doznawał, poprawiając chorą nogę. — Gdyby do strat przyszło, cóżby ludzie o nas powiedzieli... Nie, nie, Thibaudier z rozkoszą pożyczy.
Ale Paulinka odzyskała głos i z serdecznym wybuchem odezwała się:
— O! nie róbcież mi tej krzywdy! ja powinnam pożyczyć Lazarowi, a nie kto inny, czyż on nie jest moim bratem... byłoby to niegodnie z mojej strony, gdybym mu odmówiła tych pieniędzy. Poco mi było mówić o tem? Daj mu, ciotko pieniądze, daj mu wszystko!
Wysiłek na jaki się zdobyła, sprawił, że oczy jej łzami zaszły i uśmiechała się przez łzy, wstydząc się, że się wahała, a jednak czując w sercu jeszcze pewien żal, który ją do rozpaczy doprowadzał. Zresztą musiała jeszcze walczyć przeciw ciotce i wujowi, którzy uporczywie starali się wyszukiwać i przedstawiać złe strony przedsiębiorstwa. W tej dyskusji okazali się oni skrajnie uczciwymi.
— No, chodź, niech cię ucałuje! — rzekła w końcu ciotka, której się też na łzy rozczulenia zebrało — Jesteś dobra, uczciwa dziewczyna... Kiedy już tak chcesz koniecznie i kiedy się gniewasz, Lazar weźmie twoje pieniądze.
— A mnie to nie przyjdziesz pocałować? — dopomniał się wuj.
Płakano i całowano się dokoła stołu. Potem, podczas gdy Weronika podawała herbatą i gdy Paulinka wołała Maćka, który szczekał na podwórzu, pani Chanteau dodała, ocierając oczy:
— To prawdziwa dla nas pociecha!... Poczciwa dziewczyna! Serce ma na dłoni.
— Jużci — mruknęła służąca — żeby tamta nic nie dała, to ona odda do ostatniej koszuli.
W tydzień później w sobotą, Lazar wrócił do Bonneville. Doktór Cazenove, zaproszony na obiad, miał go przywieźć swoim powozikiem. Zaproszony również na obiad ksiądz Horteur, przyszedł pierwszy i zasiadł do partji warcabów z rekonwalescentem wyciągniętym w swoim fotelu. Atak podagry trzymał go na łóżku już od trzech miesięcy. Nigdy jeszcze biedak nie cierpiał tak długo i teraz był to już raj, prawdziwa rozkosz, pomimo strasznych swędzeń nóg, które go mordowały, skóra łuszczyła się na nich, naskórek prawie zupełnie zszedł. W kuchni Weronika piekła na rożnie gołąbki i Chanteau, niepoprawny smakosz, za każdem otwarciem drzwi, podnosił nos do góry, wciągając dolatujący go zapach pieczystego.
— Nie uważasz pan na grą — przestrzegał ksiądz... — wierz mi pan, panie Chanteau, powinieneś pan dziś przy stole być bardzo ostrożnym; przy pańskim stanie zdrowia obfitość jedzenia jest bardzo szkodliwą.
Ludwika przyjechała dnia poprzedniego. Gdy posłyszano na podwórku turkot powoziku doktora, obie wybiegły. Ale Lazar zdawał się widzieć tylko swoją kuzynkę, zdumiony, że tak zmężniała i wypiękniała.
— Jakto? więc to jest ta mała Paulina?
— No tak, to ja.
— Nie może być! Powiedz-że mi cóżeś zażywała, aby tak urosnąć!... Jużbyś zamąż pójść mogła.
Ona zarumieniła się, śmiejąc się rozkosznie, a oczy jej błyszczały z zadowolenia, że się jej tak przyglądał i że ją tak chwalił. Zostawił ją maleństwem, bakalarką cienką jak tyczka z płotu i nagle znalazł się wobec przystojnej, wysokiej panny o ślicznej figurze, ubranej zalotnie w sukienkę wiosenną, białą w kwiatki różowe.
Ona poważniała już znowu; i ona też przyglądała mu się i spostrzegła, że się mocno zestarzał. Zdawało jej się, jakby był trochę pochylony, śmiech jego dźwięczał już jakoś inaczej, lekkie drżenia nerwowe przebiegały po jego twarzy.
— No, no — mówił dalej — będzie cię trzeba teraz poważnie traktować... Witam cię, moja wspólniczko!
Paulinka zarumieniła się jeszcze mocniej, te wyrazy szczęściem ją napełniały. Pocałowawszy ją, Lazar mógł sobie też pocałować i Ludwikę, ją to już nic nie obchodziło.
Obiad przeszedł nadzwyczaj przyjemnie. Chanteau pod groźbą doktora, jadł nie zadużo. Pani Chanteau i proboszcz robili świetne projekta co do podniesienia Bonneville, gdy przedsiębiorstwo porostów wodnych wzbogaci okolicę. Spać poszli dopiero około jedenastej. Na górze, gdy Lazar i Paulinka rozchodzili się do swoich pokojów, młody człowiek żartobliwie zapytał:
— Więc jak się jest dorosłą, to się już nie mówi dobranoc?
— Cóż znowu! — wykrzyknęła, rzucając mu się na szyję, całując go serdecznie i aż do zbytku prawie, tak jak to dawniej bywało, gdy była małą.

III.

W dwa dni później, wielki odpływ morza odkrył obszerne pokłady skaliste. W zapale namiętności, która porywała Lazara zwykle przy początkach każdego nowego przedsięwzięcia, nie chciał on czekać dłużej i wybrał się na zbiór porostów morskich. Wyszedł w ubraniu kąpielowem, nogi miał gołe aż poza kolana, a na kostjum zarzucił tylko kaftan płócienny. Paulinka należała też do wyprawy, również ubrana jak do kąpieli morskiej, mając na nogach grube trzewiki, które wzięła tylko dlatego, iż oprócz porostów, miała zamiar łapać małe raczki morskie, krewetami zwane.
Gdy się znaleźli w odległości tysiąca metrów od wybrzeża, w pośród łąki błyszczącej jeszcze kroplami wody z odpływających fal, zapał młodego chemika wybuchnął, jak gdyby uczynił jakie nowe odkrycie, a były to jednak pokłady roślin morskich, które stokroć przebiegali razem.
— Patrz! patrz! — wołał. — Oto masa towaru!... i tego się u nas nie zużywa... i takie łąki ciągną się aż do stu metrów głębokości.
Potem zaczął wyliczać i mianować rodzaje i gatunki z wesołą pedanterją: zosterje jasno zielone, podobne do delikatnego włosia, rozciełające w nieskończoność obszerne swe murawy; ulwy z liśćmi podobnemi do liści sałaty, szerokiemi i cienkiemi, błękitnawo przeświecające; fuksy koronkowe, fuksy pęcherzykowate w tak wielkiej liczbie, że roślinność ta pokrywała skały jakby mchem wybujałym; i w miarę gdy zstępowali idąc za ustępującem morzem, spotykali gatunki coraz większe, coraz silniej rosnące, coraz dziwaczniejsze: laminarje szczególniej tak zwany pas Neptuna, roślinę podobną w istocie do pasa ze skóry zielonkawej z brzegami fryzowanemi, wykrojonego jakby na pierś olbrzyma.
— A co! jakie bogactwa się marnują — zaczął znowu. — Jacy ludzie są głupi! W Szkocji przynajmniej tyle mają rozumu, że ulwy jedzą, a u nas co! U nas co już najwyżej, to z zosterji robią włoś rośliny, a ryby morskie w fukusy do transportów zawijają. A reszta to nawóz i to nawóz pośledni, zostawiony dla nadbrzeżnych wieśniaków, którzy na lepszy nie mają... I powiedzieć tu, że nauka w całym swoim rozwoju zaledwie do tego doszła, żeby barbarzyńskim sposobem palić po kilka wozów tych cudownych roślin, dla wydobywania z nich sody!...
Paulinka stojąc po kolana w wodzie, była uszczęśliwioną i zachwycona tą słoną świeżością. Zresztą wykłady i tłumaczenia kuzyna mocno ją interesowały.
— A więc? — zapytała — ty będziesz to wszystko dystylował?
Ten wyraz dystylował rozśmieszył Lazara.
— Tak, będę dystylował, jeżeli chcesz to tak nazywać. Ale zobaczysz, to bardzo skomplikowana robota, moja kochana... Ty tego nie rozumiesz, ale zapamiętaj dobrze moje słowa: Roślinność ziemi człowiek wziął, prawda?... Rośliny, drzewa, to wszystko co zużywamy, wszystko co jemy, a więc uważasz, może być, że zdobycz roślinności morskiej wzbogaci jeszcze bardziej świat; szczęśliwy będzie dzień, kiedy się świat na tę zdobycz pokusi.
Oboje tymczasem z zapałem i gorliwością zbierali próbki. Obładowali się niemi i zapędzili tak daleko, że wracając gonieni przez fale morskie, aż po szyję zanurzyli się w wodzie. A wykłady Lazara trwały ciągle, młodzieniec powtarzał całkiem urobione frazesy mistrza swego Herbelina: morze jest olbrzymim rezerwoarem wytworów chemicznych; porosty morskie pracują dla przemysłu, kondensując w swoich tkaninach sole, które w małych tylko ilościach zawierają wody, porostom tym za źródło życia służące. Cała więc trudność polega na tem, aby z traw owych wydobyć tanim kosztem pożyteczne wytwory chemiczne. Mówił dalej, iż trzeba brać popioły, nieczystą sodą handlową, wydobywać z nich i oddawać w stanie dokładnej czystości bromki i jodki sodu i potasu, siarki sody i inne sole żelaza i manganezu tak, żeby z materiału surowego nie pozostawało nic, chyba zupełnie bezużyteczne odpadki. Wpadał w entuzjazm, iż zapomocą nowej metody na zimno, wynalezionej przez sławnego Herbelina, ani jedno użyteczne ciało się nie traci. Wielki majątek, jak mówił, w tem leży.
— Mój Boże, do czegożeście wy podobni! — wykrzyknęła pani Chanteau, gdy powrócili z wyprawy.
— Nie gniewaj się, mateczko — odparł wesoło Lazar. — Patrz, przynosimy ci całe snopki pięciofrankówek — dodał rzucając na środek tarasu wiązki traw morskich.
Nazajutrz, wóz jednego z wieśniaków z Vęrchomont, przywiózł cały ładunek traw morskich i rozpoczęły się studja w wielkiej izbie na drugiem piętrze. Paulinka otrzymała stopień preparatora. Prawdziwy szał ich ogarnął. Pokój cały szybko napełnił się roślinami suszonemi, naczyniami szklannemi, w których w wodzie pływały trawy narzędziami dziwnych kształtów; mikroskop zajmował jeden róg stołu, fortepian niknął pod masą kotłów, retort, fiol, szafa trzeszczała pod napływem dzieł specjalnych, których się ciągle radzono. Zresztą doświadczenia w ten sposób na matą skalę robione ze starannością drobiazgową, dały rezultaty zachęcające. Owa metoda na zimno polegała na zasadzie, że pewne ciała krystalizują przy temperaturach niskich, różnych dla różnych ciał i szło tylko o otrzymanie i utrzymanie żądanych temperatur. Każde z ciał, osadzając kryształy, pokolei znajdowało się odosobnionem od innych.
Lazar palił porosty w rowie, potem na zimno odbywał przemywanie popiołów zapomocą systemu chłodzącego, opartego na szybkiem parowaniu amoniaku. Pozostawało tylko manipulację tę wykonać na wielką skalę, przenieść ją z laboratorjum do przemysłu, urządzając tanim kosztem aparaty i tanią działalność ich eksploatując.
W dniu w którym udało mu się z wody morskiej wydzielić pięć ciał zupełnie różnych, pokój a raczej laboratorjum zagrzmiało okrzykami tryumfu. Okazał się nadewszystko znaczny stosunek bromku potasu. Środek ten leczniczy, w modę wchodzący, miał się sprzedawać wszystkim na wszystkie strony, jak chleb i bułki. Paulinka, która z radości jak dziecko skakała i tańczyła dokoła stołu, zbiegła nagle ze schodów i wpadła do pokoju jadalnego, w którym wuj jej spokojnie czytał dziennik, a ciotka siedząc przy oknie znaczyła bieliznę.
— No, już teraz — wykrzyknęła — wszyscy możemy chorować, wszyscy możecie chorować, wszyscy mogą chorować! Mamy dla wszystkich, wszystkim damy bromku!
Pani Chanteau, która od pewnego czasu cierpiała ataki nerwowe, miała sobie właśnie przez doktora Cazenove przepisany cały system leczenia bromkiem. Uśmiechnęła się, mówiąc:
— Nie wiem czy wam tak dla wszystkich chorych wystarczy, bo teraz wszyscy na nerwy chorują.
Młoda panna silna i świeża, której piękna twarzyczka zdrowiem promieniała, rozwarła ramiona jak gdyby na cztery końce świata uzdrowienie wszystkim cierpiącym rzucić chciała.
— Tak, tak, naładujemy tem świat cały!... Przepadły choroby nerwowe!
Przebiegłszy całe wybrzeże, przedyskutowawszy wszystkie miejscowości, Lazar postanowił, iż fabrykę swoją postawi nad zatoką Skarbu. Miejsce to zdawało się łączyć wszystkie potrzebne warunki; brzeg morski płaski i szeroki, skałami jakby wyłożony, co ułatwiało zbiór traw, komunikację łatwiejszą i prostszą drogę do Verchemont. Grunt tani, materjały pod ręką, odległość dostateczna a nie zbyteczna. Paulinka żartowała z tego, iż niegdyś dali tej zatoce miano „zatoki Skarbu“ dla złocistości jej piasku i nie wiedzieli, że nazwisko to będzie dla niej tak stosowne, gdyż teraz w tem właśnie miejscu prawdziwy skarb w morzu znajdują.
Początek był wyborny: szczęśliwe kupno dwudziestu tysięcy metrów pustego wybrzeża, pozwolenie prefektury otrzymane po upływie zaledwie dwóch miesięcy. Nakoniec robotnicy wzięli się do budowy. Boutigny przyjechał. Był to mały człowieczek czerwony, który się wielce nie podobał państwu Chanteau. Nie chciał on mieszkać w Bonnevil!e, odkrył bowiem, jak mówił w Verchemont domek, który mu się wydał bardzo niewygodnym. Niechęć rodziny ku niemu wzmogła się, gdy się dowiedziano, że w domku tym umieścił jakąś kobietę, dziewczynę jakąś z bruku paryskiego, jak się domyślano. Lazar wzruszał ramionami na te, według jego zdania, prowincjonalnie przesadne wyobrażenia rodziny swojej. To wcale ładna dziewczyna mówił, blondynka, która widać musi być mocno przywiązaną do Boutiniego, kiedy się poświęca na tyle iż się zgadza mieszkać na takiej pustyni, gdzieby tylko wilków na wygnanie wysłać można. Z powodu Paulinki wstrzymywał się z dalszym rozwojem swoich pojęć w tym przedmiocie. Zresztą od Boutiniego żądano tylko energicznego nadzoru i inteligentnej organizacji pracy. Pod tym względem okazywał się w istocie wyborny, zdawał się uosobionym genjuszem administracji. Pod jego rozkazami mury nowej fabryki w oczach rosły.
Wtedy przez cztery miesiące, przez które trwały roboty około budowy domu fabrycznego i instalacji aparatów, fabryka nad zatoką Skarbu, czyli inaczej fabryka skarbu, jak ją już nazywano, stała się celem wszystkich wypraw i przechadzek. Pani Chanteau nie zawsze towarzyszyła dzieciom, Paulinka i Lazar rozpoczęli swe wędrówki po dawnemu, Maciek tylko im towarzyszył, choć męczył się prędko i wlókł za sobą grube swe łapy, a tam na miejscu kładł się jak długi z wywieszonym językiem, oddychając ciężko i krótko jak miech kowalski i silnie robiąc bokami. On też sam już tylko kąpał się w morzu, wskakując do wody, gdy mu rzucono kij, który umiał zręcznie łapać, płynąc pod wodą, tak aby się przytem nie napić wody słonej. Ale pan i pani jego nawet i o tej nie myśleli zabawie, mając głowy przepełnione interesami. Przy każdych odwiedzinach Lazar naglił przedsiębiorców, a Paulinka czasami robiła uwagi praktyczne, często bardzo trafne. Przyrządy Lazar kazał robić w Caen, według planów przez siebie narysowanych. Przyrządy te przynieśli robotnicy, którzy je ustawiać mieli. Boutigny zaczął okazywać pewien niepokój, widząc, że kosztorys ciągle się zwiększa.
— Nie lepiej to było na początek tylko to co było koniecznem i wstawiać maszyny tylko niezbędne? Poco te skomplikowane budowle, te ogromne aparaty w widokach eksploatacji na wielką skalę, do której pewniej może było dojść przez powolne powiększanie, po przekonaniu się dokladnem o warunkach fabrykacji i sprzedaży.
Lazar unosił się. On widział wszystko w rozmiarach olbrzymich, prostym szopom byłby dał posady monumentalne, panujące nad morzem, nad horyzontem bezgranicznym, świadcząc o jego idei. Wizyty kończyły się gorączkowami uniesieniami nadziei: poco tu skąpić, kiedy się taki majątek w ręku trzyma?!
Powrót bywał bardzo wesoły. Przypominano sobie Maćka, który opóźniał się ciągle. Paulinka i Lazar jak dzieci rozbawione chowali się w zrąb muru lub wyłom skały i śmieli się do rozpuku, gdy pies zdziwiony, widząc się sam, sądząc się zbłąkanym, przerażał się komicznie, biegając na wszystkie strony.
Co wieczór w domu spotykało ich jedno i to samo pytanie:
— No i cóż, jakie tam idzie? jesteście kontenci?
I odpowiedź też była co dzień jednakowa:
— A jakże idzie, idzie... Tylko jakoś skończyć nie mogą.
Były to miesiące najserdeczniejszego wzajemnego stosunku. Lazar okazywał Paulince życzliwość wielką i żywą, którą jednej z części składowych była wdzięczność za pieniądze, jakie włożyła w jego przedsięwzięcie. Powoli kobieta zniknęła i żył przy niej jakby w towarzystwie chłopca, brata młodszego, którego przymioty coraz mu się doskonalszemi zdawały. Ona była tak rozsądna, taka odwaga z oczu jej tryskała, tak była naturalnie dobrą bez udania, tak była łagodną i wesołą, mimowoli czuł dla niej jakiś szacunek, do którego się sam przed sobą nie przyznawał, jakieś uznanie głuche, przeciw któremu bronił się, żartując z niego. Spokojnie opowiedziała mu czytania swoje, przerażenie ciotki, i przez chwilę on uczuł się zaambarasowanym i zdziwionym wobec tej dziewczyny uczonej, której oczy tak naiwnie i spokojnie patrzyły. Później wskutek tego stosunek pomiędzy niemi stał się jakby bliższym jeszcze; przyzwyczaił się o wszystkiem mówić swobodnie w ich wspólnych studjach gdy mu pomagała, prostocie naukowej, używając wyrazu właściwego, tak jakby innego nie było wcale. Działo się to tak naturalnie, że i ona nieraz przez proste pragnienie wiedzy, sama wszczynała rozmaite kwestje. Ale często bawiło go to, gdy spostrzegł jak wiele w jej wiadomościach było braków i jak w wielu razach była to dziwna mieszanina pojęć, które się z sobą kłóciły. Gdy czasem powiedziała coś bardzo naiwnego, on wyśmiewał się z niej, a ona w gniew wpadała:
— Zamiast śmiać się, lepiej byś zrobił, żebyś mi mój błąd wykazał.
I najczęściej sprzeczka taka kończyła się lekcją. W umyśle jej zresztą dokonywała się powolna praca; czytała ciągle, z teoretycznie nabranych wiadomości zbierała sobie w praktyce przykłady w tem co widziała i słyszała, pozostając jednak zawsze z szacunkiem dla pani Chanteau, której naciąganych dla przyzwoitości kłamstw historycznych i przyrodniczych słuchała z całą powagą.
Jednakże czasami nieświadomie jakiś niepokój ją ogarniał. Gdy Lazar potrącił ją czasem po bratersku, zostawała chwil kilka bez tchu, serce jej biło jak młot, kobieta, o której istnieniu zapominali oboje, budziła się nagle w niej samem krążeniem jej krwi własnej.
Od tej chwili u młodej panienki rozwijały się wrażenia, o których nie mówiła nikomu. Nie kłamała, ale po prostu milczała, przez dumę a także i przez wstydliwość. Czasami zdawało jej się, że jest słaba, i że jest w przededniu jakiejś ciężkiej choroby, gdyż kładła się do łóżka rozgorączkowana, bezsenność rozpalała ją jeszcze bardziej, unosząc ją w chaos sfer nieznanych, które ją ogarniały. Potem rano czuła się tylko wielce znużoną i nie skarżyła się nawet przed ciotką. Były znowu nagłe uderzenia krwi, podrażnienia nerwowe i napady myśli niewołanych, które ją następnie oburzały lub marzeń sennych, z których budziła się rozgniewana sama na siebie.
Czytania owe i nauki, owa anatomja i fizjologja namiętnie sylabizowane, tak dalece niewinną ją zostawiły, iż każdy z tych nowych objawów przejmował ją jak dziecko i przerażał. Potem rozmyślała i nie mogła się zgodzić z myślą, że nie jest istotą jakiejś odrębnej natury, że ów mechanizm życia, na który teoretycznie patrzyła jako dla innych stworzony, ma być i jej udziałem. Po obiedzie pewnego wieczora, wszczęła ona dyskusję o niedorzeczności marzeń sennych. Czyż to nie może gniewać, mówiła, że człowiek zostaje tak bezbronnym, leżąc wobec tych dziwacznych wybryków imaginacji!? Do rozpaczy ją doprowadzało, iż wobec snu zamiera wola i istota człowieka na pastwę mu rzuconą zostaje. Kuzyn jej przy swych teorjach pesymistycznych powstawał również przeciw sennym marzeniom, jako niszczącym pełnię szczęścia w nicości; tymczasem wuj rozróżniał, lubił sny przyjemne, nie cierpiał zmor i gorączkowych marzeń. Paulinka tak się unosiła w dyskusji, tak się gorąco przeciw snom oburzała, że pani Chanteau zdziwiona pytała, co jej się zdarza widzieć we śnie. Jąkając się, odpowiedziała że nic, głupstwa jakieś, rzeczy zbyt niewyraźne, żeby w pamięci zostać mogły. I w istocie nie kłamała. Część ziemska człowieka budziła się w niej do życia, chociaż wyraźnie wrażeń określić nie była w stanie. Nie śnił jej się nikt, żadna osoba. Przez okno otwarte w lecie pieścił ją wdzierający się powiew wiatru morskiego.
Tymczasem wielkie przywiązanie Paulinki do Lazara, stawało się z każdym dniem coraz gorętszem i nie było to tylko instynktowe budzenie się namiętności wśród siedmioletniego koleżeństwa braterskiego, lecz czułą też jakąś potrzebą poświęcenia się, jakaś ułuda przedstawiała jej go inteligentniejszym i silniejszym. Powoli uczucie braterskie przechodziło w miłość z temi pierwszemi objawami rodzącej się namiętności, śmiechami głośnemi i drżącemi zarazem, dotknięciami i uściśnieniami ręki, którychby dawniej nawet nie zauważała, z całem przygotowaniem do cudownej podróży w krainę rozkosznych i szlachetnych uniesień. Jego chroniły wspomnienia paru lat studenckiego życia w Paryżu. Przeżyty już trochę, widział w niej ciągle siostrę i żądze w nim się nie budziły. Ona przeciwnie w całej niewinności swojej, w tej samotności w której widziała tylko jego, kochała go coraz więcej i oddawała mu całą duszę swoją. Gdy tak byli razem od rana do wieczora, ona zdawała się żyć jego obecnością, oczyma szukała jego wzroku, uprzedzając jego życzenia.
Około tegoż czasu, pani Chanteau zdziwiła się pobożnością Paulinki. Widziała ją jak dwa razy się spowiadała. Potem nagle młoda dziewczyna zdawała się obojętnieć dla księdza Horteur, przez trzy niedziele z rzędu nawet nie chciała iść do kościoła i w końcu dała się zaprowadzić jedynie tylko dlatego, aby nie robić przykrości ciotce. Zresztą nie mówiła o tem, musiała być dotknięta pytaniami i komentarzami proboszcza, który nie bardzo umiał to co mówił owijać w bawełnę. Wtedy właśnie przez miłość namiętną dla syna, pani Chanteau odgadła wzrastające uczucie Paulinki, milczała jednak, nie mówiąc o tem nic nawet mężowi. Dziwna ta awantura niepokoiła ją, gdyż dotąd myśl o możliwości jakiegoś między niemi uczucia, a może i małżeństwa, nie powstała w jej głowie. Tak jak Lazar uważała swą wychowanką za małą dziewczynką i, obiecując sobie namyślić się nad tem, postanowiła zwracać większą na nich uwagą, chociaż postanowienia tego nie dotrzymała, mało zajmując się tem wszystkiem, co nie było przyjemnością dla jej syna.
Gorące dni sierpniowe nadeszły. Młody człowiek zdecydował, iż na drugi dzień pójdą się kąpać, idąc do fabryki. Przejęta myślą konwenansów światowych, pani Chanteau towarzyszyła im, pomimo szalonego upału, jaki panował o godzinie trzeciej po południu. Usiadła przy Maćku na rozpalonym piasku i zasłoniła się parasolką, pod którą biedny pies głową swą chronił o ile się dało.
— No, gdzie ona idzie? — zapytał Lazar, widząc, że Paulinka kryje się za odłam skały.
— Idzie się przebrać do kąpieli przecież! — zawołała pani Chanteau. — Odwróć sią, przeszkadzasz jej, to nieprzyzwoicie!
Stanął zdziwiony, jakby sobie sprawy z tego zdać nie umiejąc, obejrzał się na ową skałą, potem na matką, jak gdyby chciał zbadać czy nie żartuje z niego, nareszcie odwrócił sią. Jednak rozebrał się prędko, włożył kostjum, nic już więcej nie mówiąc.
— No, jesteśmy gotowi!? — krzyknął nareszcie. — To nowa bieda! Cóż tam? stroisz się jak na spacer?
Paulinka lekko wybiegła z za skały, śmiejąc się śmiechem zbyt wesołym, w którym czuć było pewne zakłopotanie. Od czasu jego powrotu nie kąpali się jeszcze. Ona miała na sobie kostjum zapamiętałej pływaczki, z jednej sztuki, ściśnięty pasem. Wydawała się w tym stroju jakby z marmuru wykuta. Ręce i nogi odkryte, małe stopki w lekkich pantofelkach były alabastrowej białości.
— Co myślisz? — zapytał Lazar. — Popłyniemy aż do Picochets?
— Dobrze, do Picochets — odpowiedziała.
Pani Chanteau krzyczała:
— Nie oddalajcie się zbytecznie! Zawsze mi takiego strachu napędzicie!
Ale oni już byli w wodzie. Picochets, grupa skał, z których niektóre, nawet przy przypływie morza były włtłoczne nad poziomem wody, oddalona była o jakie tysiąc metrów. Płynęli tak oboje obok siebie bez pośpiechu, jak dwóch przyjaciół wyszłych na spacer, po równej i pięknej drodze. Z początku Maciek płynął za niemi, ale widząc, że się coraz więcej oddalają, wrócił się. Wyszedłszy na piasek, począł się wycierać i otrząsać, obryzgując panią Chanteau.
— Ty zawsze jesteś grzeczny, zawsze rozsądne poczciwe psisko — mówiła stara kobieta. — Jak to można narażać tak życie!
Zaledwie już dojrzeć mogła głowy Lazara i Paulinki, podobne do pęków trawy morskiej płynącej po wierzchu fal. Morze było niezupełnie spokojne, oni posuwali się naprzód, kołysani wahaniem się bałwanów, rozmawiali spokojnie, zajęci roślinnością morską, którą pod sobą w przezroczu wód widzieli. Paulinka zmęczona, zaczęła pływać na wznak z twarzą zwróconą ku niebu, ginąc w błękitach fal i powietrza. Z morzem tem, które ją kołysało, zostawała ona ciągle w wielkiej przyjaźni. Lubiła jego oddech ostry, zimne i czyste fale, szczęśliwą była, że czuje obejmujące ją masy wody, rozkoszowała się tą męczącą gimnastyką, która uśmierzała bicie jej serca.
Nagle z piersi jej wydarł się krzyk stłumiony, kuzyn jej zaniepokojony zapytał:
— Co ci się stało? — Zdaje mi się, że mi stanik pękł, zanadto naprężyłam lewe ramię.
Roześmieli się oboje. Ona zaczęła wolniej płynąć z mniejszym wysiłkiem, śmiała się śmiechem, w którym czuć było pewne zakłopotanie. Rozprół się szew na ramieniu, odsłoniła się szyja. Lazar rozśmieszony wołał na nią, żeby poszukała w kieszeniach, czy niema przy sobie szpilek. Tak dopłynęli do Picochets; on wdrapał się na skałę, jak to mieli zwyczaj robić dla odpoczynku i nabrania sił do powrotu, ona około grupy skał pływała ciągle
— Nie wejdziesz na chwilę?
— Nie, dobrze mi tu, nie jestem zmęczona.
Widząc w tem nowy kaprys, rozgniewał się.
— Gdzie tu rozsądek!? Przy powrocie sił ci zabraknij jeśli nie odpoczniesz chwilkę.
Ale ona z uporem nie odpowiadając mu już nawet, pływała wokoło po cichu, w wodzie aż do podbródka, kryjąc białość obnażonego ramienia, które pod cienką warstwą wód wydawało się jak srebrno błyszczące wnętrze muszli. Skała była wyżłobiona od strony pełni morza, tworzyła pewien rodzaj groty, w której ongi pod otwartem niebem bawili się w Robinsona. Z drugiej strony, na wybrzeżu, pani Chanteau zdaleka na jasnym piasku tworzyła czarną plamę, jakby jakiś wielki owad.
— Co za wściekły charakter! — wykrzyknął nakoniec Lazar, rzucając się do wody. — Jak ci sił zabraknie i napijesz się słonej wody, pamiętaj nie będę cię ratował! Słowo honoru, top się sobie kiedy chcesz!
Powoli odpłynęli napowrót. Dąsali się na siebie i nie mówili z sobą. Niebawem usłyszał, że oddech jej cięższym się staje i radził jej, żeby się przynajmniej położyła na wznak. Nie odpowiedziała mu nawet. Lazar, widząc jej zmęczenie, czując, że nie dopłynie do brzegu, zbliżył się dla podtrzymania jej. Z początku broniła się, chciała płynąć sama, wreszcie musiała przyjąć jego pomoc. Tak dobili do brzegu.
Przerażona pani Chanteau przybiegła, a Maciek, stojąc w wodzie po brzuch, szczekał zapamiętale:
— O Boże! co za nierozsądek... — wolała ciotka — a mówiłam wam, a ostrzegałam, że się zadaleko wybieracie!
Paulinka zemdlała. Lazar wyniósł ją na piasek jak dziecię. Z obojga strumieniami spływała woda słona. Niezadługo westchnęła i otworzyła oczy. Gdy poznała kuzyna swego pochylonego nad sobą, wybuchnęła głośnym płaczem, nerwowym ruchem rzuciła mu się na szyję, dusząc go w uścisku i, całując po twarzy gorąco i gwałtownie. Było to coś, jakby nieświadomy, swobodny wybuch uczucia, w powrocie do życia po ocaleniu od śmierci.
— O jakiś ty dobry Lazarze! jak ja cię kocham.
Lazar odurzony był gwałtownością tych pocałunków. Gdy pani Chanteau pomagała Paulince ubierać się, sam z własnego poczucia usunął się na bok. Powrót do Bonneville był miły i przykry zarazem, oboje zdawali się upadać ze znużenia, pomiędzy niemi matka szła wolno, rozważając, że nadeszła godzina powzięcia ostatecznej decyzji.
Nowe niepokoje wstrząsały rodziną Chanteau. Fabryka „Skarbu“ była już zbudowaną, od tygodnia robiono próby przyrządów, które dawały jak najgorsze rezultaty. Lazar musiał przyznać, że niektóre części źle skombinował. Pojechał do Paryża dla poradzenia się mistrza swego Herbelina i wrócił zrozpaczony. Wszystko trzeba było przerobić, wielki chemik już udoskonalił swoją metodą, a udoskonalenia te wymagały zupełnej przeróbki aparatów. A jednak sześćdziesiąt tysięcy franków już wydano, a Bontigny odmawiał wszelkiego nowego wkładu. Od rana do wieczora ciągle rozpaczał, mówiąc o rozrzutności i trwonieniu pieniędzy z nieznośnym uporem i cierpliwością człowieka, którego zdanie fakta stwierdzają. Lazar miał ochotę go bić, byłby wszystko rzucił, gdyby nie troska, że w tej przepaści utonęło trzydzieści tysięcy franków Paulinki, uczciwość jego i duma oburzały sią. To niepodobna — mówił — pieniądze się znajdą, nie można tak porzucać interesu, który w przyszłości miljony przyniesie.
— Siedź spokojnie — mówiła mu matka, widząc go rozgorączkowanym i chorym z tej niepewności — jeszcze przecież nie potrzebujemy szukać daleko, żeby znaleźć parą tysiącfrankowych biletów.
W głowie pani Chanteau dojrzewał projekt, z początku myśl małżeństwa Lazara z Paulinką dziwną jej się wydała, teraz zaś uważała to za bardzo odpowiednie. Co do wieku, było pomiędzy niemi tylko dziewięć lat różnicy, co przecież co dzień się wydarza. Dalej małżeństwo to załatwiłoby wszystkie trudności. Lazar na przyszłość pracowałby już dla żony, nie kłopotałby się już tym długiem i pożyczyłby od Paulinki sum, które mu jeszcze były potrzebne. W głębi sumienia pani Chanteau, kołatał się niewyraźny jakiś skrupuł, jakaś obawa ostatecznej ruiny ich wychowanki, ale usuwała te myśl, uważając taki koniec za niemożliwy.
— Czyż Lazar nie jest genjalnym — myślała sobie — on wzbogaci Paulinką i w tej kombinacji nie on, ale ona robi karjerę.
Dla niej syn jej chociaż biedny, wart był ogromnego majątku.
Małżeństwo zdecydowane zostało w sposób bardzo prosty. Pewnego ranka, matka poszedłszy do pokoju młodej dziewczyny, poczęła ją badać. Paulinka z spokojnym uśmiechem otworzyła swoje serce. Potem poradziła jej, ażeby udała zmęczenie i po południu sama z synem poszła do fabryki. Gdy w powrocie przedstawiła mu obszernie swój projekt, miłość młodej kuzyneczki, stosowność tego małżeństwa, korzyści jakie stąd dla wszystkich wypłyną, Lazar był tem co usłyszał jakby oszołomiony. Nigdy mu to na myśl nie przyszło; ileż lat ma ta mała? — zapytał. Potem, wzruszyło go to mocno. „Rozumie się, mówił, że kocham ją bardzo również, i że zrobię co będziecie chcieli.“
Gdy wrócili do domu, zastali Paulinkę, która dla zajęcia się nakrywała do stołu, podczas gdy wuj jej opuściwszy rękę, w której trzymał dziennik, przyglądał się Minuszce wylizującej sobie brzuszek.
— Więc cóż, jakże? będzie małżeństwo!? — rzekł Lazar, kryjąc wzruszenie pod krzykliwą wesołością.
Ona w jednej chwili jakby skamieniała, nie miała już siły postawić talerza, który w ręku trzymała, zarumieniła się jak wiśnia, głos jej w piersi zamarł.
— Któż to się żeni? — zapytał Chanteau, jakby nagle ze snu zbudzony.
Zona uprzedziła go wprawdzie rano, ale mina kotki, która z prawdziwem smakoszostwem gładziła sierść języczkiem, pochłaniała go zupełnie. Jednakże przypomniał sobie prędko:
— A tak! — wykrzyknął.
I rzucił z pod oka figlarne spojrzenie na oboje młodych, a w tejże chwili usta mu się wykrzywiły od bólu w nodze prawej. Paulinka nareszcie postawiła talerz, odzyskała głos i odpowiedziała Lazarowi.
— Jeżeli ty chcesz to i ja najchętniej.
— Kiedy tak, to skończona rzecz, pocałujcie się — zakonkludowała pani Chanteau, wieszając na kołku swój kapelusz słomkowy.
Młoda dziewczyna postąpiła ku niemu pierwsza, wyciągając ręce, on ujął je w swoje i, śmiejąc się, dalej z niej żartował.
— Więc się już nie bawisz lalką?... to dlategoś ty się taka skryta zrobiła! takeś się chowała, że nie można było nawet zobaczyć jak myjesz końce paluszków. I to tego biednego Lazara wybrałaś sobie na ofiarę?...
— O! cioteczko, każ mu być cicho, bo ucieknę! — szepnęła zmieszana, próbując uwolnić ręce z uścisku.
Powoli przyciągał ją do siebie, bawił się z nią jak w epoce koleżeńskiego stosunku. Wtem nagle ona głośno pocałowała go w twarz, on oddał całusa gdzie natrafił... w uszko. Potem jakaś myśl niedopowiedziana zasępiła go i dodał tonem smutnym:
— Nieświetny bo robisz interes, moja droga! Gdybyś ty wiedziała jak ja już jestem stary!... No, ale kiedy się zgadzasz.
Obiad był hałaśliwy. Mówili wszyscy razem, robili projekta na przyszłość, jak gdyby poraz pierwszy tak się zebrali. Weronika, która weszła właśnie w chwili zaręczyn, trzaskała drzwiami kuchni, nie mówiąc ani słowa. Przy deserze rozpoczęto traktować poważną stronę kwestji. Matka tłumaczyła, że ślub nie może się odbyć prędzej jak za dwa lata, chciała doczekać wieku legalnego emancypacji, aby jej nikt nie mógł obwinić oto, iż przy pomocy syna wywarła nacisk na zbyt młode dziecko. To odroczenie na dwa lata przeraziło Paulinkę, ale uczciwość ciotki rozczuliła ją, podniosła się i poszła ją pocałować. Oznaczono termin ślubu i postanowiono, że młodzi ludzie czekać będą i tymczasem zbiorą pierwsze dukaty przyszłych miijonów. Kwestja pieniędzy w ten sposób z zapałem była przyjętą.
— Bierz z szufladki, ciotko — powtarzała młoda dziewczyna — bierz ile trzeba, to przecież teraz jego tak dobrze jak moje.
Pani Chanteau bronić się zaczęła.
— Nie, nie, ani jeden grosz niepotrzebny nie wyjdzie... wiesz, że można mi ufać, że mi prędzej rękę utną... Potrzebujecie tam jeszcze dziesięć tysięcy franków... daję wam dziesięć tysięcy i zamykam na dwa spusty, to święte!
— Przy dziesięciu tysiącach franków — rzekł Lazar — jestem pewny rezultatu... większe wydatki już skończone, byłoby zbrodnią zniechęcać się. Zobaczycie... zobaczycie... A ciebie droga ubiorę w suknię ze złota jak królową w dzień naszego wesela.
Wesołość ogólna wzmogła się jeszcze bardziej, gdy niespodziewanie przybył doktór Cazenove. Przyjechał on do jakiegoś rybaka, który wyciągając statek zgniótł sobie palec. Zatrzymano go i zmuszono do wypicia filiżanki herbaty. Wielka nowina nie zdawała się go zadziwiać, tylko gdy usłyszał uniesienia państwa Chanteau nad zyskami z eksploatacji porostów morskich, spojrzał na Paulinkę niespokojnie i rzekł nieśmiało:
— Nie ulega wątpliwości, że myśl jest dowcipna i można próbować, ale zawsze renty pewniejsze. Ja na waszem miejscu wolałbym być odrazu szczęśliwym chociaż w małym kąciku...
Przerwał sobie, widząc w oczach Paulinki jakiś cień niepokoju. Żywa przychylność jaką miał dla niej skłoniła go, iż przeciw zdaniu swemu dodał:
— O! pieniądze to dobra rzecz! zaróbcie tylko dużo... A wiecie co, na waszem weselu będę tańczył. Zatańczę wam karaibskie zamcuco, którego pewno nie znacie... O! tak... obie ręce do góry jak skrzydła wiatraka i bijąc się niemi po udach skacze się w koło... Tak tańczą dzicy około więźnia już upieczonego, którego kobiety rozbierają.
Miesiące płynęły jeden za drugim. Teraz Paulina odzyskała spokój i uśmiech; jej otwartej i szczerej naturze najbardziej ciężyła tylko niepewność. Wyznanie miłości swojej, oznaczenie dnia ślubu, zdawały się uśmierzać w niej nawet niewytłumaczone niepokoje organizmu; bez gorączki znosiła ciągły rozwój życia, powolny rozkwit swej istoty i krwi gorącej wrzenie, które ją niedawno jeszcze tak niepokoiło na jawie i w sennych marzeniach. Pojmowała, że potrzeba rosnąć i dojrzewać aby kochać, że jest to prawo, któremu wszyscy podlegają. Zresztą stosunki jej z Lazarem nie zmieniły się wcale, dalej ciągnęła się egzystencja ich w pracach wspólnych; on ciągle zajęty, przeciw zbyt gwałtownym żądzom chroniony przez przeszłość swoją, ona naturalna, spokojna, spokojem podwójnym dziewicy i kobiety uczonej. Czasami jednak, pośród tego wielkiego, rozmaitemi gratami założonego pokoju, ręce ich się spotykały, uśmiechali się do siebie czule; działo się to, gdy czasem razem przeglądali traktat o porostach morskich, gdy ich głowy włosami się stykały, albo gdy badali fiolkę płynu bromem zarumienionego, próbkę jakąś zafjoletowioną jadem, gdy opierali się o siebie, albo gdy pochylała się przez jego głowę nad narzędziami, które zalegały stół i fortepian, lub gdy wołała by ją podniósł aż do najwyższej półki szafy. Ale w tych częstych cogodzinnych wypadkach nie było nic zdrożnego, nic coby przechodziło zakres pieszczoty dozwolonej wobec rodziców i starszych, prosta przyjaźń zaledwie pewną rozkoszą rozgrzana pomiędzy kuzynem i kuzynką, którzy niezadługo pobrać się mieli. Słusznie mówiła pani Chanteau, iż młodzi są bardzo rozsądni. Gdy nawet Ludwika przyjeżdżała i stawała pomiędzy niemi z całym swoim zasobem zalotnych minek, Paulinka już zazdrosną być się nie zdawała.
Tak minął rok cały. Fabryka szła już, i kto wie, czy kłopoty jakie powodowała, nie były najlepszą dla nich obroną przeciw porywom namiętności. Po ustawieniu z trudnością nowych aparatów, pierwsze rezultaty wydały się doskonałemi, wprawdzie wydajność była skromna, ale przy udoskonaleniu metody, zdwojeniu starań i działalności, można się było spodziewać dojścia do olbrzymiej produkcji. Boutigny wynalazł już miejsce zbytu szerokie, może nawet za szerokie, fortuna nie uśmiechać się ale śmiać się szczerze do nich zdawała. Od tej chwili ta nadzieja uczyniła ich upartymi wobec wszelkiej przepowiedni ruiny; fabryka stała się przepaścią, w którą rzucali garściami pieniądze w tem przekonaniu, że je znajdą na dnie w sztaby złota zmienione. Każda nowa ofiara, każde nowe poświęcenie zaciekłość ich zwiększało.
Z początku pani Chanteau nie wyjmowała nic z szufladki biurka bez uprzedzenia o tem Paulinki.
— Duszko, w sobotę wypłata, brakuje wam trzy tysiące franków, chodź ze mną wybrać papiery, które sprzedać będzie trzeba.
— Niech cioteczka wybierze sama — odpowiadała młoda dziewczyna.
— Nie, wiesz przecież, że nie robię nic bez ciebie. To twoje pieniądze.
Później jednak ta surowa skrupulatność wyszła powoli ze zwyczaju. Pewnego wieczoru Lazar przyznał się matce do długu, który ukrywał przed Pauliną. Była to należność pięć tysięcy franków wynosząca za rury miedziane, których nawet nie użyto. Ponieważ zaś przed chwilą pani Chanteau była u biurka razem z siostrzenicą, wróciła więc doń sama i wyjęła pięć tysięcy franków wobec rozpaczy syna, obiecując sobie, że je zwróci przy pierwszym zysku. Ale od tego dnia zrobiony został wyłom, przyzwyczaiła się i czerpała sama, nie licząc. Zresztą uznawała, iż jestto ostatecznie przykrem w jej wieku zostawać tak ciągle zależną od dobrej woli jakiegoś dziecka i nawet miała o to pewną urazę do Paulinki.
— Toć jej się przecież odda, kiedy to jej pieniądze — mówiła sobie — nie idzie zatem, żeby już nie można było sobie ani jednego kroku pozwolić bez jej uprzedniego pozwolenia.
Dla Paulinki było to pewnym rodzajem ulgi, gdyż mimo jej dobrego serca, wizyty owej szufladce składane były jej przykre, rozsądek uprzedzał ją o katastrofie, a oszczędność wyrachowana jej matki oburzała się w niej na to co się działo. Z początku dziwiła się milczeniu pani Chanteau; czuła dobrze, że się poprostu obchodzono bez niej i, że pieniądze mimo to jak płynęły tak płyną, lecz w końcu wydawało jej się to już znośniejszem. Przynajmniej nie miała już przykrości widzenia za każdym razem zmniejszającej się kupy papierów. Odtąd pomiędzy niemi dwiema odbywała się już tylko zamiana szybkich spojrzeń w pewnych chwilach; z jednej strony spojrzenie badawcze i zaniepokojone siostrzenicy, gdy odgadywała nową pożyczkę, z drugiej chwiejne spojrzenie ciotki rozgniewanej, że spuścić oczy musiała. Były to nasionka nienawiści puszczające korzenie.
Na nieszczęście w tymże roku ogłoszoną została upadłość Davoina. Jakkolwiek było to oddawna przewidzianem, niemniej jednak państwo Chanteau mocno się tem zmartwili. Pozostali z trzema tysiącami franków dochodu, to co z tej kląski uratować mogli, około dwunastu tysięcy franków umieszczone natychmiast w rentach, dokompletowało ich dochód do trzynastu franków miesięcznie. To też zaraz w drugiej połowie pierwszego miesiąca po upadłości, — pani Chanteau musiała wziąć pięćdziesiąt franków z pieniędzy siostrzenicy, gdyż rzeźnik z Verchemont przysłał z rachunkiem, którego odłożyć nie było można. Potem wzięto sto franków na kupienie maszyny do prania, a wreszcie przyszło do dziesięciofrankówek na kartofle i jeszcze drobniejszych sum na ryby i mięso. Do szło do tego, że matka utrzymywała Lazara i fabrykę drobnemi sumkami, których wstydzić się musiała, a nawet spadła jeszcze niżej, do pożyczek centymowych na potrzeby gospodarstwa. Ku końcowi miesiąca szczególniej widywano ją często niknącą dyskretnie i wracającą prawie natychmiast z ręką w kieszeni, z której po chwilowem wahaniu dla zapłacenia jakiegoś małego rachunku, wydobywała sztuki drobnej monety. Tak weszło to w zwyczaj i żyło się z szufladki biurka w wirze potrzeb bez rachuby. A jednak w konieczności, która ją przyprowadzała ciągle do tego biurka, mebel ów, gdy spuszczała klapę wydawał lekki skrzyp, który ją denerwował.
— Stare gracisko — wołała w złości — że też nigdy nie mogłam dojść do tego, żeby sobie kupić porządne biurko.
Mebel, który napełniony pieniędzmi, zdawał się z początku nadawać całemu domowi pozór bogactwa i wesołości, dziś był znienawidzony i przeklinany jako skrzynia zatruta wszystkich klęsk i plag, przez wszystkie szpary nieszczęście tylko sącząca.
Pewnego wieczoru Paulinka przybiegła z podwórza, wołając:
— Piekarz przyjechał, należy mu się za trzy dni dwa franki osiemdziesiąt pięć...
Pani Chanteau zaczęła szukać w kieszeni.
— Muszę iść na górę — szepnęła.
— Może, ciociu, ja pójdę — zapytała nierozważnie Paulinka — poco masz się trudzić, powiedz mi gdzie są pieniądze?...
— Nie, nie, nie znajdziesz, schowane...
Ciotka jąkała się i znów zamieniłv z sobą spojrzenia od którego obie bladły. Była chwila przykrego wahania się, wreszcie pani Chanteau cała skostniała z tłumionego gniewu, poszła na górą, mając zupełne przekonanie, że wychowanka jej wie dobrze, skąd wzięte być mają owe dwa franki osiemdziesiąt pięć.
— Pocom ja jej tak często pokazywała te pieniądze, śpiące spokojnie w szufladce!?
Dawna jej uczciwość gadatliwa i głośna, teraz doprowadzała ją do rozpaczy. Była przekonana, że w tej chwili ta mała śledzi ją myślą, idzie za nią, widzi jak otwiera szufladkę, jak wyjmuje pieniądze i zamyka ją napowrót. Gdy zeszła na dół i zapłaciła piekarzowi, nie mogła wytrzymać i wybuchnęła gniewem przeciwko Paulince.
— Co to za suknię masz na sobie taką zabrudzoną, gdzieś się w niej wycierała... Co!?... pewnoś chodziła do studni po wodę do sadu!... To Weroniki robota nie twoja... Słowo daję, drzesz na sobie i brudzisz jakby umyślnie, jakbyś nie wiedziała, co to kosztuje! To co mi płacą za twoje utrzymanie, nie może przecież wystarczyć, końców nie mogę związać!...
I tak gderała bez końca, Paulinka, która z początku bronić się próbowała, później słuchała milcząc, z sercem wezbranem łzami. Od jakiegoś czasu ciotka nie lubiła jej, czuła to dobrze. Gdy została sama z Weroniką, rozpłakała się, a służąca, którą ta scena zdawała się wzruszać, poczęła rzucać rondlami i garnkami, okazując wielkie zajęcie, jak gdyby chciała uniknąć potrzeby wyrażenia swojego zdania. Zawsze szemrała na młodą dziewczynę, ale teraz mimo całej ostrości charakteru, budziło się w niej nagle poczucie sprawiedliwości.
Nadeszła zima; Lazar stracił odwagę. Raz jeszcze namiętność jego złamała się, fabryka przerażała go i wstręt w nim budziła. W listopadzie wobec nowego kłopotu pieniężnego trwoga nim owładnęła. Przebył on gorsze kłopoty, ten jednak zastał go drżącym, zniechęconym do wszystkiego, przeklinającym naukę. Teraz myśl eksploatacji traw morskich wydała mu się głupią; jakkolwiek doskonalonoby systemy, mówił, nikt nie wydrze naturze tego, co sama dać nie zechce. Przeklinał nawet mistrza swego sławnego Herbelina, który w jednej z podróży swoich, przez życzliwość dla niego, zboczywszy z drogi dla obejrzenia fabryki, zdawał się być zakłopotanym wobec tych aparatów, które jak mówił, może są zbyt wielkie, aby mogły funkcjonować z akuratnością małych jego przyrządów gabinetowych. Wreszcie doświadczenie było dokonane: przekonano się, że w tych reakcjach na zimno nie znaleziono jeszcze środka utrzymania nizkich temperatur w stopniu żądanym, niezbędnym do krystalizacji ciał. Lazar wydobywał wprawdzie z porostów morskich pewną ilość bromku potasu, gdy jednak później oddzielić nie mógł czterech czy pięciu innych ciał, które do odpadków przechodziły, eksploatacja stawała się klęską. Uznawał się zwyciężonym i czuł się chorym od tego. Wieczorem, gdy pani Chanteau i Paulinka błagały go żeby się uspokoił, żeby rąk nie opuszczał i nowych próbował wysiłków, odbyła się scena bolesna ze łzami, docinkami, wyrzutami, trzaskaniem drzwi, z taką gwałtownością, że stary Chanteau podskakiwał z przerażenia na swoim fotelu.
— Zabijcie mnie! — krzyczał miody człowiek, zamykając się na dwa spusty bezradną rozpaczą jak dziecko przejęty.
Nazajutrz, schodząc na śniadanie przyniósł ze sobą arkusz papieru zapełniony cyframi. Pochłonięto już sto tysięcy franków, ze stu osiemdziesiąt tysięcy Paulinki. Czyż rozsądnem było iść dalej?
— I reszta przepadnie — wołał, i strach takiż sam jak wczoraj ogarniał go znowu. Zresztą i teraz matka jego przyznawała mu rację, kochała go aż do wspólnictwa w jego błędach, nigdy mu nie stawała na przeszkodzie. Sama tylko Paulinka próbowała dyskutować jeszcze. Cyfra sto tysięcy franków odurzyła ją. Jakto? pomyślała, do tego doszło, wziął przeszło połowę jej majątku!... Sto tysięcy franków trzeba było uważać za stracone jeśli odmówi dalszej z przeciwnościami walki! Ale darmo mówiła, podczas gdy Weronika sprzątała ze stołu. Potem, żeby nie wybuchnąć wyrzutami, pobiegła na górę i zamknęła się w swoim pokoju.
Gdy wyszła, głucha zapanowała cisza; rodzina zakłopotana zdawała się zapominać, że siedzi przy stole.
— Ostatecznie jak widać, ta dziewczyna jest skąpa — rzekła nakoniec matka. — To brzydka wada. Nie mam wcale ochoty, żeby się Lazar zabijał trudami i przeciwnościami.
Stary odezwał się bojaźliwie.
— Nie mówiono mi o tak wielkiej sumie... sto tysięcy franków! Mój Boże to straszne...
— No i cóż!; sto tysięcy franków — przerwała suchym głosem — to jej się odda, jeśli nasz syn się z nią ożeni, toć on przecież potrafi zarobić sto tysięcy franków.
Zajęto się natychmiast likwidacją interesów. Boutigny przeraził ogromnie Lazara, przedstawiając mu w rozpaczliwych kolorach stan rzeczy. Według wykazu przez niego sporządzonego, długi wynosiły około dwudziestu tysięcy franków. Widząc, że wspólnik jego jest zdecydowany wycofać się z przedsiębiorstwa, Boutigny oświadczył, że wyjeżdża sam do Algieru, gdzie go czeka bardzo świetna posada. Potem, niby w ostateczności, zgadzał się na przyjęcie fabryki, ale tak wielki ku temu wstręt okazywał, tak zagmatwał rachunki, że wziął grunt, budowle i aparaty, za owe dwadzieścia tysięcy franków długu. Lazar w ostatniej chwili za tryumf uważać musiał, że mu się udało wydobyć od niego za pięć tysięcy franków weksli płatnych w odstępach trzymiesięcznych. Nazajutrz zaraz Boutigny sprzedał miedź z aparatów i urządził zabudowania stosownie do pomieszczenia fabryki na wielką skalę sody handlowej, beż żadnych nadzwyczajnych zastosowań naukowych, zupełnie według systemów oddawna znanych.
Paulinka, wstydząc się pierwszego swego uczucia i tego, że się okazała oszczędną i ostrożną, znowu była wesołą, delikatną i dobrą, jak gdyby pracowała nad tem, iżby jej przebaczono jakąś winę. Toteż, gdy Lazar przyniósł owe weksle, pani Chanteau tryumfowała przesadnie. Paulinka musiała z nią iść na górę znowu, aby je ostentacyjnie włożyć do szufladki.
— To już widzisz moja droga, pięć tysięcy franków odebrane... To twoje, oto je masz. Mój syn za wszystkie swoje trudy ani jednego z tych weksli nie zatrzymał.
Ale od pewnego czasu Chanteau, siedząc w swoim fotelu, do którego go podagra przykuwała, zdawał się mocno zaniepokojony. Jakkolwiek nie miał tyle odwagi, żeby odmówić podpisu żonie, gdy żądała, to jednak sposób w jaki ona administrowała majątkiem wychowanki, budził w nim wielkie obawy, ciągle cyfra sto tysięcy franków brzmiała mu w uszach. Jak tu zatkać taką dziurą — myślał — gdy zażądają rachunków z opieki, a co gorsza to właśnie, że podopiekun, ów Saccard, którego imię głośne było w Paryżu z powodu śmiałych jego spekulacji, przypomniał sobie Paulinkę po ośmioletnim zupełnem o nią nietroszczeniu się. Pisywał, dopytywał sią, mówił nawet, że jakiego pięknego poranku, jadąc do Cherbourga, dla załatwienia jakiegoś interesu, wpadnie do Bonneville jak bomba. Co mu odpowiedzieć, jeśli się zapyta o stan interesów, jak ma do tego prawo. Jego nagłe obudzenie sią, po tak długiej obojętności, stawało się groźnem.
Gdy nareszcie Chanteau odważył się rozpocząć rozmową z żoną w tej kwestji, znalazł ją więcej zaciekawioną jak zaniepokojoną. Przez chwilą robiła ona wielce prawdopodobne przypuszczenie, że Saccard który miljony po świecie porozpędzał, mógł być sam bez grosza i mógł zażądać, żeby mu oddano pieniądze Paulinki, które podwoić, potroić a może i bardziej rozmnożyć chciałby chętnie. Potem zwróciła się jej myśl z tej drogi, pytała się sama siebie, czy może sama Paulinka w porywie zemsty nie napisała do swego podopiekuna. To podejrzenie oburzyło jej męża, wynalazła więc jakąś wielce skomplikowaną historję.
— To już napewno — mówiła — owa kreatura Boutignego listy anonimowe przeciwko nim rozesłała! Tak, pewno ta łajdaczka, którejśmy przyjmować nie chcieli, i którąśmy z błotem mieszali i obgadali we wszystkich sklepach w Verchemont i Arromanches, tak nam się przysłużyła.
Zresztą w końcu i Chanteau za poduszczeniemi żony uwierzył, że to musiała być jakaś denuncjacja.
— Bo ja sobie z nich kpią zresztą, rozumiesz?! — wołała zniecierpliwiona obawami biednego starego. — Mała nie ma wprawdzie osiemnastu lat, ale jak mi się podoba, wydam ją za Lazara choćby dziś, a zamążpójście usamowalnia wprost z prawa.
— Czy przynajmniej tego pewną jesteś? — zapytał mąż.
— Jakto? jeszcze dziś rano czytałam to w kodeksie.
W istocie teraz pani Chanteau studjowała kodeks. Jej ostatnie skrupuły walczyły tu teraz — szukała w kodeksie tłumaczenia i wymówki. Zajmowały ją znowu rozdziały o opiece, o wywieraniu nacisku na nieletnich i reszta jej uczciwości kruszyła się i rozpadała wobec tej wielkiej sumy.
Zresztą pani Chanteau nie decydowała się na szybkie doprowadzenie do skutku małżeństwa. Po klęsce pieniężnej Paulinka chciała przyspieszyć rozwiązanie, poco czekać jeszcze sześć miesięcy aż ona skończy lat osiemnaście? Czy nie lepiej skończyć, nie czekając aż Lazar znajdzie jakie stanowisko. Śmiała o tem mówić z ciotką, która zakłopotana, wynalazła narazie kłamstwo i zamknąwszy drzwi, zniżając głos, powierzyła jej sercu tajemny kłopot swego syna: był on za delikatny, cierpiałby bardzo, żeby się z nią miał ożenić, zanim zdobędzie majątek, tembardziej teraz kiedy jej majątek nadwyrężył. Młoda dziewczyna słuchała z podziwem, nie rozumiejąc tego romantycznego wyrachowania; ona byłaby za niego poszła, choćby był bardzo bogaty i nie miałaby żadnego skrupułu, gdyż go kochała; a zresztą jak długo czekać trzeba będzie? może wieki. Pani Chanteau tłumaczyła się, obiecywała, że postara się zwyciężyć to przesadne pojęcie o honorze, aby tylko łagodnie, bez żadnej gwałtowności. Kończąc, kazała zaprzysiądz Paulince, że będzie milczała, gdyż obawiała się jakiego wybuchu, nagłego wyjazdu młodego człowieka w chwili, gdy się uzna odkrytym, obrażonym. Paulinka temi niepokojami ciotki zatrwożona, musiała się zdecydować na cierpliwość i milczenie.
Jednakże, gdy obawy Saccarda przejmowały starego Chanteau, mówił do swojej żony:
— To się tak jakoś urządzi, tylko już pożeń raz te dzieci.
— Nic pilnego — odpowiadała — niebezpieczeństwo jeszcze daleko.
— Przecież jużeś postanowiła, że ich tam kiedyś pożenisz... Nie zmieniłaś pewno zamiaru, co? Pomarliby z rozpaczy.
— Rozumie się, żeby pomarli... póki rzecz nie zrobiona, można jej nie robić, jeśli się złą wydaje. A zresztą cóż, są przecież wolni, zobaczymy, czy im się to tak zawsze podoba jak dzisiaj.
Paulinka i Lazar rozpoczęli znowu wspólne życie oboje, trzymani w domu przez zbyt silną zimę. W pierwszych dniach widziała go tak smutnym, tak rozgniewanym na wszystko, tak jakoś zawstydzonym przed sobą samym, że pielęgnowała go jak chorego, robiąc mu przeróżne ustępstwa. Miała w sercu nawet litość nad tym dorosłym chłopcem, którego niepowodzenia tłumaczyły się wolą niewytrwałą i odwagą tylko nerwową i brała nad nim powoli górę w macierzyńskich troskliwościach i łagodnych przestrogach. Z początku unosił się, mówił, że pójdzie na rolę jak prosty chłop, to znów gromadził projekty szalone natychmiastowego zrobienia majątku, wstydząc się tego, że jadł chleb, i niechcąc pozostać ani godziny dłużej ciężarem rodziny. Później dni mijały, on ciągle odkładał wykonanie swoich planów, co rano stare zarzucając, a nowe budując projekta dobicia się jednym skokiem do fortuny, zaszczytów i sławy. Ona przerażona fałszywemi zwierzeniami ciotki, burzyła się przeciw tym jego porywom, przecież nikt od niego nie żąda takiego łamania sobie głowy. Przyjdzie wiosna, będzie chciał poszukać sobie jakiej pozycji, to ją znajdzie, a tymczasem wszyscy go tutaj zmuszą, żeby sobie wypoczął. Z końcem pierwszego już miesiąca zdawało się, że go opanowała i pokonała zupełnie; popadł w jakieś odrętwienie, w rezygnację gderliwą, na to wszystko co nazywał „ogłupieniami egzystencji.“ Z każdym dniem więcej Paulinka czuła w Lazarze wstręt do czegoś nieznanego, niepokojącego ją i oburzającego. Żałowała tych uniesień gorących, które niknęły tak szybko jak ognie ze słomy, szczególniej wtedy, gdy słyszała jak szydził ze wszystkiego i głosem suchym i ironicznym, wyznawał zasadę nicości. Było to jakby w spokoju zimy, w tym odludnym zakątku Bonneville, obudzenie się dawnych paryskich stosunków, czytań i dyskusji między kolegami szkolnymi. Odzywał się tu pesymizm źle kierowany, z którego tylko pozostały genialne wybuchy, wielka poezja czarna Schopenhauera. Młoda dziewczyna rozumiała dobrze, że w głębi tego procesu wytaczanego ludzkości, w jej kuzynie tkwiła wściekłość z powodu klęski doznanej, z powodu fabryki utraconej, od czego w jego pojęciu ziemia rozpaść się była powinna. Ale głębiej wnikać w przyczyny nie mogąc, protestowała tylko gorąco, gdy rozpoczynał wywody na stary temat, negację postępu i ostateczną bezużyteczność wiedzy. Wszakże ten bałwan Boutigny majątek zrobi na fabrykacji sody handlowej! A więc poco się wysilać i rujnować na szukanie czegoś lepszego, poco dochodzić nowych praw naturyI? I za każdym razem, wychodząc z tego samego punktu, konkludował z zaciśniętemi przykrym śmiechem ustami, że wiedza wtedy tylko miałaby jaką taką użyteczność, gdyby dawała środek zniszczenia jednym zamachem całego świata, za pomocą kilku olbrzymich nabojów. Potem po kolei występowały w przykrych żartach podstępy woli rządzącej światem, ślepa głupota pragnienia życia, gdyż życie było tylko boleścią i skończyło się dojściem do przekonań fakirów indyjskich, do wybawienia przez zniszczenie. Gdy Paulinka słuchała go przesadnie wyrażającego wstręt do czynu, przepowiadającego samobójstwo ostateczne narodów, dążących w masach do ciemności, zarzekających się tworzenia nowych generacji, od chwili, gdy rozwinięta ich inteligencja do najwyższego stopnia, przekona ich, jak okrutną farsę jakaś siła nieznana grać im każe, unosiła się, szukała argumentów i, nie znając kwestji, nie wytrzymywała dyskusji, a on jeszcze żartował z niej, mówiąc, że nie ma głowy metafizycznej. Nie uznawała się jednak za zwyciężoną, odtrącała od siebie Schopenhauera, z którego chciał jej czytać niektóre ustępy. Byłaby go udusiła własnemi rękami, tego człowieka, który tak bardzo źle myślał o kobietach, gdyby nie to, iż przynajmniej miał tyle serca, że kochał zwierzęta. Zdrowa, oddychająca szczęściem przyzwyczajeń i nadzieją jutra, ona znów ze swej strony zmuszała go do milczenia, szczerością wdzięcznego swego śmiechu i zwyciężała go siłą dojrzałości swej i życia.
— Et! — zawołała — głupstwa pleciesz... zaczniemy myśleć o śmierci, jak będziemy starzy.
Myśl o śmierci, którą ona tak wesoło traktowała, jego zawsze poważnym czyniła, stawał się jakiś zakłopotany, spoglądał do koła z pod oka niepewnie. Zwykle zwracał rozmowę na inny przedmiot, szepcąc po cichu:
— Umiera się w każdym wieku.
W końcu Paulinka zrozumiała, że myśl o śmierci przerażała Lazara. Przypominano sobie, jak kiedyś wobec firmamentu gwiazdami zasianego wykrzyknął z przerażeniem „o! umrzeć! umrzeć!“ Teraz widziała, że blednie na pewne wyrazy, że milknie, jak gdyby w sobie jakieś zło niewyznane ukrywał i dla niej było to niezrozumianą niespodzianką, ta obawa nicości u pesymisty zaciekłego, który mówił o zgaszeniu gwiazd jak świeczek łojowych ponad uniwersalnem zatraceniem istot żyjących. Zło datowało oddawna, a ona nie podejrzewała nawet jak wielkie wyorało blizny. W miarę jak wzrastał, myśl o śmierci rosła w Lazarze. Do lat dwudziestu zaledwie tylko zimne jej tchnienie przebiegało ponad nim, gdy się kładł spać. Dziś zaledwie kładł głowę na poduszki, myśl o nieistnieniu więcej krew mu w żyłach ścinała. Bezsenności go dręczyła; wobec fatalnej tej konieczności, która w umyśle jego rozwijała się w ponurych obrazach, nie miał rezygnacji. Potem, gdy znużonego sen zmorzył, budziła go nagle mara jakaś, zrywał się z oczyma szeroko rozwartemi, z rękami załamanemi, jąkając w ciemnościach: o Boże, mój Boże! Piersi mu pękały, zdawało mu się, że umiera i zapalał świecę i nie odzyskiwał spokoju, aż się zupełnie otrzeźwił. Po tych kryzysach wstydził się ich sam; czyż nie było głupiem to wołanie do Boga, którego istnieniu przeczył, to dziedzictwo słabości ludzkiej, krzyczącej o pomoc w rozwalinach świata. Ale toż samo wracało co wieczór, podobne do jakiejś szalonej, złej namiętności, wycieńczającej go pomimo jego rozsądku. W ciągu dnia zresztą wszystko zwracało myśl jego w tym samym kierunku, zdanie jakieś rzucone bez myśli, scena jakaś dostrzeżona, czytanie. Gdy Paulinka pewnego wieczora czytała dziennik wujowi, Lazar wybiegł z pokoju cały wzburzony tem, iż słyszał fantazje jakiegoś pisarza, który przedstawiał niebo dwudziestego wieku, zapełnione latającemi balonami, przenoszącemi podróżnych z jednego świata na drugi. Jego już wtedy nie będzie, balonów tych już on nie zobaczy, dla niego gubiły się one w głębi nicości wieków przyszłych, których bieg poza granicami jego istnienia napełniał go trwogą i niepokojem. Chociaż filozofowie jego mówili mu, że ani jedna iskierka życia nie ginie, jego ja osobiste energicznie opierało się śmierci. Już w tej walce wesołość jego zginął, drżąc cały, że ulec w niej musi, chory głównie z przeciwieństwa, które popychało go ku czci śmierci z szaloną tejże śmierci obawą. Gdy Paulinka patrzyła na niego, niezawsze rozumiejąc przeskoki jego charakteru w godzinach, w których krył swój ból z wstydliwością trwożliwą, uczuwała dla niego wielką litość, pragnęła być bardzo dobrą i uczynić go szczęśliwym.
Dni wlokły się ciężko i powolnie, znowu w wielkiej izbie na drugiem piętrze pośród porostów morskich, butelek, słoików i narządzi, których wyrzucić nawet Lazar nie miał siły. Trawy zeschłe rozpadały się na proch, płyny w słojach kolor zmieniały, a narzędzia psuły się pod warstwami kurzu. Gubili się, zanudzali w pośród tego nieporządku. Często od rana do wieczora ulewy grudniowe rozbijały dachówki na domu, wiatr zachodni dudniał jak miechy organów w szparach przepierzeń. Tygodnie całe mijały bez jednego promienia słońca, widzieli tylko morze szare, nieskończoność szarą, w której ziemia zdawała się rozpływać. Paulinka dla zajęcia czemśkolwiek długich, próżnych godzin, bawiła się układaniem systematycznych kolekcji traw zebranych na wiosną. Najprzód Lazar przechadzał się tylko znudzony i z pod oka spoglądał, jak rozkładała i przyklejała delikatne gałązki, których czerwone i niebieskie kolory, zachowywały odcienie akwareli. Potem, chory z bezczynności, zapominając o swojej teorji nicości, wygrzebał fortepian z pod połamanych przyrządów i brudnych flaszek, które go zalegały. W tydzień później namiętność do muzyki opanowała go znowu całkowicie. Była to w nim ta pierwsza skaza i pierwszy stygmat artysty, jaki odnaleźć było można u niedoszłego uczonego i zbankrutowanego przemysłowca. Pewnego ranka, gdy grał swój „marsz śmierci,“ myśl wielkiej symfonji boleści, którą niegdyś chciał pisać, nagle rozpaliła go znowu. Wszystkie inne kawałi wydały mu się złemi, postanowił zatrzymać tylko marsz; ale jaki przedmiot cudowny, jakie by się to dzieło potężne stworzyć dało — i z tego punktu wychodząc, w planie przyszłej symfonji, mieścił całą filozofję swoją. Początek miał wyobrażać życie znudzone egoistycznym kaprysem jakiejś siły, później iść miały ułudy szczęścia, oszukaństwa życia w rysach porywających, pary zakochanych, rzeź żołnierzy, Bóg umierający na krzyżu, krzyk bólu wzrastający coraz bardziej, wycie istot ziemskich przepełniające niebo aż do ostatniego śpiewu oswobodzenia, śpiewu, którego niebiańska słodycz wyrażać miała zachwyt ze zniszczenia wszechświata. Zaraz nazajutrz wziął się do pracy, tłukąc w fortepian i pokrywając papier punktami i linjami czarnemi. Gdy instrument już jęczał tylko, coraz bardziej rozbity, dośpiewywał głosem nuty, a pokój przepełniony był zmieszanemi tonami, jakby niezliczonych dzwonów razem grających. Nigdy jeszcze żadna praca tak dalece go nie porwała, zapominał o obiadach i kolacjach, grał ciągle, ogłuszając Paulinkę, która w poczciwości swojej znajdowała ładnem to, co skomponował i przepisywała na czysto jego bazgranie. Teraz zdawało mu się, że już napewno pochwycił wymarzone od tak dawna arcydzieło.
Nakoniec Lazar uspokoił się, pozostawała mu do napisania już tylko cześć początkowa, do której natchnienie nie przychodziło. W myśli wyobrażał sobie, że wszystko dokoła powinno spać w spokoju i palił papieros po papierosie, siedząc przed partycją, rozłożoną na wielkim stole. Teraz Paulinka siadała do fortepianu i grywała ustępy nowej symfonji z niezręcznością uczennicy. Wtedy to bliskość ich stosunku stała się niebezpieczną. Umysł jego nie był już cały przejęty, a ciało całe znużone kłopotami fabryki. I teraz, znajdując się z nią sam na sam w pokoju, bez zajęcia, rozleniwiony, kochał ją z czułością coraz większą. Ona była tak wesoła, tak dobrał poświęcała się tak radośnie! Z początku zdawało mu się, że ulega prostemu porywowi wdzięczności, jakiemuś zdwojeniu uczucia braterskiego, które wzbudzała w nim od dzieciństwa. Ale powoli żądza dotąd uśpiona obudziła się, widział nakoniec kobietę w tym braciszku młodszym, którego szerokie ramiona, tak często potrącał, nie doznając zawrotu głowy od ich zapachu. Zaczął rumienić się jak ona, gdy się siebie dotykali. Nie śmiał już zbliżyć się, pochylić się nad nią, aby spojrzeć na nuty, które przepisywała. Jeśli ich ręce spotkały się czasem, oboje stawali jakby zaniepokojeni, oddech im w piersi zamierał, a policzki przebiegał nagły rumieniec. Od tej chwili całe popołudnia przechodziły w niedającem się określić niezadowoleniu, poczem schodzili na dół złamani, przejęci myślą o szczęściu, którego im brakowało.
Czasem, chcąc wyrwać się z tego zakłopotania, które im rozkoszne cierpienie sprawiało. Paulinka zaczynała żartować ze zwykłą sobie zuchwałością wiele wiedzącej panny.
— Wiesz!? nie mówiłam ci! Śniło mi się, że twój Schopenhauer na tamtym świecie dowiedział się o naszem małżeństwie i przychodził w nocy nas straszyć i ciągnąć za kołdrę.
Lazar śmiał się przymuszonym śmiechem. Rozumiał dobrze, że ona żartować musiała z ciągłych w jego pojęciach i życiu sprzeczności, ale przejmowała go czułość nieskończona, która niszczyła nienawiść do życia.
— Bądź poczciwą — szeptał — wiesz przecież, że cię kocham.
Ona z powagą udaną odpowiadała:
— Oho, tą drogą nie tak prędko dojdziemy do oswobodzenia przez zniszczenie!... Uważaj, że popadasz znowu w egoizm i ułudę.
— Cichoż bądź! nie gadaj głupstw! nieznośna.
I puszczał się w pogoń za nią po pokoju, a ona, uciekając, rzucała mu ułamki frazesów z jego filozofji pesymistycznej, głosem profesorskim jakby z katedry w Sorbane. Potem, gdy ją złapał, nie śmiał zatrzymać jej jak dawniej w swoich objęciach, ani uderzyć z lekka niby za karę.
Pewnego dnia jednak ucieczka i pogoń były tak gwałtowne, że i samo pochwycenie również gwałtownem być musiało. Ona śmiała się głośno, on przytrzymywał ją przy szafie, tak, że oboje prawie na nią upadli. Odpychała go rękami, ale Lazar trzymał mocno, wołając:
— Teraz cię mam!... zgadnij, co z tobą zrobię!
Twarze ich dotykały się prawie, Paulinka śmiała się ciągle jeszcze, ale śmiechem wymownym, nerwowym.
— Nie, nie, puść mnie! już więcej nie będę.
Pocałował ją gorąco w same usta. W oczach ich pokój wirował, zdawało im się, że wiatr z płomieni unosi ich w próżnię. Upadła na wznak na podłogę i jednym silniejszym ruchem wyrwała się z jego objęć. Stali tak przez chwilę zadyszani, zarumienieni, nie patrząc na siebie. Nareszcie Paulinka usiadła, chcąc odpocząć i poważnie z niezadowoleniem rzekła:
— Bolą mnie twoje żarty, Lazarze.
Od tego dnia unikał nawet jej oddechu, nawet dotknięcia jej sukni. Myśl upadku głupiego, bezmyślnego, oburzała jego uczciwość. Mimo instynktownego oporu młodej dziewczyny, był przekonany, że kochając go tak, jak go kocha, gdyby wymagał tego, zrobiłaby dla niego wszystko i chciał rozsądnym być za dwoje; rozumiał, że wina w największej części byłaby z jego strony w przejściu takiem, od którego doświadczenie jego powinno było ich ustrzec. Ale w każdej takiej walce z sobą samym, miłość jego wzrastała, wszystko żar jej rozdmuchiwało, bezczynność pierwszych tygodni, jego niby zrzeczenie się wszystkiego, wstręt do życia, z którego rodziło się szalone pragnienie życia, kochania, zapełnienia nudy próżnych godzin nowemi cierpieniami. I muzyka teraz rozegzaltowała go, muzyka, która ich oboje przenosiła razem do krainy marzeń na skrzydłach rytmu coraz szerszych i silniejszych. W muzyce upatrywał najwyższą swoją namiętność i w niej zaprawiać chciał swój geniusz. Nie było już dlań wątpliwości; zostanie muzykiem w przyszłości sławnym, w sercach jej i swojem czerpiącym natchnienie. Myśli jego stawały się czystemi niepokalanie, na kolanach uwielbiać swego anioła pragnął, nawet idea przyspieszenia małżeństwa nie przychodziła mu do głowy.
— Masz, czytaj ten list, który przed chwilą odebrałem — rzekł pewnego dnia do żony stary Chanteau, wracając z Bonneville mocno zaniepokojony.
Był to znowu list Saccarda, grożący tym razem. Od listopada pisywał, żądając wykazu stanu rzeczy i, gdy państwo Chanteau odpowiadali wykrętami, zapowiadał, że o ich odmowie wyjaśnień da znać radzie familijnej. Jakkolwiek nie przyznawała się do tego, pani Chanteau przeraziła się jednak równie jak jej mąż.
— Nędznik! — szepnęła, przeczytawszy list.
Popatrzyli na siebie w milczeniu i zbledli oboje, w jednej chwili zdawało im sią, że w ciężkiem powietrzu małej salki jadalnej, słyszą rozlegające się echa skandalicznego procesu.
— Mierna się co już wahać — rzekł ojciec. — Pożeń ich, kiedy małżeństwo usamowalnia.
Ale ten sposób wyjścia z każdym dniem wstrętniejszym jej się wydawał. Oobjawiała obawy jakieś. Kto wie — mówiła — czy to będzie dobrane malżeństvo, można być bardzo dobremi przyjaciółmi, a złami małżonkami. Już zdawało jej się, że dostrzegła rozmaite drobne rzeczy, które jej się nie podobały.
— Widzisz, nie! źle byłoby z naszej strony poświęcać ich dla naszego spokoju. Poczekajmy jeszcze... a zresztą teraz nie potrzeba jej koniecznie zamąż wydawać. Skończyła w przeszłym miesiącu osiemnaście lat, to będzie można zażądać usamowolnienia prawnego.
Nabierała jakoś ufności. Poszła na górę i przyniosła kodeks, który we dwoje studjować poczęli. Artykuł 473 uspakajał ich, choć kłopotał ich znowu artykuł 433. w którym jest powiedziane, że rachunek z opieki powinien być zdany kuratorowi, mianowanemu przez radę familijną. Była pewną wszystkich członków rady i przekonaną, że kuratorem będzie mogła zrobić tego, kogo będzie chciała, ale kogo by tu wybrać i skąd go wziąć; w tem był kłopot. Zadanie podstawienia w miejsce groźnego podopiekuna jakiegoś grzecznego i chętnego kuratora, wydawało jej się trudnem, ale nie niemożliwem.
Nagle przyszła jej myśl jedna jak natchnienie.
— Co myślisz... może doktór Cazenove?... On jut wie trochę o naszych interesach, on nam nie odmówi.
Chanteau potakiwał ruchem głowy, ale patrzył uparcie w oczy żonie, myśl jedna zaprzątała jego umysł.
— A więc?... — zapytał w końcu — oddasz pieniądze?... To jest, chciałem powiedzieć, to co zostało.
Nie odpowiedziała odrazu. Spuściła oczy, przewracała kartki kodeksu nerwowym ruchem ręki. Nakoniec z wysiłkiem wyrzekła:
— Rozumie się, że oddam i pozbędziemy się dużego kłopotu... widzisz, o co nas już oskarżają... Słowo daję, w końcu zwątpić przyjdzie we własną uczciwość. Dałabym co zato, żeby ich już w tej chwili w biurku nie było!... Zresztą zawsze, czy tak, czy tak, trzebaby było je oddać.
Gdy nazajutrz doktór Cazenove przybył jak zwykle w soboty do Bonneville w objeździe swoich pacjentów, pani Chanteau zaczęła z nim mówić o wielkiej przysłudze, jakiej od jego przyjaźni cała rodzina się spodziewa. Wyznała mu smutny stan rzeczy, opowiedziała o pieniądzach i pochłoniętych w upadku fabryki i o tem, że przy tych wydatkach ani razu nie odnoszono się do rady familijnej, w końcu kładła nacisk na projektowane małżeństwo, na związek uczuć, które ich wszystkich łączą i który skandal procesu zerwać może.
Zanim przyobiecał swoją pomoc doktór, chciał się rozmówić z Paulinką. Oddawna czuł, że ją eksploatują, że jedzą ją powoli i jeżeli dotąd mógł milczeć z obawy zrobienia jej przykrości, teraz obowiązkiem jego było ją przestrzec, gdy i jego do wspólnictwa w tej grabieży powołują. Rozmowa odbyła się w pokoju młodej dziewczyny. Przy rozpoczęciu asystowała ciotka, która przyprowadziła doktora i oświadczyła przy tej sposobności, że teraz małżeństwo zależy od usamowolnienia, gdyż Lazar nigdy by się nie zgodził ożenić ze swoją kuzynką tak, iżby ludzie powiedzieć mogli, że zrobił to dlatego, aby wykręcić się od zdania rachunków z opieki. Potem wyszła, udając, że nie chce wywierać wpływu na zdanie tej, którą już swoją ukochaną córką nazywała. Natychmiast też Paulinka bardzo wzruszona błagała doktora, aby oddał im trudną przysługę, której konieczność wobec niej dopiero co wytłomaczono. Napróżno chciał oświecić ją o rzeczywistym stanie rzeczy, zrzekła się wszystkiego, o możliwości rekursu sądowego słuchać nie chciała, chociaż dawał jej do poznania obawą swoją o przyszłość, przewidywanie ruiny zupełnej, niewdzięczność, cierpień wiele. Za każdem dodaniem do obrazu nowego czarnego rysu wykrzyknęła, że słuchać nie chce i okazywała febryczny pośpiech w spełnieniu ofiary.
— Nie, panie doktorze, nie budź pan żalów, których nie mam, i tak jestem dosyć skąpa, choć się to nie wydaje i tak dosyć mam pracy, żeby się przezwyciężyć... Niech biorą wszystko, oddam im i tą resztą, niech mnie tylko więcej kochać zechcą.
— Tak więc, przez miłość dla kuzyna swego ogałacasz się z całego swego majątku?
Zarumienia się i nie odpowiedziała.
— A gdyby później, w przyszłości... kuzyn twój przestał cię kochać.
Zalękniona patrzyła na niego, oczy jej wielkiemi wezbrały łzami. Nareszcie serce jej wybuchnęło krzykiem oburzonej miłości:
— O nie! o nie doktorze! dlaczego sprawiasz mi pan tyle boleści!
Wtedy dopiero doktór Cazenove się zgodził. Nie czuł w sobie tyle odwagi, aby dokonać na tem sercu operacji zdarcia iluzji, wiary i miłości. I tak dosyć prędko życie samo tego dokona.
Pani Chanteau przeprowadziła kampanję z zadziwiającą zdolnością do wyższej intrygi, walka ta odmładzała ją. Pojechała znowu do Paryża, zabierając z sobą pełnomocnictwo potrzebne. Szybko przekonała członków rady familijnej co do swoich zamiarów; nigdy zresztą nie zastanawiali się oni nad obowiązkami swemi i byli tak obojętni, jak zwykle bywają członkowie rad familijnych. Należący do rodziny Quenu kuzynowie Laudet, Liardin i Delorme, byli tego zdania co ona, z trzech innych należących do rodziny matki Paulinki, przekonać potrzebowała tylko Oktawiusza Monret, gdyż dwaj inni, Klaudjusz Lautier i Rambaut, bawiący w tym czasie w Marsylji, przysłali na piśmie zgodą na jej propozycją. Wszystkim opowiadała dziwnie zawikłaną i rozczulającą historją o wielkim uczniu starego doktora z Arromanches dla Paulinki, o zamiarze z jego strony zapisania jej całego swojego majątku, Jeżeli mu tylko pozwolą zajmować się nią. Najgorszy oponent Saccard uległ także po trzech wizytach pani Chanteau, która mu przyniosła pomysł znakomity wykupywania całej produkcji masła z Cottentin zapomocą nowego i tańszego systemu transportowego. Usamowolnienie wyrzeczone zostało przez radę familijną, która kuratorem mianowała byłego doktora przy marynarce Cuzenova, o którym sędzia pokoju jak najlepsze zebrał opinje.
W dwa tygodnie po powrocie pani Chanteau do Bonneville, rachunki z opieki zdane zostały w najprostszy sposób. Zaproszono doktora na śniadanie, po którem zasiedziano się przy stole, rozmawiając i komentując ostatnie nowiny z Caen, gdzie Lazar jeździł na dwa dni w interesie jakiegoś procesu, którym mu groził ten nikczemny Boutigny.
— Ale, ale... — zawołał miody człowiek — byłbym zapomniał, Ludwika ma do nas zjechać niespodzianie w przyszłym tygodniu! Nie poznałem jej. Teraz mieszka przy ojcu i taka jest elegancka!... Uśmieliśmy się też!
Paulinka patrzyła na niego zdziwiona jakiemś ciepłem, które brzmiało w jego głosie.
— I mnie się przypomniało, kiedy już mowa o Ludwice — zawołała pani Chanteau — W ostatniej mojej podróży jechałam w jednym wagonie z jakąś panią z Caen, która zna Thibaudierów... Powiadam wam, w głowie mi się zmieścić nie mogło! Wyobraźcie sobie, Thibaudier ma dać swojej córce w posagu sto tysięcy franków!... Po matce jej się zostało sto i oto bogata! Będzie miała dwakroć majątku, śliczna rzecz!
— Eh! co tam dwakroć — podchwycił Lazar — obeszłaby się bez tego, śliczniutka jest jak amorek!... A przytem tak pieszczotliwie wygląda... istna kotka! Oczy Paulinki mgłą zaszły, wargi z nerwowem drżeniem zacięły się. W tej właśnie chwili doktór, który z niej oczu nie spuszczał, wzniósł do góry kieliszek z likierem, który już dopijał.
— Słuchajcie no, nie trąciliśmy się jeszcze... A więc za wasze szczęście, moi drodzy, pobierzcie się prędko I miejcie dużo dzieci.
Pani Chanteau powoli wysunęła swój kieliszek bez uśmiechu, staremu zaś likiery były wzbronione, ruchem głowy tylko dawał poznać, że się łączy z życzeniami doktora. Ale Lazar pochwycił rękę Paulinki z tak wyraźną rozkoszą i serdecznością, że na policzki dziewczęcia wybiegła cała krew z jej serca. Wszakżeż ona była tym aniołem stróżem, jak on ją nazywał, tem źródłem życia jego genjuszu! Oddała mu uścisk za uścisk. Wszyscy trącili się kieliszkami.
— Żyj sto lat stary! — mówił dalej doktór, według teorji którego sto lat był najpiękniejszym wiekiem człowieka.
Teraz Lazar zbladł. Ta cyfra sto lat drżeniem go przejmowała, uprzytomniały w jego umyśle czasy, w których on już istnieć nie będzie, a na myśl o których całe jego jestestwo drżało rozpacznie. Za sto lat czemże on będzie!? Za sto lat jakiś dziś nieznany, siedząc przy tym stole, pić będzie tak, jak on dzisiaj pije!? Podniósł kieliszek ręką drżącą, a tymczasem Paulinka trzymając drugą jego rękę, ściskała go długo, serdecznie, po macierzyńsku, jakby widziała po tej twarzy bladej przemykające się tchnienie wiecznej nicości.
Po dosyć długiem milczeniu, pani Chanteau odezwała się poważnie:
— Możebyśmy teraz zakończyli tę sprawę?
Postanowiła ona, że akt podpisany być ma w jej pokoju. Według niej miało to uroczyściej wyglądać. Stary Chanteau właśnie od czasu jak zażywał jakieś salicylowe mikstury, chodził jakoś lepiej, poszedł więc za nią na górę, opierając się ciężko o poręcz, a gdy Lazar chciał wyjść na taras i wypalić cygaro, matka jego wymagała, aby był obecnym przy podpisaniu aktu, chociażby dla przyzwoitości. Doktór i Paulina jako główne osoby, poszli naprzód. Maciek, zadziwiony tym procesyjnym marszem, poszedł za wszystkimi.
— Nudny jest ten pies z tem swojem przyzwyczajeniem łażenia wszędzie za tobą — krzyknęła pani Chanteau, spostrzegłszy Maćka w chwili, gdy drzwi chciała zamknąć.
W istocie na małym stoliku stał kałamarz i leżały pióra. W pokoju panowała jakaś ciężka atmosfera, jakaś głucha cisza i coś jakby pleśń zwykła pokojom, w których rzadko ludzie przebywają. Minuszka tylko sama jedna ledwie dni tu pędziła, jeśli jej się udało rankiem wsunąć do pokoju pani. Właściwie teraz spała na łóżku spokojnie, na puchowem przykryciu na nogi. Zdziwiona tym najazdem na swoje państwo, podniosła główkę i przyglądała się wszystkim swemi błyszczącemi, zielonemi oczyma.
— Siadajcie, siadajcie — wołał Chanteau.
Cała sprawa krótko załatwioną została. Pani Chanteau starannie usuwała się na drugi plan, pozwalając mężowi grać swobodnie pierwszą rolę, której go od dwóch dni pracowicie uczyła. Zgodnie z wymaganiami prawa, na dziesięć dni przedtem, oddano Paulince, działającej w asystencji doktora, jako kuratora przez radę familijną specjalnie wybranego, rachunki z opieki, zawartej w grubej książce po buchalteryjnemu ułożonej i obejmującej po jednej stronie wydatki, po drugiej przychody. Pomieszczono tu wszystko i koszta utrzymania wychowanki i koszta aktów, podróży, szło już tylko o przyjęcie tego wszystkiego razem aktem dobrowolnej umowy, prywatnie podpisanym a mającym miec siłę i ważność urzędowego dokumentu. Ale Cazenowe, biorąc swoją misję kuratora na serjo, chciał podnieść kwestję interesów fabryki i zmusił państwa Chanteau do udzielenia pewnych szczegółów. Paulinka spoglądała na doktora wzrokiem błagalnym. Na co to wszystko? Ona sama przecież pomogła do sporządzenia tych rachunków, które pani Chanteau wypisała najpiękniejszym angielskim charakterem, na jaki się zdobyć mogła.
Tymczasem Minuszka, aby się lepiej przyjrzeć tej dziwnej robocie, jaką tu dokonywano, podniosła się i usiadła na środku pierzynki. Maciek, który z początku bardzo grzecznie łeb tylko wyciągnął na brzeg dywanu, rozłożył się na nim cały, robiąc sobie tę rzadką dla niego przyjemność, leżenia w miękkiej i ciepłej wełnie i przeciągał się i tarzał, mrucząc i skomląc z zadowolenia.
— Mój Lazarze, uspokójże tego psa nieznośnego — zawołała zniecierpliwiona pani Chanteau — nie rozumiemy się wcale.
Młody człowiek, stając przed oknem, zdawał się śledzić wzrokiem szybującą po niebie chmurką szarą, chcąc ukryć swe zakłopotanie. Wstyd mu było słyszeć ojca swego, który ze szczegółami wyliczał sumy pochłonięte w owej nieszczęsnej fabryce.
— Cicho Maciek! — zawołał, podnosząc rękę.
Pies myślał, że go pan pogłaskać ma zamiar po brzuchu, co lubił bardzo, wyciągnął się wiec jeszcze bardziej i zamruczał jeszcze głośniej. Na szczęście pozostawało już tylko podpisać. Paulinka jednym pociągiem pióra pospieszyła zaznaczyć swą zgodę na wszystko, potem doktór niechętnie, ogromnym zakrętem przepisał papier stemplowy. Nastała głucha i jakoś wszystkim przykra cisza.
— Aktywa stanowią — odezwała się pani Chanteau — siedmdziesiąt pięć tysięcy dwieście dziesięć franków trzydzieści centymów... Pieniądze te złożę w ręce mojej wychowanki.
Poszła do biurka i otworzyła je. Spadająca klapa wydała ten sam skrzyp przeraźliwy, który ją tylekroć drażnił. Ale w tej chwili była nastrojoną uroczyście. Otworzyła więc poważnie szufladkę, w której spostrzeżono okładki starej książki rachunkowej. Były to te same okładki, zielonym w marmurkowy deseń oklejane, tłustemi plamami opatrzone, tylko wychudłe, zmniejszona ilość tytułów renty, nie rozciągała już tak bardzo ich skórkowego grzbietu.
— Ależ nie, nie! — wykrzyknęła Paulinka. — Zatrzymaj to u siebie cioteczko.
Pani Chanteau prawie że się rozgniewała.
— Zdajemy rachunki, a więc oddajmy pieniądze!... To twój majątek, pamiętasz, com ci powiedziała przed ośmiu laty, gdym je tu chowała. Nie chcemy z tego ani grosza.
Wydobyła papiery i zmusiła biedną Paulinkę do policzenia. Było ich ze siedmdziesiąt pięć tysięcy franków, a mały rulonik złota, zawinięty w urywek dziennika, dopełniał reszty.
— Gdzież ja to podzieję — wołała Paulinka, która zarumieniła się pod wpływem tej sumy pieniędzy w rękach trzymanej.
— Schowaj je do swojej komody — odpowiedziała ciotka. Jesteś już dorosła i możesz sama czuwać nad swoim majątkiem. Ja już niechcę widzieć tych pieniędzy... Spojrzyj, Minuszka na ciebie patrzy, jak chcesz, to jej daj to wszystko, to mnie już nic nie obchodzi, jesteś samowładną, rób, co ci się podobał.
Zapłacili... humor im powracał. Lazar już swobodniejszy, zaczął się bawić z psem i chwyciwszy go za ogon, zaczął nim kręcić tak, że pies zwijał się w krąg, jakby sam za sobą gonił. Tymczasem doktór Cazenove w swej roli kuratora, obiecywał Paulince, że będzie za nią odbierał procenta i szukał pomieszczenia dla jej pieniędzy.
Na dole Weronika rozwścieklona tłukła rondlami. Weszła ona za wszystkimi na górą i, podsłuchując podedrzwiami, dosłyszała cyfry i rachunki. Od kilku tygodni w duszy jej toczyła się walka pomiędzy dawnemi uprzedzeniami a uczuciem sprawiedliwości i jakąś czułością dla młodej dziewczyny, w której to walce te ostatnie zwyciężyło.
— Słowo honoru daje, zjedli jej więcej jak połowę — mruczała ze złości... Nie! to doprawdy nieuczciwie... rozumie się, że się mogło obejść bez tego, żeby tu nam na glowy spadała, ale czy się to godziło zaraz tak ją obdzierać!... na jej nieszczęście wyszedł ten sam kłopot... Nie, ja jestem sprawiedliwa, skończy się na tem, że ich znienawidzą, a ją pokocham, tę dziewczyną!...
W tymże tygodniu w sobotą, gdy Ludwika przybyła z zamiarem przepędzenia dwóch miesięcy u państwa Chanteau, znalazła całą rodziną zgromadzoną na tarasie. Dzień miał się ku schyłkowi, dzień gorący sierpniowy, orzeźwiony tylko powiewem wiatru morskiego. Już ksiądz Horteur siedział przy partji warcabów ze starym, przy nich pani Chanteau siedząc na foteliku, haftowała coś na płótnie, a o kilka kroków na boku Paulinka stała przed ławką kamienną, na której siedziało dwóch chłopców i dwie dziewczynki wiejskie.
— Jakto, już tu jesteś? a ja właśnie składałam robotą i miałam się wybrać naprzeciwko ciebie aż do rozstajnej drogi.
Ludwika wesoło opowiadała, że ojciec Malivoire pędził z nią jak wiatr. Wzywana na górą, żeby zmienić ubranie, odpowiedziała że jej i tem dobrze, i podczas gdy matka chrzestna poszła przygotować jej pokój, rozgościła się, zdejmując tylko kapelusz z głowy i wieszając go na zawiasce od okna Ucałowawszy wszystkich, zbliżyła się do Paulinki i bardzo pieszczotliwie, wesoło ujęła ją wpół.
— Spojrzyj-że się na mnie!... A co jakieśmy urosły obiel? jakieśmy duże!... Ja już mam dziewiętnaście lat skończonych, już będę niedługo starą panną...
Przerywając sobie, dodała żywo:
— To mi właśnie przypomina... winszuję ci!? O! nie udawaj, już mi powiedziano, że to w przyszłym miesiącu.
Paulinka ucałowała ją serdecznie, ale z pewną powagą jakby siostra starsza, choć młodszą od niej była o półtora roku. Lekki rumieniec pokrył jej policzki na wspomnienie zbliżającej się chwili jej małżeństwa z Lazarem.
— Ależ nie, okłamano cię... odpowiedziała. Zapewniam cię, że żadna data nie jest oznaczona, jest dopiero mowa o przyszłej jesieni.
W istocie pani Chanteau stanowczo zapytywana, zgadzała się niby na jesień, pomimo wstrętu do całej tej sprawy, który młodzi ludzie dostrzegać zaczęli. W odpowiedziach swoich wracała do pierwszego pretekstu, a mianowicie pragnęła, jak mówiła, aby syn jej najprzód jakieś stanowisko w świecie pozyskał.
— Niech sobie! — odparła Ludwika — kryjesz się, to się kryj. Ale przecież mnie zaprosisz, nieprawdaż?... A Lazar, gdzieś się podziewa, czy go w domu niema?
Chanteau, który właśnie przegrał partję i na nowo ustawiał kamienie na warcabnicy, dał odpowiedź na to pytanie.
— Więc nie spotkałaś się z nim Ludwiniu?... Właśnie przed chwilą mówiliśmy tutaj, żeście się pewno widzieli... Tak, Lazar pojechał do Bayeux... mamy tam interesa do podprefekta, ale wróci dziś jeszcze choć może trochę późno.
I zabierając się do gry, dodał:
— Ja zaczynam, księże proboszczu... tak, będziemy mieli, musimy mieć... departament nie może nam odmówić tej subwencji.
Była to mowa o nowej sprawie, która roznamiętniała Lazara. Podczas ostatnich wielkich przypływów w marcu, morze zabrało znów dwie chaty wioski Bonneville. Powoli tak obrywana wioska, musiałaby nareszcie zginąć doszczętnie, gdyby nie pomyślano o sztucznych środkach zabezpieczenia jej przeciw falom morskim. Ale biedna wiosczyna tak była nieznaczną ze swemi trzydziestoma nędznemi domkami, że Chanteau, jako mer, od lat dziesięciu, nadaremnie zwracał uwagę podprefekta na rozpaczliwą tę sytuację. Nakoniec Lazar zachęcany przez Paulinkę, której pragnieniem było do jakkiejkolwiek popchnąć go działalności, obmyślił właśnie cały nowy system tam, częstokołów i robót faszynowych, które miały okiełznać morze, ale na to wszystko potrzeba było fundnszów, conajmniej dwunastu tysięcy franków.
— Tego to już zdmuchnę, panie merze — mówił ksiądz — biorąc jeden kamień — trzeba było bić!
Potem zaczął dawać objaśnienia i szczegóły o dawnem Bonneville.
— Starzy mówią, że dawniej był tu folwarczek pod samym kościołem, o cały kilometr dalej niż dzisiejszy brzeg. Już tak przeszło pięćset lat, morze ich zjada... To Istotnie trudne do rozumienia, już tak widać całe pokolenia jedne za drugiemi pokutują za bezbożność swoich przodków.
Tymczasem Paulinka powróciła do owej ławki, na której czworo dzieci brudnych, obdartych czekało z otwartemi ustami.
— A to co znaczy? — zapytała Ludwika, nie bardzo mając odwagę się zbliżyć.
— To — powiedziała — to są moi mali przyjaciele.
Teraz, litość jej rwąca się do czynu, ogarnąć chciała całą okolicę. Instynktownie kochała biednych i nędznych, nie miała wstrętu do ich upadku, doprowadzała to zamiłowanie aż do osadzenia w drzewie złamanych nóg biednych kurcząt i wystawiania nocą misek z jedzeniem na podwórze dla kotów zbłąkanych. Istniała w sercu jej ciągła troska o cierpiących, bezustanna potrzeba i rozkosz w niesieniu im ulgi. Toteż biedni przychodzili do zawsze otwartych jej rąk, jak wróble rabusie przybiegają do otwartych okien stodoły. Całe Bonnevile, ta garstka rybaków dręczona rozmaitemi niedolami, szła na górę do panienki, jak ją wszyscy nazywali. Ale ona kochała nadewszystke dzieci, malców w spodniach podartych, przez które przeświecało ciałko różowe, dziewczątka blade, wygłodzone, oczyma pochłaniające kawałki chleba z masłem, które im rozdawała. A rodzice, chciwi, wyzyskiwali tą jej czułość, posyłając do niej tą dziatwą, która najgorzej wyglądała i odziewając ją w najgorsze szmaty, aby tembaraziej serce panienki rozczulić.
— Widzisz — zaczęła śmiejąc się — jestem tak jak jaka wielka dama, mam swój dzień przyjęcia — sobotą. Przychodzą do mnie z wizytą... No ty, mały Gonin, siedź spokojnie i nie szczyp tej głupiej małej, co przy tobie siedzi!... Bądźcie grzeczne, dzieci, bo się rozgniewam. Zacznijmy po kolei.
Rozpoczął się przegląd i podział. Ustawiała ich i popychała z macierzyńską powagą i serdecznością. Pierwszym, którego wezwa!a, był mały Honterlard, chłopiec dziesięcioletni o cerze żółtej, minie skrytej i ponurej. Wyciągnął rękę i pokazał przy łokciu szerokie zadraśnięcie, z którem ojciec przysłał go do panienki, aby co na nie przyłożyła. Ona to całej wsi dostarczała arniki i wody uśmierzającej. Namiętność jej do uzdrawiania skłaniała ją do kupienia apteczki bardzo kompletnej, którą się pyszniła. Gdy opatrzyła raną dziecka, zniżywszy głos, zaczęła dawać objaśnienia Ludwice.
— Moja droga, to bogaci ludzie ci Hontelardowie, jedyni rybacy zamożni w całem Bonneville. Wiesz przecie, ta duża łódź do nich należy... Ale skąpstwo przerażające, pędzą psie życie w brudzie i zaniedbaniu. A co gorsza to to, że ojciec ich bił matką, póki nie zabił, a zabiwszy, ożenił się ze swoją służącą, dziewką jeszcze okrutniejszą i skąpszą niż on sam. Teraz we dwoje znęcają się nad temi istotami!
I nie zważając na wstręt i niepokój swej przyjaciółki, znowu podnosząc głos, zawołała:
— A ty mała, teraz na ciebie kolej... Wypiłaś to wino chinowe które ci dałam!?
Była to córeczka Prouana zakrystjana. Biedna mała wyglądała jak święta Teresa w dzieciństwie, cała skrofuliczna, wychudzona, z oczyma płytko w głowie osadzonemi, miała lat jedenaście, a wyglądała zaledwie na siedm.
— Wypiłam panienko, wyjąknęła — wypiłam...
— Kłamiesz! — krzyknął ksiądz, nie spuszczając z oka warcabnicy. — Wino wypiłaś, nie ty, tylko twój ojciec, od którego wczoraj zdaleka je czuć było.
Paulinka rozgniewało się na serjo. Prouanowie nie mieli łodzi, zbierali raki i ślimaki, łowili ryby i z tego żyli. Przy dochodach jakie ojciec miał jako zakrystjan, wystarczyłoby im to na chleb codzienny, gdyby nie ich pijaństwo. Znajdowano ojca i matkę leżących przy drzwiach bez zmysłów, spojonych straszną wódką normandzką, zwaną pospolicie „calvados.“ Mała przeskakiwała przez nich, żeby się dostać do ich szklanek, które wysączała. Gdy wódki zabrakło, Prouan wypijał wino chinowe swojej córki.
— A ja się sama trudzę, żeby je robić — krzyczała Paulinka. — Słuchaj mała, butelka u mnie zostanie i będziesz tu przychodziła co dzień o piątej i tu będziesz piła wino... Ja będę ci dawała za każdym razem trochę skrobanego mięsa surowego, rozumiesz!?
Potem przyszła kolej na wysokiego, wybujałego, chudego jak szczapa, dwunastoletniego chłopca. Był to syn Cuchów, wyniszczony z powodu przedwczesnego zepsucia. Temu dała bochenek chleba, garnek zupy i pięć franków. Była to również smutna historja. Po zabraniu przez morze chaty Cuchów, rodzice jego rozeszli się każde w swoją stronę. Ojciec zakwaterował się u jakiejś krewnej, ona mimo strasznej brzydoty, nieporządne prowadziła życie w nędzy i upodleniu. Chłopiec włóczył się za matką, wraz z nią głód i nędze cierpiąc, ale nie chciał nawet słyszeć o zmianie sposobu życia.
Ludwika jednak odwracała się zawstydzona i zaambarasowana, gdy jej Paulinka najspokojniej w świecie opowiadała tę historję... Ta ostatnia, wychowana swobodnie, okazywała spokojną odwagę miłosierdzia wobec ran ludzkości, wiedziała o wszystkiem i mówiła o wszystkiem z całą otwartością swej niewinności. Ludwika przeciwnie, świadoma po dziesięciu latach pobytu na pensji, rumieniła się zawtydzona, nie wyrazami które słyszała, ale obrazami jakie te wyrazy w jej wyobraźni budziły. Dla niej były to rzeczy, o których się myśli, ale o których mówić nie można.
— A oto patrz — mówiła dalej Paulinka — ta mała ostatnia dziesięcioletnia blondynka, taka milutka i różowa, to jest córka Goninów, u których teraz mieszka ten łotr Cuchę... Ci Goninowie byli zamożni, mieli swoją łódź, ale ojciec został sparaliżowany na nogi, ten paraliż to tu u nas dosyć jest pospolity. — I Cuchę z początku prosty najemny majtek, przywłaszczył sobie łódź i został panem w domu Gonina. Teraz wszystko do niego należy. Bije on starego kalekę, który pędzi noce i dnie w starem pudle od węgli, podczas gdy były majtek zajął łóżko jego i miejsce przy stole... Ja się wiec dzieckiem zajęłam, ale to nieszczęście, że biedactwo odbiera razy często nie dla niej przeznaczone, a przytem jest zanadto inteligentna, a że się przed nią nie kryją, więc widzi to, czegoby widzieć nie powinna...
Przerwała sobie i zwróciła się do małej.
— Cóż tam słychać u was w domu?...
Dziewczyna oczyma słuchała opowiadania Paulinki, a na malej jej ładnej twarzyczce rysował się uśmiech przebiegły.
— Wybili go znowu — odpowiedziała, nie przestając się uśmiechać — tej nocy mama się zerwała z łóżka i schwyciła polano... ach! panienko, żeby panienka była taka dobra i dała mu choć troszkę wina; postawili mu przy pudle, w którem leży, dzbanek z wodą i krzyczeli, że może sobie zdychać...
Ludwika z oburzeniem cofnęła się. Cóż za ludzie wstrętni — i jej przyjaciółkę zajmowały takie brudy. Czy podobna, żeby tak blisko miasta, tak wielkiego jak Caen, istniały takie zakątki, których mieszkańcy żyją w ten sposób jak dzicy ludzie, gdyż tylko dzicy chyba mogą tak gwałcić wszystkie prawa boskie i ludzkie.
— Nie, moja droga, nie — szepnęła, siadając przy panu Chanteau — dosyć mam twoich małych przyjaciół... Niech ich sobie morze zabiera, niech sobie robi z niemi co chce, ja ich tam nie będę żałowała!
Ksiądz doszedł właśnie do damy. Usłyszawszy słowa Ludwiki, wykrzyknął;
— Sodoma i Gomora!... Od lat dwudziestu Ich ostrzegam!... Tem gorzej dla nich.
— Starałem się o szkołę dla nich — rzekł Chanteau, pomimo niepokoju jaki w nim wzbudzała już prawie przegrana partja. — Ale jest ich zamało. Dzieci ich wedle prawa mają chodzić do Verchemont, ale zamiast iść do szkoły, łobuzują po drodze.
Paulinka patrzyła na nich ze zdziwieniem. Gdyby nędza była czystą, toby jej nie trzeba było obmywać. Zła, choroba i nędza trzymają się z sobą ściśle, ona nie doznawała wstrętu wobec żadnego cierpienia fizycznego czy moralnego, choćby ono było rezultatem zepsucia. Wyznawaja szeroką tolerancję miłosierdzia. Obiecała małej, iż odwiedzi jej biednego ojca, a w tej chwili właśnie ukazała się Weronika, popychając przed sobą inną jakąś dziewczynkę i wołając:
— Proszę panienki, oto jeszcze jedna, do kompletu!
Dziecko to maleńkie, pięć lat zaledwie mieć mogące, całe było w łachmanach, twarzyczka czarna, włosy rozczochrane. Jak tylko weszła, z nadzwyczajną pewnością siebie, jakby tak zwane cudowne dziecko przy ekspozycji swoich talentów, przywykła oddawna do żebraniny po drogach publicznych, natychmiast jęczeć zaczęła.
— Miejcie litość... państwo... miłosierdzia... mój ojciec nieszczęśliwy złamał nogę...
— To córka Tourmalów, nieprawdaż? — zapytała Paulinka służącej.
Ksiądz Horteur rozgniewał się.
— A łajdaczka! — wykrzyknął w uniesieniu. — Nie słuchajcie jej, już dwadzieścia pięć lat temu jak jej ojciec zwichnął nogę... Rodzina złodziei, która żyje tylko rabunkiem! Ojciec pomaga kontrabandzistom, matka kradnie na polach, aż do Verchemont, dziadek co noc chodzi do Roqueboise do rządowego parku ostryg i także kradnie... i patrzajcie co zrobili z dzieciaka, żebraczkę, złodziejkę, którą wysyłają do domów, żeby ściągała co pod ręką znajdzie... Patrzcie jak z ukosa spoglądała na moją tabakierkę!...
W istocie żywe oczy dziecka przebiegłszy wszystkie kąty tarasu, błysnęły niezwykłym ogniem na widok starej tabakierki proboszcza. Nie straciła zuchwałej odwagi i pewności siebie i powtarzała, tak jakby wcale nie słyszała tego co ksiądz mówił;
— Złamał nogę... Dobra panienko, niech się panienka zlituje... niech mi panienka co da dla niego.
Tym razem Ludwika, nie mogąc wytrzymać, parsknęła śmiechem, tak jej się dziwnem wydało to maleństwo już tak zepsute i znikczemniałe. Paulinka, nie tracąc nic z swej powagi, wyjęła z kieszeni portmonetkę i wydobyła z niej nową pięciofrankówkę.
— Masz — rzekła — i słuchaj, dostaniesz tyleż w sobotę, jeżeli nie będziesz w ciągu tygodnia żebrała przy drodze.
— Schowajcie nakrycie! wołał jeszcze bardziej rozgniewany ksiądz Horteur — okradnie was!
Ale Paulinka nieodpowiadając wyprowadzała dzieci, które odchodząc, drewnianemi trzewikami wiele robiły hałasu i żegnały ją słowami: „dziękuję“ albo „Bóg zapłać“.
Tymczasem pani Chanteau, która wracała właśnie po ostatecznem obejrzeniu dla Ludwiki przygotowanego pokoiku, gniewać się poczęła na Weronikę.
— To nie do zniesienia — wołała ze złością choć pocichu — już teraz i służąca będzie sprowadzała żebraków! Czy to panienka sama nie dosyć tego nasprowadza do domu! To mrowie ją zje i wydrwi jeszcze. Pieniądze są panienki i może ona je rozrzucać jak jej się podoba, ale w istocie to niemoralnie, to tylko zachęca żebraczki, do rozpusty!
Bezwątpienia pani Chanteau musiała słyszeć ostatnie słowa Paulinki i obietnicę zrobioną małej Tourmal, że dostanie pięć franków co sobotę.
— To znowu dwadzieścia franków na miesiąc! Majątek Nababa by na to nie wystarczył! I zwracając się do Paulinki dodała:
— Słyszysz! nie chcę żebyś wpuszczała w dom tę złodziejkę! Chociaż jesteś panią twego własnego majątku, to jednak nie mogę pozwolić na to, żebyś się tak głupio rujnowała! Ciąży na mnie odpowiedzialność moralna, rozumiesz! Tak moja kochana, zrujnujesz się i prędzej niż się sama tego spodziewać możesz.
Weronika, która powróciła była do kuchni, rozgniewana, za naganą jaką otrzymała, wpadła teraz, krzycząc brutalnie:
— Rzeźnik przyjechał... dopomina się o to co mu się należy, czterdzieści sześć franków dziesięć centymów.
Wykrzyknik ten przerwał potok słów pani Chanteau. Z niepokojem na twarzy widocznym, zaczęła szukać po kieszeniach, chciała udać zdziwienie, aż nareszcie, zniżając jeszcze bardziej głos:
— Słuchaj-no Paulinko, nie masz ty czasem przy sobie tyle pieniędzy, kochanie?... Ja nie mam drobnych, musiałabym iść na górę. To się tam później policzymy.
Paulinka wyszła ze służącą dla zapłacenia rzeźnika. Od chwili jak jej pieniądze przeszły do jej własnej komody, ta sama komedja powtarzała się za każdym razem, gdy jaki rachunek do zapłaty przedstawiano. Była to eksploatacja systematyczna za pomocą pożyczek drobnemi sumkami, które się wydawały bardzo naturalne. Ciotka nie miała już teraz nawet kłopotu brania, kazała sobie dawać, pozwalała młodej dziewczynie obdzierać się własnemi rękami. Z początku liczono się niby i oddawano jej po dziesięć i po piętnaście franków, potem rachunki tak się zaciągnęły, że mówiono już tylko o uregulowaniu ich później, przy weselu, co nie przeszkadzało, iż pierwszego każdego miesiąca siostrzenica płaciła regularnie za swoje utrzymanie, która to pensja od pierwszego lipca podniesiona została do dziewięćdziesięciu franków.
— Znowu panny pieniądze tańcują — wołała Weronika w sieni. — Jabym ją była posłała na górę, niechby sobie była szukała swoich drobnych... Bóg widzi, to się nie godzi, strzygą na pannie jak wełnę na owcy.
Gdy Paulinka wróciła z pokwitowanym rachunkiem, który oddała ciotce, proboszcz śmiał się właśnie głośno i tryumfalnie. Chanteau znowu został pobity, nie mógł wygrać ani jednej partji. Słońce zachodziło, skośne promienie jego purpurą okrywały morze, które podnosiło się leniwym ruchem swych fal. Ludwika zapatrzona uśmiechała się do tej radości olbrzymiego horyzontu.
— Ot, Ludwika znowu błądzi w chmurach — rzekła pani Chanteau. — Twoją walizkę, Ludwiniu, kazałam zanieść na górę... jeszcze raz będziemy sąsiadkami.
Lazar wrócił dopiero nazajutrz. Po rozmowie z podprefektem w Bayeux, zdecydował się dotrzeć aż do Caen i udać się aż do samego prefekta i jeżeli nie przywoził w kieszeni pożądanej subwencji, to przynajmniej, jak mówił, był zupełnie przekonany, że rada jeneralna departamentu na następnem posiedzeniu przyzna przynajmniej dwanaście tysięcy franków Prefekt odprowadził go aż do drzwi, zobowiązując się formalnemi obietnicami. Bonnville, mówił, nie może pozostać tak zapomniane, rząd jest gotów dopomagać wysiłkom gorliwości mieszkańców gminy. Jednakże Lazar był w rozpaczy, gdyż przewidywał rozmaitego rodzaju opóźnienia, a najmniejsze odłożenie wykonania jakiegokolwiek z jego pragnień, było dlań istną torturą.
— Słowo honoru daje — wołał — gdybym miał dwanaście tysięcy franków, wolałbym je pożyczyć... Nawet dla dokonania pierwszego doświadczenia i tyle nie byłoby potrzeba... A zobaczysz jaki będziemy mieli kłopot, gdy nareszcie tę subwencję przyznają! Wszystkich inżynierów z całego departamentu będziemy mieli na karku, podczas, gdy jeśli zaczniemy bez nich, będą musieli schylić głowy przed osiągniętemi rezultatami. Jestem pewien mojego projektu. Prefekt, któremu wyłożyłem go po krotce, był zachwycony taniością jego i prostotą.
Nadzieja zwyciężenia morza rozgorączkowała go. Zachowywał on do niego żal i urazę od chwili, gdy mu w duchu przypisywał ruinę swoją, w sprawie eksploatacji traw morskich. Jeżeli nie śmiał lżyć go i przeklinać głośno, żywił ciągle nadzieję pomszczenia się na niem. A jakaż zemsta mogła być piękniejsza, jak zatrzymać go na drodze ślepego niszczenia, jak wykrzyknąć wszechwładnie: „nie pójdziesz dalej.“
Oprócz myśli o tej walce olbrzymiej, grała tu także pewną rolę i filantropja, która dopełniała miary jego egzaltacji. Gdy go matka widziała dnie całe siedzącego nad traktatami mechaniki i krającego kawałki drzewa, ze drżeniem przypomniała sobie dziadka jego, cieślę przedsiębiorczego i gorączkę, którego bezpożyteczne arcydzieło drzemało pod szklannym kloszem. Czyżby dla dokonania ruiny rodziny stary miał się we wnuku odradzać? Potem dała się przekonać. Jeżeli mu się uda, a naturalnie wierzyła, iż ubóstwianemu synowi udać się musi, będzie to nareszcie krok pierwszy, czyn piękny bezinteresowny, który co na świeczniku postawi; stąd z łatwością pójdzie wyżej, tak wysoko, jak sam zechce. Od tego dnia w całym domu nie mówiono o niczem więcej, jak o upokorzeniu morza, o skuciu go w łańcuchy u stóp tarasu, o doprowadzeniu go do posłuszeństwa psa karnego.
Projekt Lazara był zresztą, jak on sam mówił, nadzwyczaj prosty. Trzeba było tylko wbić w piasek ścianę z grubych pali przykrytych deskami, poza któremi przyniesiony przez fale muł, stworzy pewien rodzaj muru nieprzezwyciężonego, o który następnie rozbijać się będą bałwany morskie. Tak więc morze samo zbudować zmuszano redutę, która je zatrzymać miała. Pale, długie belki osadzone na silnych podstawach, wysunięte w morze przed ów mur z mułu dla łamania fal i zmniejszania ich siły, dopełniały tego systemu. Możnaby bvło zresztą, gdyby były fundusze dostateczne, zbudować dwie lub trzy palisady, czy groble, obszerne jakby pomosty, któreby wstrzymywały i umniejszały siłę najwyższych fal. Myśl pierwotną znalazł Lazar w „Podręczniku doskonałego cieśli“ starej książce z istnie naiwnemi tablicami, kupionej zapewne niegdyś przez jego działka, a obecnie z pyłu biblioteki wygrzebanej, ale myśl tę doskonalił, obszerne robił studja, pracował nad teorją sił, nad wytrzymałością materjałów i szczególnie okazywał się dumnym i nowo wynalezionej przez siebie kombinacji pali i ich pochylenia, która według jego przekonania czyniła rezultaty absolutnie pewnemu.
Paulinka jeszcze raz zainteresowała się jego pracami i studjami, i ona, tak jak Lazar posiadała żywą ciekawość ciągle drażnioną i ochotną do doświadczeń, która pobudzała ją do walki z czemś nieznanem. Ale zimniejsza i rozsądniejsza od niego, nie robiła sobie iluzji co do możliwości niepowodzenia. Gdy widziała morze w pełni przypływu, wzburzonemi bałwanami wstrząsające brzegiem, z wielką wątpliwością przenosiła wzrok na zabawki drewniane, które Lazar zbudował, modele ścian, palisad, grobli w minjaturze. Wielki pokój Lazara był teraz niemi przepełniony.
Pewnej nocy, młoda dziewczyna bardzo długo siedziała przy oknie. Od dwóch dni już kuzyn jej mówił, że wszystko spali; wieczorem przy stole wykrzykiwał, że pojedzie do Australji, kiedy niema dla niego miejsca we Francji. I o tem wszystkiem myślała, podczas gdy wzburzone morze całą siłą swych fal, w ciemnościach nocy, rozbijało się o Bonneville. Każde uderzenie bałwanów morskich wstrząsało nią, zdawało jej się, że słyszy w równych i regularnych odstępach jęki nieszczęśliwych, pochłanianych przez morze; wtedy głucha walka, jaką przywiązanie do pieniędzy staczało w duszy jej z dobrocią i litością, stała się niepodobną do zniesienia. Zamknęła okno aby nic więcej nie słyszeć. Ale roztrącające się o skały bałwany wstrząsały nią na łóżku. Dlaczegóż nie próbować choćby niepodobieństwa!? Jeżeli jest jakakolwiek możność ocalenia wioski, to cóż w porównaniu do tego znaczy kilkanaście tysięcy franków rzuconych w wodę. I zasnęła nad ranem myśląc o radości swojego kuzyna, który z swych czarnych wydobyty smutków, znalazłszy się może teraz właśnie na właściwej sobie drodze, szczęśliwym będzie przez nią i jej winien będzie wszystko.
Nazajutrz, zanim zeszła na dół, zawołała go. Śmiała się wesoło, gdy wszedł do jej pokoju.
— Wiesz co? śniło mi się, żem ci pożyczyła te dwanaście tysięcy franków, które ci są potrzebne do budowy.
Rozgniewał się, z wściekłością odmówił.
— Chcesz żebym pojechał!... chcesz mnie więcej nie widzieć!... Nie, dosyć już mam fabryki i tak, choć ci nic nie mówię, ze wstydu umieram.
W dwie godziny później przyjął jej ofiarę, ściskając jej ręce z czułą serdecznością. Zresztą była to prosta pożyczka, pieniądze jej nie mogły przepaść, zatwierdzenie subwencji przez radę jeneralną departamentu, szczególnie wobec rozpoczęcia wykonania projektu, nie podlegało żadnej wątpliwości. Tegoż wieczora wezwano cieślę z Arromanches. Odbywały się konferencje i narady bez końca, przechadzki wzdłuż wybrzeża, zacięte dyskusje nad kosztorysem. Dom cały tracił głowę z tego powodu.
Pani Chanteau jednakże uniosła się i rozgniewała, gdy się dowiedziała o pożyczce dwunastu tysięcy franków. Lazar zdziwiony nie rozumiał, czego chce od niego. Matka dziwne jakieś stawiała mu argumenta. Rozumie się mówiła, że się pożycza od czasu do czasu od Paulinki drobnych jakichś sum, ale teraz znowu będzie jej się wydawało, że się w niczem bez niej obejść nie można, lepiej było prosić ojca Ludwiki o otwarcie kredytu, nawet Ludwika, która ma dwakroćstotysięcy franków posagu, nie wysuwa się tak naprzód ze swemi pieniędzmi. Ta cyfra dwakroćstotysięcy franków wracała ciągle na usta pani Chanteau i zdawało się, że ma jakąś złość do tego majątku, który się tam w kiniku roztopił i który teraz topnieje w komodzie.
Chanteau, przez żonę obałamucony, również okazywał pewne niezadowolenie. Paulinka doznawała z lego powodu wielkiej przykrości; nawet oddając pieniądze swoje, czuła się mniej kochaną niż dawniej, dokoła niej gromadziła się jakaś niechęć, której przyczyny nie mogła sobie wytłumaczyć, a która z dniem każdym wzrastała. Doktór Cazenove mruczał także, gdy go się dla formy o radę pytała, ale zmuszony był odpowiadać „tak“ na wszystkie pożyczki mniejsze i większe. Rola kuratora była dla niego czystą ułudą, był bezbronnym w tym domu, w którym go przyjmowano jak dawnego przyjaciela. W dniu tej dwunastotysięcznej pożyczki postanowił on zrzucić z siebie wszelką odpowiedzialność.
— Moje dziecię — rzekł, biorąc na bok Paulinkę — nie chcę już być dłużej twoim wspólnikiem. O radę mnie się więcej nie pytaj, rujnuj się jeżeli ci tak serce dyktuje, ale mnie za parawan nie używaj. Wiesz dobrze, że wobec próśb waszych oprzeć się nie mogę, a serjo ci mówię, cierpię później z tego powodu i czuję, że sumienie moje coraz się bardziej wala i czarniejszem staje... Wolę już nie wiedzieć o tem, czego pochwalić nie mogę i nie chcę.
Patrzyła na niego bardzo wzruszona, oczyma od łez wilgotnemi. Potem po dosyć długiem milczeniu rzekła:
— Dziękuje, dobry panie doktorze... ale czyż tak nie lepiej?... Mniejsza o pieniądze, Jeśli się czuję szczęśliwą!
Wziął jej ręce w swoje, uścisnął ją po ojcowsku i z smutnym wzruszeniem rzekł:
— Tak, jeśli jesteś szczęśliwą... Ale... nieszczęście okupuje się czasem równie drogo jak szczęście.
Rozumie się, że w zapale wojny wydanej morzu, Lazar opuścił i zarzucił zupełnie muzykę. Warstwa kurzu grubiała coraz bardziej na fortepianie, a partycja wielkiej jego symfonji wróciła znowu do głębi szuflady i to jeszcze dzięki Paulince, która zabrała rozrzucone arkusze ze stołu, a nawet z pod stołu. Zresztą niektóre części już go nie zadawalniały, tak naprzykład, rozkosz ostatecznego unicestwienia oddana w sposób dosyć zwykły w tempie walca, pozostawiała wiele do życzenia, — zdawało mu się, żeby jakoś lepiej było, gdyby była wyrażoną w tempie marsza, coraz bardziej się zwalniającem. I zapał jego żądzy, porywy krwi gorącej, niepokój wobec ciągłej styczności z młodą dziewczyną, wszystko to uleciało z gorączką genjusza. Było to arcydzieło odłożone do lepszych czasów, wielka namiętność, której chwile i siłę zdawał się móc przyspieszyć lub opóźnić. Znowu traktował swoją kuzynkę jako starą przyjaciółkę, jak żonę przyszłą, którą poślubi w chwili, gdy on otworzy ramiona. Z drugiej strony, od wiosny nie żyli już ze sobą tak ściśle zamknięci, wiatr ochładzał rumieńce ich policzków. Wielka izba była już pusta, oboje spędzali czas na skalistem wybrzeżu przed Bonneville, studjując punkta gdzie miały być wzniesione palisady, groble, tamy. Często, zmoczeni do nitki, wracali znużeni i czyści jak w dawno ubiegłych dniach dzieciństwa. Gdy Paulinka dla podrażnienia go, grała sławny marsz śmierci. Lazar wykrzykiwał:
— Dajże pokój! cicho bądź!... a to głupstwa dopiero.
Tegoż samego dnia, kiedy się odbywała pierwsza konferencja z cieślą, stary Chanteau doznał nowego ataku podagry. Teraz kryzysy wracały prawie co miesiąc; sole salicylowe, które z początku ulgę przynosiły, teraz zdawały się potęgować cierpienie. I Paulinka znowu po dwa tygodnie była jakby przykuta do łoża swego wuja. Lazar, który studja swe na wybrzeżu dalej prowadził, zaczął zabierać z sobą Ludwikę, oddalając ją w ten sposób do chorego, którego krzyki ją przerażały. Zajmowała ona pokój tak zwany dla przyjaciół, położony właśnie nad dawnym salonem, który był teraz sypialnią starego, toteż aby módz spać w nocy, musiała sobie zatykać uszy i zagłębiać głowę w poduszki. Na zewnątrz, gdy go już nie słyszała, była znowu wesoła, uśmiechnięta, zachwycona przechadzką zapominała o nieszczęśliwym, który tymczasem wrzeszczał w niebogłosy.
Były to dwa rozkoszne tygodnie. Z początku młody człowiek ze zdziwieniem patrzył na nową swoją przyjaciółkę i towarzyszkę. W porównaniu z tamtą była to zmiana zupełna, ta krzyczała na widok najmniejszego raczka lub ślimaka, który przesuwał się koło jej bucika; zdawało jej się, że już się topi, gdy miała przeskoczyć przez kałużę. Żwir i piasek ranił jej małe nóżki, parasolki nigdy nie zamykała, rękawiczki miała długie aż do łokcia, ciągle zachowując jak największą staranność, aby na działanie słońca nie wystawiać choćby najmniejszego kawałeczka swej skórki delikatnej. Później po pierwszych zdziwieniach podbiła co tak bojaźliwością z wdzięcznemi minkami, tą słabością w każdej chwili jego opieki wzywającą. Od tej nie tylko świeżość go zalatywała, upajała go ona zapachem heljotropu i nareszcie nie czuł przy sobie chłopca młodszego, biegnącego za nim, ale kobietę, której pończoszka dostrzeżona przy silniejszym powiewie wiatru, krew mu w żyłach burzyła. A jednak, ta była mniej piękną niż tamta, ta była starsza i już zblakła nieco, ale miała jakiś wdzięk pieszczotliwy, małe jej i giętkie członki, zdawały się poddawać tylko, cała jej osóbka zalotna rozpływała się w obietnicach szczęścia. Zdawało mu się, że ją jak coś zupełnie nowego odkrywał, nie poznawał w niej szczupłej dziewczynki, dawnej swej znajomej. Czyż to być może, myślał, żeby długie lata pobytu na pensji, zrobiły z tamtej małej tę pannę tak pociągającą, a noszącą w głębi przezroczych swych oczu cały, fałsz swego wychowania!? I powoli nabierał ku niej dziwnego pociągu, namiętności zepsutej; dawna przyjaźń dziecięca zamieniła się w zmysłowe, wyrafinowane podrażnienie.
Gdy po dwóch tygodniach nareszcie Paulinka opuścić mogła pokój chorego i znowu poszła z nimi na wybrzeże, odrazu spostrzegła pomiędzy Lazarem a Ludwiką coś nowego, jakieś spojrzenia, śmiechy, do których ona nie należała. Chciała, żeby jej wytłumaczyli co ich bawi i ją to jakoś nie rozśmieszało. Z początku traktowała ich po macierzyńsku, jak szaleńców młodych, jak dzieci, które byle co bawi. Później jednak posmutniała, każda przechadzka zdawała się być dla niej przymusem i fatygą. Nie skarżyła się zresztą wcale, mówiła tylko o ciągłych migrenach, a gdy jej kuzyn radził, żeby nie wychodziła, gniewała się i nie opuszczała go ani na krok w domu nawet. Pewnej nocy około godziny drugiej, Lazar pracował jeszcze nad jakimś planem. Wtem posłyszał kroki w blizkości, zdziwiony otworzył drzwi, a zdziwienie jego wzmogło się jeszcze bardziej, gdy ujrzał ją w spódniczce, bez światła, pochyloną nad poręczą schodów, jakby słuchała szmerów w pokojach o piętro niżej będących. Powiedziała mu, że zdawało jej się, iż słyszy jęki, ale kłamstwo to zaczerwieniło jej policzki. On zarumienił się także, jakby się czegoś domyślał. Od tego czasu, bez żadnych innych nieporozumień, głuchy jakiś gniew panował między nimi. On odwracał głowę, wzruszał ramionami, znajdował ją śmieszną w jej nadąsaniu o jakieś dzieciństwo, podczas gdy ona coraz smutniejsza nie zostawiała go ani na chwilę sam na sam z Ludwiką, studjując najmniejsze ich gęsta, wijąc się z bólu serdecznego w nocy w łóżku, gdy wieczorem widziała ich mówiących do siebie coś pocichu w powrocie z wybrzeża.
Tymczasem roboty postępowały. Cały oddział cieśli, po zbiciu grubych desek na linji pali, zakładał właśnie pierwszą tamę. Miała to być zresztą tylko próba, spieszono się przed nadejściem wielkiego przypływu. Jeżeli ta ściana wytrzyma, zabiorą się do dopełnienia całego systemu obrony. Na nieszczęście pogoda była straszna, deszcz ulewny padał ciągle, a mimo to wszyscy mieszkańcy Bonneville codzień wychodzili na wybrzeża dla przyjrzenia się postępowi robót. Nakoniec rano w dniu, w którym spodziewano się wielkiego przypływu, czarne jak atrament chmury zaległy horyzont i zaciemniały sobą fale morskie. Od godziny ósmej deszcz zdwoił się w sile, przejmującą mgłą zapełniając całą przestrzeń. Smutek był wielki, gdyż oddawna projektowano sobie wycieczkę z całą rodziną, dla zobaczenia jak się zachowują deski i pale wobec potężnych bałwanów morskich.
Pani Chanteau postanowiła zostać w domu przy mężu, jeszcze bardzo cierpiącym. Robiono wszystko, co było można, aby zatrzymać też i Paulinkę, która od kilku dni cokolwiek cierpiała na gardło. Była ona lekko zaziębiona, w wieczór przejmowały ją gorączkowe dreszcze. Ale nie chciała słuchać żadnych rad i o ostrożności mówić sobie nie dała. Kiedy Lazar i Ludwika idą na wybrzeże, to i ona też pójdzie. Ta Ludwika wyglądająca tak delikatnie, tak niby każdej chwili zemdlenia bliska, posiadała w istocie wielką nerwową siłę, gdy ją myśl o jakiejś przyjemności na nogach trzymała.
Po śniadaniu wyszli więc we troje. Silny wiatr rozpędził właśnie na chwilę chmury, głośny śmiech tryumfu powitał tą niespodziewaną radość. Na niebie okazały się całe obrazy niebieskie, po których tylko drobniutkie ułamki chmur się przesuwały. Obie panny z równym uporem postanowiły wziąść tylko parasolki, bo na cóż się obciążać niepotrzebnie, mówiły. Lazar tylko wziął parasol. Zresztą on odpowiadał za ich zdrowie, przekonany, że znajdzie przecież jakieś dla nich schronienie, gdyby ulewa rozpoczęła się na nowo.
Paulinka i Ludwika szły naprzód, ale gdy doszły do spadzistości, która z wioski ku wybrzeżu prowadziła, Ludwika poślizgnęła się na wodą zlanej ziemi i Lazar podbiegł ku niej, ofiarując swoją pomoc, Paulinka musiała iść za niemi, wesołość Jej początkowa zniknęła, podejrzliwy jej wzrok zauważył, iż łokieć Lazara nieustannie jakby naumyślnie poddawał się pod ucisk pochylonej postaci Ludwiki. Niezadługo nie widziała już nic więcej, tylko to pieszczotliwe dotknięcie; wszystko dla niej zniknęło: i wybrzeże, na którem rybacy z wioski czekali niedowierzająco, i wznoszące się morze, i ściana z drzewa, już biała od piany morskiej. Na horyzoncie zwiększała się coraz bardziej i rozszerzała czarna kresa, chmury w galopie burzy pędziły po niebie.
— Niech djabli wezmą — szepnął młody człowiek, oglądając się — znowu będzie potop... Ale zanim ulewa nadejdzie, przecież coś zobaczymy, a jak już bądzie czas, to się schronimy tam naprzeciwko do Hontelardów.
Przypływ postępował z irytującą powolnością, wiatr bowiem wiał wprost przeciw niemu. Zapewne też tenże wiatr zmniejszył i siłą przypływu, który, jak się spodziewano, powinien był być bardzo wielki. Nikt jednak nie opuszczał wybrzeża, tama do połowy przykryta, funkcjonowała bardzo dobrze przerzynając fale, których spadająca na boki woda odbijała się w drobnym pyle, spadając aż u nóg zdumionych widzów. Istotnym tryumfem była wytrzymałość zwycięska pali, za każdym razem, gdy przykrywał je nowy bałwan niosący z sobą żwir i piasek z pełnego morza, słyszano masy te spadające z drugiej strony ściany, wydające odgłos, jakby jednym rzutem wyładowanego wozu kamieni, a mur ten, który się zaczynał budować, to było właśnie dopięcie celu, to było początkiem urzeczywistnienia obiecanego wału.
— A nie mówiłem wam! — wołał Lazar. — Teraz możecie sobie wszyscy drwić z morza.
Przy nim stojący Prouan, od trzech dni ciągle pijany, kiwał głową, jąkając:
— Trzeba to będzie panie widzieć, jak będzie wiatr stamtąd, do góry...
Inni rybacy milczeli, ale po skrzywieniach ust Cucha i Hontelaida, łatwo poznać było można, że bardzo mało mieli zaufania do tych wszystkich machinacji. Przytem wcale by nie chcieli widzieć jakiegoś tam mieszczucha zwycięzcą nad tem morzem, które ich zabijało, obiecywali sobie uśmiać się porządnie w dniu, w którym wzburzone bałwany porwą i rozrzucą te belki jak źdźbła słomy. Wprawdzie przytem i kawał ich ziemi, i chata, jaka mogły pójść z wodą, ale to wszystko jedno, zawsze to będzie śmieszne.
Nagle wybuchnęła ulewa, grube krople spadały z ołowianych chmur, które pokryły prawie cały horyzont.
— To nic, poczekajmy jeszcze chwilę — wołał Lazar rozgorączkowany. — Patrzcie; ależ patrzcie! ani jeden pal nie drgnął nawet.
Otworzył parasol nad głową Ludwiki. Ta ostatnia z minką przepióreczki przestraszonej, jeszcze się bardziej ku niemu przycisnęła, a Paulinka zapomniana patrzyła na nich ciągle głuchą wściekłością przejęta; zdawało jej się, że w twarz ją bije ciepło ich uścisków. Deszcz lał strumieniami. Lazar nagle odwrócił się.
— Cóż to! — zawołał — czyś oszalała? otwórz przynajmniej parasolkę!
Stała wyprostowana, jakby zesztywniała pod tą ulewą, której czuć się nie zdawała, i odpowiedziała głosem szorstkim.
— Daj mi pokój, tak mi dobrze.
— Lazarze, proszę cię, — błagała Ludwika przerażona — zmuś ją, niech przyjdzie tu do nas, zmieścimy się we troje.
Ale Paulinka, w uporze z szalonego gniewu wynikającym, odpowiedzieć nawet nie raczyła. Było jej tak dobrze i nie było potrzeby jej przeszkadzać. Gdy prośby nie pomogły, Lazar po chwili zawołał:
— Co za głupstwa! Biegnijmy do Hontelardów.
Odpowiedziała ostro i stanowczo:
— Biegnijcie, gdzie się wam podoba; kiedy się przyszło zobaczyć, ja chcę widzieć.
Rybacy już schronili się do domów, ona pozostała, stojąc tak ciągle na ulewnym deszczu nieruchomie, zwrócona ku belkom, które całkowicie przez fale przykryte zostały. Widok ten zdawał się się ją pochłaniać, pomimo wznoszącego się jakby pyłu drobnych kropel wody, w którym wszystko niknęło, pyłu powstającego z silnych uderzeń kropel deszczu o fal powierzchnię. Z sukni jej lała się strumieniami woda, w miejscach gdzie bardziej ubranie jej przylegało do ciała, na ramionach i plecach ukazywać się poczęły szerokie plamy czarne. Pomimo to, nie opuściła wybrzeża, aż do chwili, gdy wiatr zachodni rozpędzi! chmury.
Wszyscy troje powracając milczeli. Ani jednego słowa o całej tej historji nikt nie pisnął, ani wujowi, ani ciotce. Paulinka pobiegła na górę szybko zmienić bieliznę, podczas gdy Lazar z zapałem opowiadał o udaniu się doświadczenia. Wieczorem przy stole objawił się nowy atak gorączki, ale Paulinka utrzymywała, że jej nic nie jest, pomimo widocznej trudności, jaką miała przy połykaniu każdego kawałka. Wkońcu nawet niegrzecznie odpowiedziała Ludwice, która niepokoiła się czule i pytała nieustannie — jak się czuje, czy jej nie lepiej.
— Już doprawdy staje się nieznośną z tą jakąś ciągłą złością — szepnęła poza nią pani Chanteau. — Nie warto się do niej odzywać.
Tejże samej nocy około godziny pierwszej, obudzi! Lazara odgłos kaszlu gardłowego, tak suchego i bolesnego, że aż usiadł na łóżku, chcąc słuchem dociec co to takiego się dzieje. W pierwszej chwili pomyślał o matce, potem, gdy coraz bardziej natężał ucho, nagły upadek jakiegoś ciała, wskutek czego posadzka zadrżała, zmusił go do zerwania się na równe nogi i ubrania się jak najprędzej. Nie mogło to być gdzieindziej jak u Paulinki; to co upadło, upadło tuż za poblizką ścianą. Drżącemi palcami chwytał i łamał zapałki, nie mogąc dobyć ognia. Nakoniec zdołał zapalić świecę i wybiegłszy z nią na korytarz, ze zdziwieniem dostrzegł drzwi pokoju naprzeciwko uchylone. Tuż przy progu z drugiej strony drzwi, wyciągnięta na ziemi leżała Paulina nieprzytomna.
— Co to jest!? — wykrzyknął. — Poślizgnęłaś się i upadłaś. — Myśl, że znów dla podsłuchiwania chodziła poomacku, przebiegła mu przez głowę. Ale nie odpowiadała mu, nie poruszała się i leżała jak nieżywa z oczyma zamkniętemu. Nie ulegało wątpliwości, iż musiała się zerwać dla wezwania pomocy i nie mając już sił dosyć po temu, padła tu nieżywa czy zemdlona.
— Paulinko, przemów do mnie! odpowiedz mi, błagam clę, co ci jest? co cię boli!?
Pochylił się nad nią i oświecił jej twarz. Mocno czerwona, wydawała się jak gdyby ją straszna gorączka trawiła. Instynktowne uczucie zakłopotania, którego w niepewności jakiejś przez chwilę trzymało Iinie pozwalało pochwycić jej na ręce i zanieść na łóżko, ustąpiło natychmiast pod wpływem braterskiej troskliwości. Pochwycił ją pod ramiona i położywszy, trzeźwił i wypytywał.
— Na Boga, przemów! zaklinam cię... zraniłaś się może!?
Wskutek wstrząśnienia jakiego doznała bezwiednie otworzyła oczy i nie mogąc przemówić, patrzyła nieruchomie na niego. On wypytywał ją ciągle, aż nakoniec zdobyła się na tyle siły, iż podniosła rękę do szyi.
— A więc cię gardło boli?
Głosem zmienionym i świszczącym z trudnością, bardzo cicho, rzekła:
— Nie zmuszaj mnie do mówienia, proszę cię, za wielką mi to trudność czyni.
I znowu porwał ją silny atak kaszlu gardłowego, tego kaszlu, którego odgłos go obudził. Twarz siniała i ból stał się tak gwałtownym, że oczy jej napełniły się wielkiemi łzami. Podniosła obie ręce i starała się ścisnąć niemi głowę, w której skroniach pulsa biły jak młotem.
— To dzisiejsza ulewa, jąkał bezmyślnie. — Bo też jak to było nierozsądnie, taka słaba jakaś już wprzód była...
Zatrzymał się spotkawszy spojrzenie jej błagalne. Prawie bezwiednie poszukał ręką kołdry i zatulił ją aż pod szyję.
— Otwórz usta, pozwól niech zobaczę...
Zaledwie mogła rozchylić szczęki. Przysunął bliżej świecę i z trudnością dojrzał głębię gardła błyszczącą, suchą, mocno zaczerwienioną. Było to widocznie Zapalenie gardła, ale ta straszna gorączka, ten ból głowy przerażał go co do natury tego zapalenia. Oddech chorej był tak utrudniony, iż widocznem było, że się dusi. Ogarnęła go szalona trwoga, że mu w oczach skona. Nie mogła wcale przełykać, a sam ruch dla połknięcia śliny zrobiony, wstrząsał nią całą. W nowym ataku kaszlu straciła przytomność. Lazar rozszalały podbiegł do drzwi pokoju Weroniki i, nie mogąc znaleźć klamki, począł bić w nie pięściami, wołając:
— Weroniko! Weroniko!! wstawaj, Paulinka umiera!
Gdy Weronika przerażona, na wpół odziana, weszła do pokoju panienki, znalazła go biegającym po pokoju i klnącym.
— Nędzna, nikczemna dziura! zdechnąć tu można jak pies! Po pomoc dwie mile.
Zwrócił się ku służącej.
— Postaraj się znaleźć kogo, niech kto idzie sprowadzić doktora natychmiast!
Zbliżyła się do łóżka, spojrzała na chorą, a widząc ją tak czerwoną, dotknięta w rosnącem właśnie uczuciu dla tego dziecka, które z początku nienawidziła, rzekła poprostu:
— Idę sama... to będzie prędzej... Pani może przecież rozpalić ogień tam na dole, jeśli będzie trzeba.
I jeszcze zaspana włożyła na nogi grube trzewiki, owinęła się szalem i, obudziwszy po drodze panią Chanteau, puściła się wielkiemi krokami po błotnistej drodze ku Arromanches. Druga godzina biła na wieży kościoła, noc była tak ciemna, że nie widząc na dwa kroki przed sobą, Weronika potykała się o kupy kamieni.
— Co to jest! co się stało? — zapytała pani Chanteau, wchodząc na drugie piętro.
Lazar nie odpowiadał prawie. Wyrwawszy drzwi szafy bibljotecznej, pochwycił z niej dawne swe książki medyczne i pochylony nad komodą, drżącemi palcami przewracając karty, starał się przypomnieć sobie to, czego się dawniej uczył. Ale wszystko mu się w głowie mieszało, gmatwało, wracał co chwila do spisu rzeczy i nie znajdował nic.
— To pewno być musi silna migrena — powtarzała pani Chanteau. usiadłszy. — Najlepiej by było zostawić ją w spokoju, niech śpi.
Słysząc to, wybuchnął gniewem.
— Migrena, dobrze mamie mówić migrena!... Drażni mnie najokropniej ten twój spokój matko!... Trzeba zejść chociaż wody zagrzać, nim doktór przybędzie.
— Nie potrzeba niepokoić Ludwiki, nieprawdaż? — zapytała jeszcze.
— Nie, nie, nie potrzeba nikogo, nie budzić wcale. Zawołam...
Gdy został sam, powrócił do łóżka i wziął za rękę Paulinkę dla policzenia pulsacji. Znalazł sto piętnaście uderzeń na minutę. Uczuł, że rozpalona jej ręka ściska przeciągle jego rękę. Młoda dziewczyna, której ciężkie powieki ciągle były zamknięte, w uścisku tym wyrazić chciała podziękowanie i prośbę o przebaczenie. Jeśli nie mogła uśmiechnąć się do niego, chciała mu dać poznać, że słyszała wszystko, że była bardzo wdzięczna za to, że go czuje tu, przy sobie, że już o tamtej nie myśli. Zwykle okazywał on wstręt do wszelkiego cierpienia, uciekał za najmniejszą słabością kogoś z rodziny; niezdolny do pielęgnowania chorych — tak mało, jak mówił, był pewnym swoich nerwów, iż w każdej chwili obawiał się wybuchnąć płaczem. To też doznawała ona zdziwienia i zarazem wielkiej wdzięczności, widząc go poświęcającego się dla niej w ten sposób. On sam nie mógłby powiedzieć, jakie to było to uczucie gorące, które go podtrzymywało i sprawiało, że sobie tylko ufał, iż jej ulgę przyniesie. Gorący uścisk jej małej rączki wzrusza go, chciał ją uspokoić.
— To nic najdroższa... Cazenove zaraz przyjedzie... Przedewszystkiem nie bój się tylko.
Nie otwierała oczu, ale złamanym swym głosem szepnęła:
— O! ja się nie boję... To ciebie kłopocze i dlatego mi przykro.
Potem jeszcze ciszej, tak, że zaledwie mógł dosłyszeć, dodała:
— Co? przebaczysz mi... byłam dziś brzydka, niegrzeczna...
Pochylił się, chcąc ją pocałować w czoło, jak żonę, ale nie mógł tego uczynić, musiał się cofnąć, gdyż łzy go dusiły. Przyszło mu na myśl przygotować przynajmniej w oczekiwaniu doktora coś uspakajającego. Mała apteczka Paulinki była tuż w szufladce stolika zamknięta. Ale bał się, aby się nie pomylić; począł się jej samej dopytywać, co się we flaszeczce znajduje, nakoniec zdobył się na tyle tylko, że wlał kilka kropel morfiny do szklanki wody z cukrem. Gdy połykała łyżeczkę tego płynu, ból był widocznie tak silny, że bał się dodać jej drugą. Tyle tylko zrobić potrafił, nie czuł się na siłach spróbować czegoś więcej. Oczekiwanie stawało się dlań strasznem. Gdy nie mógł już patrzeć na jej cierpienia, stojąc na chwiejących się nogach przed jej łóżkiem, wracał uparcie do swoich książek, przekonany, że znajdzie nareszcie opis choroby i lekarstwo na nią. Czyżby to miała być błonica? — myślał — a jednak nie zauważył grzybków na tylnej ścianie gardła i bezustannie czytał: odczytywał opis błonicy i środki ratunku, gubiąc się w długich frazesach, których sensu pochwycić nie był wstanie, pilnie sylabizując niepotrzebne szczegóły, jak dziecko, uczące się na pamięć lekcji, której nie rozumie. W chwilę później, trudniejszy jej oddech przyprowadzał go napowrót do łóżka, drżącego, w głowie mu szumiały termina naukowe, których twarde i trudne zgłoski zdwajały jego niepokój.
— Cóż tam? — zapytała pani Chanteau, która wróciła na górę pocichu.
— Ciągle toż samo — odpowiedział i w uniesieniu gniewu dodał — straszna rzecz ci doktorzy, możnaby umrzeć sto razy, zanim przyjedzie.
Ponieważ drzwi były otwarte, Maciek, który sypiał pod stołem w kuchni, ze zwykłą sobie manią chodzenia za domowemi po wszystkich pokojach, wszedł też na drugie piętro. Stąpanie jego po korytarzu rozlegało się tak, jakby kroki człowieka w pantoflach filcowych. Bardzo był kontent z tej wyprawy nocnej, chciał skoczyć na łóżko Paulinki i zaczął kręcić się w kółko, goniąc za swoim własnym ogonem, jak zwierzę nieświadome żałoby pana swego. Lazar, doprowadzony do wściekłości tą radością nie na miejscu, kopnął go nogą.
— Pójdziesz! bo cię zaduszę!... czy nie widzisz durniu jeden!
Pies zdziwiony tem, że go biją, podniósł głowę do góry, począł węszyć i jakby nagle zrozumiawszy, wsunął się pod łóżko smutnie i pokornie. Gwałtowność Lazara wzglądem psa oburzyła panią Chanteau. Nie czekając więcej, wyszła z zamiarem wrócenia do kuchni, we drzwiach tylko już będąc, rzekła sucho:
— Woda już gorąca... jak ci będzie potrzeba...
Lazar słyszał, jak schodząc po schodach mruczała mówiąc: to złość bierze patrzeć, żeby tak bić biedne zwierzę, że gdyby została, toby i jej się dostało on, który zwykle był dla matki nadzwyczaj grzeczny i uległy, teraz z wściekłością pogroził za nią tylko. Co minuta wracał zobaczyć, co się dzieje z Paulinką. Teraz, zwyciężona przez gorączkę, leżała bezwładnie i w strachu przejmującej ciszy pokoju słychać było tylko chrapliwy i trudny jej oddech, który powoli zdawał się przechodzić w rzężenie konania. Trwoga go przejmowała, bezrozumna, szalona. Udusi ją, jeśli pomoc nie najdzie. Gorączkowo biegał po pokoju, co chwila spoglądając na zegar. Dochodziła trzecia. Weronika nie mogła być jeszcze u doktora. Wzdłuż drogi do Arromanches w cieniach nocy biegł za nią myślą: już teraz minęła lasek sosnowy, już jest przy mostku, zyskałaby pięć minut, żeby zbiegła z górki kłusem na przełaj. Pochwyciła go nieprzeparta potrzeba dowiedzenia się czegoś, otworzył okno, choć w tych przepaściach cieniów nic dojrzeć nie mógł. Daleko na końcu wioski jedno tylko światło błyszczało, zapewne latarnia jakiegoś rybaka, dążącego ku morzu. Był to widok ponury i smutny, odosobnienie i cisza głucha, w której zdawało mu się, że życie wszystko ucieka i zamiera. Zamknął okno, potem otworzył je znowu, aby po chwili znowu zamknąć. Stracił pojęcie o czasie; zdziwił się, gdy usłyszał bijącą godzinę trzecią. Teraz już doktór kazał zaprząc, już powozik jego toczy się po drodze, żółtem okiem swej latarni roztrącając cienie. Lazar tak był oszołomiony niecierpliwością wobec coraz trudniejszego oddechu chorej, iż z przerażeniem zerwał się na nogi, gdy około czwartej odgłos szybkich kroków dał się słyszeć na schodach.
— A przecież jesteś pan? — wykrzyknął.
Doktór Cazenove kazał zaraz zapalić drugą świecę dla zbadania gardła Paulinki. Lazar trzymał jedną, tymczasem Weronika rozczochrana przez wiatr, na pół tylko odziana, zaszargana do kolan, stojąc w nogach łóżka, przysuwała drugą świecę. Pani Chanteau patrzyła zdaleka. Chora wpół senna nie mogła otworzyć ust bez jęku. Gdy ją ostrożnie l troskliwie ułożył napowrót w łóżku, doktór bardzo niespokojny w chwili wejścia, teraz ze spokojniejszą już miną wrócił na środek pokoju.
— Ta Weronika porządnego mi napędziła strachu, rzekł. — Sądząc po nadzwyczajnych okropnościach, jakie mi opowiadała, myślałem o jakiemś otruciu się... Patrzcie, mam pełne kieszenie lekarstw i antydotów.
— To zapalenie gardła, nieprawdaż? — zapytał Lazar.
— Tak, proste zapalenie, natychmiastowego niebezpieczeństwa niema.
Pani Chanteau przybrała tryumfującą miną, jakby chciała zaznaczyć, że ona o tem dobrze wiedziała.
— Niema narazie niebezpieczeństwa? — powtórzył Lazar, którego trwoga nie ustąpiła jeszcze.— Ale, panie doktorze, czy się pan obawia komplikacji jakichś.
— Nie, — odparł doktór po chwili wahania — chociaż z temi djabelskiemi chorobami nigdy niczego nie można być pewnym.
W danej chwili, zdaniem doktora, nic przedsiębrać nie było można. Chciał zatrzymać się do jutra z puszczaniem krwi. Potem, gdy młody człowiek błagał go, aby starał się przynajmniej ulżyć cierpieniu, Cazenove postanowił spróbować synapizmów. Weronika przyniosła miednicą z wodą ciepłą i doktór sam przykładał zwilżone płatki, przesuwając je wzdłuż nóg od kolan do kostek. Było to tylko jednem cierpieniem więcej, gorączka ciągle bardzo silna trwała bezustannie. Płukania łagodzące zostały także zakazane, pani Chanteau przygotowała sama wywar z liści cierniowych, ale i tego trzeba było zaprzestać, gdyż ból dotkliwy czynił niemożliwem wszelki ruch gardłem. Była godzina blizko szósta rano, świtać zaczynało, gdy doktór odchodził.
— Wrócą około południa — rzekł do Lazara w sieni. — Uspokójcie sią, niema nic złego, tylko cierpi biedaczka.
— I to pan nazywasz nic złego — cierpienie — wykrzyknął młody człowiek, którego choroba oburzała. — Cierpienie istnieć nie powinno!
Cazenove spojrzał na niego, potem wobec tak dziwnej pretensji wzruszył tylko ramionami. Gdy Lazar powrócił do pokoju, wysłał matką i Weroniką, żeby poszły się przespać, on sam nie mógłby zasnąć. I widział, jak się powoli, stopniowo rozwidniało w pokoju, gdzie wszystko było rozrzucone. Przyglądał się temu smutnemu brzaskowi, jaki zwykle bywa po nocach cierpienia. Z czołem przyciśniętem do szyby, z rozpaczą wpatrywał się w chmurne niebo, gdy wtem nagle usłyszał, szelest jakiś. Odwrócił się myśląc, że Paulinka się podnosi, był to Maciek zapomniany przez wszystkich, który, opuszczając nareszcie swoje schronienie pod łóżkiem, wysunął się i zbliżył do łóżka dziewczyny, której jedna ręka leżała na kołdrze. Pies zaczął lizać tę rękę z taką delikatnością i taką w swych ślepiach słodyczą, że Lazar, wzruszony do głębi, wziął go za szyję i pieszczotliwie rzekł:
— Widzisz, mój biedny stary, pani chora!... Ale ni; bój się, to nic... jeszcze będziemy latali we trójkę po wybrzeżu.
Paulinka otworzyła oczy i mimo bolesnego skrzywienia twarzy, uśmiechnęła się.
Odtąd zaczęła się egzystencja pełna trosk i niepokojów, życie trwożliwe, jak zwykle w pokoju chorego Lazar, ulegając uczuciu dzikiego prawie przywiązania, wypędzał z niego wszystkich, zaledwie pozwalał matce i Ludwice wejść rano na chwilę, dla dowiedzenia się o stanie zdrowia chorej i dopuszczał tylko Weronikę, w której odgadywał czułość prawdziwą. W pierwszych dniach pan Chanteau próbowała wytłumaczyć mu nieprzyzwoitość tego pielęgnowania chorej panienki przez młodego człowieka, ale rozgniewał się i oburzył wykrzykując, że przecież jest prawie jej mężem i że przecież i lekarze pielęgnuje chore kobiety. W istocie między nimi nie było tej zwyklej wstydliwości i pruderji, zresztą cierpienie, a może śmierć blizka, znieczulały zmysły. Oddawał jej wszystkie drobne przysługi, podnosił ją, układał napowrót na łóżku, jak brat współczujący, który w tem ciele upragnionem a cierpiącem, nie widział nic, jeno gorączkę, która je trawiła. Było to jakby przedłużenie ich dzieciństwa, kiedy oboje zdrowi kąpali się razem w morzu i kiedy jak małego chłopaczka ją traktował. Świat cały niknął, nie istniało dla niego nic, nic, tylko lekarstwo, jakie wypić miała, zapowiedziane polepszenie na próżno oczekiwane z godziny na godzinę, drobne szczegóły życia zwierzęcego, nabierające nagle szczególnej ważności, decydujące o radości lub smutku dnia całego. I noce następowały po dniach, egzystencja Lazara była jakby zawieszona nad przepaścią, z obawą w każdej chwili zapadnięcia się w czarną otchłań rozpaczy.
Co rano doktór Cazenove odwiedzał Paulinkę nawet czasami wracał wieczorem po obiedzie. Od drugiej wizyty był zdecydowany na obfite krwi puszczenie, ale gorączka, która z początku ustępować się zdawała, wróciła tem silniejsza. Dwa dni minęło, doktór był widocznie zaniepokojony, nie pojmując tej uporczywości choroby. Ponieważ zaś Paulinka coraz większej doznawała trudności przy otwieraniu ust, nie mógł zbadać wnętrza gardła, które mu się wydawało spuchnięte i fjoletowo czerwone. Wreszcie chora skarżyła się na rwanie coraz silniejsze, od którego zdawało jej się, że jej gardło pęknie. Doktór rzekł jednego ranka do Lazara:
— Przypuszczam wrzód...
Młody człowiek zaprowadził doktora do swego pokoju. Właśnie wczoraj, przewracając swój dawny podręcznik patologji, czytał rozdział o wrzodach w głębi gardła, które pękają wewnątrz i mogą sprowadzić śmierć przez zaduszenie, zalewając przewód oddechowy. Blady i drżący zapytał:
— A więc jest zgubiona!?
— Mam nadzieję, że nie — odpowiedział doktór — zobaczymy.
Ale sam nie ukrywał swego niepokoju. Wyznawał z pokorą bezsilność swoją prawie zupełną w danym wypadku. Jakżeż tu szukać tego wrzodu w głębi ust zaciśniętych? A zresztą i otworzyć go przedwcześnie też jest niebezpiecznie. Najlepiej zdaniem jego było pozostawić działanie naturze, co jednak mogło być bardzo długie i bardzo bolesne.
— Nie jestem Pan Bóg! — krzyczał, gdy mu Lazar wyrzucał bezużyteczność jego wiedzy.
Uczucie, jakie doktór Cazenove miał dla Paulinki, objawiało się na zewnątrz zdwojeniem opryskliwości. Wysoki ten starzec, suchy jak łodyga róży dzikiej, w samo serce był dotknięty. Przez lat trzydzieści włóczył się po świecie, przechodząc z okrętu na okręt, ordynując w szpitalach na czterech końcach świata, leczył epidemje na pokładach, potworne choroby podzwrotnikowe, elephantiasis w Kajennie, ukąszenia wężów jadowitych w Indjach, zabijał ludzi rozmaitego koloru skóry, studjował trucizny na Chińczykach, próbował na murzynach delikatnych operacji-wiwisekcji i dziś oto, ta mała dziewczyna, to dziecko z jakimś tam bólem gardła wzruszała go tak, że spać nie mógł, żelazne jego ręce drżały, oswojenie ze śmiercią na nic się nie zdało wobec obawy strasznego końca. Toteż chciał ukryć to niegodne siebie wzruszenie, starał się okazywać lekceważenie cierpienia. Człowiek się rodzi, aby cierpiał. Czego się tu wzruszać, powtarzał sobie bezskutecznie.
Co rano Lazar go błagał:
— Panie doktorze, na litość niech pan czegoś spróbuje... to straszne, ona już tego bólu dłużej nie wytrzyma... Całą noc krzyczała.
— Ależ u miljona djabłów, to nie moja wina! — wołał zrozpaczony. — Nie mogę jej przecież rozciąć gardła, niby to dla uleczenia jej.
Na to znów Lazar wpadł w gniew.
— A więc medycyna na nic się nie zdała!?...
— Zupełnie na nic, jak się maszyna popsuje... Chinina uspakaja gorączkę, lekarstwo na przeczyszczenie oddziaływa na kiszki, apoplektykowi krew się puszcza... a reszta jak się uda, jakby w loterję grał. Trzeba się zdać na naturę.
Były to wykrzykniki, jakie mu się prawie bezwiednie wydzierały ze złości, że nie mógł nic poradzić. Zwykle nie śmiał on tak wprost poniewierać medycyny, jakkolwiek za wiele praktykował, aby nie być potrosze sceptykiem i skromnym. Godziny całe trawił, siedząc przy łóżku na badaniu chorej i odjeżdżał, nie pozostawiając żadnej recepty, jakby związany, nie mogąc nic więcej, jak bezczynnie patrzeć na rozwój tego wrzodu, którego jedna linja mniej lub więcej, decydować miała o życiu lub śmierci.
Lazar nie kładł się przez tydzień cały, ciągle w strasznej pozostając trwodze. On także z każdą chwilą oczekiwał wyroku natury. Za każdem trudniejszem odetchnięciem Paulinki już mu się zdawało, że wszystko się kończy. Wrzód stał w oczach jego jak obraz wyraźny, widział go wielkim, rosnącym, olbrzymim, zamykającym przewód oddechowy, jeśli się zwiększy jeszcze o linję, powietrze już nie przejdzie. Dwa lata studjów medycznych źle prowadzonych jeszcze bardziej przestrach jego zwiększały. Ból, jakiego ona doznawała, jego z przytomności i rozsądku wyprowadzał. Przy strasznym rozstroju nerwowym oburzał się, dochodził do wściekłości przeciwko głupiemu życiu Poco nikczemne to cierpienie! naco komu przydać się może to, że biedne ciało tej dziewczyny, tak białe i delikatne, cierpi, naco to szarpanie bolesne, to palenie i wykręcanie muskułów!? Myśl uparta o jej cierpieniu ciągle go do łóżka przypędzała. Chociaż ją to męczyło, wypytywał się, czy bardzo cierpi? Gdzie ją boli, w którem miejscu? Czasami brała go za rękę i kładła ją sobie na szyi, pokazując, że ją boli tu, że tam jest jakby ciężar jakiś nieznośny, jakby kula ołowiana rozpalona, która ją dusi. Migrena nie opuszczała jej ani na chwilę, nie wiedziała jak położyć głowę, zmęczona głównie bezsennością: od dni dziesięciu, jak ją ta gorączka męczyła, nie spała nawet i dwóch godzin. Pewnego wieczora na domiar złego rozpoczęły się straszne bóle w uszach; w kryzysach tych traciła przytomność, zdawało jej się, że jej łamią szczęki. O wszystkich tych męczarniach nie mówiła Lazarowi, okazywała się silną i odważną, gdyż czuła, że on prawie tak jest chory jak ona, że jego krew pali jej gorączka, że jego dusi jej wrzód. Często kłamała nawet i w chwilach wielkiego cierpienia zdobywała się na uśmiech. Mówiła, że ból teraz głuchy być zaczyna i zachęcała go, aby spoczął trochę. Najgorsze było to, że już nie mogła nawet śliny połknąć, nie krzycząc z bólu, tak dalece było gardło zatkane. Na krzyk taki Lazar jak by zbudzony zrywał się i przybiegał. A więc na nowo się zaczynali? I wypytywał znowu, chciał wiedzieć koniecznie w którem miejscu, podczas gdy ona z oczyma zamkniętemi, boleśnie uśmiechnięta walczyła z bólem, aby jego oszukać, szepcząc, że to nic, że to tylko coś ją zakłuło w gardle i nic więcej.
— Spij, odpocznij, nie trwóż się... Ja też spać spróbuję.
Wieczorem grała tę komedję usypiania, chcąc, aby on się położył. Ale on upierał się czuwać przy niej w fotelu. Noce bywały tak złe, że gdy zmierzch się zbliżał, strach go przejmował tem większy, że zabobonny. Czyż słońce wstanie jeszcze kiedy, myślał!
Pewnej nocy Lazar usiadł przy samem łóżku i wziął w swoje dłonie rękę Paulinki, jak to robił często, chcąc, aby wiedziała, że jest przy niej, że jej nie opuszcza ani na chwilę. Doktór odjechał o dziesiątej wściekły, nie ręcząc za nic. Do tej chwili młody człowiek miał przynajmniej tę pociechę, że przypuszczał, iż ona sama nie pojmuje wielkości niebezpieczeństwa, w jakiem się znajduje. Przy niej mówiono tylko o zwykłem zapaleniu gardła bardzo bolesnem wprawdzie, ale które przejdzie jak prosty katar. Ona sama wydawała się bardzo spokojną, odważną, zawsze wesołą mimo cierpienia. Gdy robiono jakieś projekta, mówiąc o jej rekonwalescencji, uśmiechała się. I tej nocy właśnie przed chwilą słuchała jak Lazar na pierwsze jej wyjście, projektował wycieczkę na wybrzeże. Potem nastała cisza, ona zdawała się zasypiać, po dobrym jednak kwadransie, pocichu, bardzo pocichu, lecz wyraźnie szepnęła:
— Mój drogi, zdaje mi się, że twoją żoną będzie inna.
Osłupiał, dreszcz go przejął.
— Co mówisz? — zapytał.
Otworzyła oczy i patrzyła na niego ze spokojem i rezygnacją.
— Wiem ja dobrze, co mi jest... i lepiej że wiem, przynajmniej was wszystkich pożegnam.
Lazar rozgniewał się.
— Co ci też za szaleństwa do głowy przychodzą! Któż widział... takie myśli... Mim tydzień minie, będziesz zdrowa jak rybka.
Puścił jej rękę i pod jakimś pretekstem uciekł do swego pokoju, gdyż łkania dusiły go. Tam pociemku rozpłakał się, padając na łóżko, na którem nie sypiał. Nagle straszna pewność ścisnęła mu serce; Paulinka umrze, może nawet tej nocy nie przeżyje, i myśl, że ona wie o tem, że jej milczenie do tej chwili było tylko objawem delikatności kobiecej, która nawet wobec śmierci oszczędzała otaczających ją, powiększała jego rozpacz. Ona wie, ona będzie czuła zbliżającą się chwilę konania, a on będzie przy niej bezsilny, nic poradzić nie mogący. Już zdawało mu się, że nadeszła chwila ostatniego pożegnania, scena cała w ciemnościach pokoju stawała mu przed oczyma we wszystkich swoich strasznych szczegółach. Wszystko skończone. Chwycił poduszką konwulsyjnym ruchem i wtłoczył w nią głową dla zagłuszenia jęków i łkania.
Jednakże noc minęła bez katastrofy. Dwa dni jeszcze ubiegły, ale teraz między niemi istniała nowa spójnia — śmierć ciągle obecna. Nie wspominała już więcej o niebezpieczeństwie, zdobywała się na uśmiech czasami, on też nauczył się udawać spokój zupełny, nadzieją zobaczenia ją zdrową niezadługo, a jednak wszystko w niej, tak jak w nim, żegnało się wzajem ciągle w pieszczocie dłuższego niż dotąd spojrzenia i uścisku ręki. Szczególniej w nocy, gdy czuwał przy niej, zdawało sią, jakby myśli ich rozumiały sią, groza wiecznego rozłączenia nawet ciszą czulszą czyniła. Noc nie mogła dorównać tej okrutnej rozkoszy, nigdy ich dwa jestestwa nie były z sobą tak ściśle złączone.
Lazar pewnego ranka o wschodzie słońca zdziwił sią, że myśl o śmierci tak spokojnym go zastaje. Zaczął przypominać sobie daty: od dnia, w którym Paulinka zachorowała, ani razu nie czuł tego strasznego, zimnego dreszczu, który go od stóp do głów przebiegał dawniej na myśl o nieistnieniu. Jeżeli drżał o jej życie, to była zupełnie inna obawa, w której skład nie wchodziło nic z trwogi o swoje istnienie. Serce mu krwią się broczyło, ale zdawało sią, że ta walka staczana ze śmiercią, równała go z nią i pozwalała z odwagą patrzeć jej w oczy. A może tylko zmęczenie i oszołomienie usypia tą jego wieczną trwogą. Zamknął oczy, aby nie widzieć zwiększającej się kuli słońca, chcąc odnaleść swoje dawne dreszcze, pobudzając się do strachu, powtarzając sobie, że i on umrze kiedyś. Ale nic się w nim nie odezwało. Zdawało mu się to obojątnem, wszystko straciło dziwnie jakoś swoje znaczenie i ważność. Pesymizm nawet jego upadał przy łożu boleści; zamiast pogrążać go jeszcze bardziej w nienawiści do świata, oburzenie przeciwko cierpieniu było tylko gorącem pragnieniem zdrowia, szaloną miłością życia. Nie mówił już o wysadzeniu w powietrze ziemi, jak starej już niemieszkalnej rudery, jedynym obrazem, jaki myśl jego tworzyła, był obraz Paulinki zdrowej, idącej znim pod rękę w piękny dzień słoneczny i jedno tylko miał pragnienie, prowadzić ją jeszcze śmiejącą się, wesołą, po drogach i ścieżkach, które już razem przebiegali.
Tego dnia właśnie Lazar sądził, że śmierć już nade szła. Od godziny ósmej chorą napadły mdłości, a każdy wysiłek sprowadzał duszenie wielce niepokojące. Niebawem ukazały się dreszcze, które nią tak dalece wstrząsały, że słychać było szczękanie jej zębów. Przerażony Lazar otworzył okno i zaczął krzyczeć, aby posłano jakiego chłopca do Arromanches, chociaż spodziewano się doktora o jedenastej jak zwykłe. Dom cały pogrążony był w głuchej ciszy, wydawał się jakby pusty, od czasu gdy go Paulinka swą ruchliwą działalnością nie ożywiała. Chanteau spędzał dni na dole milczący z wzrokiem zwróconym na nogi, z obawą nowego ataku, w którym nie byłoby komu go pielęgnować. Pani Chanteau zmuszała Ludwikę do wychodzenia, obie żyły nazewnątrz domu zbliżone teraz i bardzo serdeczne, słychać było tylko ciężkie kroki Weroniki, chodzącej ciągłe tam i napowrót po schodach i te tylko odgłosy mąciły ciszę pustego domostwa. Trzy razy Lazar wychodził i wychylał się przez poręcz w niecierpliwej chęci dowiedzenia się, czy służąca znalazła kogoś, ktoby chciał pobiedz po doktora. Wrócił właśnie z tej trzeciej wycieczki i patrzył na chorą trochę spokojniejszą, gdy wtem drzwi, które tylko przymknięte były, skrzypnęły lekko:
— I cóż Weroniko?
Ale nie była to Weronika tylko jego matka. Tego poranku miała ona iść z Ludwiką do znajomych w stronę ku Verchemont.
— Mały Cuchę poleciał zaraz — odpowiedziała. — Malec ma dobre nogi.
Potem, po chwili milczenia zapytała:
— Więc nie jest nic lepiej?
Z gestem rozpaczy Lazar, nie mówiąc ani słowa, wskazał jej Paulinkę nieruchomą jakby nieżywą, z twarzą oblaną zimnym potem.
— No, to nie pójdziemy do Verchemont. Jak to dziwnie uparte te choroby, w których nic zrozumieć nie można!... Biedne dziecko, doprawdy srodze jest dotknięta.
Usiadła i zaczęła mówić głosem cichym, równym i monotonnym.
— A myśmy chciały puścić się w drogę o siódmej rano. Szczęście, że się Ludwika nie obudziła dosyć wcześnie... A tu jakby na złość, jakby naumyślnie wszystko spada na mnie dziś rano. Kupiec korzenny z Arromanches przyjechał z rachunkiem, musiałam zapłacić. Teraz znowu jest na dole piekarz... znowu mu się za miesiąc należy za chleb czterdzieści franków. Doprawdy nie wiem gdzie się to wszystko podziewa...
Lazar nie słuchał jej, cały przejęty obawą, aby ta dreszcze nie wróciły. Ale głuchy szelest tego potoku słów drażnił go, próbował ją oddalić.
— Niech mama da Weronice dwa ręczniki, niech mi je ona przyniesie.
— Rozumie się, że trzeba zapłacić piekarzowi — ciągnęła dalej, jakby nie słyszała tego co syn mówi. — Już mnie widział, już ze mną mówił, nie można mu powiedzieć żem wyszła... Ach! już mam dosyć wszystkiego, już mi za ciężko. Cisnę wszystko i niech się dzieje co chce... Gdyby chociaż i Paulinka nie była taka chora, toby nam dała naprzód dziew!ęćdziesiąt franków za ten miesiąc... Już dziś dwudziestego, toby tylko było o dziesięć dni... Biedna mała bardzo słabą się wydaje.
Nagłym ruchem Lazar odwrócił się.
— Co? czego mama chce?
— Nie wiesz ty czasem gdzie są schowane jej pieniądze?
— Nie!
— Pewno w komodzie... — możebyś zobaczył...
Odmówił z gestem oburzenia. Ręce mu drżały.
— Proszę cię mamo, przez litość, odejdź!
Te kilka zdań zamieniono prędko szeptem w rogu pokoju. Nastąpiła przykra cisza, wśród której z łóżka dał się słyszeć słaby głos:
— Lazarze, weź klucz z pod poduszki, daj ciotce ile zechce.
Oboje jakby skamienieli. On bronił się, nie chciał szukać po jej komodzie, ale musiał ustąpić, nie chcąc jej robić przykrości. Gdy oddał stufrankowy bilet matce i wrócił wsunąć kluczyk pod poduszkę, zastał chorą w nowym napadzie dreszczu, który nią wstrząsał jak burza drzewkiem młodem bliskiem złamania. Dwie duże łzy spływały po policzkach z biednych jej oczu zamkniętych.
Doktór Cazenove przybył dopiero o zwykłej swojej godzinie. Nie widział nawet małego Cucha, który pewne dokazywał gdzie po drodze w rowach i na polach. Jak tylko usłyszał co Lazar mówił i okiem rzucił na Paulinkę, wykrzyknął:
— Ocalona!
Te mdłości, te straszne dreszcze, były poprostu oznakami pęknięcia wrzodu. Już nie było potrzeby obawiać się zaduszenia, złe samo przez się ustąpi. Radość była wielka. Lazar wyprowadził doktora aż do kuchni, gdzie zastali Marcina ex-marynarza o nodze drewnianej, który pozostał był w służbie u doktora, pijącego szklankę wina. Wszyscy, tym przykładem zachęceni, na tę radość trącić się chcieli. Pani Chanteau i Ludwika wypiły po kieliszku likieru orzechowego.
— Ja tam wcale na serjo nie byłam zaniepekojoną — rzekła stara. — Czułam, że się to dobrze skończy.
— Pewno, pani czuła! ale swoją drogą biedne dziecko Już jedną nogą było w grobie — odparła Weronika. — Doprawdy, żeby mi kto pięć franków darował, toby mnie tak nie ucieszył, jak ta wiadomość.
W tej chwili ksiądz Horteur wszedł. Przychodził dowiedzieć się o stanie zdrowia chorej i wypił też tak jak inni kieliszeczek likieru. Codzień, jako dobry sąsiad, tak wstępował na chwilę zapytać się co słychać. Lazar od pierwszej wizyty uprzedził go, że go do pokoju chorej nie wpuści z obawy aby jej nie przestraszyć, a ksiądz zrozumiał ten skrupuł. Odprawiał msze na jej intencję. Chanteau, trącając się z nim kieliszkiem, chwalił go za jego tolerancję.
— Widzi ksiądz proboszcz, że się wykręciła z tego, choć nad nią oremusów nie mruczano.
— Każdy się ratuje i zbawia po swojemu — odpowiedział ksiądz sentencjonalnie, wypróżniając swój kieliszek.
Gdy doktór odjechał, Ludwika chciała iść na górę ucałować Paulinkę. Ta ostatnia cierpiała jeszcze strasznie, ale zdawało się, że teraz cierpienie już się nie liczy. Lazar wesoło zachęcał ją do zniesienia bólu odważnie i przestał udawać, przesadzał nawet minione niebezpieczeństwo, opowiadając jej, że trzy razy zdawało mu się, iż ją już nieżywą na ręku trzyma. Ona jednak nie okazywała tak bardzo radości swej z tego, że jest ocalona, ale przejęte była rozkoszą życia po odważnem przyzwyczajeniu się do myśli o śmierci. Na zbolałej tej twarzyczce malowało się rozczulenie, uścisnęła go za rękę, szepcząc z uśmiechem:
— Widzisz mój drogi, nie ujdziesz twej doli, będę twoją żoną.
Nakoniec rekonwalescencja rozpoczęła się wielką sennością. Spała dnie całe spokojnie, oddychając lekko, w śnie tym znajdując odżywienie. Minuszka, którą wypędzono z pokoju w godzinach ogólnego zdenerwowania z powodu tej choroby, skorzystała z tego spokoju i wsunęła się tam napowrót. Wskakiwała lekko na łóżko, zwijała się w kłębek i kładła się przy boku swojej pani. I ona też przepędzała tam dnie całe z ciepła pościeli kontenta. Czasem myła się godzinami całemi, wylizując sobie sierść języczkiem, ale ruchem tak delikatnym, że go chora nie czuła nawet. Tymczasem Maciek, również już do pokoju wpuszczany, chrapał jak człowiek, wyciągnięty na dywaniku przy łóżku.
Jednym z pierwszych kaprysów przychodzącej do zdrowia Paulinki było, że w następną sobotę kazała sobie przyprowadzić do pokoju swoich małych przyjaciół. Zaczęto jej pozwalać już jeść jajka na miękko, po surowej djecie, jaką przez trzy tygodnie zachowywała. Dzieci przyjąć mogła siedzący ciągle jeszcze bardzo osłabiona. Lazar musiał znowu otwierać tę komodę i dawać jej pięciofrankówki. Ale gdy wypytała o wszystko malców i gdy z uporem uregulowała, jak mówiła, swoje zaległości, tak była znużona, że ją bezprzytomną na łóżko zanieść było trzeba. Dopytywała się też o palisady i ścianę z desek i codzień dowiadywała się, czy się jeszcze trzymają. Belki w istocie osłabły i kuzyn jej kłamał mówiąc, że tylko dwie czy trzy deski się oderwały. Pewnego poranku, 138 znajdując się sama w pokoju, uciekła z łóżka, chcąc choć zdaleka przez okno zobaczyć, jak w przypływie morskim fale rozbijają się o sztuczną zaporę. Lecz tym razem jeszcze odradzające się jej siły zawiodły ją i byłaby upadła, gdyby Weronika nie nadbiegła na czas, aby ją w swoje pochwycić ramiona.
— Widzisz ją, jaka pewność, przywiążę cię jak nie będziesz grzeczna — mówił Lazar, żartując z niej.
On ciągle jeszcze chciał czuwać nad nią, ale złamany znużeniem zasypiał w swoim fotelu. Z początku doznawał żywej radości, patrząc jak piła pierwsze dozwolone rosoły. Zdrowie, które wracało do tego młodego ciała, było rzeczą prawdziwie rozkoszną, jakby odświeżeniem egzystencji, w ktérem i on też odżywać się zdawał. Potem przyzwyczajenie do zdrowia wróciło, przestał radować się niem jak dobrodziejstwem niespodziewanem, gdy bólu już nie było. I pozostało mu tylko jakieś oszołomienie, prostracja nerwowa po walce, myśl niewyraźna, że rozpoczyna się na nowo pustka powszechna.
Pewnego razu Lazar zasnął głęboko, gdy wtem Paulinka usłyszała go budzącego się z niespokojnem westchnieniem. Ujrzała go przy słabem świetle lampki nocnej. Na twarzy jego malowało się straszne przerażenie, oczy mu się szeroko rozwarły, złożył ręce gestem błagalnym i szeptał co chwila;
— Mój Boże!... mój Boże!
Zaniepokojona wychyliła się żywo.
— Co ci jest Lazarze?... Cierpisz, chory Jesteś?
Na dźwięk tego głosu zadrżał; więc go widziano! Zakłopotany tem zaledwie niezręcznie wynalazł kłamstwo.
— Nie, wcale nie, nic mi nie jest... tyś jęczała przed chwilą.

Obawa śmierci wróciła we śnie, obawa bez przyczyny, jakby z głębin nicości powstała, trwoga, której lodowate tchnienie obudziło go, wstrząsając nim całym. O Boże, więc będzie trzeba umrzeć kiedyś! Myśl ta powstawała, rosła, dusiła go, a Paulinka położywszy głowę na poduszki, spoglądała na niego z macierzyńskiem współczuciem.

IV.

Każdego wieczora w sali jadalnej, gdy Weronika sprzątnęła ze stołu, rozpoczynała się taż sama rozmowa pomiędzy panią Chanteau zi Ludwiką, podczas gdy stary zagłębiony w czytaniu dziennika, pojedyńczemi wyrazami odpowiadał na rzadkie pytania swojej żony. Od przeszło dwóch tygodni, od chwili gdy Lazar zrozumiał niebezpieczeństwo grożące Paulince, nie schodził nawet do stołu na obiad. Teraz obiadował na dole, ale już przy deserze opuszczał stół i wracał do rekonwalescentki i zaledwie był na schodach, gdy pani Chanteau rozpoczynała żale i skargi już dnia poprzedniego wygłaszane.
Z początku bywała czułą.
— Biedne dziecko, wycieńcza się... To istotnie nierozsądnie tak narażać swoje zdrowie, od trzech tygodni nie śpi wcale, znowu pobladł od wczoraj.
I też żałowała: Biedna mała bardzo cierpi, nie można przy niej zostać na minutkę, tak żal serce ściska. Ale powoli, powoli przechodziła do kłopotów, jakie ta choroba sprawiała, wszystko zaniedbane, niepodobna nawet zjeść co gorącego, niewiadomo czy i jak się żyje.
Tu przerywała sobie i zwracała się do męża:
— Czy ci aby Weronika przygotowała ziółka?...
— Są, są — odpowiadał zza dziennika.
Potem, zniżając głos, pocichu mówiła do Ludwiki.
— To dziwne, ta biedna Paulinka nigdy nam szczęścia nie przyniosła i są ludzie, którym się zdaje, że ona jest dla nas aniołem opiekuńczym! Oho! wiem ja dobrze co złe języki gadają... W Caen — nieprawdaż Ludwiniu — opowiadają jedni drugim, żeśmy się przez nią zbogacili... a tak, pysznie zbogacili!... O! można być szczerą — z tych złych języków drwię ja sobie!...
— Dobra pani, plotkują na was, tak jak plotkują na wszystkich — odpowiadała równie szeptem młoda dziewczyna. — Jeszcze w przeszłym miesiącu porządną dałam nauczkę żonie pewnego notarjusza, która plotła o tem niestworzone rzeczy, nie wiedząc nawet od czego się to zaczyna... Prędzejby rzekę zatrzymał w biegu, jak złe języki.
Od tej chwili, pani Chanteau nie powstrzymywała się już. Tak, oni byli ofiarami dobrego serca. Czyż przed przybyciem Paulinki potrzebowali kogo? A gdyby jej byli oni nie wzięli, gdzieżby się teraz poniewierała, pewno w jakim kącie Paryże! I wyborni są ludzie — mówiła — którzy gadają o jej pieniądzach; pieniądze, z których oni osobiście tylko przykrości doznali, pieniądze nieszczęśliwe, które ruinę w dom wniosły. Boć przecież fakta same za siebie mówią, nigdy jej syn byłby nie wlazł w tę głupią eksploatację traw morskich, nigdyby mu nie przyszło na myśl tracić czas na jakieś projekta przeszkodzenia morzu w niszczeniu Bonneville, gdyby nie ta nieszczęsna Paulinka, która mu głowę zawraca. Dobrze jej tak, że sobie w tem pieniądze straciła, on biedny chłopczyna stracił też w tem dużo zdrowia i o przyszłości zapomniał! Pani Chanteau uspokoić się nie mogła w zaciętości przeciw tym stu pięćdziesięciu tysiącom franków, po których jeszcze nie ochłonęło jej biurko. Te wielkie sumy pochłonięte i potem te małe brane codzień i powiększające lukę, wyprowadzały ją z cierpliwości, jakby pojmowała w nich ten zły ferment, w którym rozłożyła się i rozpadła jej uczciwość. Dziś rozkład był już zupełny, niecierpiała Paulinki całą siłą i ilością pieniędzy, które jej roztrwoniła.
— Bo i cóż, można powiedzieć takiemu uparciuchowi jak ona — mówiła dalej. — Jest skąpa w głębi duszy i jednocześnie trwoni pieniądze jak nikt. Rzuca dwanaście tysięcy franków w morze, dla dobra rybaków z Bonoeville, którzy drwią z nas wszystkich. Pasie i odziewa brudne i przez robactwo jedzone dzieciaki z całej wsi, a ja słowo honoru daję, drżę gdy mi przychodzi żądać od niej dwa franki. Pogódź-że to!... To serce twarde jak skała, a pozornie wygląda jakby wszystko oddać chciała.
Czasem Weronika wchodziła, przynosząc talerze lub podając herbatę i wlokąc się powoli słuchała, a nawet pozwalała sobie wtrącić się czasem.
— Panna Paulina, kamienne serce! I pani może tak mówić!
Surowem spojrzeniem pani Chanteau nakazywała jej milczenie. Potem, opierając łokcie na stole, zaczynała skomplikowane rachunki, mówiąc jakby sama do siebie;
— Już Bogu dzięki nie mam obowiązku pilnować jej pieniędzy, ale ciekawa bym była, wiele się jej jeszcze zostało. Pewno już nie ma siedemdziesięciu tysięcy franków, przysięgłabym!... Bo policzmy tak z grubsza: trzy tysiące na te wściekłe doświadczenia, conajmniej dwieście franków jałmużny co miesiąc i dziewięćdziesiąt franków na utrzymanie... to płynie prędko jak woda... Założyłabym się Ludwiniu, że ona się zrujnuje! Tak, jestem przekonana, jeszcze ty ją w biedzie na barłogu zobaczysz... A jak się zrujnuje, to któż ją będzie chciał wziąć i co będzie robiła żeby żyć?...
Weronika nie mogła już wytrzymać.
— Przecież ją pani za drzwi nie wyrzuci, spodziewam się.
— Co ty gadasz, co? — zaczynała pani z wciekłością Słyszałaś, Ludwiniu, co ona gada... kto tu mówi o wyrzuceniu kogokolwie za drzwi... nigdy nikogo za drzwi nie wyrzucałam... Mówię tylko, że niema nic głupszego, jak kiedy się dostanie w spadku majątek, roztrwonić go i spaść potem komu na kark... Usłyszałaś, no to idźże sobie teraz do kuchni.
Służąca odchodziła niezadowolona, pomrukując pod nosem. I zapanowała cisza, podczas której Ludwika podawała herbatą. Nie było już słychać nic, tylko przewracanie kartek dziennika, który Chanteau czytał aż do ostatniej sylaby. Czasami stary zamieniał kilka wyrazów z młodą dziewczyną.
— Skąpa, mogłabyś dołożyć kawałek cukru... A odebrałaś nareszcie list od ojca?...
— Ale, łatwo to pomyśleć i powiedzieć list od ojca! — odpowiedziała, śmiejąc się. — Ale, kochany panie, jeśli tu państwu zawadzam, to mogą sobie pojechać. Już i tak macie dużo kłopotu z chorą Paulinką... Nie moja jednak w tem wina, chciałam uciekać, toście mnie zatrzymali.
Próbował przerwać jej.
— Któż ci o tem mówi, bardzo nam przyjemnie, te nam dotrzymujesz towarzystwa dopóki nasza poczciwa biedaczka zejść nie będzie mogła.
— Uciekam do Arromanches i tam czekam na ojca, jeśli mnie już dosyć macie — mówiła dalej, jakby go nie słyszała, drażniąc go umyślnie. — Ciocia moja, ciocia Ludwisia, ma tam willą wynajętą, a przytem tam jest zakład kąpielowy, ludzi dużo, bale, zabawy... tylko, że ciocia Ludwisia taka nudna!...
Chanteau nakoniec śmiał się z tych pieszczotliwych dokuczań rozkapryszonej dziewczyny, a jednak jakkolwiek nie śmiał tego przed żoną wypowiedzieć, serce jego całe, skłaniało się ku Paulince, która tak delikatnie i umiejętnie pielęgnowała go w chorobie. I zatapiał się znowu w czytaniu, a po chwili żona jego, jakby budząc się z głębokiego zamyślenia, zaczynała znowu tę samą piosenkę.
— Widzisz, czego ja jej przebaczyć nie mogę... oto tego, że mi syna całkiem zabrała... Zaledwie kwadrans przy stole siedzi, mówić z nim nie można, ledwie kilka słów w potrzebie zamienić zdołam.
— To się przecież skończy — zwraca uwagę Ludwika. — Musi się ktoś nią opiekować w chorobie.
Matka kiwała głową, wargi jej zacinały się. Nareszcie, jakby nie mogąc się powstrzymać od wypowiedzenia słów, które jej się na usta cisnęły, mówiła dalej.
— Może to i być! Ale doprawdy dziwne... chłopiec... tak ciągle z chorą dziewczyną sam-na-sam... Ha! trudno, wyrwało mi się, powiedziałam co myślałam, tem gorzej jeżeli co złego stąd wyniknie.
A zmieszana pytającem i zakłopotanem spojrzeniem Ludwiki, dodawała znowu.
— Zresztą widzisz, powietrze w tym pokoju wcale nie jest dobre do oddychania, może się jeszcze od niej zarazić tą chorobą!... Te dziewczęta co tak zdrowo wyglądają, takie niby tłuste, mają czasem w krwi jakąś wadę i wiesz co, mów co chcesz, a mnie się zdaje, że ona nie jest zdrowa.
Ludwika łagodnie broniła dalej swojej przyjaciółki, mówiła, że jest taka dobra i miła Ii był to jedyny argument jaki przeciwstawić mogła zarzutom złego serca i złego zdrowia przez ciotkę robione. Naturalna potrzeba równowagi przyjaznej skłaniała ją do walki przeciw zbyt silnym napadom pani Chanteau, chociaż znowu z drugiej strony dla spokoju, z uśmiechem słuchała codzień wzrastającej w się nienawiści ciotki ku Paulince. Burzyła się podrażniona gwałtownością wyrazów, ale rumieniła się z radości, czując się preferowaną i niejako panią tego domu. Była jak Minuszka, ocierała się pieszczotliwie o innych bez żadnej złości dopóty, dopóki jej przyjemności na zawadzie nie stawiano.
Nakoniec co wieczór po tym samym przebiegu rozmowy i powtarzaniu tych samych zarzutów, dochodziło się do jednego i tego samego punktu, a mianowicie do powoli przez panią Chanteau rozpoczynanego zdania:
— Nie Ludwiniu, żona jakiejby było potrzeba dla mego syna...
Zaczynając od tego, rozwodziła się szeroko o przymiotach i doskonałościach, jakich od swej przyszłej synowej wymagała i wtedy ani na chwilę nie spuszczała wzroku z oczu Ludwiki, chcąc w nią w ten sposób wlać to, czego dopowiedzieć nie śmiała. Rysowała wówczas dokładny jej portret: młoda osoba, dobrze wychowana, znająca już trochę świat, umiejąca przyjąć, pełna wdzięku raczej niż piękna, a przytem kobieta w całem znaczeniu tego wyrazu, gdyż jak mówiła, nie cierpiała dziewcząt o manierach poł męskich, brutalnych pod pozorem otwartości. Potem wychodziła na stół tak bardzo poważna kwestja pieniężna, której zaledwie dotykała. Rozumie się mówiła, że posag to najmniejsza rzecz, ale syn jej miał mnóstwo cudownych projektów; nie powinienby się zaplątać w małżeństwo, któreby wszystkie te projekta niszczyło.
— Widzisz kochanie, chociażby Paulinka była bez grosza i spadła nam z nieba bez koszuli, małżeństwo byłoby dawno zawarte, ale jakże może kto chcieć, żebym nie drżała ze strachu, widząc jak w jej rękach pieniądze topnieją. Daleko nie zajedzie teraz ze swojemi szęśćdziesięcioma tysiącami frankowi... Nie, Lazar czegoś lepszego wart, nie oddam go nigdy takiej szalonej warjatce, która-by oszczędzała na najkonieczniejszych potrzebach, a rujnowała się na głupstwa!
— O tak! proszę pani, pieniądze nic nie znaczą — odpowiadała Ludwika, spuszczając oczy. — A jednak piemądze są potrzebne...
Jakkolwiek więc kwestia posagu nie była wyraźniej podnoszoną, owe dwakroć sto tysięcy franków, zdawały się być tu obecne, leżeć na stole w kręgu świat a wiszącej lampy. Ta właśnie ich obecność, to że je czuła i widziała, rozgorączkowywało tak dalece panią Cbanteau, że w myśli gestem odtracała biedne sześćdziesiąt tysięcy tamtej, marząc o zdobyciu tej drugiej z majątkiem nienaruszonym. Zauważyła już namiętne porywy swego syna, przedtem nim go ten głupi kłopot na górze uwięził Jeżeli ona też ku niemu jest skłonna, dlaczegóżby ich nie pożenić, myślała sobie. Ojciec by się zgodził tem łatwiej, gdyby skłonność była wzajemną. I tę skłonność rozdmuchiwała przez resztę wieczora, pomrukując drażniące zdania:
— Mój Lazar jest tak dobry! nikt tego nie wie, nikt go nie zna, ty sama, Ludwiniu, przypuścić nawet nie możesz, ile tam jest dobroci i czułości... A! żony jego nikt żałować nie będzie potrzebował!.. Ta dopiero będzie kochana!... A zawsze zdrowi skóreczka jak na kurczęciu! Mój dziadek, kawaler de la Vigniere, miał cerę tak białą, że na balach maskowych swojego czasu, bywał wygorsowany jak kobieta.
Ludwika zarumieniła się z uśmiechem; szczegóły te bardzo ją bawiły. Zaloty jakie matka za syna prowadziła, zwierzenia uczciwej pośredniczki, które miedzy kobietami mogły były zajść bardzo daleko, usuwały zupełne pojęcie óopłynących godzinach. Ale stary zaczynał zasypiać nad dziennikiem.
— Możeby warto iść spać? — pytał, ziewając.
Potem, ponieważ oddawna nie wiedział o czem była mowa, dodawał:
— Gadajcie sobie co chcecie, a ona zła nie jest... Bardzo będę kontent, jak nareszcie nadejdzie dzień, że ją zobaczę siedzącą tu przy stole obok mnie.
— Wszyscy będziemy bardzo kontenci — wykrzykiwała cierpko pani Chanteau. — Mówi się tak, ot co się myśli, ale to swoją drogą nie przeszkadza kochać ludzi.
— Droga biedaczka — odzywała się też i Ludwika. — Połowę jej choroby wzięłabym na siebie chętnie, gdyby to było można. Taka dobra, taka miła!...
Weronika, wniósłszy lichtarze, powoli znowu się do rozmowy wtrącała:
— Ma panienka rację, panno Ludwiko, że ją pani tak chwali. Trzebaby mieć zamiast serca, kamień brukowy w piersiach, żeby przeciw niej knuć co złego.
— Dobrze, ale dosyć, nikt się ciebie o zdanie nie pyta — podchwyciła pani Chanteau.
— Lepiejbyś zrobiła, żebyś pamiętała o tem, aby lichtarze były czyste, patrzajno jaki ten obrzydliwy.
Wszyscy wstawali. Chanteau, uciekając przed tą burzliwą rozprawą, zamykał się w swoim pokoju na dole. Obie kobiety zaś poszedłszy na pierwsze piętro, gdzie ich pokoje naprzeciw siebie się znajdowały, rzadko kiedy spać się zaraz kładły. Prawie zawsze pani Chanteau prowadziła na chwilę Ludwikę do siebie i tam zaczynała znowu rozmowę o Lazarze. Kładła przed nią jego portrety w rozmaitych epokach życia, wydobywała nawet dawne pamiątki: ząbek, który mu wyrwano gdy był dzieckiem, wyblakłe włoski z lat niemowlęcych, a nawet dawne ubrania, szarfy od pierwszej komunji, pierwsze spodenki.
— Patrzaj, to jego włosy — rzekła pewnego wieczora — możesz sobie wziąść trochę, mnie o nie nie idzie wcale, ja mam tego dosyć z różnych lat.
Gdy Ludwika kładła się do łóżka, nie mogła zamknąć oczu pod wpływem wirujących myśli o tym chłopcu, którego matka tak go ku niej gwałtem pchała. Przewracała się niespokojnie na posłaniu, bezsenność ją paliła, w cieniach nocy widziała go, widziała tę białą skórę, której delikatność pani Chanteau tak chwaliła. Często nasłuchiwała, czy ponad nią, piętro wyżej, on nie chodzi, a myśl, że zapewne jeszcze czuwa przy chorej Paulince, zdwajała jej gorączkę, tak iż kołdrę zrzucać z siebie musiała.
Na górze rekonwalescencja postępowała powoli. Jakkolwiek wszelkie niebezpieczeństwo już minęło, chora była jeszcze bardzo osłabioną przez ataki dreszczy febrycznych, które zdumiewały doktora. Jak się Lazar wyrażaj, doktorzy są zawsze zdziwieni wobec choroby. On sam z każdą godziną stawał się coraz bardziej zdenerwowanym i rozdrażnionym. Nagłe rozprężenie nerwowe jakiego doznał w chwili szczęśliwego przesilenia, zdawało się wzrastać i przechodzić w jakąś chorobą ciągłego niepokoju. Teraz gdy już nie było walki ze śmiercią, niecierpliwił go brak powietrza w pokoju, gniewały go łyżeczki lekarstwa, które punktualnie podawać trzeba było i wszystkie inne przykrości choroby, w której z początku tak gorący przyjął współudział. Teraz, gdy ona obejść się bez niego mogła, zapadał w nudą próżnej egzystencji i brak zajęcia, w którem zmieniając bezmyślnie miejsce, z rękami założonemi przechadzał się między czterema ścianami pokoju, lub z wzrokiem rozpacznym stawał przed oknem zapatrując się w nie i nic nie widząc. Zaledwie wziąwszy książkę w rękę, siadał przy niej, chcąc niby coś przeczytać, natychmiast karty przewracając ziewać poczynał.
— Lazarze — rzekła pewnego dnia Paulinka — ty byś powinien przejść się trochę. Weroniką by tutaj zrobiła tymczasem to co potrzeba.
Rozgniewał się na tą propozycją. Więc już nie mogła go znieść przy sobie, już go wypędzał? Toby dopiero było pięknie opuścić ją tak samą, nie postawiwszy jej na nogi. Nareszcie uspokoił sią, gdy mu łagodnie tłumaczyła.
— Przecież, żebyś sobie wyszedł trochą na przechadzką, toby się nie mogło nazwać opuszczeniem mnie... Wyjdź dziś popołudniu. Pęknie byśmy wyglądali, gdybyś l kolei ty zachorowali
Niezręcznie jednak dodała:
— Widzą, że ziewasz całemi dniami.
— Ja! ziewam!? — wykrzyknął. — Dla czegóż odrazu nie powiesz, że jestem bez serca... No, pięknej się doczekałem nagrody.
Nazajutrz Paulinka zręczniejszą była. Udała żywe pragnienie widzenia dalszego ciągu prac nad budową grobli i palisad. Wielkie przypływy zimowe nadejdą niedługo mówiła i próbne tamy woda zabierze, jeśli się całego planu obrony nie wykona. Ale Lazar ochłonął już z pierlotnego do tęj sprawy zapału; był niezadowolony z niektórych części swego planu, na które liczył, mówił że potrzeba nowych studjów, nakoniec wyrażał obawy, że kosztorys się przeciągnie, a tymczasem rada jeneralna dotąd jeszcze żadnego na ten cel nie przeznaczyła funduszu. Przez dwa dni pracowała, aby obudzić w nim miłość własną wynalazcy, pytając go, czy pozwoli na to, aby go morze zwyciężyło wobec całej okolicy, która już się śmieje. Co do pieniędzy twierdziła, że pewno będą zwrócone, jeśli on jej pieniądze weźmie, jak to było umówione. Powoli Lazar zdawał się na nowo rozgorączkowywać. Przerobił plany, wezwał cieślę z Arromanches, z którym odbywał długie narady w swoim pokoju, zostawiając drzwi otwarte, aby módz usłyszeć i przybiedz na pierwsze zawołanie.
— Teraz — oświadczył pewnego poranka, całując ją — morze nie złamie nam już nawet takiego drewienka jak zapałka, jestem pewny swego.,. Jak tylko będziesz mogła wyjść, pójdziemy obejrzeć stan robót ciesielskich.
Właśnie Ludwika przyszła na górę dowiedzieć się o zdrowie Paulinki i, gdy ją również całowała, ta ostatnia szepnęła jej do ucha:
— Zabierz go z sobą.
Lazar z początku odmówił; czekał na doktora. Ale Ludwika śmiała się, powtarzała mu, że jest przecie zbyt grzecznym, żeby jej miał pozwolić samej iść do Goninów, u których wybrać miała raki morskie, które chciała posłać do Caen. Przytem dodawała, iż przez drogę będzie miał sposobność rzucić okiem na roboty.
— Idź, zrobisz mi tem prawdziwą przyjemność — rzekła Paulinka. — Weźże go pod rękę, Ludko... Dobrze, teraz kiedy go już trzymasz, to — już go nie puszczaj...
I śmiała się, a oni, żartując, ciągnęli się i popychali, gdy wyszli spoważniała, wychyliła się z łóżka, słuchając odgłosu kroków i śmiechu na schodach.
W kwadrans później weszła Weronika z doktorem 1 zajęła miejsce u węzgłowia Paulinki. Aby nie opuszczać przez to swoich rondli, zbiegała często do kuchni, to znów wracała na górę, spędzając przy łóżku chorej chwile wolne między dwoma sosami. Lazar powrócił wieczorem, lecz wyszedł znowu na drugi dzień, i coraz bardziej dawał siej porywać życiu na zewnątrz, tak, iż nakoniec nie pozostawał w pokoju chorej jak tylko tyle, wiele było potrzeba dla dowiedzenia się o jej zdrowiu. Zresztą Paulinka sama go wypędzała, gdy się zabierał do dłuższego siedzenia. Gdy przychodził z Ludwiką zmuszała ich do opowiadania ich zabaw i spacerów, uszczęśliwiona ich ożywieniem, świeżem powietrzem, które przynosili w fałdach sukien, w zwojach włosów. Zdawali się tak bardzo kolegami, że już ich nie podejrzewała, a gdy spostrzegła Weronikę wchodzącą z lekarstwem, wykrzykiwała wesoło.
— Idź-że sobie, nie dokuczaj mi.
Czasem gdy wychodzili, wołała Ludwiki, polecają je] Lazara jak dziecko jakie.
— Staraj się, żeby się nie nudził. On potrzebuje rozrywki. A idźcie gdzie daleko, nie chcę was dziś widzieć wcale.
Gdy pozostawała samą, zdawała się myślą śledzić ich w dali. Spędzała dni całe na czytaniu, oczekując powrotu sił tak jeszcze osłabiona, że dwie lub trzy godziny siedzenia w fotelu, wyczerpywały ją zupełnie. Często opuszczała książkę na kolana, a marzenie jakieś wiodło ją za kuzynem i przyjaciółką. Jeżeli poszli wzdłuż wybrzeża, myślała sobie, muszą już być około grot, gdzie tak przyjemnie chodzić po piasku w powietrzu słonem po odpływie morza. Książki, które czytała, nudziły ją zresztą; romanse, które w domu się znalazły, historje o miłościach i zdradach upoetyzowane, oburzały jej pewność i raziły to stałe w niej pojęcie, że kto się oddaje, odbierać się nie powinien. Czyż podobna kłamać wobec własnego serca, czyż można przestać kochać to co się obiecało? Odtrącała książkę. Teraz jej zapatrzony wzrok widział tam za murami, daleko, Lazara, prowadzącego jej przyjaciółkę i podtrzymującego jej znużone kroki, widziała ich wspartych o siebie i szepczących coś ze śmiechem.
Lekarstwo panienko — odzywała się nagle Weronika, której gruby głos budził z rozmarzenia Paulinkę.
Po upływie tygodnia, Lazar nie wchodził już nie zastukawszy wprzód do drzwi. Pewnego ranka uchyliwszy drzwi, ujrzał ją siedzącą na łóżku z obriażonemi ramionami i rozczesującą włosy.
— O! przepraszam — rzekł, cofając się.
— Cóż znowu — rzekła — zląkłeś się mnie?
Wszedł więc, ale z obawy żeby jej swą obecnością nie ambarasować, odwrócił głowę podczas gdy kończyła czesanie.
— O, słuchaj! podaj mi kaftanik — rzekła spokojnie — tam, w pierwszej szufladzie... Już teraz jestem zdrowsza, zaczynam być znowu kokietką.
On. pomieszany nie mógł znaleźć kaftanika, znajdował tylko koszule. Ale gdy nareszcie, odwracając oczy, rzucił jej żądane ubranie, podszedł do okna, czekając aż się zapnie pod samą szyję. Przed dwoma tygodniami, gdy była tak bardzo chorą, przenosił ją na rękach jak dziecię, nie wiedząc nawet, że jest nie ubrana, a teraz nawet nieporządek w pokoju go raził. I jej też udzieliło się to jego zakłopotanie i nie żądała już od niego tych drobnych posług około swojej osoby, które jej niedawno bez namysłu oddawał.
— Zamknij drzwi, Weroniko! zawołała pewnego poranku, słysząc odgłos kroków jego w korytarzu. — Sprzątnij to wszystko i podaj mi tę chusteczkę.
Zdrowie Paulinki jednak polepszało się coraz bardziej, Wielką dla niej przyjemnością było, gdy już się na nogach utrzymać mogła, oprzeć się o okno i zdała patrzeć na roboty około tamy. Słychać było wyraźne uderzenie młota, widać było siedmiu czy ośmiu robotników, których czarne sylwetki rysowały się wyraźnie na żółtym piasku wybrzeża, jakby wielkie mrówki. Między przypływem a odpływem popychali się, mocowali ze sobą, uciekając przed wznoszącemi się wodami. Ale Paulinkę najbardziej zajmował biały surducik Lazara i różowa sukienka Ludwiki, odbijające w jasnem słońcu, śledziła ich oczyma, odnajdywała ich zawsze i mogłaby opowiedzieć do najmniejszego prawie gestu co robili przez dzień cały. Teraz gdy roboty postępowały szybko, nie mogli już odchodzić dalej, aż do grot i miała ich ciągle przed oczyma w odległości najwyżej tysiąca metrów, odległością tą zmniejszeni do rozmiarów lalek pod wielką kopułą niebios. Przy wracających jej siłach, w radości powracającego zdrowia, wielką mimo jej wiedzy część zajmowała rozkosz przebywania ciągle razem z nimi.
— A co! to panienkę bawi patrzeć na tych ludzi — powtarzała codzień Weronika, zamiatając pokój. — Bo i prawda, to lepiej jak czytać. Mnie od książki zaraz głowa pęka. A jeszcze jak idzie o to, żeby sobie krew odświeżyć, to widzi panienka trzeba tak jak indyk otworzyć dziób na słońce i łapać je całem gardłem.
Zwykle nie bywała rozmowna, uważano ją nawet za skrytą, ale z Paulinką gawędziła przez przyjaźń w przekonaniu, że ją to rozweseli.
— Dziwna bo to doprawdy robota! Ale niech-tam, byle się to panu Lazarowi podobało. A jak mówią, żeby się podobało, to jeszcze mi się jakoś zdaje, że on już do tego nie jest tak bardzo wyskoczny! Ale to dumna sztuka, upiera się przy swojem, choćby go to na śmierć zamęczyć miało... A zresztą ma rację że pilnuje, bo jak tylko tych pijaków robotników na jedną chwilę z oka spuścił, to mu zaraz kołki na opak wbijają.
Zamachnąwszy energicznie szczotką pod łóżkiem, mówiła dalej:
— A ta księżniczka?...
Paulinkę, która niezbyt uważnie słuchała, budził ten niezwykły wyraz.
— Jaka znowu księżniczka?
— No, przecie panna Ludwika, przecie się tak puszy, jakby Jowiszowi z żebra wyskoczyła... Gdyby panienka widziała w jej pokoju wszystkie te słoiki, pomadki, likwory! Jak tylko wejść, tak zaraz rżnie w nos jak pięścią ten zapach... A jednak ona nie jest taka ładna jak panienka.
— O! ja, moja Weroniko, już jestem sobie prosta wieśniaczka — mówiła Paulinka z uśmiechem. — Ludwika jest bardzo milutka i wdzięczna bardzo.
— Może, ale ciała na niej co nie ma, to nie ma. Widzę ja dobrze jak się myje... gdybym ja mężczyzną była, nie wahałabym się ani na chwilę.
W zapale rozmowy przychodziła do okna 1 opierała się obok Paulinki.
— Niechno panienka patrzy tam na piasku, czy to nie wygląda tak jak kreweta. Prawda, że to stąd daleko i że nie może nam się wydawać taka duża jak wieża ratuszowa, ale przecież mogłaby być do czegoś podobną... O, o! pan Lazar ją podnosi żeby sobie bucików nie zamaczała. Niema tam co w ręku trzymać... Ale są i tacy mężczyźni co kości lubią...
Weronika umilkła odrazu, czując, że Paulinka tuż obok niej zadrżała. Zawsze wracała do tego samego przedmiotu i widocznie język ją świerzbiał, żeby powiedzieć coś więcej. Wszystko co słyszała, co widziała w domu zostawało jej na ustach i dusiło ją: rozmowy wieczorne, w których Paulinki nie szczędzono, śmiechy i spojrzenia ukradkiem zamieniane między Lazarem i Ludwiką, dom cały niewdzięczny chylący się ku zdradzie. Gdyby tak przyszła na górę narazie, zaraz potem jak jakaś zbyt silna niesprawiedliwość oburzyła jej prosty rozsądek, byłaby wszystko wypowiedziała, ale wstrzymywała ją obawa, aby stan zdrowia rekonwalescentki nie pogorszył się na nowo i zostawała w kuchni, drżąc ze złości, rozbijając rondlami, klnąc i zaprzysięgając, że to tak dalej trwać nie może i że nareszcie raz wybuchnąć będzie musiała. Potem gdy przyszła na górę i gdy jej się wymknęło jakieś słówko niepokojące, starała się je zatrzeć i tłumaczyła je z dziwnie czułą troskliwością.
— Bogu dzięki, pan Lazar ich tam nie lubi... kości! Był w Paryżu, ma dobry gust. Niech panienka patrzy, postawił ją znów na ziemi, jakby zapałkę rzucił.
I Weronika, obawiając się, żeby znów czego niepotrzebnego nie powiedziała, chwytała za pióropusz do ścierania kurzu, podczas gdy Paulinka zapatrzona, aż do wieczora wodziła oczyma po horyzoncie za różową sukienką Ludwiki i białym surducikiem Lazara, pomiędzy czarnemi postaciami robotników.
Gdy rekonwalescencja dobiegała do końca, Chanteau doznał gwałtownego ataku podagry, co zdecydowało Paulinkę do zejścia na dół pomimo osłabienia. Za pierwszem wyjściem ze swego pokoju po chorobie, zasiadła u wezgłowia chorego. Jak mówiła pani Chanteau ze złością, dom był prawdziwym szpitalem. Od pewnego czasu mąż jej nie wstawał ani na chwilę z szezlonga, w następstwie powtarzających się ciągle ataków, całe ciało ogarniała choroba. Ból od nóg przeszedł do kolan, potem do łokci i rąk. Mały gruczołek biały przy uchu zniknął; natomiast pokazały się inne większe, wszystkie stawy nabrzmiewały pod skórą okazywały się białe plamki, podobne do oczu raka. Była to już teraz podagra chroniczna, nieuleczalna, podagra, która powoduje ankilozę, łamie i wykrzywia członki.
— O Boże! jakże ja cierpię! — powtarzał Chanteau. — Lewa noga... ojej! lewa noga jest jak z drzewa, nie mogę nią poruszyć, nie czuję jej od stopy aż do kolana... Aj! i łokieć! łokieć mnie palii... Zobacz no...
Paulinka obejrzawszy, znalazła na łokciu lewym nabrzmienie mocno zaognione. Skarżył się przedewszystkiem na ten staw w łokciu, w którym ból stał się niezadługo niepodobnym do zniesienia. Wyciągnąwszy ramie, wzdychał i jęczał nie spuszczając z oka ręki, ręki litość wzbudzającej, z palcami w stawach rozdętemi i skrzywionym wielkim palcem jakby rozbitym uderzeniem młota.
— Nie mogę już wytrzymać, musisz mi pomódz... A już miałem taką wygodną pozycję! I oto znowu zaczyna... tak jakby mi kto przecinał kości piłą... Podnieś-że mnie choć trochę!...
Dwadzieścia razy na godzinę trzeba mu było pomagać zmieniać pozycję. Niepokój ciągły ruszał nim, nieustannie spodziewał się ulgi jakiejś. Ona czuła się jeszcze zbyt słabą, żeby mogła sama go podnieść. Szeptała za jego plecami:
— Weroniko, weź go delikatnie, pomóż mu.
— Nie, nie! — krzyczał. — Weronika nie, niech mnie nie rusza. Ona mną rzuca jak tłomokiem.
Paulinka więc musiała robić wysiłki, pod któremi upadała i chociaż jak najlżej go przesuwała, jęczał tak strasznie, że służąca uciekała. Przysięgała ona, że trzeba być świętą jak panienka, żeby się nie zniechęcić i nabrać wstrętu do takiej usługi, gdyż sam Pan Bóg by uciekł, gdyby usłyszał jak pan wrzeszczy.
Ataki jednak stawały się mniej gwałtownemi, ale nieustawały, trwały dnie i noce, doprowadzając do rozpaczy i przechodząc w torturę przez samą swoją ciągłość i nieustępność. Nietylko już nogę toczył jakiś robak nieznany, całe ciało było jakby pod bezmyślnem tłuczeniem żaru. I nie było już ulgi możliwej, a Paulinka zostawała tylko przy nim, nie mogąc mu nic pomóc, uległa jego kaprysom, ciągle gotowa przesunąć go i poprawić, nie przynosząc mu tem ulgi ani na chwilę. Wreszcie cierpienie czyniło go niesprawiedliwym i brutalnym, krzyczał na nią z wściekłością jak na niezręczną sługę.
— O ty, niezdaro! Jesteś zupełnie tak głupia jak Weronika. Jakże można tak mi wtłaczać palce w ciało! Ręce masz twarde jak żandarmi... Idź precz! daj mi pokój, nie dotykaj mnie już?
Ona nie odpowiadając, z rezygnacją, której nic nadwyrężyć nie mogło, zdwajała łagodność swoją. Gdy go widziała nadto rozgniewanym, chowała się za firanki, żeby się uspokoił, nie widząc jej. Często tak ukryta płakała nie z powodu szorstkości biednego chorego, ale z litości nad strasznem jego męczeństwem, które go tak złym czyniło. I słyszała jak wśród jęków półgłosem mówił sam do siebie:
— I poszła ta bez serca... niepoczciwa... Ach! zdechnę i tylko Minuszka chyba oczy mi zamknie. Przecież to niemożliwe u Boga Ojca, żeby człowieka chrześcijanina tak opuszczano na barłogu... Pewno poszła do kuchni, tam się najada, buljon pije...
Potem, walcząc tak z sobą chwilę, jęczał coraz głośniej i nakoniec decydował się wołać:
— Paulinko! czy jesteś tu gdzie blisko?... Pójdź-że, pójdź-że! sprobój mnie podnieść trochę, już tak dłużej nie wytrzymam... Sprobójmy na lewy bok, co, dobrze?
Rozczulał się chwilami i przepraszał ją za to, że nie był dla mej grzeczny. Czasem znów chciał, żeby wpuściła Maćka, żeby był mniej samotny, wyobrażając sobie, że obecność psa jest mu przyjazną. Ale miał nadewszystko wierną towarzyszkę w Minuszce, która szczególniej lubiła pokoje chorych i teraz spędzała dni na fotelu naprzeciw łóżka. Zbyt gwałtowne jęki zdawały się ją jednak dziwić. Gdy krzyczał, podnosiła się, siadała na ogonie i wytrzeszczała na niego okrągłe swoje oczy, w których malowało się zdziwienie i oburzenie osoby rozsądnej, w swym spoczynku zaniepokojonej. Poco robił tyle hałasu nieprzyjemnego i niepożytecznego zarazem.
Za każdym razem Paulinka, wyprowadzając doktora Cazenove, błagała go za chorym.
— Czybyć pan nie mógł ulżyć mu czemkolwiek... Może kropelka morfiny?... Serce mi się kraje, jak go słyszę.
Doktór odmawiał. Bo i na cóż? Ból uśmierzony chwilowo, gwałtowniejszym się tylko stanie. Kiedy sole salicylowe zdawały się pogarszać stan rzeczy, nie chciał już próbować żadnego lekarstwa nowego. Wspominał tylko, iż spróbuje może leczenia mlekiem jak atak przeminie. Tymczasem zalecał djetę zupełną, napoje chłodzące i nic więcej.
— Tak naprawdę — powtarzał z pewną złością — łakomieć pakuje za dobre kąski. Jadł zwierzynę... O! ja wiem, widziałem pierze!... Sam sobie winien nareszcie, dosyć go przestrzegałem. Niech cierpi, kiedy wiedząc co go czeka, ryzykuje i obżera się!... Ale coby było gorsze i mniej zasłużone, moje dziecko to to, żebyś ty się napowrót musiała do łóżka położyć. Będziesz ostrożna, nieprawdaż? Przyrzecz mi to. Zdrowie twoje wymaga jeszcze wielkiej troskliwości.
Ona jednak nie oszczędzała się wcale, oddawała wszystkie swoje chwile i pojęcie o czasie, o życiu nawet niknęło dla niej w ciągu dni, które spędzała u łoża wuja, mając głowę i uszy przepełnione ciągłym jękiem, od którego drżały ściany zamkniętego pokoju. To przejęcie się było tak wielkie, iż wskutek tego zapomniała o Lazarze i Ludwice, zamieniając z niemi w przelocie tylko pojedyńcze wyrazy i spotykając się z niemi tylko w rzadkich chwilach, gdy w godzinach śniadania lub obiadu przechodziła przez salę jadalną. Zresztą roboty około tamy były już ukończone, deszcze ulewne zatrzymywały młodych ludzi w domu od tygodnia, a gdy jej na myśl nagle przychodziło, że są razem, szczęśliwą była, że ich czuje blisko siebie.
Nigdy pani Chanteau nie wydawała się tak bardzo zajętą. Korzystała, jak mówiła, z zamieszania w jakie paroksyzmy jej męża rzucały cały dom i przeglądała papiery swoje, regulowała rachunki, doprowadzała do porządku korespondencje. Toteż po południu zamykała się w swoim pokoju, opuszczając Ludwikę, która też zaraz szła na drugie piętro do Lazara, gdyż samotność była jej wstrętną, ponieważ sama żadnego dla siebie zajęcia znaleźć nie umiała. Weszło to w zwyczaj, zostawali sami aż do obiadu w tym wielkim pokoju, który tak długo służył Paulince za salę prac i zabaw. Wązkie łóżko żelazne Lazara było tam ciągle ukryte za parawanem, fortepian jak dawniej bielał pod grubą warstwą kurzu, a wielki stół niknął pod masą papierów, książek, broszur. Po środku stołu pomiędzy dwoma zwojami zeschłych traw morskich stała grobla, jakby zabawka z drzewa, wycięta nożykiem z cienkich desek sosnowych i przypominała arcydzieło dziadka, most skomplikowanej konstrukcji w klatce szklannej zdobiący salę jadalną.
Lazar od jakiegoś czasu okazywał się zdenerwowanym. rozdrażnionym. Robotnicy doprowadzili go do rozpaczy; uwolnił się od robót tych jak od zbyt ciężkiego obowiązku, niedoznając wcale radości z tego, że widzi projekt swój urzeczywistniony. Teraz inne zajmowały go projekta, niewyraźne projekta przyszłości, zamiary pozyskania jakiego miejsca w Caen, pomysły dzieł, które go wsławiać miały. Ale wśród tego wszystkiego, nie czynił ani jednego poważnego kroku, zapadając ciągle w bezczynność, która odbierała mu humor i z każdą godziną czyniła go mniej silnym, mniej odważnym. Niepokój ten wewnętrzny zwiększył się jeszcze z powodu wstrząśnienia jakiego doznał wskutek choroby Paulinki. Uczuwał ciągle potrzebę świeżego powietrza; trapiła go jakaś dziwna ekscytacja fizyczna jakby konieczność powetowania minionych cierpień. Obecność Ludwiki zwiększała jeszcze jego gorączkę. Nie mówiła do niego inaczej, jak opierając się na jego ramieniu, a wdzięcznym swym śmiechem w twarz mu parskała. Jej pieszczotliwa kocia układność, powab kobiety zalotnej, całe to przyjacielskie obejście się bez ceremonji i nieufności, drażniło go i upajało do reszty. Doprowadzało go ono do żądzy chorobliwej wobec mnóstwa skrupułów, które w umyśle jego stawały. Przyjaciółka od dziecka, w domu matki, to niepodobna; poczucie uczciwości odtrącało mu ramiona, gdy bawiąc się chwytał ją namiętnie, i gdy krew wrząca do głowy mu uderzała. W tych niby zabawach nie wstrzymywał go nigdy obraz Paulinki. Ona nie wiedziałaby nigdy nic, wszakże mąż nieraz zdradza żonę dla jakiejś służącej. W nocy snuły mu się po głowie dziwne historje, że oddalono Weronikę, która już stała się nieznośną i że służącą została Ludwika, którą znajdował w kuchni, boso, do usług gotową. Jakże życie ile się składa! Toteż od rana do wieczora w okrutnych wybuchach rozwijał swój pesymizm przeciw kobietom i miłości Wszystko złe pochodziło od kobiet głupich, lekkich, uwieczniających ból przez wzbudzanie ciągłego pragnienia, a miłość była oszukaństwem, egoizmen, mającym na celu przyszłe generacje, które żyć nie pragnęły, Cały Schoppenhauer w tych się wyskokach przejawiał z brutalnościami swojemi, które rumieniejącą się panienkę bawiły bardzo i powoli przywiązywał się do niej coraz więcej, prawdziwa namiętność wyradzała się z tych szalonych wzgard, rzucał się w tą nową miłość ze zwykłym sobie zapałem, ciągłe szukając szczęścia, które go zawodziło.
Ze strony Ludwiki były to przez długi czas naturalne manewry kokieterji. Lubiła, żeby się o nią troszczono, lubiła pochlebstwa do ucha szeptane, zachwycały ją uściski rąk uprzejmych mężczyzn; brakowało jej czegoś gdy się nią zajmować przestano. Dziewicze jej zmysły drzemały, trzymała się w granicach zalotnych rozmów i żartów dozwolonych przy każdej bliższej znajomości. Gdy Lazar zaniedbywał ją na chwilę dla napisania listu lub gdy go napadała melancholja, co dość częstem u niego, nawet bez przyczyny bywało, czuła się w jednej chwili tak nie szczęśliwą, że zaczynała go drażnić, wyzywać, przekładając niebezpieczeństwo nad zapomnienie. Potem jednak przejęła obawa, gdy razu jednego gorący oddech młodzieńca we włosach poczuła. Długie lata pobytu na pensji nauczyły ją dosyć, aby wiedziała co jej grozi i od tej chwili żyła w oczekiwaniu zarazem rozkosznem i bojaźliwem możliwego nieszczęścia; nie dlatego, żeby go chociaż cokolwiek pragnęła, ani też dlatego, żeby je sobie wyraźnie w umyśle uprzytomniła, gdyż spodziewała się, że go uniknie — nie przestawała się jednak ciągle na nie narażać, tak dalece jej kobiece szczęście złożone było z tych walk drobnych zalotnych obietnic i oporu.
Na górze w wielkim pokoju sami Lazar i Ludwika, czuli się tembardziej jakby do siebie wzajem należący. Rodzina cała zdawała się wspólnemi siłami popychać ich do zguby, jego chorego z bezczynności i samotności i ją zaniepokojoną szczegółami, jakie pani Chanteau o swym synu jej rozpowiadała. Chowali się oni tam niby dlatego, aby mniej słyszeć krzyki starego, męczonego tam na dole przez podagrę i żyli, nie dotykając książki, nie otwierając fortepianu, jedynie sobą zajęci w ciągłych, bezustannych gawędkach.
W dniu, w którym atak podagry doszedł do swego zenitu, dom cały trząsł się od krzyków chorego. Były to jęki długie, urywane, podobne do ryku zwierzęcia, które zabijają. Po śniadaniu szybko połkniętem w rozpacznem zdenerwowaniu, pani Chanteau uciekła, mówiąc:
— Ja nie wytrzymam, sama krzyczeć chyba zacznę. Gdyby kto o mnie pytał, to jestem u siebie w pokoju zajęta pisaniem... A ty Lazarze zabierz prędko Ludwikę do siebie. Zamknijcie się, staraj się ją rozweselić, bo niech Pan Bóg broni od takich przyjemności, jakich ta biedna Ludwinia tu używa.
Za chwilę słyszano, jak o piętro wyżej zatrzasnęła za sobą drzwi gwałtownie podczas gdy syn jej i młoda dziewczyna szli jeszcze wyżej.
Paulinka powróciła do łoża wuja swojego. Ona jedna była spokojną w współczuciu swem dla jego cierpień. Jakkolwiek tyle tylko mogła zrobić, żeby być przy nim, jednakże, czując, że mu cierpieć łatwiej gdy ją widzi przy sobie chociaż z nią nie mówi, chciała mu przynajmniej tę ulgę przynieść. Godzinami całemi siadywała tak przy łóżku i wzrokiem swoim pełnym litości o ile mogła uspakajała cierpienie. Ale tego dnia z głową przechyloną na poduszce, z rękami opuszczonemi w łokciach przez ból powykręcanemi, leżał tak, nie widząc jej nawet i krzyczał coraz bardziej.
Około czwartej po południu, Paulinka zrozpaczona z sercem ściśnionem poszła do kuchni do Weroniki, pozostawiając drzwi uchylone. Spodziewała się wrócić za chwilą.
— Trzebaby jednak coś zrobić — szeptała. — Mam ochotą spróbować kompresów z zimnej wody. Doktór mówi że to niebezpieczne, ale że czasami pomaga... Trzeba poszukać płótna...
Weronika zdawała się być w strasznym humorze.
— Płótna! a! panienka chce płótna... Dopiero com chodziła na górą po ścierki, to mnie tam przyjęto... Widać, że im nie trzeba przeszkadzać! To niegodziwość!
— Możebyś poprosiła pana Lazara toby ci dał — odpowiedziała Paulinka, nie rozumiejąc jeszcze.
Służąca z wściekłą złością podparłszy się pięściami pod boki wykrzyknęła bez namysłu:
— Co tu z panem Lazarem gadać! Oni tam na górze zanadto są zajęci oboje! Oblizują sobie buzie i o niczem więcej nie wiedzą!
— Jakto? co mówisz! — zawołała młoda dziewczyna, blednąc jak ściana.
Weronika sama zdziwiona tem co powiedziała, chcąc choć już było za późno, powstrzymać słowa, które jej oddawna usta paliły, szukała jakiegoś tłumaczenia, kłamstwa nie mogąc narazie znaleźć nic prawdopodobnego. Pochwyciła Paulinkę za ręce prawie bezwiednie, ale ona gwałtownie jednem szarpnięciem wyrwała jej się z rąk i jak szalona wpadła na schody. Z gniewu i oburzenia drżała konwulsyjnie tak, że służąca nie śmiała iść za nią, strwożona wobec tej twarzy jak marmur białej i zmienionej do niepoznania. Dom cały zdawał się spać, jedne tylko jęki starego rozlegały się wśród martwej ciszy, jaka zalegała górne piętro. Młoda dziewczyna jednem skokiem prawie była na pierwszem piętrze, gdzie wpadła na ciotkę. Ta ostatnia, stojąc w sieni jakby na straży, zastępowała drogę. Wydawało się, jakby tam stała oddawna milcząca i bez ruchu.
— Gdzie idziesz? — zapytała.
Paulinka, dusząc się z gniewu jeszcze bardziej napotkaną przeszkodą, zirytowana nie mogła głosu dobyć.
— Puść mnie, ciotko — zdołała wyjąkać nakoniec.
Wściekłość, malująca się na jej twarzy i gest jaki zrobiła, sprawiły, że pani Chanteau cofnęła się. Usunąwszy tę przeszkodę, z tą samą szybkością puściła się na drugie piętro. Ciotka przerażona podniósłszy w górę ręce patrzyła na nią, ze strachu krzyknąć nawet nie mogąc. Był to nowy atak nerwowej złości, która burzą wybuchała czasami wpośród łagodności charakteru dziewczyny i która, gdy jeszcze dzieckiem była, od zmysłów ją odwodziła. Oddawna już ataków podobnych nie było i ciotka uważała ją za wyleczoną. Ale tchnienie zazdrości obudziło w niej na nowo tę furję i pędziło ją z taką gwałtownością, że chcąc nawet, zatrzymać by się była nie mogła.
Na górze dobiegłszy do drzwi pokoju Lazara, rzuciła się na nie gwałtownie. Klamka się urwała, drzwi otworzyły się z taką siłą, iż z łoskotem uderzyły o ścianę. To co zobaczyła dopełniło miary jej szaleństwa. Lazar trzymał Ludwikę opartą plecami o szafę i namiętnie całował ją po twarzy i szyi; ona tymczasem, tracąc widać siły, osuwała mu się bezbronnie na ramiona.
Nastąpiła chwila osłupienia. Wszyscy troje oniemieli, stali bez ruchu, patrząc się na siebie. Nakoniec Paulinka krzyknęła:
— Ty łajdaczko!
Zdrada kobiety najbardziej ją drażniła. Gestem pogardy odtrąciła Lazara jak dziecko, którego słabość znała. Ale ta kobieta, ona jej przyjaciółka, która jej „ty“ mówiła i która męża jej kradła, korzystając z chwili, gdy ona na dole chorego pielęgnuje!... Schwyciła ją za ramiona, wstrząsała nią, zdawało się, że ją bić będzie.
— Powiedz dlaczegoś to zrobiła!? Popełniłaś nikczemność, rozumiesz!
Ludwika w przerażeniu, nie śmiejąc jej w oczy spojrzeć szeptała:
— To on.. on mnie złapał... on mnie trzymał... ściskał aż mi kości trzeszczały...
— Oni? nie kłami on by się jak dziecko rozpłakał, gdybyś go była choć jednym palcem popchnęła.
Widok miejsca, w którem się to stało, pokoju w którym i ona czuła wrzącą krew w żyłach swoich, pod gorącem tchnieniem młodzieńca, potęgował jeszcze jej zawziętość. Cóż zrobić miała tej kobiecie dla zaspokojenia zemsty swojej. W zakłopotaniu swem, ogłupiały Lazar chciał nareszcie wtrącić się między nie, gdy wtem Paulinka wypuściła z rąk Ludwikę, wstrząsnąwszy nią z taką siłą, że ta ostatnia padła plecami na szafę.
— Słuchaj! nie wiem co się ze mną dzieje! Boje się siebie samej!... Idź precz! wynoś się! precz!
I od tej chwili, miała na ustach tylko ten jeden wyraz; tym wyrazem goniła ją przez cały pokój, wypchnęła do sieni i spędziła ze schodów, policzkując ją tym ciągłym krzykiem:
— Precz! precz! zabieraj rzeczy!... precz!... precz!...
Pani Chanteau tymczasem stała ciągle w tem miejscu, gdzie ją biegnąca Paulinka zestawiła, na pierwszem piętrze nad schodami. Szybkość z jaką odbyła się powyższa scena, nie pozwoliła jej wdać się w sprawę. W tej chwili jednak głos jej powrócił, jednym gestem nakazała synowi, żeby się zamknął u siebie, potem udając zdziwienie, starała się najprzód uspokoić Paulinkę. Ta ostatnia, goniąc Ludwikę aż do drzwi pokoju w którym sypiała, krzyczała ciągle;
— Precz!... precz!...
— Jakto precz? gdzie ona ma iść? głowę straciłaś czy co?
Wtedy młoda dziewczyna głosem przez gniew dławionym, opowiedziała co się stało. Wstręt ją ogarniał, dla jej natury prawej był to czyn najpodlejszy, niegodzien przebaczenia. Czem więcej o tem myślała, tembardziej się unosiła oburzona w swem zamiłowaniu prawdy i wierności uczuć. Kto się oddaje, ten się nie odbiera.
— Precz! pakuj się natychmiast! precz!...
Ludwika przerażona, nie znajdując ani słowa na swoją obronę, już otworzyła szufladę i zaczęła wyjmować swoją bieliznę. Ale pani Chanteau zaczęła się gniewać.
— Zostań Ludwiniu!... Ja tu przecież jestem panią w moim domu! Kto śmie rozkazywać tutaj i wypędzać odemnie moich gości!?... To ohyda, nie jesteśmy przecież przekupkami.
— Więc nie słyszałaś, ciotko!? — krzyknęła Paulinka. — Zaszłam ich tam na górze z Lazarem... całowali się!
Matka wzruszyła ramionami. Cała zawiść jaka się oddawna gromadziła, w jednem nikczemnem podejrzeniu.
— Bawili się, cóż w tem złego? Jakeś była chora i jak cię on pielęgnował, nie wtrącaliśmy nosa w to coście tam mogli robić.
Pod tym ciosem gniew młodej dziewczyny nagle uppadł. Stanęła nieruchoma, blada pod tem oskarżeniem, które przeciw niej się zwracało. Teraz oto ona winną się stawała i ciotka straszne rzeczy zdawała się przypuszczać.
— Co chcesz prze to powiedzieć, ciotko? — szepnęła. — Gdybyś była coś podobnego myślała, niepozwoliłabyś przecież na to tu, pod twoim bokiem.
— E! tożeście przecież już dorośli. Ale wcale nie myślę pozwalać, żeby mój syn trwonił życie w złem prowadzeniu się...
Paulinka na chwilę oniemiała. Wielkie czyste oczy utkwione były w panią Chanteau, która swoje odwróciła. Potem, nagle odwróciła się, idąc do swego pokoju i rzekła głosem krótkim i stanowczym:
— Dobrze, więc ja odjadę.
Cisza znowu zapadła, cisza głucha, przykra, w której dom cały zdawał się pogrążony. A w tym nagłym spokoju, jęk wuja rozległ się znowu, jakby ryk zwierza konającego i opuszczonego. Bezustannie ciągle jęk ten się wzmagał, potężniał, wyrywał się z pośród innych szmerów, które nakoniec całkiem opanował.
Teraz pani Chanteau żałowała wyrazów, które jej się wymknęły, czuła, że ta obraza jest nie do przebaczenia i doznawała wielkiego niepokoju na myśl, że Paulinka wprowadzić może w wykonanie groźbę swego natychmiastowego wyjazdu. Z taką jak ona, wszelkie awantury stawały się możliwe. A cóż powiedzą o niej i o jej mężu, gdy wychowanka ich po drogach, które przebiegać będzie rozpowiadać zacznie historje swego zerwania. A może zechce się schronić do doktora Cazenove. Toby dopiero był skandal na całą okolicę. W głębi tego całego zakłopotania pani Chanteau, tkwiła jednak głucha bojażń przeszłości, strach wobec utraty pieniędzy, która przeciw nim świadczyć może.
— Nie płacz, Ludwiniu — powtarzała w nowym gniewu przystępie. — Widzisz jak nas znowu urządziła ta niewdzięczna! I to ciągle takie gwałtowności, niepodobna tyć w spokoju... Poczekaj, postaram się uspokoić to wszystko.
— Błagam panią — przerwała Ludwika — puść mnie ja pojadę... Cierpiałabym nadto gdybym została... Ona ma rację, ja pojadę.
— W każdym razie nie dziś, muszę cię przecież oddać ojcu.. Poczekaj, zostań w twoim pokoju, pójdę ja na górę dowiem się czy się naprawdę wybiera.
Pocichutku pani Chanteau poszła podsłuchiwać pode drzwi Paulinki. Słyszała ją przebiegającą pokój szybkiemi krokami, otwierającą i zamykającą szuflady. Przez jedną chwilę miała myśl wejść i wywołać scenę wzajemnych tłumaczeń, po której wszystko utonęłoby we łzach. Ale bała się; czuła, że jąkać się będzie i rumienić wobec tego dziecka i to zwiększało jej nienawiść. Zamiast zastukać więc, zeszła do kuchni jak najciszej, starając się przygłuszyć odgłos swoich kroków. Nowa myśl przyszła jej do głowy.
— Słyszałaś jaką nam scenę panienka wyprawiła znowu? — zapytała Weroniki, która zapamiętale poczęła szorować rondle.
Służąca jakby zagłębiona w swojej czynności nie odpowiadała ani słowa.
— Staje się nieznośna. Ja już nic z nią poradzić nie mogę... Wyobraź sobie, że jej się teraz zachciało opuścić nas... Tak, teraz tam na górze pakuje się... A możebyś poszła do niej, ty Weroniko? możebyś spróbowała jej przeperswadować?
A gdy ciągle nie odbierała żadnej odpowiedzi, zapytała;
— No cóż, czyś ogłuchła?
— Co miałam ogłuchnąć, słyszę dobrze, a jeśli nie odpowiadam, to dlatego, że nie chcę odpowiadać! — krzyknęła nagle Weronika, hamując się jeszcze, ale już trąć lichtarz z taką siłą, że sobie palce kaleczyła. — Ma rację, że chce wyjechać! gdybym ja była na jej miejscu, dawno by mnie tu nie było.
Pani Chanteau słuchała z otwartemi ustami, oszołomiona tym niespodziewanym potokiem słów.
— Ja tam proszę pani nie lubię gadać, ale mnie za język nie trzeba ciągnąć, bo już jak gadam to gadam... To tak... kiedyście ją tu przywieźli tę małą, byłabym ją do morza rzuciła, to prawda, ale nie mogę ścierpieć jak się dokucza ludziom, a wy ją męczycie tutaj tak, ze nareszcie przyjdzie do tego, że którego dnia, pierwszy kto jej dotknie po łbie odemnie dostanie... Aha! ja sobie z was drwię! możecie mnie służbę wymówić, ale się ona odemnie pięknych rzeczy dowie! Tak, tak, powiem, wszystko jej powiem, wszystko coście jej zrobili, wy niby poczciwi!...
— Milcz-że już ty szalona — szepnęła pani zaniepokojona tą nową sceną.
— Nie! nie będę milczała... To już zanadto podle, rozumie pani! Już od kilku lat w gardle mnie to piecze. Czy to nie dosyć dla was, żeście jej pieniądze zabrali, jeszcze wam było potrzeba serce jej poćwiartować... Ho! ho! nie głupiam ja, widziałam dobrze jakeście to mechanizowali!... A i tamten, pan Lazar, może tam i nie tak bardzo chytry, ale nie wiele więcej wart i on by ją uśmiercił przez samolubstwo... dla tego tylko, żeby się nie nudził... Oj, nędza, nędza! Już się tak czasem ludzie rodzą na to, żeby ich drudzy pożerali.
Czyszczony lichtarz wypadł jej z ręki; schwyciła rondel, który pod uderzeniami jej ścierki huczyć zaczął jak bęben. Pani Chanteau przez chwilę myślała, czyby jej odrazu nie wyrzucić za drzwi, ale zdołała się przezwyciężyć i zapytała jej o ile mogła najspokojniej.
— A więc nie chcesz iść na górę pomówić z nią... To dla jej dobra, żeby jej przykrości oszczędzić.
Weronika znowu milczała. Nakoniec mruknęła:
— Dlaczego nie mam iść, co rozsądek to rozsądek, co się robi w złości to zawsze nie wiele warto.
Umyła sobie ręce, potem odwiązała brudny fartuch. W chwili, gdy nareszcie zdecydowała się otworzyć drzwi do sieni dla wyjścia na schody, rozległ się krzyk płaczliwy. Był to bezustanny jęk chorego, bolesny i denerwujący. Pani Chanteau, która szła za nią, korzystając z tego, dla poddania jej myśli, dodała półgłosem z naciskiem.
— Powiedz jej, że przecie nie może opuszczać pana w takim stanie w jakim się znajduje, rozumiesz?
— O! co to, to prawda — przyznała Weronika — wrzeszczy to wrzeszczy.
Poszła na górą, podczas gdy pani wyciągnęła głowę, nadsłuchując w kierunku pokoju męża, ale drzwi otworzyć nie chciała. Jęki biedaka rozbijały się w klatce schodowej, potęgowane jeszcze bardziej jej próżnią. Na górze służąca znalazła panienkę już prawie do drogi gotową. Zawiązała ona w mały pakiecik trochę niezbędnej bielizny, zdecydowana przysłać nazajutrz ojca Malivoira z wózkiem. Była uspokojoną, jeszcze bardzo blada, zrozpaczona, z sercem zbolałem, ale rozumiejąca rozsądnie bez uniesień gniewu.
— Ona, albo ja — odpowiadała na wszystko co jej mówiła Weronika, unikając nawet wymówienia imienia Ludwiki.
Gdy Weronika przyniosła tę odpowiedź pani Chanteau, ta ostatnia była właśnie w pokoju Ludwiki, która ubrała się i uparcie chciała odjeżdżać natychmiast, drżąca, przerażona, trzęsąca się za każdem skrzypnięciem drzwi w domu. Nie było rady, pani Chanteau musiała się zdecydować. Posłała do Verchernont wynająć wózek piekarza i postanowiła sama odwieźć młodą dziewczynę do jej ciotki Leonji, która mieszkała w Arromanches. Przygotowywała Ludwikę, że ciotce opowie się jakąś zmyśloną historję, biorąc za pretekst gwałtowność paroksyzmu pana Chanteau, którego krzyki są nie do zniesienia.
Po wyjeździe obu kobiet, które Lazar wsadził do bryczki na podwórzu, Weronika z przedsionka pełnym głosem wykrzyknęła:
— Już można zejść, panienko! już niema nikogo!
Dom zdawał się opróżniony, głęboka cisza znowu zapadła, a jęki chorego tem głośniejszemi się zdawały. Gdy Paulinka znajdowała się na ostatnim stopniu schodków, Lazar który wchodził do sieni z podwórza, znalazł się z nią oko w oko. Drżenie nerwowe wstrząsnęło całem jego ciałem. Zatrzymał się sekundę, chciał zapewne wyspowiadać się, prosić o przebaczenie, ale łzy głos mu zatamowały, rzucił się gwałtownie na schody, nie mogąc wymówić ani słowa. Ona z oczyma suchemi, z powagą na twarzy weszła do pokoju wuja.
Na poprzek łóżka leżąc, Chanteau wyciągał ręce, a głowę na poduszki miał wywróconą. Nie śmiał się już ruszyć, może nawet nie spostrzegł nieobecności siostrzenicy, leżał bowiem z zaciśniętemi powiekami i otwartemi ustami, z których ciągły krzyk wychodził. Żaden hałas z domu nie dochodził do niego, jedyną jego myślą było krzyczeć i jęczeć dopóki tchu stanie. W końcu krzyk ten rozpaczliwy i dla Minuszki stał się nieznośnym. Dzieci jej czworo wyrzucono właśnie tego ranka, a ona niepomna mruczała, siedząc poważnie na fotelu.
Gdy Paulinka zajęła swoje miejsce przy łóżku, wuj krzyczał tak strasznie, że kotka wstała, strzygąc niespokojnie uszami. Wpatrzyła się w niego z oburzeniem osoby rozsądnej, której mącą spokój. Jeżeli mruczeć już spokojnie nie można, to życie staje się niemożliwe! I zadarłszy ogon do góry, wyniosła się z pokoju.

V.

Gdy Pani Chanteau powróciła wieczorem na kilka minut przed obiadem, nie było już mowy o Ludwice. Weronika zawołana, jakby nigdy nic, zdjęła jej trzewiki. Lewa noga ją bolała.
— Nie dziwota — mruczała służąca — toć przecie spuchnięta.
W istocie, szwy bucików odznaczyły się czerwono na nabrzmiałem i białem ciele. Lazar, który wszedł właśnie obejrzał nogę.
— Musiałaś za dużo chodzić, matko — rzekł.
Odpowiedziała że nie, że zaledwie przeszła przez Arromanches piechotą, zresztą mówiła, tego dnia chodzićby nie mogła wiele, gdyż duszenia, na jakie cierpiała od kilku miesięcy, bardzo się zwiększyły. Wreszcie zaczęła się skarżyć na buciki.
— Ci szewcy nie mogą się zdecydować, żeby zrobić trzewiki dosyć na podbiciu wysokie!... Istna tortura jak tylko jestem tak ściśnięta.
Gdy włożyła pantofle, nie bolało ją już nic i przestano się też niepokoić. Na drugi dzień opuchnięcie ogarnęło kostkę, ale nocy następnej zniknęło zupełnie.
Minął tydzień. Od pierwszego obiadu wieczorem w dniu katastrofy, gdy matka, syn i Paulinka stanęli znów wobec siebie, wszyscy usiłowali powrócić przynajmniej pozornie do swych min codziennych. Do tego co się stało, nikt nie chciał powracać i zdawało się, że wszystko jest tak jak było. Życie rodzinne machinalne toczyło się dalej, z czułościami zwyczajnemi, ze zwykłemi dzień dobry i dobranoc i pocałunkami z roztargnieniem o stałych godzinach zamienianemi. Ulgę jednak wszystkim przyniosło, gdy nareszcie starego Chanteau w fotelu do stołu przywieziono. Po tym paroksyzmie kolana pozostały sztywne i niepodobna mu było stanąć na nogi. Niemniej jednak z rozkoszą używał względnego spokoju, w jakim teraz zostawał i tak dalece był tem przejęty, że go w jego samolubnem zadowoleniu nie obchodziły radości i smutki otaczających. Gdy pani Chanteau chciała mu raz wytłumaczyć przyczynę przyspieszonego wyjazdu Ludwiki, błagał ją, żeby mu nie mówiła o tych smutnych rzeczach. Paulinka, gdy już nie była przykuta do łóżka chorego, starała się być ciągle czemś zajętą, kryjąc z trudem swój niepokój. Wieczory szczególniej były przykre, kwas jakiś wydobywał się z pod maski zwykłego spokoju. Była to niby ta sama dawna egzystencja z powtarzającemi się faktami codziennemi, ale po pewnych gestach nerwowych, nawet po milczeniu przedłużanem mimowoli, wszyscy czuli jakieś zadraśnięcie wewnętrzne, ranę, o której nie mówili, a która się ciągle jątrzyła.
Lazar z początku pogardzał sobą, wyższość moralna Paulinki tak prawej, tak sprawiedliwej, przepełniała go wstydem i gniewem zarazem. Dlaczegóż nie miał odwagi otwarcie wyznać jej wszystkiego i żądać przebaczenia? Byłby jej opowiedział tę historję całą, poryw namiętny dała, powab kobiety zalotnej, który go upił, a ona zanadto miała umysł rozwinięty, żeby zrozumieć tego nie miała. Ale go ciągle wstrzymywało jakieś zakłopotanie, którego pokonać nie mógł. Obawiał się, że się jeszcze bardziej zmniejszy przed nią w tem tłumaczeniu, w którem jak dziecko jąkać się będzie i rumienić. Potem w głębi tego wahania tkwiła obawa popełnienia nowego kłamstwa, gdyż widmo Ludwiki prześladowało go ciągle, stawała mu na oczach nieustannie; odczuwał żal namiętny, że się już nie powtórzy ta chwila, kiedy pod pocałunkami jego z sił opadająca, tuliła się w jego ramionach. Mimowolnie długie jego przechadzki prowadziły go ciągle w stronę Arromanches. Pewnego wieczora dotarł aż do domu cioci Leonji, włóczył się koło parkanu i uciekł nagle na brzęk otwierającego się okna, cały wzruszony złym czynem jaki chciał popełnić. To właśnie poczucie swej niegodności zwiększało jego zakłopotanie, sądził się surowo, a zabić żądzy nie zdołał. Nigdy jeszcze jego chwiejność tyle mu cierpienia nie zadała. Pozostało mu tylko tyle uczciwości i siły, że unikał Paulinki, aby oszczędzić sobie ostatniego upadku, fałszywych przysiąg. Może kochał ją jeszcze, ale wyzywający obraz tamtej, stawał ciągle między niemi, mażąc przeszłość, zawalając drogę do przyszłości.
Paulinka ze swej strony czekała, czekała żeby się wytłumaczył. W pierwszej chwili gniewu przysięgała sobie, że mu nie przebaczy, później płakała w skrytości, że on przebaczenia nie potrzebuje. Dlaczegóż milczał, dlaczego zgorączkowany, był ciągle poza domem, jakby nie chciał z nią zostać sam na sam? Była gotową wysłuchać go, zapon nieć o wszystkiem, gdyby okazał chociaż trochę żalu. Oczekiwane tłumaczenie nie nadchodziło jednak i z każdym dniem zdawało się, że zerwanie jest zupełniejsze. Pracowała myślą, przechodziła z jednego przypuszczenia w drugie, a tymczasem duma trzymała ją w odosobnieniu i w miarą jak przykre dni upływały, starała się być coraz zimniejszą, jakby wyższą nad niedole, które trapiły dom cały. Niezadługo przezwyciężyła się tak dalece, że odzyskała pozory dawniejszej ruchliwej panienki bez żadnego cierpienia wewnętrznego, może tylko zbyt poważnej. Ale ten piękny spokój i powaga, kryły męczarnie bezustanne. Płakała wieczorem w swoim pokoju, łkania swe w poduszkach głusząc. Nikt nie mówił o ślubie, chociaż wszyscy widocznie o nim myśleli. Jesień się zbliżała. Cóż się teraz stanie? Nikt nie chciał wyrażać zdania swego, zdawało się jakby wszyscy odkładali decyzję na później, gdy będą śmieli o tem mówić znowu.
Była to właśnie ta epoka życia pani Chanteau, w której traciła ona zewnętrzny swój spokój. Od dawnych czasów staczała ze sobą walki wewnętrzne, ale głucha praca, która mroczyła wszystkie najlepsze jej uczucia, zdawała się dobiegać najwyższego perjodu zniszczenia i nigdy nie była tak nierówną w postępowaniu, tak zdenerwowaną, tak wzburzoną jakąś nerwową wściekłością. Konieczność panowania nad sobą potęgowała jej rozdrażnienie. Cierpiała na pieniądze; była to jakby gorączka pieniędzy wzrastająca ciągle, w końcu niebezpieczna, pochłaniająca sobą wszystko, głowę i serce. Ciągle irytowała się na Paulinkę, teraz oskarżała ją o wyjazd Ludwiki jak o kradzież wyrządzoną jej synowi. Była to rana krwawiąca się ciągle i nie gojąca się. Najmniejsze fakta nabierały ogromnego znaczenia, nie mogła zapomnieć tego gestu Pauliny, tego krzyku „precz“ i wyobrażała sobie, że ją samą tak wypędzano, że wyrzucono na ulicę rozkosz i majątek rodziny, w nocy gdy wpół senna i zgorączkowana rzucała się w łóżku, dochodziła do tego, iż żałowała, że śmierć nie uwolniła ich od tej przeklętej Pauliny. Rozmaite plany w głowie jej walczyły, to gwałtowne środki, to hypokryzja, skomplikowane obliczenia i nie mogła znaleźć rozsądnego środka pozbycia się młodej dziewczyny. Jednocześnie przez reakcję zwiększała się jej czułość dla syna, uwielbiała go więcej niż kiedykolwiek, więcej może nawet niż wtedy, gdy był w kolebce, gdy cały do niej należał, gdy się cały w jej mieścił ramionach. Od rana do wieczora śledziła go niespokojnemi oczyma. Potem, gdy zostawali sami, całowała go, błagała żeby się nie martwił.
— Nieprawdaż, — mówiła, — nie ukrywasz nic przedemną jak jesteś sam, nie płaczesz — i zaklinała mu się na wszystko, że to się ułoży, że ona raczej podusi innych własnemi rękami, aby on tylko był szczęśliwy.
Po dwóch tygodniach tych walk okrutnych, twarz jej przybrała bladość wosku, chociaż jednak nie schudła. Dwa razy już opuchlina nóg wracała i znowu znikała.
Pewnego ranka, gdy odgłosem dzwonka zawołana Weronika przyszła, pokazała jej obrzękłe przez noc nogi powyżej kolan.
— Patrz co się dzieje! to dopiero przyjemność!... A ja dziś właśnie chciałam wyjść... i teraz będę musiała leżeć, ale nie mów nic, nie trzeba niepokoić Lazara.
Nie zdawała się wcale przerażoną, mówiła o tem jak o prostem zmęczeniu i cały dom sądził, że jest to jakaś chwilowa niedyspozycja. Lazar wyszedł z domu na wybrzeże, a Paulinka czując obecność swoją nieprzyjemną, nie wchodziła na górę. Chora więc, leżąc w łóżku, przed służącą wylewała całą żółć oskarżeń przeciw młodej dziewczynie; już wytrzymać nie mogła. Nieruchomość na jaką była skazaną, bicie serca, które ją dusiło za każdem poruszeniem, zdawały się powiększać szaloną jej wściekłość.
— Co ona tam robi na dole!... Znowu nam jakieś nieszczęście gotuje... Ona by mnie w łyżce wody utopiła... zobaczysz, że choćbym umierała, to mi łyżki napoju nie poda.
— Przecież ją pani sama od siebie odpycha — od powiedziała Weronika.
— Nie gadaj, ty jej nie znasz! niema gorszej hypokrytki na świecie. Wobec ludzi udaje dobre serce, a w gruncie toby cię zjadła!... Tak, tak poczciwa Weroniko, tyś jedna jasno widziała w dniu kiedym ją przywiozła. Gdyby była jej noga tu nie postała, nie byłoby z nami tak jak jest... i ona nas dobije; pan cierpi jak potępieniec od czasu jak ona się nim opiekuje, we mnie się krew w kwas zmieniła tak mną pomiata, a już mój syn, ten głowę traci...
— Jak to można mówić, proszę pani!... Ona taka dla państwa wszystkich dobra i grzeczna.
Do wieczora tak pani Chanteau, dając wolę językowi, ulgi w tem szukała. Wszystko w tych skargach przebiegła i wypędzenie Ludwiki, a pieniądze przedewszystkiem. toteż gdy Weronika po obiedzie zejść mogła i gdy zastała Paulinkę w kuchni zajętą myciem i wycieraniem naczyń, z kolei ona też wypowiedziała co jej na sercu ciężyło. Od dawna już zwierzenia swe i całe oburzenie jakiem była przejęta powstrzymywała jak mogła, ale tym razem wyrazy płynęły jakby własną siłą.
— Co to panience po tem! Jeszcze się panienka troszczy o ich talerze! Żebym tak ja na panienki miejscu była, toby tu już nie było nic, tylko same skorupy!
— Dlaczego? — zapytała młoda dziewczyna ze zdziwieniem.
— Dlatego, że żeby tu panienka nie wiem co robiła, to i tak tyle nie narobi złego, ile oni bez tego gadają.
I zacząwszy od tego, cofała się aż do najdawniejszych czasów.
— Bo by to sam najcierpliwszy Pan Bóg wpadł w gniew! Wyssała pieniądze panienki grosz po groszu i to w taki brzydki sposób, że już gorzej nie można. Ktoby patrzył, toby słowo daję pomyślał, że ona panienkę żywi i utrzymuje. Jak te pieniądze kładła do biurka, to wyprawiała z niemi dziwne nabożeństwa, jak gdyby panieństwa swojej córki strzedz miała, co jej jednak nie przeszkadzało, że swoje haczykowate palce, często w szufladkę pakowała. A szelmostwo dopiero! to ci grała komedję, żeby panience w głowę wsadzić tę głupią fabrykę! A potem przy pieniądzach panienki rosół gotowało! Oho! to panienka nie wie, gdyby nie to, byliby z głodu pozdychali! Toteż drżała jak mysz pod miotłą, jak tamci z Paryża zaczęli się czepiać rachunkowi i miała czego drżeć, do kryminału mogłaby ich panienka wsadzić... i to ją nie poprawiło nawet, do dziś panienkę żre i wydrze do ostatniego grosza... Panienka myśli, że kłamię? Niech panienka patrzy, oto rękę do przysięgi podnoszę, na własne uszy słyszałam i jeszcze tego co najlepsze nie mówię przez szacunek dla panienki... Tak jak i to... jak tam panienka bez duszy leżała na łóżku, co się ona wściekała, że grzebać w szufladzie nie może.
Paulinka słuchała, nie mogąc znaleźć słowa, którymby przerwała ten potok oskarżeń. Często myśl, że rodzina żyje jej kosztem i mimo niechęci ku niej, ją ogałaca, psuła jej dni najszczęśliwsze, ale nie pozwalała sobie nigdy myśleć o tem głąbiej, wolała żyć w nieświadomości, oskarżając się o skąpstwo. Tym razem dowiadywała się o wszystkiem niechcący, a gwałtowność oskarżenia zdawała się jeszcze bardziej powiększać fakta. Z każdem zdaniem sługi budziła się jej pamięć i odbudowywała dawne historie, których znaczenia narazie dokładnie niegdyś nie rozumiała, w myśli odtwarzała sobie dzień za dniem, całą pracą pani Chanteau około jej pieniędzy. Powoli osunęła się na krzesło, jakby nagle wielkiemu zmęczeniu uległa, bolesny uśmiech skrzywił jej usta.
— Przesadzasz — szepnęła.
— Jakto!? ja przesadzam! — krzyknęła gwałtownie Weronika. — To jeszcze nie najgorsza rzecz te pieniądze, to nie to, co mnie najwięcej oburza; ale czego ja jej nie daruję, to tego, że panience odebrała pana Lazara, którego jej wprzód sama podsunęła... ha! ha! już dla niej panienka była za biedna, jej potrzeba dziedziczki! Co? cóż panna na to? najprzód rabują, a potem pogardzają bo więcej obrabować nie mogą. Nie! nie będę milczała, nie ćwiartuje się ludziom serca, jak im się wprzódy kieszenie wypróżniło. Kiedy panienka kochała swojego kuzyna i kiedy powinien był przynajmniej swojem przywiązaniem zapłacić za wszystko, to obrzydliwość bierze! to podle okraść i na tem panienkę... A to wszystko ona zrobiła, tak, ona, ja widziałam i słyszałam. Tak, co wieczór napompowywała małą, rozpalała ją do swojego gagatka rozmaitemi gadaninami... Tak prawda, jak się ta lampa tu przed nami pali, że to mu ją ona na szyję rzuciła! Co to zresztą gadać, byłaby im dopomogła we wszystkiem, byle tylko małżeństwo między niemi stało się koniecznem. Oho! nie jej to wina, że się na tem tylko skończyło. Broń-że ją teraz panienka, kiedyś przez nią obdarta i kiedy przez nią płaczesz po nocach jak jaka Magdalena, bo ja to dobrze słyszę ze swojego pokoju i już się chyba rozchoruję z tych wszystkich niegodziwości i niesprawiedliwości.
— Milcz! błagam cię — wyszeptała młoda dziewczyna z trudnością. — To mnie zanadto boli.
Grube łzy spadały jej po policzkach. Czuła że dziewczyna nie kłamie, wszystkie jej podeptane uczucia krwią się broczyły, każda przypominana scena stawała jej wyraźnie przed oczyma; widziała jak Lazar ściskał w objęciach Ludwikę i jak pani Chanteau czatuje pode drzwiami.
— Mój Boże — myślała — cóżem czyniła żeby mnie wszyscy zdradzili, kiedy ja wszystkim im tak wierną jestem! Zdawało jej się, że przepaść jakaś przed nią się otwiera, w którą zapada się jej pragnienie życia, rozkosze jej i nadzieje.
— Błagam cię, milcz! to mnie zabija.
Weronika zaniepokojona, ale wstrzymać się nie mogąca, mruczała jeszcze:
— Nie dla nich, dla panienki to robię, że nie mówię więcej... I teraz leży tam od rana i użera jak pies na panienkę! Cierpliwości mi się przebrało nakoniec, krew mi się w żyłach gotuje jak słyszę, jak zawraca na złe to wszystko dobre, co panienka dla nich zrobiła... Słowo honoru daję, ona szczeka żeś ich panienka zrujnowała, żeś jej panienka syna zabiła!... Może panienka nie wierzy, to można iść pode drzwi i słuchać.
Potem, gdy Paulinka wybuchnęła głośnym płaczem, Weronika przestraszona chwyciła ją za głowę, poczęła włosy jej całować.
— Już nie, nie panienko, już nic nie powiem, już milczę... A jednak trzeba, żeby panienka wiedziała, bo to doprawdy głupio tak się dać zwodzić... Już cicho, już ani słówka, niech się panienka uspokoi.
Przez chwilę panowała cisza. Służąca gasiła niedopalone węgle na kominie, ale nie mogła się powstrzymać i rzekła jeszcze:
— Już ja wiem od czego ona pęcznieje, to jej złość wlazła w kolana.
Paulinka, która oszołomiona tem wszystkiem, co słyszała, siedziała z ociężałą od bolesnych myśli głowa, utkwiwszy oczy w dwie tafle posadzki, usłyszawszy ostatnie słowa, podniosła oczy. Dlaczego Weronika to mówi, czyżby puchlina znowu wróciła!?
Służąca zakłopotana musiała zdradzić tajemnicę pani. Pozwoliła ona sobie sądzić ją, ale posłuszną jej zwykle bywała. Teraz powiedzieć musiała, że z nocy obiedwie nogi były spuchnięte i, że pani nie kazała tego mówić przed panem Lazarem. Podczas, gdy służąca dawała te objaśnienia, wyraz twarzy Paulinki zmienił się, rodzący się niepokój spędzał wyraz przygnębienia i smutku. Pomimo to wszystko co słyszała, przerażała się symptomatem, którego znała doniosłość.
— Nie można jej tak zostawić! — zawołała, zrywając się z miejsca. — To niebezpieczne!
— Ale ba, niebezpieczne; — wykrzyknęła brutalnie Weronika. — Wcale nie wygląda na niebezpiecznie chorą i o niebezpieczeństwie ani myśli, kontenta, że może źle mówić o innych i że się w pościeli wylęga jak jaki basza turecki... Zresztą teraz śpi, trzeba poczekać do jutra, właśnie jutro doktór będzie w Bonneville, to jego dzień...
Nazajutrz niepodobna było już ukryć przed Lazarem stanu jego matki. Całą noc Paulinka nadsłuchiwała, budząc się co chwila i badając uchem, czy niedosłyszy przedzierających się z dolnego piętra jęków. Potem o brzasku zasnęła tak ciężkim snem, iż dopiero około dziewiątej rano jakieś trzaskanie drzwiami postawiło ją nagle na nogi. Gdy odziawszy się naprędce, zbiegła dla dowiedzenia się co się dzieje, napotkała właśnie przy schodach pierwszego piętra Lazara, który wychodził od chorej. Puchlina dosięgała brzucha; Weronika pomimo zakazu, zdecydowała się zawiadomić o tem Lazara.
— No i cóż? — spytała Paulinka.
Lazar, na którego twarzy malowało się okropne przerażenie, blady jak śmierć, z początku nie odpowiedział ani słowa. Zwykłym sobie gestem pochwycił podbródek w konwulsyjnie drżące palce. Gdy nareszcie wargi mu się rozwarły, pierwszemi wyrazami jakie mógł wyjąkać były:
— Przepadło!... zgubiona!
Poszedł do siebie na górę jakby nie wiedząc gdzie idzie, Paulinka szła za nim. Gdy się znaleźli w wielkim pokoju drugiego piętra, w którym ona nie była od owej pamiętnej chwili, gdy go tu z Ludwiką w namiętnym szale znalazła, zamknęła drzwi i starała się go uspokoić.
— Cóż znowu!? sam nie wiesz co jej jest! Poczekaj przynajmniej na doktora... Ona taka silna... do ostatnie] chwili przy tej sile jest nadzieje.
Ale on uporczywie, jakby jakiemś przeczuciem wiedziony, powtarzał tylko:
— Zgubiona! zgubiona.
Był to cios nieprzewidziany, który go przygnębił. Rano, gdy wstawał, jeszcze jak zwykle patrzył na morze, ziewając i skarżąc się na to, jak próżną i głupią jest egzystencja człowieka. Potem, gdy matka pokazała mu swoje nogi, widok tych nieszczęsnych członków nabrzmiałych, grubych i bladych zarazem, podobny do pnia ściętego drzewa, przepełnił go rozrzewnieniem i przerażeniem zarazem. Jakto? więc nieszczęście tak nieostrzegając, niespodziewanie w jednej chwili wchodzi do domu! Teraz jeszcze, siedząc na rogu swego wielkiego stołu i drżąc cały, nie śmiał nazwać choroby, którą zdawało mu się, że rozpoznał. Zawsze przerażała go myśl o chorobie serca dla swoich i siebie, a dwa lata studjów medycznych nie przekonały go o równości chorób wobec śmierci. Być dotkniętym w serce, w źródło życia, była to w oczach jego śmierć najstraszniejsza, bezlitosna i tą właśnie śmiercią umrzeć miała jego matka, a w następstwie później pewno i on.
— Nie martw że się tak jeszcze — rozpoczynała znów Paulinka — bywają chorzy na wodną puchlinę, którzy z tą chorobą żyją lat dziesiątki. Pamiętasz panią Simonnot chorowała, chorowała i potem umarła na zapalenie płuc.
Ale on wstrząsał głową odpowiadając, że nie jest dzieckiem, któreby tak łudzić można. Nogi jego zwieszone bezwiednie poruszały się, drżenie całego ciała nieustawało, podczas, gdy oczy miał utkwione w okno. Żywe światło słoneczne wprost w to okno bijące, oślepiało go. Jakby litując się nad nim, pierwszy raz od chwili owego zajścia, pocałowała go w czoło jak dawniej. Byli oto znowu sami w tym wielkim pokoju, w którym wzrośli i gniew wszelki topniał wobec wielkiego nieszczęścia jakie im groziło. Ona otarła oczy, on nie mógł płakać, powtarzał tylko ciągle:
— Jest zgubiona!... zgubiona, tak, zgubiona!
Około jedenastej wszedł doktór Cazenove, jak to zwykł był robić co tydzień, gdy odwiedziwszy chorych swoich w Bonneville, zabierał się do domu. Zdziwił się bardzo znalazłszy panią Chanteau w łóżku.
— Cóź się to stało? kochana pani. Pytał i żartować nawet zaczął. Bo to cały wasz dom taki rozpieszczony, niedługo ambulans z niego zrobicie!
Ale gdy ją zbadał, dotknął, osłuchał, spoważniał bardzo i potrzeba było całej siły przyzwyczajenia jaką posiadał, aby nie okazać przerażenia swojego, zresztą pani Chanteau zupełnie nie miała pojęcia o niebezpieczeństwie w jakiem się znajdowała.
— Spodziewam się, że mnie, doktorze, prędko stąd podniesiesz — rzekła wesoło. Ja się tylko tego boje, żeby to obrzmienie, tak się prędko podnosząc do góry, nie udusiło mnie nareszcie.
— Bądź pani spokojna, to się tak prędko nie podnosi — odpowiedział również, śmiejąc się. Zresztą od czegóż my jesteśmy, nie pozwolimy na to, Lazar, który po ukończeniu oględzin lekarskich, powrócił do pokoju, słuchał tej rozmowy drżąc z niecierpliwości, chcąc z doktorem sam na sam porozmawiać i dowiedzieć się czegoś na pewno.
— Tak, kochana pani — mówił doktór dalej — nie kłopocz się pani, przyjdą jutro, to znów pogadamy, a tymczasem na dole zapiszą lekarstwo.
Gdy zeszli, Paulinka nie wpuściła ich do sali jadalnej, staremu bowiem mówiono ciągle o prostem nadwichnięciu nogi. Przygotowała ona atrament, pióro i papier na stole w kuchni. Wobec ich niecierpliwości i niepokoju doktór Cazenove musiał wyznać, że choroba jest bardzo poważna, ale wyraził to w zdaniach długich i skomplikowanych, z których ostateczny wniosek nie był widoczny. Ten nagły objaw i postąp choroby wprowadzał go w zakłopotanie tak, iż sam wahał się z wydaniem sądu.
— A więc jest zgubiona! — krzyczał Lazar w najwyższem rozdrażnieniu. To serce doktorze, nieprawdaż?
Paulinka rzuciła na doktora błagalnie spojrzenie, które on zrozumiał.
— Serce — rzekł — wątpią... Zresztą chociażby nawet wyleczyć ją z tego zupełnie nie było można, to przy staraniach może pożyć długo.
Młody człowiek niecierpliwie wzruszył ramionami i gestem rozgniewanego dziecka, które chce okazać, że opowiedzianym bajkom nie wierzy.
— I pan nas nie uprzedziłeś, doktorze — mówił. Pan, któryś ją ciągle leczyli... Te straszne rzeczy nie przychodzą przecież tak nagle, niepodobna, żebyś pan nic nie widział!...
— No tak, tak, teraz rozumiem to, na co wprzód wcale uwagi nie zwracałem, nie przypuszczając nic złego.
Lazar uśmiechnął się drwiąco i pogardliwie.
— Słuchaj, mój chłopcze, zdaje mi się, że nie jestem tak głupi jak wielu innych, a jednak nie pierwszy raz mi się zdarza nie przewidzieć choroby z pierwszych nieznacznych jej symptomów i nie pierwszy raz głupieję wobec nagłego rozwoju choroby... Dziwny jesteś i irytujący z twojem żądaniem, żeby wiedzieć wszystko, gdy już i tak dobrze jest, jeżeli można odczytać choć pierwsze litery tych hieroglifów, które mechanizm człowieka opisują. Był rozgniewany, napisał receptę silnemi pociągnięciami pióra, które dziurawiły cienki papier. Widać w nim było w tej chwili dawnego chirurga marynarki. Ale gdy wstał i zobaczył przed sobą Lazara i Paulinkę zrozpaczonych, stojących ze spuszczonemi głowami, twarz jego, pomarszczona od wiatrów na szerokich oceanach, złagodniała.
— Dzieciaki, moje biedne — rzekł — zrobimy co będzie można dla uratowania jej, wiecie, że przed wami wielkiego nie udaję, zupełnie szczerze wam mówię, że nic stanowczego w tej chwili powiedzieć nie można, zdaje mi się jednak, że natychmiastowego niebezpieczeństwa dotychczas niema.
Odjechał, upewniwszy się, że w aptece domowej Lazara znajduje się tinctura digitalis. Recepta nakazywała po prostu nacieranie nóg tą tynkurą i tejże tynktury kilka kropel w wodzie ocukrzonej. Wystarczało to na tymczasem; nazajutrz doktór miał przywieźć pigułki. Mówił też, że może zdecyduje się na puszczenie krwi.
Jednakże Paulinka odprowadziła doktora aż do stopni jego powoziku, chcąc się od niego dowiedzieć istotnej prawdy; ale istotną prawdą było, iż doktór nie mógł stanowczego wyrazić zdania. Gdy powróciła do kuchni zastała Lazara jeszcze odczytującego receptą. Sam wyraz digitalis nowemi przejął go obawami.
— Nie kłopoczcie się państwo tak bardzo — odezwała się Weronika, która chcąc pozostać w kuchni i słyszeć rozmowę z doktorem, wzięła się do skrobania kartofli.
— Doktorzy to wszystko rzeźnicy, kiedy ten nie wie sam co powiedzieć, to pewno nie musi być nic wielkiego.
Tak odbyła się krótka konsultacja nad półmiskiem, na którym kucharka krajała kartofle. Paulinka okazywała się również uspokojoną. Rano, gdy była u ciotki powiedzieć jej dzień dobry, znalazła ją wesołą i dobrze wyglądającą, nie umiera się z takiemi rumieńcami na twarzy. Ale Lazar milczał, obracając receptę w febrycznie drżących palcach. Wyraz digitalis zdawał mu się wypisany ognistemi zgłoskami, matka była zgubiona.
— Pójdę na górę — rzekł nareszcie.
Potem przy drzwiach odwrócił się i z wahaniem zapytał:
— Przyjdziesz tam na chwilkę?
I w jej odpowiedzi jakieś wahanie czuć się dało.
— Boję się zrobić jej przykrość — szepnęła.
Kłopotliwe milczenie zapanowało na chwilę i Lazar poszedł sam, nie dodawszy już ani słowa.
Przy śniadaniu, aby nie niepokoić starego, Lazar bardzo blady usiadł do stołu. Od czasu do czasu odgłos dzwonka wołał Weronikę, która nosiła na górę talerze rosołu, przez chorą zaledwie dotykane. Gdy wracała, opowiadała Paulince, że nieszczęśliwy młody człowiek traci głowę tam na górze. Mówiła, że litość bierze patrzyć jak drży gorączkowo tam przy niej, jak mu się ręce trzęsą, jak jest zmieniony na twarzy, jak gdyby w każdej chwili kiedy jej dotyka, obawiał się, że mu skona w rękach. Około trzeciej służąca znowu poszła na górę i z drugiego piętra, przechylając się przez poręcz schodów zawołała Paulinki, a gdy ta weszła na schody, rzekła jej;
— Powinna by panienka wejść i pomódz mu trochę, a ona niech się tam gniewa jeśli chce! żąda, żeby ją odwrócił na drugi bok, a on się tylko trzęsie i boi się jej dotknąć!... A mnie ona się nawet zbliżyć nie da.
Paulinka weszła. Siedząc szeroko między trzema podusszami pani Chanteau zdawała się jakby rozleniwiałą i przez lenistwo tylko w łóżku leżącą, tylko krótki i trudny oddech zdradzał jej stan chorobliwy. Przed nią stał Lazar, jąkając:
— Więc chcesz mamo, żebym cię przewrócił na prawy bok?
— No tak, posuń mnie trochę... Ach! biedny mój chłopcze, jak ty trudno pojmujesz.
Ale już w tej chwili młoda dziewczyna podnosiła ją i przesuwała.
— Pozwól mnie to zrobić, ciociu, ja się tego przy wuju nauczyłam... No, teraz dobrze?
Pani Chanteau zagniewana pomrukiwała cicho, że ją potrącają. Nie mogła ona zrobić najmniejszego poruszenia bez utrudnienia oddechu i teraz przez chwilę ledwie dyszała, zieleniejąc prawie na twarzy. Lazar cofnął się za firanki łóżka dla ukrycia swojej rozpaczy. Oparł się o ścianę prawie omdlały, dając znak Paulince, że wszystko w nim się rwie i że już więcej nie ma odwagi. Jednak pozostał jeszcze, podczas gdy Paulinka nacierała nogi chorej tynkturą. Odwracał głowę, ale potrzeba widzenia zwracała ciągle jego oczy na te potwornie grube nogi jakby bezwładne masy ciała blado zielonawego, których widok dopełniał miary jego rozpaczy. Toteż, gdy Paulinka zobaczyła go tak zmienionym, uważała za konieczne oddalić go. Zbliżyła się, i podczas gdy pani Chanteau bardzo znużona tem jednem tylko przesunięciem z miejsca na miejsce zasypiała, szepnęła do ucha młodemu człowiekowi:
— Idź ty stąd lepiej.
Walczył z sobą przez chwilę, łzy oczy mu napełniały. Potem ustąpić musiał i, wstydząc się sam za siebie, wyszedł, przerywanym od łkania głosem, mówiąc:
— Boże mój! Boże! nie mogę, nie mogę!...
Gdy pani Chanteau obudziła się, nie zauważyła z początku nawet nieobecności swego syna, umysł jej opanowała jakaś ociężałość, skupiała się sama w sobie przejęta jedyną myślą, egoistyczną potrzebą życia. Jedynie tylko obecność Paulinki ją niepokoiła, chociaż ta ostatnia starała się schodzić jej z oczu, siadała zdaleka, poruszała się i mówiła jak najmniej. Ale gdy ciotka na wszystkie strony głowę wyciągała, uważała potrzebne objaśnić ją kilkoma słowami.
— To ja ciociu, nie niepokój się... Lazar poszedł do Verchemont, gdzie się potrzebował z cieślą widzieć.
— Dobrze, dobrze — mruknęła chora.
— Cioteczka nie jest przecież tak cierpiąca, żeby on miał przez to interesa swoje zaniedbywać, nieprawdaż?
— Rozumie się.
Od tej chwili rzadko już tylko mówiła o swoim synu, mimo uwielbienia jakie jeszcze dnia poprzedniego mu okazywała. Był on przyczyną i celem całej jej egzystencji, obecnie zapominała już o nim. Rozkład sił mózgowych, który już się w niej rozpoczynał, dozwalał już tylko na troskę fizyczną o swoje zdrowie. Przyjęła opiekę siostrzenicy i nie wydawało się, żeby sobie z tego podstawienia sprawę zdawała, zajęta ciągle śledzeniem jej oczyma, jakby w ciągle wzrastającej nieufności wobec krążenia jej około łóżka.
Tymczasem Lazar zszedł do kuchni zrozpaczony, znękany, osłabły. Bał się wszystkiego w domu całym: nie mógł siedzieć w swoim pokoju, którego obszar i pustka przerażały go, nie śmiał przejść przez salę jadalną, gdzie widok ojca czytającego spokojnie dziennik, do łez go wzruszał. Toteż wracał ciągle do kuchni, jedynego kącika, w którym panowało ciepło i życie, pewny, że znajdzie tu Weronikę, jak w dni największego spokoju zajętą swojemi rondlami. Gdy go widziała tak siedzącego przy kominie na krześle wyplatanem i nieustannie na to samo miejsce wracającego, powiedziała mu otwarcie co myśli o tym jego braku odwagi.
— Doprawdy, panie Lazarze, nie wiele pan się możesz przydać w trudnej chwili. Znowu to wszystko spada na barki tej biednej panienki... Myślałby kto, że tu w tym domu nikt nigdy nie chorował; a przecie, żeś pan tak doskonale pielęgnował panienkę, jak niedawno temu dwa tygodnie leżała na górze chora na gardło, cośmy myśleli, że już nie wstanie... co? przecie temu pan zaprzeczyć nie może. Całe dwa tygodnie obchodziłeś się z nią jak i dzieckiem.
Lazar słuchał sam się dziwiąc. Nie pomyślał nawet o tem przeciwieństwie i nie mógł zrozumieć tej niewytłumaczonej rozmaitości sensacji jaką w sobie odkrywał.
— To prawda — powtarzał — to prawda.
— Nie wpuszczałeś pan nikogo do pokoju — ciągnęła dalej służąca, a panienka straszniej cierpiała i jeszcze smutniej było patrzyć na nią jak na panią. Ja jak od niej schodziłam po półgodzinie, to miałam wszystko w sobie przewrócone tak, że kęsa chleba przełknąć nie mogłam... A teraz, kiedy pańska matka leży w łóżku, jakoś inaczej jest, inaczej! Nie możesz jej pan zanieść filiżanki ziółek... Jaka tam jest pańska matka, to jest, ale to zawsze pańska matka.
Nie słuchał już tych ostatnich słów zapatrzony przed siebie w próżnię. Nakoniec szepnął:
— Cóż chcesz, nie mogę... Może właśnie dlatego, że to mama... nie mogę... Gdy ją widzę tak z temi nogami napuchniętemi i mówię sobie, że już jej nic nie pomoże, coś we mnie pęka i krzyczałbym jak zwierzę jakie, żebym nie uciekł z pokoju.
I znowu drżenie całego ciała go porwało. Podniósł z ziemi nóż spadły ze stołu i wpatrywał się w niego bezmyślnie pełnemi łez oczyma. Panowała cisza, Weronika zagłębiała się w garnki swoje dla ukrycia wzruszenia, które i ją ogarniało, nakoniec rzekła:
— Wiesz pan co, panie Lazarze, idź pan sobie trochę na wybrzeże, zawadzasz mi pan tutaj ciągle, kręcąc się pod nogami... A zabierz pan z sobą Maćka, nieznośny pies, nie wie też co z sobą robić i muszę go ciągle pilnować, bo się wydziera na górę.
Nazajutrz jeszcze doktór Cazenove okazał się niepewnym. Nagła katastrofa była możliwą, ale też i przeciwnie, mogło nastąpić polepszenie na czas mniej lub więcej długi, gdyby puchlina się zmniejszyła. Przestał już mówić o puszczeniu krwi, kazał zażywać tylko pigułki, które przywiózł i nieustawać nacierań tynkturą. Jego zachowanie się jakieś smutne, humor gniewny, okazywały, że sam mało ma zaufania do lekarstw w jednym z tych dziwnych wypadków organicznych, których nagły rozstrój wszystkich organów nieudolną i niepotrzebną czynił wiedzę doktora. Mógł tylko konstatować postęp choroby, zresztą zapomniał, że kochana pani Chauteau nie cierpi wcale. W istocie chora nie skarżyła się na żaden ból, nogi tylko były ciężkie jakby ołowiane i przy każdym ruchu tchu jej brakło, ale leżąc na wznak nieruchomo, była jak dawniej spokojna, głos miała jak dawniej silny, spojrzenie żywe wszystkich, a nawet ją samą łudziło. Dokoła niej nikt jeszcze oprócz jej syna nie przewidywał nieszczęścia, widząc ją tak jakoś silną i odważną. Gdy doktór wsiadł do powoziku odjeżdżając powiedział im, aby się na los swój nie skarżyli, gdyż i to już jest łaską dla otaczających i dla niej samej, że nie czuje, iż umrzeć może.
Pierwsza noc była bardzo przykrą dla Paulinki. Napół leżąc na fotelu nie mogła spać, w uszach jej tętnił ciężki oddech chorej. Gdy się na chwile zdrzemnęła, zdawało jej się, że oddech ten wstrząsał domem całym i że się wszystko zawali. Potem, z otwartemi już oczyma, nowych doznawała niepokojów, przebiegając myślą smutne przejścia, jakie od kilku miesięcy życie jej tak przykrem czyniły. Nawet przy tem łożu śmierci, spokój nie wstępował w nią, nie mogła jej jeszcze przebaczyć. W tem półsennem marzeniu cierpiała nadewszystko z powodu zwierzeń Weroniki. Dawna jej gwałtowność, zazdrosne zawiści budziły się znowu wobec myśli, które z trudnością i bólem prawie przetrawiała. Nie być kochaną, o Boże! widzieć się zdradzoną przez tych, których się kocha, nagle zostać na świecie samą, z wzgardą tylko i goryczą dla wszystkich! Otwarta jej rana krwią się broczyła. Nigdy jeszcze tak głęboko nie czuła wyrządzonej jej przez Lazara krzywdy. Kiedy on ją zabił, to teraz wszyscy umierać mogli. I bezustannie rabunek jej pieniędzy i jej serca odtwarzał się w jej umyśle przy równym i ciężkim oddechu ciotki, który jej samej piersi rozrywał.
Nad ranem Paulinka jeszcze walczyła. Uczucie nie wracało i jedynie tylko obowiązek trzymał ją w tym pokoju. Nieszczęśliwą ją to czyniło; czyż i ona złą stać się miała!? Dzień minął w tym niepokoju; krzątała się niezadowolona z siebie, odpychana ciągle nieufnością chorej. Pani Chanteau przyjmowała jej troskliwą opieką mrucząc, śledziła ją okiem podejrzliwem i oglądała się ustawicznie, aby widzieć co ona robi. Jeśli żądała od niej chustki obwąchiwała ją, zanim jej użyła; gdy jej przynosiła butelką z wodą gorącą, dotykała najprzód butelki.
— Co to znaczy? — pytała pocichu młoda dziewczyna służącej. Czy ona sądzi, żebym była zdolna zrobić jej coś złego?
Po odjeździe doktora, gdy Weronika podawała jej łyżką lekarstwa, pani Chanteau, nie widząc swej siostrzenicy, która w szafie szukała bielizny, szepnęła:
— Czy to doktór przygotował to lekarstwo?
— Nie, proszą pani, to panienka.
Skosztowała końcem języka i skrzywiła sią.
— To miedzią czuć.. nie wiem co ja piją... do czego mnie ona zmusza, od wczoraj czują w żołądku smak miedzi.
I nagłym gestem rzuciła łyżeczką na łóżko. Weronika stała chwilą ogłupiała z otwartemi ustami.
— No, co to jest! co znowu, co za myśli?
— Nie mam jeszcze ochoty umierać — rzekła pani Chanteau, opierając znowu głową o poduszki. Słuchaj tylko, płuca mam zdrowe. Ona prędzej niż ja może się na tamten świat wynieść, bo to nie jest zdrowe ciało.
Paulinka słyszała wszystko, odwróciła się jakby rażona w serce i patrzyła na Weroniką. Zamiast iść naprzód, cofnęła się jeszcze bardziej, wstydząc się za ciotką i za jej wstrętne podejrzenie. Dziwna reakcja w niej się odbyła; ogarnęła ją wielka litość wobec tej nieszczęśliwej, którą nienawiść i obawa dobijały i zamiast większej nabrać ku niej niechęci, uczuła w sobie serdeczne rozrzewnienie. Do wieczora okazywała jak największą słodycz i łagodność, zdawała się nie widzieć nawet niespokojnych spojrzeń, które badały jej ręce. Gorącem jej pragnieniem było troskliwością swoją przezwyciężyć niepokój i podejrzenie i nie pozwolić jej konać z temi strasznemi myślami. Zakazała Weronice przerazić Lazara, opowiadając mu o tem. Raz tylko od rana pani Chanteau pytała o swego syna i zadowolniła się pierwszą lepszą odpowiedzą, nie dziwiąc się już, że go nie widzi. Zresztą, mniej jeszcze mówiła o swoim mężu i nie udawała się zupełnie zajmować tem, co on tam robi sam, w sali jadalnej. Wszystko dla niej niknęło, zimno jej nóg zdawało się z każdą minutą więcej ogarniać serce i trzeba było, żeby do każdego obiadu i do każdego śniadania schodziła Paulinka, aby kłamać przed wujem. Tego wieczora nawet Lazara oszukała zapewniając go, że opuchnienie zmniejsza się.
Ale w nocy choroba straszny zrobiła postęp. Nazajutrz, gdy się rozwidniło obiedwie i służąca i młoda dziewczyna uderzone zostały dziwnym wyrazem oczu chorej. Twarz nie zmieniła się i gorączki nie było, tylko inteligencja zdawała się ginąć, jedna myśl stała wyniszczała do reszty ten mózg. Była to faza ostatnia; istota moralnie wyniszczona stopniowo przez jedną, jedyną i wyłączną namiętność dochodziła do szaleństwa.
Ranek przed przybyciem doktora Cazenove był straszny.
Pani Chanteau nie pozwalała już zbliżyć się siostrzenicy swojej do łóżka.
— Pozwól się pielęgnować, ciociu, błagam cię — powtarzała Paulinka. — Podniosę cię, przesunę, tak źle leżysz.
Chora broniła się jakby ją zabijano.
— Nie, nie, masz w ręku nożyczki, zagłębiasz mi je w ciało umyślnie... czuję je doskonale, krew zewsząd mi broczy.
Z sercem żalem przepełnionem, młoda dziewczyna musiała trzymać się zdaleka; upadała ze zmęczenia i bólu serdecznego zarazem, niemożność spełnienia tego, co jej wrodzona dobroć nakazywała, zabijała ją. Aby jakiekolwiek z jej troskliwych zabiegów przyjęte zostały, znosić musiała opryskliwość chorej i oskarżenia, od których łzami się zalewała. Czasem zwyciężona upadała na krzesło, płakała, pracując myślą nad tem, aby wynaleźć sposób przywrócenia dawnego uczucia ciotki dla siebie, dawnej serdeczności, która w szaloną nienawiść się zmieniła. Potem wracała rezygnacja i zdwajając troskliwość, Paulinka jeszcze słodszą, jeszcze łagodniejszą się stawała. Ale tego dnia, ta właśnie zwiększona troskliwość spowodowała wybuch, po którym biedna dziewczyna długo do siebie przyjść nie mogła.
— Cioteczko — mówiła, przygotowując łyżkę lekarstwa już pora zażyć. Wiesz, że doktór nakazywał brać to lekarstwo bardzo regularnie.
Pani Chanteau chciała zobaczyć flaszeczkę, wzięła ją w rękę i powąchała.
— To ta sama co wczoraj?
— Tak, cioteczko.
— No, to ja nie chcę.
Jednakże prośbami i pieszczotami siostrzenica wymogła, że chora zgodziła się zażyć jeszcze jedną łyżkę.
Na twarzy pani Chanteau widoczną była wielka nieufność i jak tylko lekarstwo wzięła w usta, wypluła je natychmiast, w ataku gwałtownego kaszlu, jąkając z trudnością:
— To witriolej! to mnie pali.
Nienawiść ta i obawa Paulinki zwiększały się od dnia, w którym wzięła jej pierwszą sztukę dwudziesto-frankową i wybuchały nakoniec w ostatecznym rozwoju jej choroby w potokach słów szalonych. Nieszczęśliwa Paulinka przerażona tem, czego pojąć nie była w stanie, słuchała, nie znajdując ani jednego słowa na swoją obronę.
— Myślisz, że ja tego nie czuję! Dodajesz miedzi, witriolu do wszystkiego... to mnie właśnie dusi. Dziś rano byłabym wstała, żeby nie to, żeś wczoraj wieczór rozpuściła trochę grynszpanu w buljonie, któryś mi podała. — Tak, już ci zawadzam, jużbyś mnie chciała pogrzebać. Ale poczekaj, jeszcze nie, ja jestem silna, ja jeszcze ciebie pochowam.
Wyrazy te wychodziły z jej ust coraz bardziej zagmatwane. Dusiła się, a wargi jej czerniały tak, że obawiać się trzeba było natychmiastowej katastrofy.
— Ciociu, ach! ciociu — szeptała Paulinka przerażona — gdybyś wiedziała jaką mi boleść sprawiasz!
— Tak, tego chcesz! Może nie!? Oho! znam ja cię dobrze, dawnoś taki plan ukuła. Weszłaś do tego domu jedynie po to, żeby nas wszystkich wymordować i ograbić! Zachciało ci się tego domu, a ja ci przeszkadzam. — A łajdaczko! Powinnam cię była zgnieść pierwszego dnia!... Nienawidzę cię... nie cierpię!...
Paulinka, stojąc nieruchomie, płakała cicho. Jeden, tylko jeden wyraz ciągle wymawiały jej usta, jakby nim zarzuty odeprzeć chciała:
— Boże mój! Boże!
Ale pani Chanteau wycieńczała się, po takim gwałtownym ataku wściekłości, następował przystęp dziecięcej obawy. Głowa jej opadała na poduszki:
— Nie zbliżaj się!... nie dotykaj mnie!... Będę wołała ratunku jeśli się zbliżysz jeszcze na krok. Nie, nie, nie będę piła!... to trucizna!
Chwytała konwulsyjnie w ręce kołdrę, zasłaniała się poduszkami, odwracała głowę, zatykała usta. Gdy jej siostrzenica, nie wiedząc prawie co robi, postąpiła ku niej, chcąc ją uspokoić, krzyczeć zaczęła jak szalona:
— Zastanów się, cioteczko, przecież cię nie zmuszę do picia jak sama nie zechcesz.
— Ty zmusisz, masz w ręku butelkę. O boję się! ja się boję!...
W przestrachu tym i obronie, głowa jej Spadła za nizko, na twarz występować zaczęły, plamy fioletowe, zdawała się konać. Paulinka, widząc to, przestraszona, zadzwoniła na służącą. We dwie z wielką trudnością zdołały podnieść ją i ułożyć na poduszki.
Cierpienie osobiste Paulinki, katusze zazdrości i miłości, wszystko utonęło w tej wspólnej dla całego domu boleści. Nie myślała już o ranie serca swego, która wczoraj jeszcze żywą krwią broczyła; wobec tego strasznego nieszczęścia nie czuła już gniewu ani zazdrości. Wszystko to ogarnęła bezgraniczna litość, chciałaby móc kochać więcej jeszcze, poświęcić się, oddać się cała, znosić niesprawiedliwość i obelgi, byleby tylko ulżyć innym w cierpieniu. Było to odważne pragnienie wzięcia na siebie najgorszej części z życia wszystkich. Od tej chwili cała temu oddana okazywała przy tem łożu śmierci ten sam spokój i rezygnację, jaką miała wówczas, gdy jej samej śmierć groziła.
Ciągle na wszystko gotowa, niczem się nie zrażała. Powróciła nawet jej czułość, przebaczała ciotce swojej jej uniesienia i podejrzenia, żałowała jej tylko i myślą wolała widzieć ją taką, jaką była dla niej dawniej przed laty dziesięciu, owego wieczora, gdy w burzę i zawieja przywiozła ją do Bonneville.
Dnia tego, doktór Cazenove przybył dopiero po śniadaniu, jakiś wypadek, złamanie ręki jednego z dzierżawców w Verchemont zatrzymało go nieco dłużej. Gdy zobaczył panią Chanteau i powrócił do kuchni, nie ukrywał złego wrażenia jakie na nim zrobiła. W kuchni, jak zawsze od początku choroby, przy kominie siedział Lazar w bezczynności, która go rozgorączkowywała i pożerała.
— Już niema żadnej nadziei, nieprawdaż? — zapytał. Czytałem właśnie tej nocy dzieło Bouillauda o chorobach serca!
Paulinka, która właśnie w tej chwili weszła też do kuchni za doktorem, spojrzała znów błagalnie na niego. Pod wpływem tego spojrzenia Cazenove przerwał szorstko młodemu człowiekowi. Zawsze, gdy choroba źle się rozwijała, doktór się gniewał.
— Co tam serce! mój kochany, u ciebie tylko serce na ustach!... Co to można twierdzić!? Mnie się zdaje, że wątroba jest jeszcze bardziej chora! To tylko pewna, że jak się maszyna psuje, to wszystkim kółkom czegoś brak! Płuca, żołądek... no i serce!... Zamiast czytać Bouiilauda po nocach, co się zupełnie na nic nie zda, chyba na to jedynie żebyś sam zachorował, lepiej byś zrobił żebyś spał!..
Jakby się wszyscy w domu zmówili — wszyscy przekonywali Lazara, że matka jego chora jest na wątrobę. On nie wierzył temu, w godzinach bezsenności przerzucał swoje dawne książki; symptomata przeróżne mięszały się w jego niedouczonej głowie, a to tłumaczenie doktora, że organa wszystkie jedne od drugich chorobą są dotknięte, przerażało go jeszcze bardziej.
— Ale ostatecznie, panie doktorze — zapytał z wysiłkiem — jak długo, wedle pańskiego zdania pociągnąć jeszcze może?...
Cazenove zawahał się.
— Dwa tygodnie, może miesiąc... Nie dopytuj się, omylić się mogę i potem będziesz miał podstawę do wyśmiewania się z doktorów, że nic nie wiedzą i nic nie mogą... Straszna rzecz jednak, jak wielkie postępy choroba zrobiła od wczoraj!...
Weronika, która stała obok, wycierając szklanki, spojrzała niedowierzająco na doktora. Jakto, więc to prawda, więc pani jest tak niebezpiecznie chora, że umrzeć może!? to jej się w głowie nie mieściło. Do tej chwili, nie przypuszczała tego wcale, pomrukiwała po kątach, ciągle opowiadając o nieprzetrawionej złości i o tem, że pani chora jest na to, że wściekłości swej usprawiedliwić i wywrzeć na nikim nie może. Wiadomość o istotnem niebezpieczeństwie ogłupiła ją i gdy Paulinka kazała jej iść na górę, aby chorej samej nie pozostawiać, wyszła chwiejnym krokiem, wycierając ręce fartuchem i powtarzając:
— A to dopiero! a to dopiero!
— Doktorze — odezwała się Paulinka, która sama jedna w całym domu przytomność umysłu dochowała — trzebaby też pomyśleć i o wuju moim. Możeby go należało przygotować?!... Niech pan będzie łaskaw wstąpić do niego przed odjazdem.
W tej właśnie chwili wszedł i ksiądz Horteur. Dopiero rano dowiedział się o tem, co nazywał „niedyspozycją pani Chanteau.“ Gdy się dowiedział, że ta niedyspozycja była wistocie groźną chorobą, twarz jego opalona, wiecznie do słońca uśmiechnięta, przybrała wyraz istotnego smutku.
— Poczciwa pani! kochana! Czyż to być może!? Ona, którą jeszcze przed dwoma dniami tak żywą i zdrową widziałem...
Potem, po chwili milczenia zapytał:
— Czy mogę ją zobaczyć?
Rzucił on na Lazara spojrzenie, wiedział bowiem o jego niereligijności i obawiał się odmowy. Ale młody człowiek, przygnębiony nie zdawał się nawet rozumieć, co się dokoła niego robi i mówi. Natomiast Paulinka odpowiedziała mu stanowczo:
— Nie, nie dziś, księże proboszczu. Ciocia nie wie sama jak groźnym jest jej stan, przyjście księdza zatrwożyłoby ją. Jutro może... zobaczymy...
— Dobrze, bardzo dobrze — odpowiedział pospiesznie ksiądz — miejmy nadzieję, że niema nic pilnego. Ale każdy powinien pełnić swój obowiązek, nieprawdaż... Tak oto doktór, który w Boga nie wierzy...
Od paru chwil doktór wpatrzył się w nogą stołu, cały pochłonięty w wątpliwościach, w które zapadał gdy mu się natura wymykała... Usłyszał jednak i ostro przerwał księdzu Horteur.
— Kto proboszczowi powiedział, że ja w Boga nie wierzą! Bóg jest możliwy... nie ma nieprawdopodobieństwa!... Tyle się widzi rzeczy dziwnych, niepojętych!... Kto wie... może?...
Wstrząsnął głową jakby się budził.
— Wie ksiądz co! — mówił dalej — pójdźmy razem odwiedzić poczciwego starego Chanteau... Niezadługo będzie on biedak miał ciężką chwile do przebycia!
— Jeżeli go to rozerwać może — rzekł przyjaźnie proboszcz — zagram z nim parą partji w warcaby.
Obaj przeszli do pokoju jadalnego, a tymczasem Paulinka pośpiesznie pobiegła do chorej. Lazar pozostawszy sam, powstał też, zawahał się, postąpił ku schodom, jakby chciał iść na górę, potem stanął pode drzwiami sali jadalnej, chcąc usłyszeć głos ojca i nie mając odwagi wejść, wreszcie wrócił i oparł sieę o to samo wyplatane krzesło, w rozpaczliwej swej bezczynności!
Doktór i ksiądz zastali pana Chanteau zajętego popychaniem po stole kulki z papieru, zrobionej z jakiegoś prospektu znalezionego w dzienniku. Minuszka, leżąc przy nim, goniła za kulką ową lśniącemi swemi zielonemi oczyma. Gardziła ona tą zbyt prostą zabawką i skurczywszy łapki pod brzuch, nie uważała za potrzebne wysunąć pazurków. Kulka zatrzymała się przez jej nosem.
— A! to wy — rzekł Chanteau. — Poczciwi jesteście, kochani panowie!... ja się tu sam niebardzo bawię. No i cóż doktorze: jej tam pewno lepiej? O! ja się tam nie niepokoję, ona najmocniejsza z całego domu, ona nas wszystkich pochowa.
Doktorowi zdawało się, że nadeszła właśnie dobra chwila do objaśnienia go i przygotowania.
— No tak, stan jej nie zdaje mi się bardzo groźnym. Jednakże, znajduje ją wielce osłabioną.
— Ależ, mój doktorze — wykrzyknął Chanteau — ty jej nie znasz! Ona jest jak stal. Zanim trzy dni upłynie, zobaczysz jak się będzie po domu krzątała.
I w żaden sposób stary zrozumieć nie chciał, potrzebując jak najgłębiej wierzyć w zdrowie swojej żony. Doktór, nie chcąc mu brutalnie powiedzieć jak się rzeczy mają — musiał milczeć. Zresztą było to wszystko jedno można było jeszcze poczekać. Podagra na szczęście pozostawiała go w pokoju relatywnym, bez zbytnich bólów, nogi tylko coraz bardziej były bezwładne tak dalece, iż go było potrzeba przenosić z łóżka na fotel.
— Gdyby nie te przeklęte nogi — mówił — poszedłbym przynajmniej na górę ją odwiedzić.
— Nie myśl o tem, mój kochany panie — rzekł ksiądz Horteur, który ze swej strony myślał o tem jakby swój obowiązek religijny spełnić. — Każdy swój krzyż dźwigać musi.. Wszystko jest w ręku Boga...
Spostrzegł się jednak, że te sło’a zamiast ulgę przynieść staremu, nudziły, a nawet niepokoiły go trochę. To też jako poczciwy człowiek, zaprzestał swych szablonowych pocieszeń i zaproponował rozrywkę bardziej realną.
— Może zagramy partyjkę! To panu w głowie rozjaśni trochę.
I wziął sam warcabnicę ze szafy. Chanteau zachwycony, uścisnął z roztargnieniem rękę doktora, który odjeżdżał. Już ksiądz ze starym podagrykiem zatopili się w grze, zapominając o świecie całym, gdy Minuszka zapewne zdenerwowana długiem patrzeniem na kulkę z papieru leżącą jej przed samym nosem, zerwała się nagle, uderzeniem łapki podrzuciła kulkę i gonić ją poczęła w szalonych podskokach po całym pokoju.
— A to djabelska kapryśnica! — krzyknął Chanteau, któremu to przeszkodziło. — Nie chciała się bawić ze mną przed godziną, a oto teraz bawi się sama i nam tylko przeszkadza!
— Daj jej pan pokój — rzekł ksiądz pełen łagodności! wspaniałomyślności — koty się bawią dla swojej a nie dla naszej przyjemności.
Gdy powracając z pokoju starego, doktór Cazenove przechodził znowu przez kuchnię, wzruszony mocno został widokiem Lazara, siedzącego ciągle na tem samem krześle. Nie mówiąc ani słowa, porwał go w objęcia i po ojcowsku pocałował w czoło. Właśnie Weronika wracała z góry, pędząc przed sobą Maćka. Włóczył on się ciągle po schodach z dołu na górę i z góry na dół, sapiąc bezustannie, a sapanie to przypominało jakiś przytłumiony świst, podobny do ptasiego jęku. Jak tylko spostrzega otwarte drzwi pokoju chorej, wbiegał tam i siadając naprzeciwko łóżka, świstał tak ciągle, a monotonność tego odgłosu roztrajała nerwy wszystkich.
— Pójdziesz, ty stary! — mruczała służąca. — Twoje świstanie jej nie pomoże.
Potem zobaczywszy Lazara, dodała:
— Wyprowadź go pan gdzie, to i panu dobrze zrobi nam kłopotu umniejszy.
Mówiła to z rozkazu Paulinki, która jej zaleciła wyprawić Lazara z domu i zmusić go do dłuższej przechadzki. Ale młody człowiek odmawiał, na nogach tylko z trudnością mógł się utrzymać. Jednakże pies, jakby rozumiał co się mówi, usiadł przed nim i zaczął żałośnie skomleć.
— Biedne psisko i on już jest stary, nie wiele mu się należy — rzekł doktór.
— A jużci, toć ma czternaście lat — odpowiedziała Weronika, — a pomimo to szalony lata za myszami... Patrzcie państwo, ma nos zadrapany i oczy czerwone, musiał poczuć mysz pod kamieniem przeszłej nocy i całą noc oka nie zmrużył, kuchnię mi do góry nogami nosem przewrócił... Taki duży pies za takiem małem zwierzątkiem się ugania, nie śmieszneż to... Zresztą nie koniecznie ma to być mysz, aby to było małe i aby piszczało, to jemu wszystko jedno: jednodniowe cielę, dzieci Minuszki, to go wszystko tak rozgrzewa, że ani żre, ani śpi! Czasami godzinami całemi ze łbem na ziemi dmucha pod jakiś mebel... teraz zresztą, prawdę powiedziawszy, czuje niezwykłe rzeczy w domu...
Zamilkła, widząc łzy, płynące po twarzy Lazara.
— Idź się przejść, idź na powietrze moje dziecko — zaczął znowu doktór. — Tutaj nie jesteś potrzebny, a to ci dobrze zrobi.
Lazar nareszcie podniósł się z trudem.
— Cóż robić — rzekł — chodź Maćku poczciwy!
Wsadziwszy doktora do powoziku, poszedł dalej i psem wzdłuż wybrzeża. Od czasu do czasu musiał się zatrzymywać i czekać na Maćka, który wistocie starzał się bardzo, tylna cześć jego ciała była jakby sparaliżowaną, tylne nogi ledwie powłóczył za sobą. Nie wygrzebywał już dołów w sadzie i jeżeli mu się kiedy zdarzyło puścić się w pogoń za swoim ogonem, prędko dostawał zawrotu głowy i padał. Męczył się bardzo prędko. Gdy czasem rzucił się do wody, wracał zaraz, kładł się i chrapał, po godzinie chodzenia ruszyć się już nie mógł, na wybrzeżu szedł oparty prawie o nogi swego pana.
Lazar stał przez chwilę nieruchomie i przypatrywał się statkowi rybackiemu z Port-en-Bessin, którego szary żagiel muskał wodę jak skrzydła mewy. Potem poszedł dalej... Matka jego umierał... myśl ta krążyła w nim i pulsowała wraz z krwią. Gdy przestawał rozmyślać nad tem, myśl sama wracała z nową gwałtownością i wstrząsała nim całym. Była to jakby coraz nowa niespodzianka, myśl, do której przyzwyczaić się nie mógł, coś, co go całego wprawiało w odrętwienie i osłupienie, i nie pozostawiało miejsca na inne wrażenia. Chwilami nawet myśl ta traciła jasność i wyraźność swoją, dusiła go jakby zmora jakaś nieokreślona, w której pewną tylko była obawa nadchodzącego groźnego nieszczęścia. Na minuty całe, wszystko co go otaczało, niknęło mu z oczów; potem, gdy po chwili spostrzegał znowu piasek, trawy morskie, w dali morze, ten horyzont olbrzymi, dziwił się i rozglądać się musiał dla rozpoznania, gdzie się znajduje. Czyż to być może iżby to były te same miejsca, które tylekroć przebiegał!? Znaczenie i, jeżeli tak się wyrazić można, sens rzeczy wszystkich, zdawał mu się zmienionym, nigdy mu się one w tych kształtach i kolorach nie przedstawiały. Matka umierał... i szedł dalej i dalej, jakby chciał uciec przed tą jedną myślą, która mu w uszach szumiała.
Nagle posłyszał za sobą jakiś ciężki oddech i chrapanie, obejrzał się i zobaczył psa z wywieszonym ozorem, wlokącego się już bez sił prawie. Zaczął do niego mówić głośno: — Już nie możesz iść, poczciwy Maćku! No to już wrócimy do domu! Dobrze!... Nic nie pomaga... człowiek się niby rozrywa, a myśli wciąż o tem samem!...
Wieczorem jadano pospiesznie. Lazar, którego ścieśniony żołądek znosił zaledwie kilka kęsów chleba, wstawał pierwszy od stołu i biegł do swego pokoju, dając ojcu za pretekst jakąś pilną robotę. Przechodząc wstępował do matki, gdzie zmuszał się do zostawania kilku minut przed pocałowaniem jej i życzeniem dobrej nocy. Ona zresztą zapominała o nim zupełnie i nie troszczyła się wcale, co się z nim dzieje przez dzień cały. Gdy się pochylaj nad nią, podawała mu policzek, zdając się uważać za bardzo naturalne to pobieżne dobranoc, pochłonięta cała z każdą godziną więcej w instynktownym egoizmie ostatnich chwil życia. On uciekał; Paulinka umyślnie skracała jego wizyty, znajdując zawsze jakiś pretekst do oddalenia go.
Ale przyszedłszy do siebie, do wielkiego pokoju na drugiem piętrze, Lazar w tem większą wpadał rozpacz. Szczególniej trudną do przebycia i przytępiającą jego umysł była noc, brał ze sobą po kilka świec, gdyż nie mógł siedzieć po ciemku, zapalał je jedną po drugiej, aż do rana, przejęty obawą ciemności. Kiedy się kładł, napróżno usiłował czytać, jedynie tylko zajmowały go dawne jego książki medyczne, lecz i te w końcu odtrącał od siebie, strachem go bowiem przejmowały. Wówczas leżał nawznak z oczyma otwartemi, jedynego tylko doznając wrażenia: że tuż przy nim za ścianą dzieje się coś strasznego, coś co go przygnębia i zabija. Uszy miał przepełnione odgłosem oddechu swojej matki, tego oddechu, który stał się tak ciężkim; oddechu, który rozlegał się po całym domu, a wskutek dźwięczności klatki schodowej stawał się u niej tak silnym, że Lazar schody owe pędem przebiegał, chcąc uciec ód niego. Zdawało mu się, że go oddech ten na łóżku przewraca, a chwilowe cisze przerażały go jeszcze bardziej, biegł boso do sieni i podsłuchiwał, przechylając się przez poręcz. Na dole Paulinka i Weronika, które czuwały razem, zostawiały drzwi otwarte dla odświeżania powietrza w pokoju. Zaglądający więc Lazar dostrzegał o piętro niżej kwadracik światła, które lampka nocna na korytarz rzucała, i odnajdywał tu na chwilę zgubiony oddech ów ciężki, głośny, ginący w ciemnościach. Wracał więc do swego pokoju, kładł się znów ha łóżko i zostawiał swoje drzwi otwarte, potrzebował bowiem słyszeć to chrapanie i ono tylko w końcu nad ranem na pół uśpić go zdołało.
Jak w epoce choroby kuzynki, przestał obawiać się śmierci. Matka miała umrzeć, wszystko miało umrzeć i on zapadał w to zniszczenie życia, bez żadnego innego uczucia, jak tylko głuchą rozpacz nad bezsilnością swoją i niemożnością zmienienia czegokolwiek w biegu rzeczy.
Nazajutrz rozpoczęło się konanie pani Chanteau, konanie gadatliwe, które trwało dobę całą. Uspokoiła się, obawa trucizny nie doprowadzała jej już do szału i, nie zatrzymując się, ciągle mówiła, jakby sama do siebie, wyraźnie i czysto, zdaniami szybkiemi bez końca, nie podnosząc głowy z poduszki. Nie była to rozmowa, nie zwracała się do nikogo, zdawało się, jakby w rozstroju całej maszyny, mózg spieszył się wypełnić to, co jeszcze ma do zrobienia. Jak w psującym się zegarze waga szybko spadająca, tak ten potok słów pospiesznie wymawianych zdawał się być ostatnim wysiłkiem inteligencji dobiegającej swego kresu. Tak przebiegała całą przeszłość, nie przychodził jej na usta ani jeden wyraz teraźniejszości o mężu, o synu. o siostrzenicy, o domku tym w Bonne ville, gdzie duma jej przez dziesięć lat cierpiała. Była jeszcze panną de la Vigniere i dawała lekcje na bilety w domach dystyngowanych w Caen; wymawiała familjnie nazwiska, których ani Paulinka, ani Weronika nigdy nie słyszały; opowiadała długie jakieś historje bez związku nie trzymające się siebie i rozmaite wypadki, których szczegółów nie pamiętała nawet służąca, tak dawna je towarzyszka. Jak te skrytki w biurkach z których wyrzucają się czasami zżółkłe dawne listy, tak głowa jej wypróżniała się z wspomnień młodości przed skonaniem.
Paulinka mimo całej swej odwagi, drżała wobec tej mimowolnej spowiedzi, która wydobywała się z ust konającej, jakby pod naciskiem zbliżającej się śmierci. Teraz już nie odgłosem oddechu, ale tą przerażającą gadaniną dom cały był przepełniony. Lazar, gdy przechodził przez korytarz chwytał pojedyńcze zdania. Zastanawiał się nad niemi, a nie widząc w nich sensu, przerażał się, jakby słyszał jakąś historję nieznaną, którą matka jego z drugiej strony grobu opowiada, już jakimś ludziom niewidzialnym.
Gdy doktór Cazenove przyjechał, zastał pana Chanteau i księdza Horteur grających w warcaby. Możnaby było mniemać, że nie ruszyli się z miejsca i że prowadzą dalej grę wczoraj rozpoczętą. Siedząca przy nich na tylnych łapkach Minuszka, zdawała się być zagłębioną w stujdjach nad warcabnicą. Proboszcz przyszedł od samego rana pełnić obowiązki pocieszyciela. Paulinka teraz już nie uważała za potrzebne stawiać przeszkód wejściu księdza po pokoju i po wizycie doktora, proboszcz wstał od gry razem z nim poszedł na górę, mówiąc przy wejściu, że jako przyjaciel i sąsiad, przyszedł dowiedzieć się o stanie jej zdrowia.
Pani Chanteau poznała ich jeszcze, chciała aby ją podniesiono na poduszki i zaczęła rozmowę jak dama przyjmująca gości. Zdawała się być przytomną i uśmichała się.
— Kochany pan doktór jest pewno ze mnie bardzo zadowolony, nieprawdaż? — mówiła, a zwracając się do księdza, zaczęła grzecznie wypytywać go o stan jego zdrowia.
Proboszcz, który szedł na górę z myślą spełnienia obowiązków księdza, nie śmiał ust nawet otworzyć, smutnie zdziwiony tą gadatliwą agonią. Zresztą Paulinka sama nie byłaby mu pozwoliła rozpocząć rozmowy, chorą przestraszyć mogącej. Sama miała tyle sił, że potrafiła udawać wesołość pełną ufności. Gdy odchodzili, wyprowadziła ich do sieni, gdzie doktór dał jej po cichu instrukcje na ostatnie chwile. Wyrazy: szybki rozkład ciała, fenol, powracały w zaleceniach doktora, a z pokoju słychać było jeszcze ciągłe gadanie, niewyczerpany potok słow konającej.
— Wiec pan sądzi, panie doktorze, że nie dożyje do wieczora? — zapytała młoda dziewczyna.
— Może pociągnie do jutra — odpowiedział Cazenove — ale nie podnoś jej już, mogłaby ci skonać na ręku, zresztą powrócę jeszcze wieczorem.
Umówiono się, że ksiądz Horteur pozostanie z panem Chanteau i będzie się starał przygotować go do katastrofy. Weronika na progu pokoju słuchała tych układów i rozporządzeń, z wyrazem osłupienia na twarzy. Po chwili, gdy nareszcie uwierzyła w możliwość śmierci swojej pani, nie odezwała się ani jednym wyrazem, pielęgnując ją z przywiązaniem i pracowitością bydlęcia pociągowego.
W jednej chwili wszyscy umilkli, gdyż na schodach usłyszeli kroki Lazara, włóczącego się po domu i niemającego siły dosyć, aby być obecnym przy wizytach doktora i poznać dokładnie rozmiary niebezpieczeństwa. To nagłe milczenie, jakiem go przyjęto, objaśniło go dostatecznie, zbladł bardzo.
— Mój chłopcze kochany — rzekł doktór — może pojedziesz ze mną. Zjadłbyś ze mną śniadanie i wrócilibyśmy razem wieczorem.
Miody człowiek pobladł jeszcze bardziej.
— Nie, dziękuję — szepnął — nie myślę oddalać się z domu.
W tej chwili Lazar czekał z piersią bólem ściśnioną, zdawało mu się, jakby pas żelazny ściskał mu boki. Dzień wydawał mu się wiecznością, a jednak upływał, choć biedny nie wiedział na czem przechodziły godziny. Nigdy później przypomnieć sobie nie mógł, co robił wchodząc na górę, schodząc na dół, patrząc na morze, którego wieczne kołysanie się oszołomiało go do reszty. Niczem niewstrzymany bieg minut, chwilami w umyśle jego zmaterjalizowywał się, widział w myśli ruch ciągły granitowego bloku zamiatającego bezdenną przepaść. Potem wpadał w rozpacz, chciałby był żeby się już wszystko skończyło i żeby mógł wiecznie spocząć po tem strasznem wyczekiwaniu. Około godziny czwartej, gdy raz jeszcze szedł bezmyślnie po schodach na górę do swego pokoju, nagle jakby popchnięty został do pokoju matki; chciał widzieć, czuł potrzebę ucałowania jej raz jeszcze, gdy się pochylił nad nią, ona nie przerwała potoku bezsensownych zdań, nie podała już policzka tym ruchem zmęczonym, jak to robiła zwykle od początku choroby. Może nie widziała go nawet. Ta twarz zielonkawa, te wargi już czarne, to już nie była jego matka.
— Wyjdź stąd... idź sobie... wyjdź gdzie z domu... — mcwila Paulinka łagodnie. — Zaręczam ci, że godzina jeszcze nie nadeszła.
I zamiast iść na górę, Lazar uciekł. Wybiegł, unosząc w sobie obraz tej twarzy zbolałej, której już nie poznawał. Paulinka skłamała, mówił sobie, godzina nadeszła, ale dusił się, potrzebował przestrzeni i biegł jak szalony. Ten pocałunek był ostatni. Myśl, że nie zobaczy matki już nigdy, nigdy, wstrząsała nim gwałtownie. Zdawało mu się, że ktoś go ściga i obejrzał się, a gdy poznał Maćka, który na swych niepewnych nogach dążył za nim, wpadł w wściekłość i bez żadnej racji chwytał kamienie i rzucał niemi, krzycząc i wymyślając psu i odpędzając go do domu. Maciek zdziwiony tem dziwnem przyjęciem cofał się trochę i wracał i patrzył na niego wzrokiem łagodnym, w którym błyszczało coś jakby łzy. Lazar nie był w stanie odpędzić tego zwierzęcia, które choć z daleka towarzyszyć mu chciało, jakby czuwając nad jego rozpaczą. Morze niezmierzone gniewało go także; zawrócił w pole, szukał ścieżek zarosłych, kącików zapomnianych, chciał być sam przez nikogo nie widziany. Włóczył się tak do nocy, przechodząc przez pola zorane, skacząc przez ploty i rowy. Nareszcie zwrócił się ku domowi zmęczony, gdy w tem widok, jaki ujrzał przed sobą, przesądny strach w nim obudził, była to na skraju pustej drogi wysoka topola odosobniona i czarna, z poza której jakby żółty płomień wychylało się światło wschodzącego księżyca. Można to było wziąść za olbrzymią gromnicę palącą się w zmierzchu u wezgłowia jakiejś wielkiej zmarłej, leżącej w poprzek przez pola.
— Maciek, śpieszmy się! chodź — krzyknął drżącym głosem.
— Wracał biegnąc tak samo jak wyszedł. Pies ośmielił zbliżyć się do niego i lizał go po rękach.
Mimo to, że noc już zapadła, w kuchni nie było jeszcze światła. Duża ta izba była ciemna i pusta, na suficie tylko w jednem miejscu igrał odbłysk czerwony od jednego z ognisk kuchni, w którem żarzyły się węgle. Ciemności te, nowym przestrachem przejęty Lazara; nie miał odwagi iść dalej i stał tak bez myśli wpośród całego nieładu garnków i ścierek, słuchając różnych głosów rozlegających się po domu. Tuż obok słyszał suchy i krótki kaszel ojca swego i stłumiony a ciągły głos rozmawiającego z nim księdza Horteur. Najbardziej pożerało go to, iż na schodach słyszał kroki pośpieszne, szeptania i tam wyżej na piętrzę szmer jakiś ciągły, jak gdyby przytłumiony, hałas jakiejś pracy pospiesznej. Nie śmiał rozumieć, czyżby już wszystko się skończyło? Stał nieruchomie, nie mając odwagi iść na górę dowiedzieć się co jest rzeczywiście, gdy zobaczył schodzącą Weroniką: zbiegła, zapaliła świecę i pędem zawróciła na górą z takim pośpiechem, że nietylko nie wyrzekła do niego ani słowa, ale nawet nie spojrzała na nieco. Kuchnia oświetlona na jedną chwile, zapadła znowu w ciemności. Na górze bieganina ustawała. Jeszcze raz zobaczył służącą, która zbiegła po garnek czy miskę, równie jak poprzednio milcząca i nic dokoła siebie niewidząca. Lazar nie wątpił już, wszystko było skończone. Wtedy nie mogąc już utrzymać się na nogach, usiadł na rogu stołu i czekał wśród tych ciemności, nie wiedząc na co czekał, a w uszach szumiało mu od tej wielkiej ciszy, która nagie w domu całym zapanowała.
W pokoju na pierwszem piętrzę, konanie trwało od dwóch godzin, straszne, okrutne, przejmujące grozą Paulinką i Weroniką. Obawa trucizny wróciła w ostatniej chwili; pani Chanteau zrywała się ciągle, mówiąc szybko i wpadając stopniowo w szał. Chciała wyskoczyć z łóżka i uciekać z domu, w którym ją chciano zamordować. — Młoda dziewczyna i służąca, całych sił swoich musiały użyć aby ją zatrzymać.
— Puśćcie mnie... bo mnie tu zabiją... Muszą jechać... natychmiast... wyjeżdżam natychmiast...
Weronika starała się ją uspokoić.
— Pani, ależ pani, niechże pani spojrzy na nas... Przecież pani nie sądzi, żebyśmy były zdolne, zrobić jej co złego.
Chora wycieńczona odpoczywała chwilą, zdawała się szukać czegoś po pokoju oczyma zamglonemi, które zapewne już nic nie widziały. Potem zaczęła znowu:
— Zamknijcie biurko... to tam w szufladzie... Słyszycie, już idzie po schodach... Ach! ja się boją... mówię wam, że ją słyszę! Nie dawajcie jej klucza!... Puszczajcie mnie, pojadę natychmiast... natychmiast...
I rzucała się na poduszkach, a Paulinka podtrzymywała ją.
— Ciociu, tu niema nikogo, tylko my.
— Nie!... nie... nie chcę! Słuchajcie... oto ona!... O Boże! umieram! Łajdaczka zmusiła mnie wypić wszystko... Umieram!... umieram!...
Zęby jej szczękały, głowę kryła w objęciach swojej siostrzenicy, której nie poznawała. Paulinka tuliła ją do swego zbolałego serca, nie starając się już pokonać strasznego podejrzenia i zgadzając się z myślą, że ją ona do grobu uniesie. Nie mogła zrobić nic więcej, jak tylko być obecną aż do końca temu rozkładowi moralnemu, który się skończył niepojętą trwogą. Ale czas już było, żeby ten obowiązek się skończył, gdyż czuła, że opuszczają ją siły moralne do zniesienia tego wszystkiego.
Na szczęście Weronika czuwała. Wyciągnęła ona ręce szepcząc:
— Ostrożnie panienko!
Była to ostatnia chwila. Pani Chanteau nagłym wysiłkiem zdołała wyrzucić z łóżka swe opuchłe nogi i gdyby nie pomoc Weroniki, byłaby padła na ziemię. Obłęd ją ogarnął, wydawała już tylko krzyki bez wyrazów, zacisnęła pięści jakby do walki, zdawało się jakby się broniła przeciw jakiemuś widmu, które ją za gardło ściska. W tej ostatniej minucie, musiała widzieć śmierć swoją, gdyż otworzyła jeszcze raz oczy, już znów jasne i widzące szeroko, rozwarte przez grozę. W strasznem cierpieniu podniosła na jedną sekundę ręce do piersi. Potem padła na poduszki i w jednej chwili twarz jej zczerniała. Już nie żyła.
Głęboka zapanowała cisza. Paulinka już ledwie na nogach utrzymać się mogąca, zamknęła jej oczy. Był to kres sił jej, kres, do którego dotrwać postanowiła. Gdy nareszcie opuściła pokój, zostawiając na straży z Weroniką żonę Proczana, po którą posłała po ostatniej wizycie doktora — omało nie zemdlała w sieni i musiała usiąść na schodach, nie czuła bowiem w sobie dosyć odwagi, aby zawiadomić o śmierci, Lazara i starego Chanteau. Zdawało się jej, że ściany dokoła niej się obracają. Kilka minut tak upłynęło, nareszcie trzymając się poręczy zeszła na dół. Stanąwszy w sieni, usłyszała w sali jadalnej wychodzący głos księdza Horteur i wolała wejść do kuchni. Ale tu spostrzegła Lazara, którego czarna sylwetka rysowała się na czerwonym odbłyskiem z komina oświetlonej ścianie. Nie mówiąc ani słowa, postąpiła ku niemu i rozwarła ramiona. Zrozumiał i padł głową na ramię dziewczyny, a ona długo i serdecznie uścisnęła go. Potem pocałowali się. Ona płakała po cichu, on zaś nie mógł znaleźć ani jednej łzy, dusiły go one, oddychać nie mógł. Puściła go z objęć i wymówiła pierwsze lepsze zdanie, jakie jej się na ustach znalazło.
— Dlaczego siedzisz tak po ciemku?
Zrobił gest jakby chciał odpowiedzieć, iż w cierpieniu swem nie potrzebuje światła.
— Trzeba zapalić świecę — rzekła znowu.
Lazar padł znowu na to samo krzesło, nie mogąc ustać na nogach. Maciek bardzo niespokojny wybiegł na podwórze, wciągając nozdrzami wilgotne powietrze nocy. Powrócił i przypatrywał się im obojgu po kolei i nareszcie położył łeb na kolanie swego pana i tak stał nieruchomie, jakby go pytał, patrząc mu oko w oko. Lazar wobec tego wzroku psa drżeć począł. Nagle łzy wytrysnęły mu z oczów, wybuchnął głośnym płaczem, rękami objąwszy głowę tego poczciwego zwierzęcia domowego, które matka jego kochała od lat czternastu. Przerywane i niezrozumiałe wymawiał wyrazy.
— Ach! poczciwy stary, biedny Maćku. Już jej więcej nie zobaczymy...
Paulinka, pomimo oszołomienia swego, znałazła nakoniec świecę i zapaliła ją. Nie potrzebowała pocieszać go, kontenta już, że widzi jego łzy. Pozostawał jej jeszcze jeden smutny obowiązek do spełnienia: zawiadomić wuja. Ale właśnie wtedy, gdy się już decydowała wejść do sali jadalnej, gdzie Weronika zaniosła lampę o zmierzchu, ksiądz Horteur, zapomocą długich frazesów ostrożnych — jak to księża mają zwyczaj, doprowadził starego do pojęcia, iż żona jego jest bez nadziei, i że życie jej zaledwie na godziny jest policzone. To też, gdy starzec ujrzał wchodzącą siostrzenicą, z twarzą zmienioną, oczyma czerwonemi, odrazu zrozumiał, że to już koniec. Nie potrzebowała nic więcej mówić.
— Mój Boże! — zawołał — niczegobym więcej nie pragnął, jak choć raz jeszcze zobaczyć ją żyjącą: Ach! te podłe nogi, te nikczemne nogi.
Na tyle tylko się zdobył. Płakał łzami szybko schnącemi, wzdychał słabo i krótko jak chory, a potem wracał znów do swoich nóg, wymyślał im w końcu żałował sam siebie, jakby się obawiał zbliżającego się nowego ataku podagry. Przez chwilę myślano nad tem, czyby nie można było zanieść go na pierwsze piętro, aby mógł przynajmniej pożegnać zmarłą; później zaniechano tej myśli, raz dla trudności jej wykonania, powtóre dlatego, iż uważano za niepotrzebne wzruszać go tą pośmiertną wizytą, której się już zresztą nie domagał. Został więc w sali jadalnej przed warcabami rozrzuconemi na warcabnicy i odepchniętemi na drugi koniec stołu, nie wiedząc co zrobić ze swemi rękami podagrycznemi i nie mając — jak mówił — na tyle nawet głowy, aby mógł przeczytać i zrozumieć swój dziennik. Gdy go położono do łóżka, wspomnienia dawniejsze przyszły zapewne, gdyż płakał długo.
Potem minęły dwie długie noce i dzień bez końca godziny straszne, w ciągu których śmierć mieszka pod dachem. Cazenove nie przybył nawet dla skonstatowania śmierci, setny raz zdziwiony tak szybkim rozwojem choroby i tak nagłą katastrofą. Lazar, który pierwszej nocy nie położył się wcale, pisał do białego dnia listy zawiadamiające do dalszych krewnych. Zwłoki miały być przewiezione do Caen i złożone na cmentarzu w grobie familijnym. Doktór wziął na siebie obowiązek załatwienia tamże wszelkich formalności; jedna tylko z nich była nadzwyczaj przykra i bolesna. Chanteau, jako mer Bonnevilie a zatem i urzędnik stanu cywilnego, musiał przyjąć i wciągać do ksiąg akt zejścia swojej żony. Paulinka, która nie miała przyzwoitej sukni czarnej, zajmowała się przygotowaniem jej sobie z dawnej spódnicy i szala czarnego wełnianego, z którego wykonała sobie stanik. Pierwsza noc i dzień następny minęły wśród tych zajęć gorączkowych, ale szczególniej ciągnęła się noc druga w bolesnem dnia oczekiwaniu, skończyć się nie mogąca. Nikt nie mógł spać, drzwi stały otworem, zapomniane świece paliły się na schodach i w pokojach. Przykry zapach fenola wnikał do najodleglejszych zakątków domu. Wszyscy byli złamani boleścią, zgorączkowani, patrzyli oczyma zamglonemi, mówić nie mogli i czuć było między niemi głuchą potrzebę jakąś, jakby pochwycenia uciekającego życia.
Nakoniec, nazajutrz o dziesiątej rano, po drugiej stronie drogi jęknęły dzwony. Przez wzgląd na księdza Horteur, który tyle przyjaźni i życzliwości w tych trudnych chwilach okazał, postanowiono ceremonję religijną odprawić w Bonneville, przed wysłaniem zwłok do Caen. Jak tylko usłyszał dzwony Chanteau, niezmiernie wzruszony zaczął się rzucać na swoim fotelu.
— Chcę ją przynajmniej widzieć odchodzącą — zawołał. Ach! nikczemne nogi, to dopiero nieszczęście mieć nogi takie podle!
Napróżno chciano oszczędzić mu tego bolesnego widoku. Jęk dzwonów stawał się coraz głośniejszym, stary gniewał się i krzyczał.
— Zatoczcie mnie z fotelem do sieni! Słyszę, że ją znoszą... Prędzej! spieszcie się!... Chcę widzieć... chcę ją widzieć!...
Paulinka i Lazar w grubej żałobie już ubrani, musieli mu być posłuszni. Jedno z prawej strony, drugie z lewej popychając, wywieźli starego do stóp schodów. Wistocie czterech ludzi znosiło zwłoki, upadając pod ich ciężarem. Gdy ukazała się trumna błyszcząca politurą jak nowy mebel, świecąca metalowemi antabami z blachą miedzianą i świeżym na niej napisem, Chanteau instynktownie zrobił wysiłek chcąc powstać, ale ołowiane jego nogi nie pozwalały na to i został jakby przykuty do fotelu, drżąc tylko tak silnie na całem ciele, że szczęki wydawały cichy szelest, jak gdyby coś mówił sam do siebie. Wązkie schody utrudniały zniesienie trumny, stary patrzył więc jak się powoli zbliżała żółta paka, potem gdy już była tuż przy nim. pochylił się, aby zobaczyć co było napisane na blasze. Teraz sień była już szerszo, ludzie prędzej ruszyli ku noszom stojącym u stóp schodków przedsionka, a on patrzył ciągle, patrzył na oddalającą się przeszłość swoją, lat czterdzieści swego życia, rzeczy dawne, dobre i złe, wszystko czego niewypowiedzianie żałował, tak jak się żałuje minionej młodości. Za fotelem Paulinka i Lazar stali płacząc.
— Nie!... nie!... dajcie pokój — wołał gdy go chcieli odwieźć napowrót do sali jadalnej. Idźcie sobie — chcę widzieć!...
Złożono trumnę na noszach; inni ludzie je ponieśii. Pochód żałobny organizował się na podwórzu przepełnionem ludźmi z okolicy. Maciek zamknięty od rana, wył pode drzwiami wozowni, a wycie to rozlegało się wśród głębokiej ciszy. Minuszka tymczasem, siedząc na oknie w kuchni, ciekawie przyglądała się tym wszystkim ludziom i tej pace, którą wynoszono. Gdy długo jakoś nie ruszano z miejsca, znudzona kotka przystąpiła do swej zwykłej toalety i zaczęła sobie lizać sierść na brzuchu.
— A ty nie idziesz? — zapytał Chanteau Weroniki, którą spostrzegł stojącą przy sobie.
— Nie panie — odpowiedziała służąca, bardzo blada. — Panienka mi kazała zostać przy panu.
Dzwony kościoła biły ciągle, trumnę wynoszono za bramę, a tuż za nią w pełnem słońcu szli Lazar i Paulinka, oboje w grubej żałobie. A w otwartych drzwiach sieni w fotelu swym siedział stary, niedołężny Chanteau i patrzył za odchodzącemi.

VI.

Komplikacje ceremonji pogrzebowej i rozmaite inne interesa, które uregulować było trzeba, zatrzymały Lazara i Paulinkę w Caen przez dni dwa. Gdy wracać mieli po pierwszej wizycie na cmentarzu, pogoda zmieniła się i silny wiatr dął od strony morza. Wyjechali z Arromanches podczas ulewnego deszczu, wiatr był tak silny, iż zdawało się, że uniesie budę powoziku. Paulinka przypominała sobie pierwszą swoją podróż, gdy ją pani Chanteau zabrała z Paryża: burza była podobna tej, a biedna ciotka nie pozwalała jej wychylać się z powoziku, dla zobaczenia morza i ciągle jej wiązała na szyi fularową chusteczką. — Siedząc obok niej w drugim kącie Lazar, myślą widział też swoją matkę, na tej drodze, jak idąc naprzeciw niego, na każdym zakręcie spodziewała się ujrzeć go już i całować. Raz, było to w grudniu, dwie mile uszła tak pieszo i zastał ją siedzącą ot tu na tym kamieniu. Deszcz padał bezustanku, młoda dziewczyna i kuzyn jej, przez całą drogę od Arromanches do 8onneville, nie zamienili ani słowa. Jednakże gdy dojeżdżali deszcz ustał, ale natomiast wiatr wzmógł się w siłę; powożący musiał zsiąść z kozła i prowadzić konia za uzdę. Nareszcie powozik zatrzymał się przed drzwiami i w tej chwili właśnie przybiegający rybak Houtelard wykrzyknął:
— Ha! panie Lazarze, tym razem djabli wzięli, bestja morze łamie panu pańskie maszyny!
Z tego załamku drogi morza nie było widać. Młody człowiek podniósłszy głowę, spostrzegł Weronikę stojącą na tarasie i zapatrzoną w stronę wybrzeża. Z drugiej strony drogi, ukryty pod parkanem ogrodu swego, aby mu wiatr nie porwał sutanny, stał ksiądz Horteur, również na morze patrząc. Wychylił się on i krzyknął:
— Wasze groble zabiera, panie Lazarze!
Lazar więc podążył ku wybrzeżu, a za nim pobiegła Paulinka, pomimo strasznej niepogody. Gdy wybiegła poza zakręt drogi, strasznym widokiem jaki ich tu oczekiwał przejęci zostali. Przypływ morza, jeden z tych wielkich przypływów wrześniowych, postępował ze strasznym łoskotem. Nie zapowiadano go wprawdzie jako niebezpieczny, ale wiatr straszny, który od dnia poprzedniego dął z północy, wzdymał go nadmiernie, że góry wody wznosiły się na horyzoncie i spadały roztrącając się o skały. W dali morze było czarne, odbijając w sobie atramentowe chmury, pędzone wichrem po ołowianem niebie.
— Wracaj — rzekł młody człowiek do swej kuzynki, — ]ja pobiegnę zobaczyć i wrócę też za chwilę.
Nie odpowiedziała mu nawet, lecz dążyła za nim aż na wybrzeże. Tam palisady i drewniane zapory, które niedawno zbudowane, straszny wytrzymywały atak. Bałwany coraz większe uderzały o nie jakby taranem jeden po drugim, a armia bałwanów tych była niezliczona, ciągle nowe powstawały masy. Zwinięte kłęby zielonkawe, jakby głowy olbrzymich koni z grzywami biełemi z piany morskiej, zalegały powierzchnią jak okiem sięgnąć było można i dążyły ku brzegowi z niezrównaną szybkością. — W gwałtowności uderzenia, potwory te same rozpryskiwały się na drobniutkie kropelki, jakby pyłek wodny i spadały w masach mgły białej, której kipiące fale zdawały się połykać i unosić. Pod każdem uderzeniem takich spadających mas, drewniane ściany trzeszczały. Jedna z zapór miała już podstawy złamane, a drugi bal środkowy, trzymając się jeszcze jednym końcem, bujał się rozpaczliwie, jakby tułów martwy, któremu kule armatnie poodtrącały członki. Dwie inne trzymały się lepiej, tracąc tylko drobne odłamki drzewa, ale czuć było, że drżą w swych spojeniach, że słabną i maleją niejako pod temi pociskami, które złamać ich nie mogąc, zużyć je chciały.
— A c!... nie miałem racji — powtarzał Pronasz bardzo pijanny, oparty o szkielet wywróconej starej łodzi. — 1I nie mówiłem, że trzeba to będzie zobaczyć, jak przyjdzie wiatr stamtąd, z góry. Kpi sobie morze, bo i co mu tam z tych domków z kart młodego panicza.
Śmiechy szydercze rozległy się dokoła na te słowa. Całe Bonneville było na wybrzeżu, mężczyźni, kobiety i dzieci i wszystkich bawiły niewymownie te olbrzymie policzki, jakie morze wymierzało groblom i palisadom. — Morze mogło zniszczyć ich chałupy, oni kochali je, w bojaźliwej admiracji, ubliżałoby im to, gdyby jakiś pierwszy lepszy panicz z miasta, okiełzał je zapomocą czterech desek i dwóch tuzinów gwoździ. To, że się nareszcie morze obudziło i niszczy stawiane sobie przeszkody, drażniło ich miłość własną i robiło im przyjemność tak wielką, jak tryumf osobisty.
— Uwaga — krzyczał Hontelard, — patrzcie ino, jak w pysk bierze!... A co!!! dwa zęby wyleciały.
Nawoływali się. Cuche liczył bałwany.
— Potrzeba trzech, zobaczycie. Jeden to rozprzęże drugi... Już jej niema! A szelma, dwoma bałwanami zmiotło! To ci dopiero bestja!
Te wymysły, były jakby wyrazami pieszczoty dla morza. Klątwy zadowolenia rozległy się dokoła. Dzieci tańczyły z radości, gdy jakiś większy kłąb wody spadł i od jednego uderzenia, podcinał podstawy pala. Jeszcze jeden! i jeszcze ten! wszystkie mną, będą zgniecione jak pchły morskie, pod drewnianym trzewikiem dzieciaka. Ale fale wznosiły się ciągle, a palisada stała niewzruszona, na nią wszyscy patrzyli, tu ostatnia stanowcza walka stoczyć się miała. Nakoniec pierwsze fale wcisnęły się pomiędzy pale, już i ta upadnie, dopieroż to będzie uciecha.
— Szkodą, że go tu niema tego paniczyka! — odezwał się przepity głos Tourmala — mógłby sobie stanąć pod ścianą, toby ją ramionami podparł.
Sykanie ze wszech stron go ostrzegło, rybacy spostrzegli właśnie Lazara i Paulinkę. Oboje bardzo bladzi stali o parę kroków. Słyszeli oni wszystko. Patrzyli w milczeniu na klęskę. Nic to nie znaczy, że woda te belki rozrzuci, ale przypływ trwać będzie jeszcze dwie godziny i jeśli palisada nie wytrzyma, wioska nieszczęśliwa mocno ucierpi. Młody człowiek, wziąwszy kuzynkę swoją wpół, trzymał ją opartą o siebie, broniąc ją w ten sposób od nagłych zawrotów wiatru, którego powiewy jakby kosą podcinały wszystko.
Z nieba czarnego jak atrament, ciemne smugi deszczu się lały, fale huczały, oni oboje stali nieruchomi, w grubej żałobie, otoczeni mgłą z pyłu wody. Łoskot się wzmagał i stawał się coraz straszniejszy. Dokoła nich stali rybacy w oczekiwaniu, jeszcze śmiejąc się szyderczo, ale już coraz bardziej zaniepokojeni.
— Niedługo to potrwa — mruczał Hontelard.
Palisada jednak trzymała się jeszcze. Za każdą falą, która ją pianą okrywała, czarne belki smołą napojone, ukazywały się z pod piany białej. Ale jak tylko jedna belka została zerwaną, sąsiednie już tyle siły nie miały i jedna po drugiej walić się poczęły. Od lat pięćdziesięciu najstarsi nawet, nie widzieli tak silnego przypływu. — Niebawem trzeba się było usunąć, wyrwane bale tłukły o drugie i do reszty niszczyły palisadę, której szczątki wynucone zostały na brzeg gwałtownie. Już zostawał tylko jeden pal, sterczący jak pręgierz. Bonneville przestało się śmiać. Kobiety odchodziły, unosząc dzieci zapłakane. Szalone morze, „szalone morze“ przerażało ich już. Była to rezygnacja z ogłupienia. Ruina nagła choć spodziewana, w tem blizkiem sąsiedztwie z morzem, które ich karmiło i zabijało. Rozproszyli się, była to prawdziwa ucieczka, galop drewnianych trzewików, wszyscy uciekali za mur żwirowy, który już tylko sam zasłania! domy. Już słupy padały, deski zostały porwane, olbrzymie fale przeskakiwały za mur, za nizki. Nic już oprzeć się nie mogło, bałwan wybił szyby w chacie Hontelardów i zalał całą kuchnię. Wtedy uciekli już wszyscy, zostało tylko zwycięzkie morze, zmiatające wszystko z wybrzeża.
— Hantelard, nie wracaj do domu! — wołano. — Idź tam na górę, na drugą stronę do Goninów. Cała wasza strona się zapadnie.
Powoli Lazar i Paulinka cofali się przed falami. Zad na pomoc już nie była możliwą, wracali do domu, na zakręcie młoda dziewczyna zatrzymała się, rzuciła okiem na zagrożoną wioskę, zgniecioną między skałami i morzem.
— Biedni ludzie — szepnęła.
Ale Lazar nie mógł im przebaczyć ich głupich śmiechów. Głęboko dotknięty tem zniszczeniem, które było dla niego porażką, z gestem gniewnym wyrzekł nareszcie:
— Niech im do łóżek wlezie, niech z niemi śpi, kiedy je kochają! Już ja się u stu djabłów wdawać w to nie będę i przeszkadzać temu.
Weronika wyszła naprzeciw nich z parasolem, gdyż deszcz ulewny lał ciągle. Ksiądz Horteur ciągle za węgłem muru schowany, mówił coś do nich krzycząc, ile mu sił starczyło, ale go nie słyszeli. Straszna ta niepogoda, zniszczone groble, nędza i niebezpieczeństwo w jakiem wioska została, tem smutniejszym czyniły ich powrót. Gdy weszli do domu, wydał im się nagim i zlodowaciałym, wiatr tylko z przeciągłym wyciem przebiegał puste pokoje. Chanteau wpół senny, przed bladym ogniem z koksu siedząc, na ich widok płakać zaczął. Ani Lazar, ani Paulinka nie chcieli wejść na górę zmienić ubrania, nie chcąc odnawiać smutnych wspomnień na schodach. Stół był zastawiony, lampa zapalona, zasiedli więc do obiadu. Był to wieczór straszny, uderzenia morza o skały wybrzeża, od których ściany domu się trzęsły, przerywały i tak rzadkie bardzo i urywane zdania rozmowy.
Gdy podano herbatę, służąca, która ciągle zachowywała się milcząco i ponuro, w krótkich słowach ostro zawiadomiła, że chatę Hontelardów i pięć innych sąsiednich, już woda zniosła, i że tym razem zapewne połowa wsi zniszczoną zostanie. Chanteau zniecierpliwiony i zrozpaczony, że jeszcze nie mógł odnaleźć równowagi w cierpieniach swoich, zamknął jej usta, mówiąc, że dosyć ma swego własnego nieszczęścia i nie ma wcale ochoty słuchać o nieszczęściu innych. Gdy nareszcie położono go do łóżka, wszyscy rozchodzili się spać, złamani znużeniem i cierpieniem moralnem. Do rana Lazar trzymał światło zapalone, więcej jak dziesięć razy w ciągu nocy Paulinka niespokojna otwierała drzwi swoje nasłuchując, ale nic nie było słychać, a o piętro niżej panowała już tylko grobowa cisza.
Od dnia następnego rozpoczęły się dla biednego Lazara te powolne i smutne godziny, jakie następują zwykle po wielkiem nieszczęściu. Budził się, jakby po długiem omdleniu, jakby po upadku, w którym członki jego pokaleczone zostały i miał całą przytomność umysłu, pamięć bardzo wyraźną po otrząśnięciu się ze zmory, jaką przebył i z gorączkowych widm. Każdy szczegół odradzał się w jego umyśle, przeżywał powtórnie swe boleści. Fakt śmierci, którego dotąd bliżej nie dotknął, teraz był mu obecny w osobie nieszczęsnej matki jego, tak nagle w kilka dni porwanej. Fakt nieistnienia już stawał się dotykalnym: było ich czworo i nagle zrobiła się próżnia, zostało troje drżących w nieszczęściu, tuląc się do siebie dla odnalezienia trochę straconego ciepła. Teraz już wiedział co to jest umrzeć, co to jest nie istnieć już, co to są te wyciągnięte ramiona, zamykające się poza ginącą istotą i dozwalające tylko na żal po niej bezradny i rozpaczny.
Biedna matka, tracił ją na nowo w każdej godzinie, za każdym razem gdy wspomnienie o zmarłej stawało mu przed oczyma. W początku nie cierpiał tak bardzo, ani wówczas, gdy kuzynka schodząc z góry rzuciła mu się na szyję, ani podczas długiej okrutnej ceremonji pogrzebu. — Straszną swą utratą odczuł on dopiero za powrotem do domu pustego, a smutek jego zwiększały jeszcze wyrzuty, że poprzednio nie płakał więcej, w ostatnich chwilach konania, wówczas gdy jeszcze jakaś iskra życia tej, której teraz już nie było, tlała tu jeszcze. Dręczyła go jakaś trwoga, że nie kochał matki, chwilami łkania go dusiły. Teraz przyzywał ją nieustannie, nie rozstawał się z jej obrazem. Jeżeli wchodził na schody, spodziewał się ujrzeć ją wychodzącą ze swego pokoju i drobnym szybkim krokiem przebiegającą korytarz. Często odwracał sią, zdawało mu sią, że ją słyszał, tak przepełniony myślą o niej, że halucynacyjne miewał złudzenia, to widoku jej cieni na morzu, to szelestu jej sukni za drzwiami. Nie gniewała się na niego wcale, nawet nie patrzyła na niego, widział ją taką jak zwykle, jakby cień przeszłego życia. W nocy nie śmiał zgasić lampy, odgłos cichych jelców zbliżał się do łóżka, oddech jakiś muskał jego czoło w ciemności. I rana zamiast się zasklepiać, rozszerzała się coraz bardziej, za najmniejszem wspomnieniem następowało nowe wstrzaśnienie nerwowe, nowe widzenie szybkie i natychmiast niknące, zostawiające po sobie tylko boleści i przeświadczenie nicości.
Wszystko w domu przypominało mu matką. Pokój jej został nienaruszony, ani jednego mebla nie poruszono z miejsca, naparstek leżał jeszcze na rogu stoliczka obok jakiegoś rozpoczętego hafciku. Na kominku wskazówka zatrzymanego zegara, znaczyła godziną siódmą minut trzydzieści siedm, chwilą ostatnią. Potem, gdy szybko szedł po schodach na górą, coś jakby nagłe postanowienie popychało nim. Wchodził do pokoju z sercem bijącem jak młot i zdawało mu sią, że stare meble przyjaciele domu, biurko stolik, a szczególniej łóżko jakimś nowym majestatem przyobleczone zostały. Przez zamknięte okiennice wdzierał się blask świateł, a półcień ten, zwiększał jego niepokój, gdy szedł ucałować poduszką, na której zastygła głowa zmarłej.
Pewnego ranka, gdy wszedł tak bezwiednie prawie, zdziwił się niepomiernie: okiennice naoścież otwarte wpuszczały do pokoju pełne światło dnia, snop promieni słonecznych rozcierał się po pokoju, dosięgał łóżka i ogarniał je aż do poduszki, a na wszystkich meblach rozstawione były kwiaty w doniczkach, jakie tylko w domu znaleźć było można! Po chwili przypomniał sobie, była to rocznica, urodziny tej, która już nie żyła, dzień co rok uroczyście obchodzony, który kuzynka jego zachowała w pamięci. Nie było tu nic, jak tylko biedne kwiaty jesieni: astry, margerytki, ostatnie róże już przez pierwsze przymrozki zwarzone, ale czuć w nich jednak było życie, okalały one swemi różnobarwnemi bukietami zegar zamarły, na którym zdawało się jakby się czas zatrzymał. Pobożna ta pamięć kobieca wzruszyła go głęboko. Płakał długo.
I sala jadalnia i kuchnia, taras nawet, pełne były wspomnień jego matki. Odnajdywał ją w drobnych przedmiotach rozrzuconych po całym domu, w zmianie zwyczajów, które wskutek braku czwartej osoby, nastąpiły nagle. Stało się to pewnym rodzajem manji, a mówić o tem nie śmiał, z jakąś niespokojną wstydliwością krył przed wszystkiemi te udręczenia nagłe, to bezustanne obcowanie ze śmiercią. Unikał nawet sposobności wymówienia imienia tej, której wspomnienie go prześladowało i można było myśleć, że już przychodziło zapomnienie, i podczas gdy nie było chwili, w którejby nie czuł bolesnego ściśnienia serca na jej wspomnienie, posądzić go można było o to, że nigdy o niej nie myślał. Tylko przenikliwe spojrzenie Paulinki go odgadywało. Wtedy próbował kłamać, zaklinał się, że o północy zagasił lampę, lub też, że jakaś praca nadzwyczajna pochłaniała go tak bardzo, że siedział aż do rana. Gdyby go ktoś o szczegóły chciał rozpytywać, gotów był się unieść gniewem. Chronił się do swego pokoju i tam oddawał się tym smutnym myślom, spokojniejszy w tym zakątku, w którym wzrósł, nie bojąc się, żeby ktoś tu przyszedł badać tajemnice jego cierpienia.
Od pierwszych dni próbował wychodzić i chciał rozpocząć na nowo dawne te długie i dalekie przechadzki. W ten sposób byłby przynajmniej uniknął pewnego milczenia służącej i smutnego widoku ojca, przygnębionego w swoim fotelu, niewiedzącego, czem zająć swoje próżne dziesięć palców, Ale ogarnął go nieprzezwyciężony wstręt do chodzenia, nudził się poza domem nudą, która prawie chorobą była. Morze to z swem ciągłem kołysaniem się z temi upartemi falami, które po koźlemu tłukły się o wybrzeża dwa razy dziennie, gniewało go jak bezrozumna siła obca jego boleści, niszcząca tu na tem samem miejscu też same kamienie od wieków nieskończonych, siłą która nigdy nie płakała nad śmiercią człowieka. Było to za wielkie, za zimne i śpieszno mu było wracać i zamknąć się, aby się czuć mniej małym, mniej ścieśnionym między nieskończonością wody i nieskończonością nieba. Jedno tylko miejsce ciągnęło go ku sobie, cmentarzyk, który otaczał kościół, matki jego tu nie było, tu myślał o niej z nadzwyczajną słodyczą i uspakajał się dziwnie mimo swej obawy nicości. Groby spały spokojnie pod trawą! Kilka wrzosów wyrosło pod osłoną ściany kościoła 1i słychać tu było tylko skrzyp chorągiewki blaszanej wichrami morskiemi obracanej i w tym zakątku zapominał się godzinami całemi, nie starając się nawet wyczytać na kamiennych płytach nazwisk tu leżących dawno zmarłych, które zmyły ulewne deszcze i burze zatarły.
Gdyby jeszcze Lazar wierzył w życie przyszłe, gdyby jeszcze mógł przypuścić, że poza czarnym murem śmierci kędyś odnajdują się dusze... ale tej pociechy mu brakło, był zbyt silnie przekonany o kończeniu się na ziemi indywidualności istoty umierającej i ginącej w wieczności życia. Był w tem jakby jakiś dziwny bunt swojego, „ja“, które nie chciało zginąć. Jakaż to radość rozpocząć gdzieindziej pomiędzy gwiazdami nową egzystencję z najbliższemi sobie krewnemi i przyjaciółmi. Jakby słodkiem czyniła konanie myśl., że się odnajdzie tam zginione uczucie, jakieś radosne powitanie przy spotkaniu i jakaż rozkosz odżyć wśród swoich nieśmiertelnym. Ale nie! to są litosne kłamstwa religji, które słabym chcą zakryć straszną prawdę. Nie, myślał, wszystko kończy się ze śmiercią, nic z uczuć naszych nie odradza się, pożegnanie tu, jest pożegnaniem na zawsze. O! nigdy już nie istnieć, nigdy! ten wyraz straszny doprowadzał go do szaleństwa, od niego dostawał zawrotu głowy, jakby stał w górze na krawędzi nad próżnią przepaści.
Pewnego ranka, gdy Lazar zatrzymał się w cieniu smutnych drzew cmentarza, ujrzał księdza Horteur w sadzie, który tylko nizki murek od cmentarza oddzielał. W starej bluzie szarej, w drewnianych trzewikach, ksiądz okopywał sam zagon kapusty. Z twarzą pomarszczoną od ostrego powietrza morskiego, z karkiem od słońca opalonym, pochylony nad twardą ziemią, podobnym był wielce do starego wieśniaka. Skąpo płatny z małemi dochodami w tej biednej i zapomnianej parafji, biedny proboszcz z głodu by umarł, gdyby sobie sam pracą nie dopomagał i własnych jarzyn nie hodował. Trochę pieniędzy jakie miał, wydawał na jałmużny, żył sam, a posługiwała mu tylko jakaś biedna dziewczynina tak, że nieraz musiał sobie sam strawę gotować. Na domiar złego i ziemia na tej skale nędzna była, wiatr palił mu jego sałaty i zaiste, nie warto było walczyć z kamieniami, gdy owocem walki nędzne tylko były jarzyny.
Jednakże krył się z tem, gdy wdziewał na siebie starą swoją bluzę, z obawy, aby z tego powodu nie żartowano z religji, toteż Lazar chciał się cofnąć, gdy go zobaczył wyciągającego z kieszeni fajkę, nakładającego ją z prawdziwem zamiłowaniem i rozkoszującego się pierwszemi pociągami dymu. Ale w tej właśnie chwili gdy się rozsmakowywał, ksiądz też spostrzegł młodego człowieka. W pierwszej chwili przeraził się i chciał schować fajkę, lecz zdobywszy się na odwagę rozśmiał się i zawołał:
— Używasz pan powietrza... wejdźże pan, proszę zobaczyć mój ogródek.
Gdy Lazar był już przy nim, ksiądz dodał wesoło:
— Cóż, zaszedłeś mnie pan na gorącym uczynku, przy tem co lubię... ale mój przyjacielu, to tylko moje i pewnie Pan Bóg się za to nie obrazi.
Odtąd, paląc głośno i smakując, nie wypuszczał z ust fajki, chyba dla przepuszczenia przez wargi krótkich i urywanych zdań; tak naprzykład, zajmował go proboszcz z Verchemont, szczęśliwy człowiek, który ma pyszny ogród, sam czarnoziem, na którym wszystko się rodzi.
— Patrz pan, — dodawał — jak to się dziwnie składa i ksiądz proboszcz to zaniedbuje; żeby choć czasem gracą szturgnął, ale i to nie!
Potem skarżył się na swoje kartofle, które od dwóch lat niszczały, chociaż ziemia dla nich powinna była być odpowiednia.
— Niechże ja księdzu proboszczowi nie przeszkadzam rzekł Lazar — może pilna robota.
Ksiądz wziął się też zaraz do rydla.
— Jeśli pan pozwoli, to i owszem... Te łobuzy przybiegną niedługo na katechizm, a chciałbym przed tem skończyć ten zagon.
Lazar usiadł na ławeczce granitowej, zrobionej z jakiegoś kamienia grobowego i opartej o mur cmentarza. — Przypatrywał się proboszczowi rozbijającemu kamienie, słuchał, nie słysząc prawie wyrazów, głosu jego podobnego do głosu starego dziecka i brała go ochota być tak biednym i prostym, z głową niczem nie zajętą i ciałem spokojnem jak on. Zostawiając poczciwca do takiej starości w tem nędznem probostwie, musiało go biskupstwo uważać istotnie za człowieka ubogiego duchem, zresztą należał on do tych, którzy się nie skarżą i których pragnienia są zadowolone, gdy mają chleb do jedzenia i wodę do picia.
— Nie musi to być wesoło, tak żyć między temi krzyżami — zaczął myśleć głośno młody człowiek.
Ksiądz zdziwiony zatrzymał się w swej pracy.
— Jakto niewesoło!?
— Tak, ma się ciągle śmierć przed oczyma, śni się pewno o niej w nocy.
Ksiądz Horteur wyjął fajkę z ust i splunął.
— Słowo daję, nigdy o tem nie myślę... wszyscy jesteśmy w ręku Boga.
Wziąwszy znów rydel, zagłębił go w ziemię uderzeniem nogi. Wiara jego chroniła go od bojaźni, nie szedł myślą poza katechizm: umiera się, idzie się do nieba, nie ma nic prostszego, mniej skomplikowanego i bardziej upakarzającego. Uśmiechał się z miną niedającego się przekonać. Myśl ciągła o zbawieniu wystarczała do wypełnienia jego słabej mózgownicy.
Od tego ranka, Lazar codzień prawie przychodził przed południem do sadu proboszcza. Siadał na starym kamieniu, zapatrywał się na niego i na prace jego około hodowli jarzyn i na chwile uspakajał się widokiem tej prostoty ducha żyjącej śmiercią i drżącej na myśl o niej. Dlaczegóż on nie mógł zdziecinnieć tak jak ten starzec? W głąbi umysłu jego widniało tajone przed sobą samym odnalezienie utraconej wiary, w tych rozmowach z owym ubogim duchem, którego spokojna nieświadomość w zachwyt go wprawiała. I on też przynosił fajkę i palili sobie obydwaj, rozmawiając o trzodzie chlewnej, która ryła i niszczyła sałaty, albo o nawozie, który kosztował zbyt drogo — gdyż ksiądz rzadko mówił o Bogu, zachowując go w sobie ku zbawieniu swemu osobistemu w doświadczeniu swem i tolerancji starego spowiednika wieśniaków. Inni o siebie troszczyć się byli powinni i on też o sobie myślał. Po trzydziestu latach bezużytecznych ostrzeżeń, ograniczał się na wypełnianiu ścisłem tylko swego obowiązku: z miłością bliźniego, po chłopsku dobrze stosowaną, a zaczynającą od siebie samego. Ten młody człowiek, był bardzo grzecznym, odwiedzając go tak często w jego samotności i, nie chcąc niepokoić go, ani walczyć z jego ideami z Paryża przywiezionemi, wolał zająć go rozmowami o swoim ogrodzie, rozmowami bez końca, o tym przedmiocie niezwyczajnym, podczas gdy Lazarowi któremu od tych potoków słów bezużytecznych głowa trzeszczała, zdawało się, że słucha opowieści piastunek i jest w tem już stadjum, w którem opowieści owe nie przerażają już i strachu nie budzą.
Ale sielankowe owe poranki mijały jeden po drugim i mimo to co wieczór Lazar odnajdywał się w swoim pokoju ze smutnem wpomnieniem swej matki, z obawą jej cienia, nie mając odwagi zgasić lampy. Wiara jego umarła. Pewnego dnia, gdy z księdzem Horteur siedzieli na ławce kamiennej, paląc fajki, nagle proboszcz schował swoją pocieszycielke, słysząc odgłos kroków jakichś poza pokrzywionemu gruszami. Była to Paulinka, która przychodziła po swego kuzyna.
— Doktór przyjechał — mówiła, tłumacząc się — i zaprosiłam go na śniadanie. Przyjdź-że do domu jaknajprądzej. Dobrze?
Uśmiechnęła się, gdyż na ławce spostrzegła fajkę wyglądającą z pod bluzy proboszcza. Ksiądz też zrozumiawszy znaczenie tego uśmiechu, wydobył zaraz z ukrycia owe corpus delicti i, śmiejąc się poczciwie, tak jak zwykle, gdy go na tego rodzaju gorącym uczynku złapano, rzekł:
— Bo to doprawdy głupstwo... myślałby kto, że jaką zbrodnię popełniłem i z nią się kryję!... Niech tam, zapalę sobie jedną przy pani.
— Wie proboszcz co? — zawołała wesoło Paulinka, — chodź pan do nas, zjemy śniadanie wszyscy razem z doktorem i fajkę po deserze się wypali.
Uradowany ksiądz Horteur wykrzyknął:
— I owszem, niech tak będzie, przystaję... Idźcie naprzód... pójdę, włożę sutannę i, słowo honoru daję, zabiorę z sobą fajkę.
Było to pierwsze śniadanie, przy którem znowu dały się słyszeć śmiechy w sali jadalnej. Ksiądz Horteur przy kawie czarnej wydobył swoją fajkę, co zabawiło wielce współbiesiadników, ale czynił to z taką dobrodusznością, że wkrótce wydało się to wszystkim bardzo naturalnem. Chanteau jadł obficie i zdawał się swobodniej oddychać wobec tego pozoru życia, które się wkradało do domu. Doktór Cazenove opowiadał historje z podróży swych między dzikimi. Paulinka była uszczęśliwiona tym hałasem i tem ożywieniem, które myślała — może oddziała na Lazara i wyrwie go z tych smutnych wspomnień.
Zaraz też zaproponowała, aby powrócić do sobotnich obiadów, przerwanych z powodu śmierci ciotki. Proboszcz i doktór zaczęli przychodzić regularnie i dawne, zwyczajne życie wróciło. Żartowano, śmiano się i stary wdowiec klepał się po nogach, mówiąc, że gdyby nie ta przeklęta podagra, tańcowałby jeszcze, tak się rzeźkim i wesołym czuje. Tylko syn był ciągle jakiś niewyraźny, nieswój, rozmawiał z werwą, w której czuć było przymus i czasami raptownie w pośród tych słów i śmiechów dreszcz go przejmował.
Pewnej soboty, w chwili, gdy na stół podawano pieczeń, ksiądz Horteur został wezwany do konającego i, nie dokończywszy kieliszka, odszedł, — nie chcąc słuchać doktora, który krzyczał za nim, zapewniając go, że zna dobrze stan chorego, że go widział przed godziną i że napewno ksiądz na drugim końcu wsi już go żywym nie zastanie. Tego wieczora właśnie ksiądz okazał się tak dalece ubogim na duchu, że sam Chanteau po wyjściu jego rzekł:
— Bywają dnie, kiedy biedaczysko jakoś jeszcze gorzej niż zwykle ględzi.
— Chciałbym być na jego miejscu — zawołał brutalnie Lazar. — Szczęśliwszy jest od nas.
Doktór zaczął się śmiać.
— Być może, ale Maciek i Minuszka też są szczęśliwsi od nas.. Poznaje w tem zdaniu ogólnego ducha naszej dzisiejszej młodzieży, co to zachłypneła nauki i chora jest od tego, że w niej nie znalazła dosyć materjału do zaspokojenia starych pojęć absolutnych, wyssanych z mlekiem mamek. Wybyście chcieli znaleźć w naukach odrazu i w jednej masie wszystkie prawdy, podczas gdy sylabizować je zaledwie można i gdy na zawsze zostaną one zapewne tylko przedmiotem wiecznych badań. Nie znalazłszy, przeczycie im wszystkim, chcielibyście powrócić do wiary, która was już przyjąć nie chce i popadacie w pesymizm... Tak, jest to choroba ostatniej ćwierci naszego wieku... jesteście Wertherami w odwrotnym kierunku.
Unosił sią, była to jego ulubiona teza. W dyskusjach tych Lazar ze swojej strony, przesadzał własne pojęcia, swoją negację wszelkich pewników, wiarę w złe ostateczne i uniwersalne.
— Jak tu żyć — pytał — gdy z każdą chwilą, z każdym krokiem pod nogami coś się zapada?
Starzec dyskutował z młodzieńczą namiętnością.
— Ale żyjecie! czyż to żyć wam nie wystarcza!? Rozkosz jest w czynie.
I nagle zwrócił się do Paulinki, która słuchała z uśmiechem.
— Oto ty naprzykład, Paulinko, powiedz mu jakim sposobem dochodzisz do tego, że jesteś zawsze zadowoloną?
— O! ja to co innego — odpowiedziała pół żartem, — ja staram się zapomnieć o sobie z obawy, aby nie być smutną i myślą o innych, to mnie zajmuje i dodaje mi cierpliwości i siły do zniesienia własnych cierpień.
Odpowiedź ta zdawała się gniewać Lazara, który z potrzeby złośliwego sprzeciwieństwa utrzymywał, że kobiety powinny wierzyć i pielęgnować uczucia religijne. Umyślnie udawał, że nie pojmuje, dlaczego kuzynka jego zaniedbała oddawna praktyki religijne. Ona ze zwykłym sobie spokojem dawała swoje racje:
— To bardzo proste, spowiedź mnie uraziła — zdaje mi się, że wiele kobiet jest w tej, co ja sytuacji... Zresztą, niepodobna mi wierzyć ślepo w rzeczy, które mi się wydają nielogicznemu. A jeśli tak jest, to pocóż kłamać, udając, że się za święte prawdy przyjmuje!?... Przytem, owo „nieznane“ nie niepokoi mnie, nie może być ono innem jak logicznem, najrozsądniej jest czekać, o ile można, najspokojniej.
— Cicho bądźcie, proboszcz wraca — przerwał Chanteau, którego ta rozmowa nie bawiła.
Ów człowiek, do którego księdza wzywano, umarł. — Dokończono obiadu w spokoju i wypito potem kieliszek starego likieru.
Teraz Paulinka wzięła na siebie kierownictwo domem, które pełniła ze spokojem i uśmiechem dobrej gospodyni. Zakupy, wszystkie drobne szczegóły gospodarcze, przechodziły przez jej ręce i pęk kluczy brzęczał jej u pasa. Stało się to jakoś naturalnie, tak, że Weronika nawet się nie gniewała. W każdym razie, służąca od chwili śmierci pani Chanteau, była jakaś chmurna i jakby ogłupiona, zdawało się, jak gdyby w jej duszy odbywała się nowa walka, powrót uczucia dla zmarłej przy okazywaniu Paulince jakiejś nieufności i niezadowolenia. Mowa gospodyni domu siliła się na to, aby obchodzić się z nią jak najłagodniej, wszystko nic nie pomagało, Weronika obrażała się o najmniejsze słowo i słychać było, jak głośno myśląc, sama się przed sobą w kuchni żaliła. Gdy tak po długiem milczeniu nareszcie z sobą rozmawiać zaczynała, zawsze objawiało się u niej dziwne przerażenie z powodu ostatniej katastrofy. Czyż mogła przypuścić, żeby pani umrzeć miała!? Gdyby tak wiedziała, z pewnością nie mówiłaby tego, co powiedziała. Sprawiedliwość przedewszystkiem, ale nie trzeba zabijać ludzi nawet wtedy, kiedy jakieś tam wady mają. Zresztą, ona umywała ręce od wszystkiego, niech tam sobie wina spadnie na osobę, która była prawdziwą przyczyną nieszczęścia. Ale ta pewność swej własnej niewinności nie uspakajała jej, mruczała ciągle, gderała przeciw jakiejś urojonej winie.
— Czegóż ty sobie tak głowę suszysz? — zapytała Paulinka pewnego dnia. Zrobiliśmy wszystko, co tylko można było zrobić, na śmierć niema lekarstwa.
Weronika z powątpiewaniem kiwała głową.
— Niech pani da pokój, tak się nie umiera. Pani sobie była taka, jaka była, ale to wiem, że mnie małą wzięła i dałabym sobie język uciąć, gdybym mogła pomyśleć, żem się w czem do jej nieszczęścia przyczyniła... Nie gadajmy więcej o tem, bo by to tylko na złe wyszło.
Wyraz „małżeństwo“ nie był od chwili poróżnienia wymówiony ani razu pomiędzy Paulinką i Lazarem. — Chanteau, przy którym teraz siadała siostrzenica z robótką, chcąc go rozerwać, próbowała raz rozpocząć tę kwestję. On chciałby już raz to skończyć — teraz, kiedy nikt temu nie stoi na przeszkodzie. Jemu szło głównie o zatrzymanie jej przy sobie, czuł potrzebę tego, myśl popadnięcia znowu, gdyby ją utracił, w twarde ręce służącej, strachem go przejmowała. Paulinka odpowiedziała, a raczej dała do zrozumienia, iż przed ukończeniem grubej żałoby, niema co o tem mówić. Nie tylko konwenanse światowe dyktowały jej tę odpowiedź, ale żądała od czasu odpowiedzi na pytanie, którego sobie sama postawić nie śmiała. Śmierć tak nagła, uderzenie piorunu, które nią i jej kuzynem do głębi wstrząsnęło, sprawiło, iż sprawy ich sercowe, jakkolwiek palące, w zawieszeniu zostały. Budzili się z tego odrętwienia — i cierpieli jeszcze, odnajdując go za tą niepowetowaną stratą, swój własny dramat. Ludwika po takiej zdradzie wypędzona, ich uczucia złamane, egzystencja i przyszłość może zmienione. Co teraz postanowić!? Czy kochają się jeszcze, czy małżeństwo między niemi jest możliwe, rozsądne? W zamęcie, w jakim pogrążyła ich katastrofa, pytania te odzywały się I ani jedno ani drugie nie zdawało się okazywać niecierpliwego pragnienia nagłego rozwiązania kwestji.
Jednakże w sercu Paulinki, wspomnienie doznanej obrazy osłabło. Przebaczyła oddawna i gotowa była podać do zgody obie dłonie, w chwili gdy Lazar objawi skruchę. Nie pragnęła tego, aby się upokorzył dla jakiego tryumfu w swej zazdrości, ale o nim tylko myślała, nie chcąc go zmuszać do małżeństwa — jeśli jej już nie kocha. Całe jej cierpienie koncentrowało się w tem jednem pytaniu, w tej wątpliwości, czy myśli on jeszcze o Ludwice, czy też zapomniał o niej i powrócił do dawnych swych uczuć? Na myśl o wyrzeczeniu się Lazara, raczej niżby go unieszczęśliwić miała, serce jej, dusza i ciało — z bólu pękały, spodziewała się znaleźć w sobie tyle odwagi — ale osłodę czerpała tylko w tem przekonaniu, że tego nie przeżyje.
Od śmierci ciotki, szlachetną myśl przyszła jej do głowy, pomyślała o pogodzeniu się z Ludwiką. Chanteau mógłby do niej napisać — ona sama w dopisku do jego listu mogłaby dodać słówko o zapomnieniu dawnych uraz. Dom był osamotniony i obecność tego dorosłego dziecka, byłaby rozrywką dla wszystkich. Zresztą, po tak gwałtownem wstrząśnieniu, wszystko co się chociaż niedawno przedtem wydarzyło, wydawało się starem jak świat — i ona sama czyniła sobie wyrzuty, iż się okazała w danej chwili zbyt gwałtowną. Ale za każdym razem gdy chciała o tem mówić z wujem, jakiś nieprzeparty wstręt ją powstrzymywał. Czyż to nie było kuszeniem losu, czyż w ten sposób nie stawiała na kartę ćcałej przyszłości swojej, utraty Lazara! Może jednak jeszcze znalazłaby odwagi i dumy na tyle, żeby go poddać tej nowej próbie, gdyby się w niej pojęcie sprawiedliwości nie burzyło. Zdrada Ludwiki była nie do przebaczenia. A zresztą czyż ona sama nie wystarczy do odbudowania spokoju i radości w domu? Poco wołać i sprowadzać obcą, kiedy ona sama posiadała w sobie skarby czułości i poświęcenia. Pomimo jej wiedzy, w abnegacji jej tkwiła duma i miłość własna — litość jej była zazdrosna. Serce jej zapalało się na myśl zostania jedynem źródłem szczęścia swoich najbliższych.
Odtąd było to istotną pracą dla Paulinki. Pilnie przykładała się do tego i szukała myślą środków uczynienia domu całego dokoła siebie szczęśliwym. Nigdy jeszcze nie okazała takiej siły woli w dobrym humorze i dobroci. Każdego ranka przychodziła uśmiechnięta, wesoła, starając się ukryć własne swe troski, aby niemi nie powiększać smutku innych. Łagodnością i słodyczą w pożyciu broniła od wszelkich katastrof, równością charakteru rozbrajała wszelkie złe chęci. Była teraz zdrowa i silna, jak młode drzewo, a wesołość którą rozsiewała dokoła siebie, była właściwie promieniowaniem zdrowia tego i dobroci. Początek każdego dnia, równie przyjemny jak początek dnia poprzedniego, zachwycał ją i starała się robić tego dnia to samo co robiła dnia poprzedniego, nie żądając od niego nic więcej i spodziewając się jutra bez wstrząśnień. Chociaż Weronika gderała jeszcze czasem przed kominem, stawszy się fantastyczką i wielce kapryśną, nowe życie wypędzała żałobą z domu, dawne śmiechy rozlegały się po pokojach i dźwięczały wesoło w pustej klatce schodowej. Ale szczególniej zadowolonym wydawał się wuj, smutek zresztą był mu zawsze nieznośnym i teraz, gdy już nie ruszał się z fotelu, chętnie nucił wesołe piosenki. Dla niego życie istotnie było nieznonośnem, a jednak chwytał go się z rozpaczą kaleki, który chce żyć nawet w cierpieniu. Każdy dzień przeżyty był dla niego tryumfem i zdawało mu się, że siostrzenica jest dla domu jakby słońcem, przy którego promieniach, on umrzeć nie może.
Jednak Paulinka miała jedno zmartwienie, Lazar z jej pocieszeń nie korzystał. Niepokoiła się, widząc, że on ciągle popada w smutne swe zamyślenia. W pośród żalu za matką, odzywała się w nim z coraz większą siłą obawa śmierci. Od chwili gdy czas zacierał główną boleść, strach ten powracał zwiększony obawą choroby dziedzicznej. I on też umrze na serce i on w sobie nosi pewność końca tragicznego i blizkiego. I w każdej chwili wsłuchiwał się w swoje życie w takiem rozdrażnieniu nerwowem, iż zdawało mu się, że słyszy tarcie się kółek swego organizmu. To zdawało mu się, że żołądek z jakimś tylko wysiłkiem funkcjonuje, to w krzyżu bóle czuł jakieś, to znów wątroba mu się ściskała, ale wśród tej rewolucji wszystkich członków, najgłośniej odzywało się serce, którego gwałtowne bicie czuł wszędzie: w piersiach, w gardle i na końcu palcowi Jeżeli opierał się łokciem o stół, zdawało mu się, że mu serce bije w łokciu, jeżeli siedząc na fotelu przechylił głowę na jego poręcz, serce odzywało się w głowie, czy stał, czy chodził, czy siedział, czy leżał, ciągle czuł na wszystkich członkach hałaśliwe bicie tego serca, które zdawało się wymierzać mu życie tem skrzypieniem jakby zardzewiałego zegara.
Pod wpływem tych ciągłych studjów i badań swego ciała, zdawało mu się z każdą chwilą, że już wszystko się rozpadnie, że organa zużyły się i rozlatują się w kawałki i, że serce wzrósłszy monstrualnie, uderzeniami swemi jakby młotem rozbija całą maszynę. To wsłuchiwanie się w życie, nie było życiem; strasznem było takie drżenie o trwałość mechanizmu i oczekiwanie tego źdźbła piasku, które całą tę maszynę rozsadzić miało.
Niepokoje Lazara do tego stopnia wzrosły. Przed laty, gdy się kładł spać, myśl o śmierci przebiegała przez jego głowę i dreszczem przejmowała ciało; teraz nurtowany ciągle jedną i tą samą myślą, nie śmiał zasnąć z obawy, że się więcej nie obudzi. Nienawidził snu, miał wstręt do tego osłabienia i rozprężenia nerwów, jakiego się doznaje w przejściu z czuwania do odpoczynku. Dalej nagłe przebudzenia wstrząsały nim jeszcze bardziej, wyrywając go z nicości, jakby olbrzymia jakaś pięść chwytająca go za włosy i rzucająca napowrót w wir życia, z nieokreśloną zgrozą tej nicości, z której wychodził. Mój Boże! mój Boże! — wołał — więc umrzeć będę musiał — i nigdy jeszcze ręce jego z taką rozpaczą się nie załamywały. Co wieczór niepokój jego stawał się tak silny, że nie śmiał położyć się do łóżka, zauważył, że we dnie jeśli się położył na sofie, usypiał łatwo ze spokojem dziecka. Były to wypoczynki odżywcze, ciężkie sny kamienne, które na nieszczęście do reszty odbierały mu sen w nocy. Powoli doszedł do bezsenności regularnej, sypiając długo po południu i następnie zasypiając dopiero nad rankiem, gdy brzask dzienny wypędzał z łóżka jego obawy ciemności.
Jednakie wydarzały się chwile przerwy, dwie lub trzy noce zdarzało się, że Lazara nie prześladowało widmo śmierci. Pewnego dnia Paulinka znalazła u niego kalendarzyk oznaczony kreskami, zrobionemi ołówkiem czerwonym. Zdziwiona zaczęła go wypytywać:
— Cóż to znaczy? co to tak popodkreślane?... To pewno jakie ciekawe daty?
Zmieszał się i wyjąkał:
— Ja!? ja nic, nic nie znaczę... nie wiem...
Wesoło zaczęła znowu:
— Myślałam, że tylko dziewczęta powierzają kalendarzom rzeczy, których się nikomu nie mówi... jeżeli to o nas kobietach myślisz, w te wszystkie dni tu naznaczone, to warto ci za tę grzeczność podziękować. O... kryjesz się, sekret jakiś...
Ale widząc, że się miesza coraz bardziej, przez delikatność zamilkła. Po czole zbielałem młodzieńca, przesunął się znany jej cień, ukryty ból, z którego wyleczyć go nie mogła.
Od jakiegoś czasu dziwił ją też jakąś nową manją. — W pewności bliskiej swojej śmierci, nie wychodził z pokoju, nie zamykał książki, nie robił nic wogóle bez tego przekonania, że to jest ostatni czyn w jego życiu i że przedmiotem, który go zajmował, książki, którą zamknął, pokoju, z którego wyszedł, więcej już nie zobaczy. I z tej racji nabrał przyzwyczajenia, ciągłego żegnania wszystkich rzeczy, chorobliwej potrzeby brania w rękę raz położonych rzeczy, oglądania ich na nowo.
Do tego, mięszały się jakieś pojęcia o symetrji: trzy kroki w prawo, trzy kroki w lewo; mebli po obu stronach kominka lub drzwi dotykał każdego jednakową liczbę razy, nie mówiąc już o tem, iż w duchu miał pewne przesądy, do których się nie przyznawał, że naprzyklad pewna liczba dotknięć: pięć i siedm, w pewien szczególny sposób ułożonych, miała stawać na przeszkodzie temu, aby pożegnanie to ostatniem było. Mimo żywej swej inteligencji, mimo nieuznawania wszelkich objawów nadprzyrodzonych, praktykował tego rodzaju kabalistyczne przepisy, które starał się ukryć jak chorobę, którejby się wstydził. Był to jakby odwet rozprzężonego systemu nerwowego u pesymisty i pozytywisty, który głośno twierdził, że wierzy tylko w fakta i w doświadczenie. W tych praktykach stawał się nieznośnym.
— Czego tak drepczesz? — wołała Paulinka. — Trzy razy już wracasz do tej szafy i dotykasz klucza, nie bój się nie ucieknie.
Wieczorem nie mógł wyjść z sali jadalnej, ustawiał krzesła w jakimś porządku oznaczonym, przymykał drzwi pewną liczbę razy, potem wracał jeszcze i kładł ręce, lewą naprzód, później prawą, na arcydziele dziadka. Ona tymczasem czekała na niego u stóp schodów i z początku śmiała się z niego.
— Co za manjak będzie z ciebie jak będziesz miał ośmdziesiąt lat! — mówiła. — Powiedz sam, co ci te sprzęty winne, że je tak niepokoisz?
W końcu jednak przestała żartować, zaniepokojona tą chorobą. Pewnego ranka podpatrzyła go, jak całował siedm razy drzewo łóżka, na którem umarła jego matka. Przeraziło ją to, odgadywała bowiem tortury, jakiemi zatruwał swoją egzystencję. Gdy czytając dziennik, znajdywał w nim jakąś przyszłą datę w XX wieku, bladł jak ściana. Ona spoglądała na niego z politowaniem, a czując ten wzrok, on odwracał głowę. Czuł, że jest zrozumianym i biegł ukryć się w swoim pokoju z wstydliwością młodej panienki, podpatrzonej w zbyt wielkim negliżu. Ileż to razy sam się tchórzem nazywał, ileż razy przysięgał sobie, że walczyć będzie przeciw tej chorobie. Perswadował sobie, sam z sobą o śmierci rozmawiał, potem jakby jej na złość, zamiast czuwać w fotelu, kładł się odrazu do łóżka; niech przyjdzie, mówił, czekam jej jak zbawienia. Ale natychmiast silniejsze bicie serca unosiło jego przysięgi, zimny dreszcz przejmował go i załamywał ręce, wołając jak zwykle: „Boże mój! Boże!“ Były to ciągłe i straszne recydywy, które go wstydem i rozpaczą przejmowały. Wtedy czułe współczucie kuzynki jeszcze go bardziej rozstrajało. Dni stawały się tak ciężkie i trudne, że od poranku już dzień wydawał mu się nieskończenie długim.
W ten rozpadaniu się jego istoty moralnej, stracił najprzód wesołość i humor, obecnie siły go opuszczały.
Paulinka wszakże ufna w swe poświęcenie, chciała zwyciężyć. Znała chorobę i chciała jemu oddać część swej odwagi, skłaniając go do tego, aby polubił życie. — Ala tutaj dobroć jej nic nie pomagała. Z początku próbowała wprost złe zaatakować i wznowiła swoje dawne dziecinne żarty z tego „potworu“ pesymizmem zwanego, ale coś się stało, teraz on znajdywał że ona pali świeczki świętemu Schoppenhauerowi, podczas gdy on gotów jest razem z pesymistami wysadzić świat w powietrze, ale wcale nie ma ochoty być zamieszanym w tę katastrofę.
Te żarty wywoływały na jego usta jakiś śmiech przymuszony, przy którym zdawał się tak cierpieć, iż tego sposobu się wyrzekła. Potem próbowała tego rodzaju pocieszeń, jakiemi się ukajają bóle dzieci, starała się utworzyć mu otoczenie miłe, spokój i wesołość, uśmiech i braterskie uczucie. Zawsze widział ją szczęśliwą, świeżą, uśmiechniętą do życia, dom był pełen słońca, potrzebował tylko chcieć żyć bez troski i nie mógł. To szczęście otoczenia, jeszcze większą czyniło jego rozpacz Później pracowała myślą nad tem, aby go w jaką wielką pracę zaplątać, w coś takiego oby go oszołomiło. Przedmiotu tego nie spuszczała z myśli ani na chwilę, z każdą godziną mnożąc projekta i nie zrażając się niepowodzeniem; on tymczasem znudzony bezczynnością, nie mając ochoty do niczego, nie chciał nawet czytać i spędzał dni pochłaniając sam siebie.
Przez chwilę Paulinka miała jakąś nadzieję. Wyszli raz na krótką przechadzkę na wybrzeża i Lazar przechodząc obok ruin, palisad i grobli, z których kilka belek pozostało, zaczął jej wykładać nowy system obrony, o wytrzymałości zupełnie pewnej, jak twierdził. Złe pochodziło od słabości wiązań podstawowych, należało je zdwoić i nadać balowi środkowemu pochyłość nieco większą. Głos jego przy tym wykładzie nabrał siły, oczy jak dawniej zabłysły zapałem. Ona zaczęła go namawiać, żeby się na nowo wziął do dzieła. Wioska cierpi — mówiła — każdy wielki przypływ zabiera jej po kawałku, gdyby pojechał i przedstawił całą sprawę prefektowi, z pewnością otrzymałby subwencję, zresztą ona ofiarowywała się znowu pożyczyć pieniędzy, widząc w tem dzieło litości i miłosierdzia, w którego dokonaniu chwałę dla siebie widziała. — Pragnęła ona przedewszystkiem, jego do jakiejś działalności popchnąć, chociażby przytem stracić miała resztę swoich pieniędzy, ale już chwila zapału minęła. On wzruszył ramionami, mówiąc: Poco to wszystko!? i zbladł, gdyż nagle uderzyła go myśl, że gdyby zaczął tę pracę, umarłby, nimby ją ukończyć zdołał. Toteż, chcąc ukryć niepokój ten, zaczął się powoływać na swoje odurzenie przeciw rybakom z Bonneville.
— Łajdaki, którzy ze mnie drwili, jak to szalone morze dopełniało swego zniszczenia! Nie, nie, już się oni śmiać nie będą z moich zabawek, jak te zapory nazywają.
Łagodnie Paulinka starała się go uspokoić. Ci biedni ludzie byli tak nieszczęśliwi, od chwili ostatniego przypływu, który zmiótł chatę Hontelardów, największą i najsolidniejszą ze wszystkich i trzy inne chaty biedniejszych, nędza zwiększała się coraz bardziej. Hontelardo je niegdyś uważani za bogaczów tej okolicy ulokowali się wprawdzie w jakiejś starej stodole o dwadzieścia metrów dalej, ale inni rybacy, nie mając gdzie się schronić, obozowali w szałasach, zbudowanych ze szczątków starych łodzi. Z jednej strony, była to nędza litość budząca, z drugiej coś niby powrót do stanu dzikości, w którym kobiety i dzieci grzęźli w brudzie, robactwie i zepsuciu. Jałmużny z rozmaitych stron wpływające, rozchodziły się na wódkę. Nieszczęśliwi ci, sprzedawali w naturze odbierane dary, odzież, sprzęty, naczynia kuchenne, aby tylko móc kupić parę litrów strasznej „calvados“, która ich ogłupiała i pół martwych rzucała na ziemię u drzwi chałupy. Jena tylko Paulinka wstawiała się za niemi jeszcze.
Proboszcz ich opuścił, Chanteau groził, że się poda do dymisji, mówiąc, że nie chce być merem takiego stada trzody chlewnej, A Lazar, gdy kuzynka starała się obudzić w nim litość nad tem pokoleniem pijaków, przez burzę zniszczonych, powtarzał wieczny argument swego ojca:
— Kto im każe siedzieć na miejscu, mogą się budować gdzieindziej... Nie podobna doprawdy zrozumieć tej głupoty, żeby się tak umyślnie pod bałwany morskie Wciskać.
Wszyscy zresztą tego samego byli zdania. Gniewano się biednych tych ludzi wściekle upartymi nazywano. Oni też, jakby w odpowiedzi na to, przybierali miny i postawy nieufnych zwierząt. Grodzeni tu, gdzież i poco mieli się wznosić, to już tak trwało od setek lat i tysięcy lat, i gdzież indziej czego lepszego mieli szukać. Stary Pronasz jak byt bardzo pijany mawiał zwykle:
— Musi się przecież zawsze znaleźć coś, żeby człowieka zjadło.
Paulinka uśmiechała się, potakiwała ruchem głowy, gdyż zdaniem jej szczęście nie zależało ani od ludzi, ani rzeczy, ale od rozsądnego zastosowania się do ludzi i do rzeczy. Podwajała ona troskliwość swoją, rozdawała jałmużny hojniejsze. Nakoniec udało jej się przyciągnąć Lazara do swych miłosiernych zajęć, spodziewając się wśród nich rozerwać go i przez litość dla innych, doprowadzić go do zapomnienia o sobie samym. Co sobota zostawał z nią, oboje przyjmowali od czwartej do szóstej „małych przyjaciół“ ze wsi. Ci mali przyjaciele, była to gromada dzieci w łachmanach, których rodzice przysyłali na żebraninę do panienki. Była to zbieranina z całej wsi brudnych i obdartych chłopaków i dziewcząt.
Pewnej soboty padał deszcz i Paulinka nie mogła rozdawać wsparcia na tarasie, jak to się zwykle działo, tak, że Lazar musiał wstawić ławkę do kuchni.
— Jakto, proszę pana — wykrzyknęła Weronika — czy panienka myśli to paskudztwo tutaj wprowadzać!? A to jej dopiero dobry pomysł przyszedł do głowy!? Jak się tam potem co w zupie znajdzie, to już nie będzie moja wina.
Właśnie na te słowa weszła do kuchni Paulinka z woreczkiem srebrnej monety i pudełkiem aptecznem w ręku. Odpowiedziała sama służącej, śmiejąc się:
— E! co tam moja Weroniko, zamieciesz i będzie po wszystkiem. A zresztą leci z nieba woda ciurkiem to te biedactwo po drodzy umyje.
W istocie, pierwsze z dzieci, które weszły, miały twarzyczki różowe, umyte strumieniami deszczu, ale tak były przemokłe, że z ubrania ich sącząca się woda, jeziora na kamiennej podłodze tworzyła. Gniew służącej zwiększył się jeszcze bardziej, gdy panienka kazała jej dorzucić drzewa na komin aby je osuszyć. Przysunięto ławkę do ogniska i skupiły się na niej dzieciaki chytre i czelne, pochłaniające oczyma co dokoła stało i leżało, zaczęty litr wina, pozostały kawałek mięsa, porzuconą wiązkę marchwi.
— Czy to być może — mruczała dalej Weronika — takie bachory dorastające!... Co to każde jużby powinno na życie zarobić!... Oho! niech panna będzie spokojna, im z tem wygodnie, do dwudziestu pięciu lat będą dzieciakami, jeżeli się to tak pannie podoba.
Paulinka musiała ją prosić, żeby już nic nie mówiła.
— Daj już pokój — prosiła, — to, że rosną, to im przecież jeść nie daje.
Zasiadła przed stołem, mając pod ręką pieniądze i dary w naturze i już miała rozpocząć wybadywanie każdego z dzieci po kolei, gdy Lazar, spostrzegając w tłumie syna Hontelardów, wykrzyknął:
— Zakazałem ci tu przychodzić, nicponiu jeden! Czy to nie wstyd rodzicom twoim przysyłać cię tu na żebraninę. Przecież oni jeszcze co jeść mają, kiedy są inni którzy głodem mrą.
Mały Hontelard szczupły, zbyt wybujały, piętnastoletni chłopak, bojaźliwy i smutny, zaczął płakać;
— Biją mnie, jak nie chcę iść! Baba chwyciła za postronek, a ojciec mnie za drzwi wyrzucił.
Mówiąc to, odsłaniał rękaw koszuli, pokazując fioletowego siniaka od uderzeń postronkami w węzły związanemu Babą nazywał dawną służącą, a teraz macochę swoją, która go biła niemiłosiernie. Od chwili ich ruiny, surowość ich i skąpstwo zwiększyło się jeszcze bardziej. Teraz mieszkali w jakiejś nędznej komórce i mści się za to na malcu.
— Przyłóż mu na łokieć okład z arniki — rzekła łagodnie Paulinka.
Potem, podając chłopcu sztukę srebrnej monety, dodała:
— Masz, daj im to, a niech, cię nie biją, a jakby cię bić chcieli to im powiedz, że jeśli na przyszłą sobotę będziesz miał choćby jednego siniaka, to nic nie dostaniesz.
Wzdłuż ławki inne dzieciaki, rozweselone płomieniem, który je ogrzał, śmiały się, popychając się i szturhając, gdy się oczy Paulinki w inną stronę zwróciły.
— Cucha! chodżź-no tu! — zawołała Paulinka. A powiedziałeś ty matce, że spodziewam się uzyskać dla niej pomieszczenie w szpitalu nieuleczalnych w Bayena? Matka chłopca, nędznica, opuszczona przez męża i sama po wybrzeżu koczująca, ropustne prowadząca życie, w lipcu tego roku złamała nogę i od tej chwili pokrzywiona kulała strasznie, a mimo swej wstrętnej brzydoty i kalectwa, nie zmieniała sposobu życia.
— Powiedziałem, proszę panienki — odpowiedział chłopak ochrypłym głosem — ale on nie chce.
Chłopak to był silny, mający lat blisko siedmnaście. Stał z rękami spuszczonemi i dla dodania sobie kontenansu, przechylał się z boku na bok.
— Jakto nie chce!? — wykrzyknął Lazar. — I ty też nie chcesz gałganie! Kazałem ci przyjść w tygodniu do po mocy do sadu i dotąd cię nie widziałem.
Nie przestając się kołysać odpowiedział:
— Nie miałem czasu.
Widząc, że Lazar rozgniewany bliskim jest uniesienia się, Paulinka przerwała tę rozmowę.
— Idź usiądź na miejsce — rzekła — pomówimy o tem później, a zastanów się bo i ja się rozgniewam.
Następowała z kolei mała Goninówna, miała ona lat trzynaście, ładną różową twarzyczkę i bujne sploty jasnych jak len włosów. Nie pytana, w potokach słów bez doboru opowiadać zaczęła, że paraliż jej ojca przedostawał się już do ramienia i języka, gdyż już tylko mruczał jak zwierzę. Kuzyn Cuchę ex-majtek, który porzuciwszy żonę zajął miejsce starego Gonina w chacie i przy żonie, tegoż ranka rzucił się na starego, chcąc go się już pozbyć.
— Mama go też tłucze, w nocy wstaje z łóżka i oboje razem z kuzynem oblewają starego zimną wodą, bo jak drzemie to tak jęczy, że im przeszkadza spać... Gdyby panienka wiedziała w jakim on jest stanie meszczęśliwy! Cały nagi, panienko, trzebaby mu jakiej bielizny...
— No już dobrze, cicho bądź! — krzyknął Lazar, przerywając, podczas gdy Paulinka dawała polecenie Weronice, aby poszła po prześcieradło.
Znajdował on ją zbyt rezolutną na swój wiek. Sądził, że jakkolwiek i jej się czasem co z reszty dostało to jednak i ona niebardzo oszczędzała swego ojca, nie mówiąc już o tem, że wszystko co dostawała: mięso, bieliznę zamiast dla chorego, szło dla niecnej kobiety i jej kochanka. Zapytał jej ostro:
— A ty coś robiła onegdaj wieczór w łodzi Hontelardów z jakimś mężczyzną, który uciekł.
Uśmiechnęła się chytrze.
— To nie był żaden mężczyzna, to był on — odpowiedziała, wskazując brodą młodego Cucha. Jak mnie pchnął...
Przerwał jej znowu:
— Tak, tak, jak cię pchnął, już ja dobrze widziałem, wcześnie zaczynasz, łajdaczko jakaś.
Paulinka oparła mu rękę na ramieniu, dla powstrzymania go, gdyż wszystkie inne dzieci, nawet najmłodsze, wielkie otworzywszy oczy, w których przebijało się przedwczesne zepsucie, przypatrywały się ze śmiechem. Jak tu powstrzymać złe w tem zamiaszaniu, w którem mężczyźni, kobiety i dzieci żyli razem i razem się psuli. Paulinka, dając jej prześcieradło i litr wina, przez chwilę mówiła z nią po cichu, przedstawiając jej następstwa smutne tego postępowania i przestrzegała, że zanim kobietą zostanie, zbrzydnie i zdrowie straci. Był to niestety jedyny sposób powstrzymania jej.
Lazar, chcąc prędzej ukończyć tę audjencję, która go irytowała i nareszcie wstręt w nim budziła, zawołał córkę Pronasza.
— Twój ojciec i matka popili się znowu wczoraj. — Mówiono mi, żeś ty była jeszcze bardziej pijana niż oni.
— O! nie proszę pana, mnie głowa bolała.
Postawił przed nią talerz, na którym ułożone były gałki mięsa surowego.
— Zjedz to!
Dziewczyna dorastała właśnie, skrofuły i rozstrój nerwowy niszczyły ją w tej krytycznej chwili, a pijaństwo zdwajało chorobę, gdyż za przykładem rodziców, z niemi razem pić zaczęła.
Połknąwszy trzy gałki, odsunęła talerz, krzywiąc się ze wstrętem.
— Już mam dosyć, już nie mogę.
Paulinka, trzymając w ręku butelkę, zwróciła się do niej.
— Dobrze, nie jedz — rzekła — ale jak nie zjesz, to nie dostaniesz kieliszka wina chinowego.
Dziewczynie oczy zabłysły. Przezwyciężając wstręt połknęła wszystkie gałki mięsa, potem wypiła, a raczej połknęła kieliszek z gestem już wytrawnego pijaka i wypiwszy nie odeszła, lecz prosiła panienki, żeby jej pozwoliła zabrać ze sobą butelkę, gdyż jej zbyt trudno przychodzić co dzień i obiecywała, że ją przeniesie ukrytą w spódniczce, że ją schowa w łóżko, aby ojciec i matka nie mogli jej wypić tego lekarstwa. Ale Paulinka odmówiła stanowczo.
— Dać ci, żebyś połknęła wszystko odrazu nim jeszcze do wybrzeża dobiegniesz — rzekł Lazar. — Teraz już o ciebie samą idzie, nie o to, żeby ojciec i matka nie wypili, bobyś ty im nie dała, mała pijaczko!...
Ławka opróżniała się coraz bardziej, dzieci odchodziły dostawszy pieniędzy, chleba i mięsa. Niektóre z nich dostawszy swoją część, nie śpieszyły się z wyjściem i zatrzymywały się przed ożywczem ogniem, ale Weronika spostrzegłszy się, iż jej zjedzono pół wiązki marchwi, wypędzała je, bezlitośnie na deszcz wypychała, wołając:
— Widział to kto! marchew razem z ziemią jedzą! Niezadługo pozostał już tylko Cuche odęty i zły w oczekiwaniu na kazanie, jakie mu panienka obiecała. — Zawołała go ona i długo półgłosem przekładała, lecz w końcu dała mu jak zwykle co sobotę, bochenek chleba i pięć franków. Chłopak poszedł ciągle z tą samą miną, zdradzającą złość i upór. Obiecał on pracować, ale miał mocne postanowienie, obietnicy swej nie dotrzymać.
Nakoniec służąca lżej odetchnęła, widząc pustkę w kuchni, lecz wtem spostrzegła coś ruszającego się w kącie i wykrzyknęła:
— Więc jeszcze nie wszystkie!? Oto jeszcze jedna tam w kącie.
Była to mała Tourmal, żebraczka z dróg publicznych, prawie kaleka, gdyż mimo lat dziesięciu, karlego była wzrostu. Z wiekiem tylko bezczelność jej wzrastała. Stawała się coraz głośniej jęczącą, coraz wstrętniejszą w żebraninie, przyuczona do niej od pieluch, była w swoim rodzaju dzieckiem fenomenalnym, jak owe dzieciaki, których przez rozmaite wyginania, od maleństwa, do sztuk cyrkowych przyuczają. Siedziała ona skulona, między kredensem kuchennym i kominem, jakby w obawie, aby nie dojrzano jakiego złego jej czynu, w ten kącik się schowała. Wydało się też odrazu wszystkim nienaturalnem.
— Co ty tam robisz? — zapytała Paulinka.
— Grzeję się.
Weronika niespokojnie obejrzała się po kuchni. Już poprzednich sobót, wówczas nawet gdy dzieci siadały na tarasie, drobne przedmioty ginęły. Lecz wszystko zdawało się być w porządku, a mała, która szybko podniosła się z miejsca, starała się odwrócić ich uwagę i zaczęła natychmiast piszczeć przeraźliwie:
— Ojciec w szpitalu, dziadek się skaleczył przy pracy, mama nie może wyjść, nie ma sukni... Niech się panienka droga nad nami zlituje...
— Przestań nam głowę zawracać, kłamiesz! — krzyknął zniecierpliwiony Lazar. — Twój ojciec siedzi w więzieniu za kontrabandę, a dziadek co sobie rękę wywichnął, to także przy kradzieży ostryg w parku rządowym w Roqueboise! Nie mówię już o tem, że nieprawdą jest, żeby twoja matka sukni nie miała, bo by chyba musiała w koszuli biegać po drogach publicznych i kraść... Wczoraj przecież porwała i udusiła pięć kur u oberżysty w Verchemont... Więc cóż ty kpisz sobie z nas i opowiadasz nam historje o rzeczach, które lepiej znamy niż ty sama!... Idź sobie na gościniec obełgiwać przechodniów!
Dziewczyna zdawała się nawet nie słyszeć, co on mówi, gdyż z zwykłą sobie czelnością, zaczęła wołać znowu.
— Miejcie państwo litości Droga panienko! Mężczyźni w domu chorzy, matka już nie śmie wyjść z domu! Miłosierdzie miejcie! Pan Bóg wam to odda stokrotnie!
— Na! masz! uciekaj i nie kłam więcej — rzekła Paulinka, dając jej sztukę srebrnej monety, aby przedłużaniem z nią rozmowy nie irytować więcej Lazara.
Dziewczyna nie dała sobie tego powtarzać dwa razy. Jednym susem wyskoczyła z kuchni i, tocząc się na krótkich swych nóżkach, z całą możliwą szybkością przebiegła podwórze. Ale w tejże chwili służąca wykrzyknęła:
— Święty Boże!... a kubek panienki, co stał na kredensie!... Ukradła srebrny kubek panienki i ucieka!...
Mówiąc to, wybiegła w pogoń za małą złodziejką. W dwie minuty później wróciła, prowadząc ją za rękę ze straszną miną prawdziwego żandarma. Z największemi trudnościami obrewidowano dziewczynę, gdyż broniła się, gryzła, drapała i krzyczała jakby ją ze skóry obdzierano! Kubka nie znalezione w kieszeniach, ale znalazł się w łachmanie, który jej za koszulę służył. Gdy go nareszcie wydobyto, przestała płakać i z całą efronterją poczęła utrzymywać, że nie wie skąd się tam wziął, że musiał spaść sam jakimś sposobem wtedy, kiedy siedziała na ziemi pod kredensem.
— Ksiądz proboszcz dobrze mówił, że ona państwa okradnie — wołała Weronika. — Jabym tam zaraz posłała po policję, gdybym była na panny miejscu!
Lazar rozgniewany mówił też, że ją do więzienia wsadzi, a irytowała go jeszcze bardziej pewna i wyzywająca mina małej złodziejki, która wyglądała jak żmija, której na ogon nastąpiono. Dłoń go świerzbiała, chciał ją uderzyć.
— Oddaj co ci dano! — krzyknął — gdzie jest pieniądz, któryś dostała!?
Już mała niosła małą srebrną monetę do ust, z zamiarem połknięcia, jej, gdy Paulinka uwolniła ją, mówiąc:
— Zatrzymaj sobie coś dostała... ale powiedz w domu, że to już ostatnia odemnie jałmużna!... Odtąd sama będę zachodziła do waszego domu dla dowiedzenia się, czego rodzicom twoim najwięcej braki... Teraz idź precz!
Po chwili, słychać już tylko było plusk wody w kałużach, przez które bosemi nogami przebiegała dziewczyna — potem zapanowała cisza. Weronika zgniewana popychała ławkę, szczotką i gąbką, ścierając duże strugi wody, która ściekła z łachmanów tych nędznych malców. Narzekała na brud i błoto, jakie jej ta banda łotrów, do kuchni naniosła, gniewała się i krzyczała, aż nareszcie pootwierała wszystkie okna i drzwi dla odświeżenia powietrza, które jej się zatrutem wydało.
Paulinka, bardzo poważnie, nie mówiąc ani słowa, zabrała swój woreczek i apteczkę, a tymczasem Lazar z oburzeniem, ziewając z wstrętu i znużenia, poszedł do studni obmyć sobie ręce.
To było właśnie istotną boleścią dla Paulinki, że widziała, iż Lazar nie interesuje się wcale jej małemi przyjaciółmi ze wsi. Jeżeli jeszcze pomagał jej w soboty, była to tylko z jego strony usłużność prosta dla niej, gdyż sercem nie był przy tej pracy. Gdy jej nic nie odstręczało, ani nędza, ani zepsucie, on natychmiast zdenerwowywał się i gniewał, a te moralne i materjalne niedostatki, tak szybko go zrażały i odstręczały. Ona spokojna była i wesoła w zadowoleniu miłości dla bliźnich, podczas gdy on nie mógł opuścić myśli o sobie i na zewnątrz siebie znajdował tylko nowe przyczyny zniechęcenia i gniewu. Powoli zaczął istotnie cierpieć z powodu tych brudnych i złych dzieci, w których widział zarodki wszystkich ułomności ludzkich. To nasienie złego, ci nędznicy przyszłości, do reszty psuli mu życie; gdy ich opuszczał, bywał zrozpaczony, jakiś moralnie skrzywiony, z nienawiścią i wzgardą dla trzody ludzkiej. Dwie godziny dobroczynności, czyniły go istotnie złym, przeczącym potrzebie i skuteczności jałmużny, drwiącym z litości i miłosierdzia. W gniewie krzyczał, że rozsądniej by było nogami zdeptać to gniazdo szkodliwych gadów, aniżeli pomagać im do wzrostu. Paulinka słuchała go zdziwiona gwałtownością jego uniesieniami, i strapiona tem, że niejednako pojmowali, czuli i myśleli. Tej soboty, gdy zostali sami, młody człowiek cały swój ból i wstręt w jednem streścił zdaniu:
— Zdaje mi się, że wychodzą ze zbiornika nieczystości.
Po chwili dodał:
— Nie rozumiem jak możesz kochać takie potwory.
— Widzisz, ja ich kocham dla nich, a nie dla siebie — odpowiedziała młoda dziewczyna. — I ty byś przecież z gościńca zabrał psa chorego.
Z gestem protestacji wykrzyknął:
— Co pies, to nie człowiek!
— Przynieść ulgę dla tego, aby ulgę przynieść, czyż to nic nie znaczy? — mówiła. Prawda, że przykro jest, iż się nie poprawiają, gdyż nędza ich by się zmniejszyła. Ale jak ich nakarmię i ogrzeję, no, to mi wystarcza, jestem zadowolona, przynajmniej o tyle mniej cierpienia... Dlaczegóż chcesz, żeby nas wynagrodzili za to co robimy dla nich?
I zakończyła smutnie:
— Mój ty biedaku, widzę, że cię to nie bawi, lepiej, ty mi nie pomagaj... Nie mam wcale ochoty zakłócać ci serca i czynić cię gorszym niż jesteś.
Lazar jej się wymykał i to ją głębokim przejmowało smutkiem. Powoli czuła coraz więcej niemoc swoją do wydobycia go z tych przesileń grozy i nudy. Gdy go widziała tak zdenerwowanym, nie mogła wierzyć, żeby przyczyną tego było jedynie to ukrywane przez niego cierpienie. Podejrzewała więc inne motywy smutku. Myśl o Ludwice powracała jej do głowy; a może myśli jeszcze o niej, może jej żałuje i cierpi tak w milczeniu z tego powodu, że jej nie widzi. Gdy myśl ta najwstrętniejszą się stawała, zimno ją przejmowało i starała się w dumie swej abnegacji podwoić usiłowań, aby dokoła siebie tyle wytworzyć radości, żeby to wystarczyło do szczęścia wszystkich swoich.
Pewnego wieczora kilkoma słowami Lazar boleśnie ją dotknął.
— Jaka tu pustka w domu — rzekł ziewając.
Popatrzyła na niego. Czyżby to miała być aluzja? pomyślała, ale nie miała odwagi wypytywać go bliżej o szczegóły jego myśli. Dobroć jej walczyła, życie znowu stawało się torturą.
Jeszcze jedno ciężkie zmartwienie oczekiwało Lazara. Stary Maciek jakoś miał się niedobrze. Biedne zwierzę, które skończyło lat czternaście w marcu, coraz bardziej niedomagało na tylne łapy. Gdy nadchodziły jakieś ataki, obezwładniały one go tak, że zaledwie mógł łazić i leżał na podwórzu wyciągnięty na słońcu, melancholijnym swoim wzrokiem śledząc chodzące dokoła osoby. Szczególniej wzruszały Lazara te oczy psa starego, oczy zamglone jakby przysłonięte błękitnawą chmurką, niewyraźne jak oczy niewidomego. Jednakże widział jeszcze i czasami przyłaził, kładł łeb na kolanach pana swego i wpatrywał się w niego z miną smutną, jakby wszystko rozumiał. — I nie był już piękny, biała jego suknia z wijącej się sierści, zżółkła, nos niegdyś tak czarny, zbielał, brudny był i tak jakby się wstydził tego, litość sobą budził, a myć go z powodu jego podeszłego wieku nie śmiano. Zwykłe jego zabawy już ustały, nie wycierał się już grzbietem po murawie, nie oganiał się za swoim ogonem i nawet czułości jego nie rozbudzały dzieci Minuszki, gdy je służąca niosła w fartuchu do morza. Teraz spędzał dni w leniwej senności, niby starego człowieka i doznawał takiej trudności przy wstawaniu i tak niedołężnie wyciągał swe już chwiejne nogi, że często ktoś domowy litością zdjęty pomagał mu, podtrzymywał go przez chwilę aby mógł potem iść sam o własnych siłach.
Upływy krwi wycieńczały go z każdym dniem coraz bardziej. Sprowadzono weterynarza, który zobaczywszy go zaczął się śmiać. Jakto, dla takiego psa, fatygowano go, najlepiej byłoby skrócić jego cierpienia, życie człowieka przedłużać sztucznie, no to już trzeba, ale na co to się przydało, biedne zwierzę, już ze starości dogorywające, jeszcze jakiemś lekarstwem męczyć. Weterynarza wyrzucono za drwi, płacąc mu sześć franków za jego poradę.
Pewnej soboty, biedny Maciek tak wiele krwi stracił, iż trzeba go było zamknąć w wozowni, gdy szedł bowiem, powłócząc łapy, spadł do koła prawdziwy deszcz grubych kropli czerwonych. Doktór Cazenove przyszedłszy na obiad wcześniej nieco, sam zaproponował Lazarowi, że pójdzie psa zobaczyć. Maciek był traktowany w domu jak osoba do rodziny należąca. Zastali go leżącego, ze łbem podniesionym, wielce osłabionego, ale w oczach jego jeszcze życie się tliło. Doktór długo go badał z miną poważną, zastanawiając się głęboko jak zwykle przy łożu chorego.
— Tak silne upływy krwi — rzekł nareszcie — pochodzić nie mogą z czego innego, jak tylko z owrzodzenia w biodrach... Nie ma co! Pies zdechnąć musi... Może pociągnąć jeszcze ze dwa tygodnie, ale też jakaś nowa komplikacja może go sprzątnąć w jednej chwili.
Rozpaczliwy stan Maćka, czynił smutne zebranie rodzinne. Przypominano sobie, jak go pani Chanteau lubiła i walki jego zwycięskie z innemi psami i figle młodości... kotlety skradzione z rusztu, jajka jeszcze gorące pochwycone z talerza. Jednakże przy deserze, gdy ksiądz Horteur wydobył swoją fajkę, wesołość powróciła. Słuchano jak opowiadał o swoich gruszach, które w tym roku obiecywały wydać wspaniałe owoce. Chanteau mimo rwania w stawach, zapowiadającego bliski atak podagry, tak się rozbawił, iż zaintonował jakąś wesołą piosenkę z czasów swojej młodości. Wieczór zszedł bardzo przyjemnie. Nawet Lazar się rozweselił.
Wtem około godziny dziewiątej, gdy podawano herbatę, Paulinka wykrzyknęła:
— Patrzcie państwo, Maciek lezie!... poczciwe psisko!
W istocie, Maciek ledwo się na łapach trzymając, zakrwawiony i wychudły wsuwał się do sali. Za nim dał się słyszeć głos Weroniki, która go ze ścierką w ręku goniła.
— Potrzebowałam czegoś z wozowni — wołała wbiegając — i uciekł mi. Już do końca swego psiego życia będzie się wciskał tam gdzie są państwo. Niepodobna kroku zrobić, żeby zaraz Maćka nie było!... No! chodź! prędzej! tu nie możesz zostać! Psisko pochylił łeb drżący i spojrzał na nią łagodnie i pokornie.
— O! daj mu pokój, niech zostanie! błagała Paulinka.
Ale służąca rozgniewała się.
— O! już co to — to nie! Dosyć już się plam po nim nawycierałam! Już od dwóch dni pełna kuchnia tego paskudztwa, aż obrzydliwość bierze... Teraz i sala będzie dobrze wyglądała, jeżeli się pies będzie tu włóczył! No! dalej prędko!... Wynoś mi się zaraz!
— Daj mu pokój! — powtórzył Lazar. — Idź sobie!
Wtedy Maciek jakby wszystko rozumiał — podczas gdy Weronika z wściekłością drzwiami trzaskała — przywlókł się do pana swego i położył mu łeb na kolanach. Wszyscy chcieli się z nim bawić, rozweselić go. Wzięli się do cukru, chcąc go podrażnić trochę. Dawniej, zabawy każdego wieczora było, iż kładziono kawałek cukru z daleka od niego na końcu stołu. Pies szybko obiegał do koła, ale już cukier sprzątnięto i położono go na drugim końcu i ciągle pies biegał tam i napowrót za cukrem, który przeskakiwał z miejsca na miejsce, aż nareszcie oszołomiony, osłupiały tem ciągiem znikaniem mu z przed nosa gonionego przysmaku, zaczynał szczekać straszliwie. Te zabawką chciał i dziś Lazar rozpocząć, ze smutną myślą uradowania swego faworyta raz jeszcze przed śmiercią. Pies z początku zaczął machać ogonem, obszedł raz wkoło stół i potknął się o krzesło Paulinki. Nie widział już cukru, wynędzniałe jego ciało słaniało się ledwie, krew w dużych kroplach znaczyła jego ślady dokoła stołu. Chanteau już przestał nucić, litość ściskała wszystkich serca na widok Maćka zamierającego, chwiejącego się i na wspomnienie tegoż Maćka łakomczucha jakim był dawniej.
— Nie meczcie go — rzekł doktór łagodnie — to go dobija.
Proboszcz, paląc w milczeniu fajkę — jakby dla wytłumaczenia się z wzruszenia jakie go opanowywało, zrobił te uwagą:
— Te duże psy!.. to zupełnie tak jak ludzie!...
Po dziesiątej, gdy ksiądz i doktór odeszli, Lazar zanim poszedł do swego pokoju, chciał sam odprowadzić Maćka do wozowni. Położył go tam na posłaniu ze świeżej słomy, upewnił się, że mu postawiono miskę z wodą i potem chciał odejść pozostawiając go samego. Ale pies z nagłym wysiłkiem podniósł się i wybierał się iść za nim. Trzy razy kłaść go musiał. Nareszcie biedne psisko uległo woli pana. Poczciwy Maciek wyciągnął się ze łbem zwróconym w stroną drzwi, oczyma śledząc odchodzącego Lazara, z takim smutkiem w spojrzeniu, że młody człowiek raz jeszcze wrócił wzruszony, aby go popieścić. Łeb psu ze słabości już opadał, a w zapadłych oczach ostatnie czytać można było pożegnanie.
Przyszedłszy na górą, Lazar próbował czytać do północy. Potem chcąc zasnąć położył się nareszcie. Ale nie mógł zamknąć oczu, myśl o Maćku nie opuszczała go. Widział go nagle przed oczyma wyciągniętego na słómie, z niepewnym już wzrokiem we drzwi wiepionym. Jutro już Maćka nie będzie — myślał. I mimowolnie co chwila podnosił się, nasłuchiwał, zdawało mu się, że słyszy szczekanie jego na podwórku. Czuwający i rozdrażniony słuch jego chwytał rozmaite urojone odgłosy i dźwięki. Około drugiej w nocy, jęki jakieś roztrzeźwiły go i spędziły z łóżka. Gdzież to tak płakano? pytał się sam siebie. Wysunął się na korytarz. Dom cały pogrążony był w ciemności i ciszy. Z pokoju Paulinki, nawet odgłos jej tchnienia się nie wydostawał. Lazar nie mógł dłużej oprzeć się potrzebie zejścia jeszcze raz do psa. Co się tam z nim dzieje na dole?... ta myśl trapiła go bezustannie. Zaledwie na tyle się zdobył, że odział się trochę pospiesznie i zbiegł ze schodów ze świecą w ręku.
W wozowni Maćka nie zastał na posłaniu ze słomy. Wolał zwlec się trochę dalej na ubitą ziemię twardą. Gdy pan jego wszedł, nie znalazł już w sobie tyle nawet siły, aby łeb ku niemu podnieść. Lazar postawiwszy lichtarz na jakichś starych deskach, pochylił się zdziwiony ciemnym kolorem ziemi, na której pies leżał i z rozdartem sercem upadł na kolana, spostrzegł, że nieszczęśliwy Maciek kona we krwi, w kałuży krwi własnej. Życie tak z niego uchodziło. Poruszył z trudnością ogonem, a w oczach jego ukazał się błysk radości.
— Biedne, moje stare psisko — szeptał Lazar — biedne psisko moje stare!...
Zaczął do niego mówić głośno jak do człowieka.
— Czekaj Maciuś... przeniosę cię na czyste miejsce... Nic nie chcesz!... Boli cię biedaku!... Ale taki mokry jesteś, a nie mam nawet z sobą gąbki! Może ty chcesz pić!?...
Maciek ciągle patrzył w jego twarz, oka z niej nie spuszczając. Powoli coraz cięższy oddech, coraz bardziej bokami jego poruszał. Bez żadnego szmeru, jakby z ukrytego jakiego źródła wypływającą z pod ziemi krwią, kałuża się zwiększała i rozszerzała. Drabiny i beczki przewrócone rzucały olbrzymie cienie, jedna świeca tego wszystkiego oświetlić nie była w stanie. Na słomie coś zaszeleściło, była to Minuszka, która leżała na posłaniu przygotowanem dla Maćka i której światło przeszkadzało spać.
— Może chcesz pić poczciwe stare psisko? — powtarzał Lazar.
Znalazł jakąś ścierkę, maczał ją w misce z wodą i wyżymał na pysk konającego zwierzęcia. Zdawało się, że mu to ulgę sprawiało, nos jego zeschły od gorączki ochładzał się nieco. Tak przeszło pół godziny. Lazar ciągle odświeżał wodę w ścierce, a oczyma pochłaniał ten okrutny i bolesny widok, który mu pierś przepełniał smutkiem bezgranicznym. Jak przy łożu chorego szalone porywały go myśli, rozpacze, to znów nadzieje niemożliwych cudów! a może tem prostem myciem pyska przywołać go zdoła do życia.
— Co ci to!? Cóż znowu! — nagle zawołał. Chcesz stanąć na twoich biednych bezsilnych łapach.
Dreszczem jakimś wstrząsany Maciek, w istocie robił wysiłek celem podniesienia się. Wyciągał niesprężyste już członki, a silne tchnienia, coś jakby czkawka, z wnętrzności jego się wydostające, szyję i głowę mu podnosiły. Ale był to już koniec. Ledwie wstał Maciek, padł na nogi pana swego, nie spuszczając go jednak z oka i z pod zapadających powiek, chcąc go widzieć jeszcze. Wzruszony do głębi tym wzrokiem rozumnym zamierającego, Lazar przytulił go do siebie i to wielkie, długie i ciężkie dało, jakby ludzkie, konało po ludzku prawie, w objęciach i na rękach zrozpaczonego pana.
Trwało to kilka minut Potem Lazar dojrzał łzy, łzy prawdziwe, wielkie łzy sączące się z tych zamglonych oczu, podczas gdy język wywieszał się z pyska wykrzywionego konwulsyjnie ostatnią pieszczotą. Pies płakał i lizał go po ręku!
— Poczciwe moje, biedne, drogie psisko! — wołał sam, głośnym wybuchając łkaniem.
Maciek już nie żył. Trochę piany z krwią zmięszanej sączyło się z jego pyska. Gdy go położono na ziemi, zdawało się jakby spał.
W tej chwili zdawało się Lazarowi raz jeszcze jakby się wszystko skończyło. Pies jego zdechł — i boleść jego była nadmierna, rozpacz, w której życie jego całe tonęło. śmierć ta, budziła wspomnienie innych śmierci. Rozdarcie serca nie było straszniejszem wtedy, gdy za trumną matki przechodził przez to podwórze. Coś z niej samej teraz odchodziło na nowo. jakby w tem było dokończenie tamtej straty. Niszczące przebyte boleści odraczały się na nowo, te noce przez zmory niepokojące, te przechadzki po małym cmentarzu wiejskim, ten strach, ta obawa wiecznej nicości powstawała na nowo.
Mowy szelest obudził go. Lazar odwrócił się i ujrzał Minusznę na słomie zajętą swoją tualetą.
Drzwi w tej chwili skrzypnęły. Weszła Paulinka przejęta temi samemi obawami co jej kuzyn i jeszcze bardziej zaniepokojona widokiem otwartych drzwi jego pokoju. Gdy ją spostrzegł, łzy jego zdwoiły się, zapłakał głośno — on, który żal po matce przed wszystkiemi i przed nią krył z tak dziką wstydliwością.
— O Boże! Boże! — wołał — ona go tak lubiła. Pamiętasz? Małym go wzięła i sama go wykarmiła... i on za nią chodził wszędzie po całym domu!
Potem dodał:
— Ach taki już niema nikogo!... Boże!... Zbyt sami jesteśmy!...
Łzy zwilżyły oczy Paulinki. Pochyliła się, aby zobaczyć Maćka, przy słabem i niewyrażnem świetle świecy. Nie starając się pocieszać Lazara, opuściła ręce z gestem zniechęcenia i wyczerpania, czujące się bezużyteczną i bezsilną.

VII.

W głębi wszystkich smutków Lazara, tkwiła nuda, nuda ciężka, ciągła, która sączyła się ze wszystkiego jak brudna woda z zakażonego źródła. Nudził go wypoczynek, nudziła praca, on sam siebie nudził więcej, niż ktokolwiek inny. Jednakże do swej bezczynności żal miał coraz większy, zaczął się za nią nakoniec wstydzić i rumienić.
— Czyż to nie wstyd — mówił — żeby młody człowiek w moim wieku tracił najpiękniejsze lata energji i siły, w takiej dziurze jak Bonneville.
Dotąd wyszukiwał rozmaitych pretekstów na swoje usprawiedliwienie, ale teraz cóż go wstrzymywało. Gardził sobą, że zostaje tak bezużytecznym, że jest ciężarem da rodziny, która zaledwie sama ma z czego żyć. On powinien by był dla nich majątek wypracować; było to niby bankructwo jego własne, gdyż ten cel sobie niegdyś postawił i dojść do niego zaprzysiągł sobie. Zapewne, że mu nie brak i dotąd wielkich projektów na przyszłość, pomysłów olbrzymich, przedsięwzięć, że może jakimś genjalnym porywem w jednej chwili zdobyć majątek, ale gdy wychodził z krainy marzeń, brakło mu siły i odwagi wzięcia się do czynu.
— To tak dalej być nie może — mówił często do Paulinki — ja muszę przecie pracować... Mam ochotę założyć dziennik w Caen.
Za każdym razem odpowiadała mu:
— Poczekaj przynajmniej aż się żałoba skończy, nic pilnego... Zastanów się dobrze, zanim się do tak poważnej rzeczy weźmiesz.
W istocie mysl o tym dzienniku trwogą ją przejmowała, pomimo pragnienia jakie miała widzieć go czemś zajętym. Mowy zawód możeby go dobił i przypomniała sobie tyle jego niedoszłych projektów, do których jednak z takim się brał zapałem: muzyka, medycyna i znowu muzyka, eksploatacja traw morskich, wszystko co przedsiębrał. Zresztą, on sam w dwie godziny po takiem bez pracy wytchnieniu, odmawiał napisania prostego listu, dając za powód zmęczenie.
Ubiegały tak tygodnie jeszcze; nowy przypływ morza zabrał jeszcze trzy chaty w Bonneville. Teraz, gdy rybacy spotykali Lazara, pytali go się, czy już nie dosyć tej z morzem walki. Prawda, że na to nic poradzić nie można, ale zawsze szkoda straty tyle dobrego drzewa, i w ich ubolewaniach, w sposobie w jaki go błagali, aby nie pozostawiał zakątka tego biednego na pastwę fal, przebijała się jakby ironji pełna dobroduszność, tych marynarzy dumnych z tego morza, którego pociski są śmiertelne. On irytował się coraz bardziej tak dalece, iż unikał przechodzenia przez wioskę. Widok nawet zdała ruin palisad i grobli, stawał mu się niemożliwym do zniesienia.
Pronan pewnego dnia zatrzymał go, gdy wchodził do proboszcza.
— Panie Lazarze — rzekł pokornie, chociaż w oczach jego przebijała się jakaś zuchwałość i ironja — wie pan co, te kawałki drzewa co tam gniją na wybrzeżu... co je tam wyrzuciło morze...
— No to co?
— Jeżeli to się już panu na nic nie zda, jeżeli już pan nic niemi nie będzie robił... wartoby żeby je nam pan dał... Conajmniej ugrzalibyśmy się przy tem.
Gwałtowny gniew porwał młodego człowieka. Nie namyślając się, w stanie bez zastanowienia szybko odparł:
— O nie! Cieśli wzywam do roboty na nowo w przyszłym tygodniu.
Zaraz też cała okolica gadać o tem zaczęła. Kiedy młody pan Chanteau się upiera, to będzie nowa przyjemność. Będzie można zobaczyć powtórzenie przedstawienia walki morza z temi tam niedołężnemi budowlami. — Przez dwa tygodnie, ktokolwiek go spotkał, nie mówił z nim o niczem innem jak o nowych robotach, a ponieważ nie widziano, iżby się one rozpoczynało — pytano go czy nie może znaleźć robotników. W końcu on sam zaczął się interesować w istocie palisadami, ulegając pod tym względem w części i kuzynce, która wolała już dla niego to zajęcie, w pobliżu siebie. Ale wracał do tego bez roznamiętnienia się, pod wpływem jedynie złości swej i zawiści przeciw morzu, która go podtrzymywała. Teraz zdawało mu się, iż je pokonać zdoła i że przyjdzie ono pokornie lizać nogi ziemi pod Bonneville, jak zwierz posłuszne i karne.
— Raz jeszcze Lazar przerysował swoje plany; na nowo obliczył kąty wytrzymałości i podwoił grubość podstaw. Jednakże koszt nie miał być zbyt wielki, przydać się bowiem miała większa część dawnego drzewa. Cieśla przedstawił kosztorys, dochodzący zaledwie czterech tysięcy franków i wobec tak niewielkiej sumy, Lazar zgodził się przyjąć pożyczkę od Paulinki, w przekonaniu, jak mówił, że z wielką łatwością uzyska subwencją rady jeneralnej departamentu. Był to zresztą jedyny sposób odzyskania sum już wyłożonych, gdyż rada z pewnością nie przyzna ani grosza dopóty, dopóki tamy owe w ruinie leżeć będą. Z tego punktu widzenia zapatrując się na tą sprawą, zapali! się do niej trochą i roboty były prowadzone z szybkością. Był przytem bardzo czynny, jeździł co tydzień do Caen dla widzenia się z prefektem i z wpływowymi członkami rady, wreszcie gdy kończono roboty ciesielskie, uzyskał przyrzeczenie, że na miejsce wydelegowany zostanie inżynier, który zda raport, a na podstawie tego raportu, przyznana zostanie subwencja.
W istocie, inżynier przybył i zabawił dzień cały w Bonneville. Był to człowiek bardzo grzeczny, który raczył być na śniadaniu u pana Chanteau, po przechadzce na wybrzeże. W domu nie chciano go się pytać o zdanie przez dyskrecją, nie chcąc wywierać żadnego nań nacisku; ale przy stole, okazał on się tak ugrzecznionym dla Paulinki, że ona sama wierzyć zaczęła w powodzenie tego interesu. Toteż gdy w dwa tygodnie później, Lazar wrócił z nowej podróży do Caen z jak najgorszemi nowinami, wszyscy w domu przerażeni zostali i pojąć tego nie mogli. On sam wściekał się ze złości. Ten bałwan inżynier złożył raport jak najnikczemniejszy. Było to napisane bardzo grzecznie, przyznać trzeba, ale każda część wzniesionych zapór, była wydrwiona ze szczególną obfitością wyrazów technicznych. Zresztą można się było tego spodziewać, ci panowie inżynierowie sądzą, że bez nich nie można wystawić kurnika i budy dla psa, zdaje im sią, że tylko oni coś umieją. Najgorszem jednak było to, że po przeczytaniu raportu, rada jeneralna odmówiła wszelkiej subwencji.
Było to dla młodego człowieka powodem nowego napadu zniechęcenia. Tamy były ukończone, on klął się na wszystko, że oprą się największym nawet przypływom morskim i że wszyscy razem połączeni inżynierowie dróg i mostów, wszystkie dyrekcje i rady pękać będą ze złości, ale nie sprawiało to jedynego pożądanego skutku, nie wracało wyłożonych przez Paulinką pieniędzy i Lazar gorzko wyrzucał sobie, że ją w tę nową klęską zaplątał. Ona jednakże, zwyciężając instynktowną oszczędność, przyjmowała na siebie całą odpowiedzialność, przypominała mu, że sama go zmuszała do przyjęcia tej pożyczki, mówiła, że to był dobry uczynek dla okolicy i że dałaby jeszcze więcej dla uratowania nieszczęśliwej wioski. Jednakże gdy cieśla przysłał rachunek, nie mogła powstrzymać gestu bolesnego zdziwienia; z czterotysięcznego kosztorysu, wydatki doszły do ośmiu blizko tysięcy franków. Ogółem wyrzuciła ona jakieś dwadzieścia tysięcy franków na te kilka belek, które pierwsza lepsza burza uniesie.
W tej epoce, majątek Paulinki był już zredukowany do mniej więcej czterdziestu tysięcy franków. Stanowiło to około dwóch tysięcy renty, zaledwie tyle, ile było potrzeba aby wyżyć, gdyby się znalazła kiedyś na bruku ulicznym. Pieniądze rozeszły się powoli w domu, gdzie ciągle płaciła, nigdy kasy swej nie zamakając. To też od tej chwili czuwała nad wydatkami i była prawdziwie oszczędną i ostrożną gospodynią. Panowie Chanteau nie mieli już nawet swoich trzystu franków na miesiąc, gdyż po śmierci matki, spostrzeżono sprzedaż pewnej ilości papierów, chociaż nie można było dociec, gdzie się podziały otrzymane za nie pieniądze. Dodając swój dochód do ich dochodu, nie dysponowała większą sumą, niż czterysta franków na miesiąc, a dom był trudny do prowadzenia i trzeba było dokazywać cudów oszczędności, aby pozostawić nietkniętemi pieniądze na jałmużny przeznaczone.
Przed niedawnym czasem, ostatniej zimy, opieka fikcyjna doktora Cazenove skończyła się. Paulinka była pełnoletnią i sama dysponować mogła swoją osobą i swoim majątkiem. Bez wątpienia, opieka doktora nie ciężyła jej wcale, gdyż nie chciał aby go się radzono i misja jego prawna ustała z chwilą, gdy się oboje spostrzegli i niejako rozmówili ze sobą; ale czuła się dojrzalszą i swobodniejszą niejako, zostawszy całkowicie w zupełności kobietą i widząc się panią domu, nie zdając nikomu z niczego rachunku, gdyż wuj uprosił ją, aby wszystko sama prowadziła, wszystkiem rządziła i jemu o niczem nie mówiła. Lazar również miał wstręt do wszystkich spraw pieniężnych. Ona więc trzymała wspólną kasę, zastępowała ciotkę z rozsądkiem i praktycznością, która w zdumienie obu mężczyzn wprowadzała. Sama tylko jedna Weronika znajdowała, że panienka jest djablo skąpa.
— Sknera jedna — mówiła — toć przecież obchodzić się trzeba jednym funtem masła na tydzień!
Dnie następowały po sobie z regularnością i monotonnością niezrównaną. Ten porządek, te zwyczaje, ciągle się powtarzające i odradzające się, które stanowiły szczęście w oczach Paulinki, doprowadzały do szczytu nudę Lazara. Nigdy z większym niepokojem nie kołatał się po domu, przewłócząc się z jednego pokoju do drugiego, jak od chwili, gdy wpływem kuzynki zapanował w domu spokój bezgraniczny. Ukończenie robót na wybrzeżu, było dla niego istotną ulgą, gdyż każde zajęcie ciężarem i troską mu było, a znów natychmiast, gdy się rozpoczynały dni bezczynności, wstydził się sam za siebie, martwił się, cierpiał i chorował. Znowu jak dawniej, z każdym dniem nowe tworzył projekta. Myśl o założeniu dziennika już była zarzucona — jako niegodna. Niecierpliwił się na ubóstwo, które mu nie pozwalało oddać się spokojnie pracy nad jakimś wielkim dziełem literackiem i historycznem. Wreszcie począł marzyć o nowej karjerze: zostać profesorem, zdać egzamin jeśli będzie trzeba, aby sobie zapewnić zarobek konieczny dla zamierzonej literackiej pracy. Pomiędzy Paulinką i nim, zostało już tylko dawne koleżeństwo, dawne przyzwyczajenie, które ich czyniło bratem i siostrą. On w tej ścisłej familjarności, nie mówił nigdy o ich małżeństwie, bądź przez zapomnienie zupełne, bądź też z powodu, iż była to rzecz ciągle powtarzana, otrzaskana, która iść powinna sama z siebie. Ona również unikała rozmowy o tem, pewna iż powie „tak“ w każdej chwili, gdy tego będzie trzeba. A jednak z każdym dniem część pragnienia Lazara ku niej znikała; czuła to nie rozumiejąc, iż niemoc jej pod tym względem nie miała innych przyczyn.
Pewnego wieczora o zmierzchu, poszła na górę uprzedzić go, że obiad już podano. Gdy ją usłyszał, pośpiesznie ukrył przedmiot jakiś, którego rozpoznać nie mogła.
— Co to jest? — zapytała śmiejąc się. Może wiersze piszesz na moje imieniny?
— Ależ nie — odrzekł mocno wzruszony, jąkając się — nic nie piszą, nic nie chowałem!
Była to stara zapomniana rękawiczka Ludwiki, którą znalazł za stosem książek. Rękawiczka duńska z miękkiej skórki, dochowała silny zapach, zapach specjalny, zapach perfum ulubionych dziewczyny — heliotrop z drobną domieszką wanilii osłabiającej go. Mocno na zapachy wrażliwy, doznał dziwnego uczucia i tak siedział, zapomniawszy o wszystkiem, z rękawiczką przy ustach, upajając się rozkoszą swoich wspomnień.
Od tego dnia, ponad próżnią, którą dokoła niego śmierć matki wyżłobiła, zaczął na nowo pragnąć Ludwiki. Nigdy pewno nie zapomniał o niej, ale drzemało to wspomnienie w pośród jego boleści i potrzeba było jakiejś rzeczy po niej pozostałej, aby obudzić je i ożywić, przynosząc mu jakby jej oddech. Gdy był sam, chwytał rękawiczkę, oddychał nią, całował ją i zdawało mu się, że w objęciach swoich trzyma Ludwikę i że ma usta we włosy jej wpojone. Nerwowy niepokój w jakim żył, rozdrażnienie spowodowane długiem lenistwem i bezczynnością, tem żywszem czyniły to cielesne upojenie. Była to prawdziwa rozpusta, w której się wyczerpywał, i wychodził z tych marzeń niezadowolony i zapadał w nie, mimo to uniesiony namiętnością, której nie był panem. Zwiększało to jego smutki i melancholje i dochodził do tego, iż się okazywał szorstkim dla swojej kuzynki, jakby miał do niej pretensje za swoje własne opuszczanie jej. Ona do ciała jego nie przemawiała wcale i uciekał czasem od rozmowy z nią wesołej i spokojnej, biegnąc do tego, co go upajało, zamykał się i zatapiał w palącem wspomnieniu tamtej. Potem wchodził znowu z nowym do życia wstrętem.
Jednem słowem, zmienił się tak, że Paulinka zrozpaczona, spędzała noce okrutne. Za dnia jeszcze trzymała się dobrze, udawała mężną, ciągle kręcąc się po tym domu, którym kierowała, z łagodnym uśmiechem na twarzy i wielką zarazem powagą. Ale wieczorem, gdy zamknęła za sobą drzwi swego pokoju, wtedy wolno jej było oddać się swym własnym cierpieniom; wtedy opuszczała ją cała jej odwaga i płakała jak najsłabsze z dzieci. Straciła wszelką nadzieję, porażka jej dobroci zdawała jej się coraz większą. A więc to możliwe, uczucia te nie wystarczają, można ludzi kochać i nieszczęście im przynosić zarazem! Widziała go bowiem nieszczęśliwym i przypuszczała w tem swoją winę. Przy tej wątpliwości, w głębi serca wzrastała obawa współzawodniczego wpływu. Jeżeli od dawna umacniała się tłumacząc sobie jego smutek i przykre usposobienie, świeżą żałobą, myśl o Ludwice wracała jednak, myśl, która powstawała w niej nazajutrz po śmierci pani Chanteau; o Ludwice, którą wypędziła z dumną ufnością w siłę swoich uczuć. Myśl ta odradzała się co wieczór, w klęsce jakie jej serce doznawało.
Biedna Paulinka głowę traciła. Postawiwszy na stole lichtarz, upadała na krzesło lub na krawędź łóżka, nie mając tyle siły nawet, aby zdjąć suknię. Wesołość jaką okazywała w ciągu dnia, porządek jakiego pilnowała, jej własna cierpliwość, przygnębiały ją, dusiły, jak zbyt ciężkie ubranie.
Jeden z takich dni, podobny do poprzedniego jak dwie krople wody, podobny również do nastąpić mającego, upłynął właśnie wśród tej nudy i znużenia Lazara, od których dom cały rozpacz przejmowała. Na cóż się zdały wysiłki jej wesołości, kiedy już słońcem swem ogrzać i oświetlić nie mogła tego ukochanego kącika!? Dawniej wyrzeczone okrutne słowo w uszach jej brzmiało; tak, żyjemy zbyt samotni, a winną tu jest jej zazdrość, która usunęła innych. Nie wymieniała imienia Ludwiki, sama przed sobą kryła się z myślą o niej i pomimo to wszystko, przymykając oczy, widziała ją wyraźnie jakby na jawie, przechodzącą ze zgrabną minką, bawiącą Lazara swemi zalotnemi manierami, swoją panieńską nieśmiałością i rozweselającą go samym szelestem swoich spódniczek. Minuty upływały i pozbyć się z oczu nie mogła tego obrazu. On pewno tej dziewczyny czekał, a więc nic łatwiejszego jak go uleczyć, dosyć będzie pojechać po nią i przywieźć ją z sobą. I co wieczór Paulinka, wracając do swego pokoju, zapadając w swe półsenne rozmyślania na krawędzi łóżka, te same miewała widzenia, ciągle męcząc się i zabijając tą myślą, że szczęście domu całego, w innych, a nie w jej jest rękach.
Walczyła ze sobą, serce jej biust podnosiło! Wstawała z łóżka, dławiąc się łzami i szła do okna. Zapatrzona w tę nieskończoność ciemną, ponad morzem której jęki słyszała, stała tak oparta łokciem o framugę godziny całe, nie mogąc myśleć nawet o śnie, zgorączkowana i rozdrażniona. Nie! nigdy! nigdy tak nędzną nie będzie, aby zezwoliła na powrót tej dziewczyny! Czyż nie była to z jej strony zdrada najnikczemniejsza, tu przy niej, w sąsiednim pokoju, w domu tym, który za swój uważała. — Nikczemność taka, nie może być przebaczoną. Wspólnictwem w ich zbrodni, byłoby zbliżyć ich znów do siebie. Zazdrosna jej zawiść potęgowała się widokami temi, które się jej w marzeniach ukazywały. Tłumiła łkanie swoje, kryjąc twarz w obnażone ramiona swoje i usta własnem ciałem zatykając. Noc upływała, wiatry nadmorskie przebiegały po jej szyi, zagłębiały się we włosy i rozplątywały je, nie mogąc uspokoić gniewu i boleści, od których krew w jej żyłach tętniła gwałtownie, Ale powoli, głucho, bezustannie, prześladowała ją i trawiła ta walka wewnętrzna, pomiędzy dobrocią jej i namiętnością, nawet w chwilach najgwałtowniejszych buntów serca. Jakiś głos słodki, który w takich chwilach, jakby obcym był dla niej, uparcie, cicho jej szeptał o rozkoszach dawania jałmużny, poświęcania się dla innych. Chciała go zagłuszyć! Przecież to niedorzeczność i głupota, w zaparciu się siebie posuwać się aż do takiej podłości! A jednak głosu tego nie słuchała, gdyż niepodobna jej było uchować się od jego podszeptów. Zwolna, zastanawiając się, rozpoznawała swój własny głos, przekładała sobie, mówiąc: cóż znaczy cierpienie moje, byle jego ceną istoty ukochane szczęśliwe były. Łkania jej uciszały się; wsłuchując się w jęk morza z głębi ciemności płynący, wyczerpana i chora, nie uznawała się jednak zwyciężoną.
Pewnej nocy, wypłakawszy się przy oknie, położyła się do łóżka. Jak tylko zagasiła świecę i z otwartemi oczyma znalazła się w ciemnościach — powzięła stanowczą decyzję: nazajutrz, przedewszystkiem skłonić wuja do napisania do Ludwiki, zapraszając ją, aby przyjechała spędzić miesiąc w Bonneville. Zdawało jej się, że nic na świecie nie może być łatwiejszem i naturalniejszem. Wstyd jej się zrobiło, że tak się o siebie samą dobija i powiedziała sobie, że życie oddać może, jeżeli tego będzie potrzeba. Toteż zaraz zasnęła snem głębokim, od kilku tygodni już nie spoczywała tak smacznie. Ale nazajutrz, gdy zeszła na dół na śniadanie, gdy się znalazła pomiędzy wujem i kuzynem przy tym stole familijnym, na którym miejsca trzech filiżanek były oznaczone, trzech a nie więcej, nagle zamarły słowa na jej ustach, czuła że ją odwaga opuszcza.
— Nie jesz? Paulinko — rzekł Chanteau. — Co ci to, czyś słaba?
— Nic mi nie jest, wuju — odpowiedziała. — Owszem spałam doskonale, jak błogosławiona.
Sam widok Lazara budził w niej chwilowo umilkłe walki. Jadł on w milczeniu, już znużony tym rozpoczynającym się dopiero dniem, a ona nie czuła w sobie siły dosyć, aby go oddać innej. Myśl, że inna go weźmie, że go uściśnie i ucałuje na pociechę w jego strapieniu, była jej nieznośną. Gdy wyszedł jednak, chciała koniecznie doprowadzić do skutku to co zamierzyła.
— Czy dziś twoje ręce, wuju, nie gorzej się mają niż wczoraj? — zapytała pana Chanteau.
Spojrzał stary na ręce swoje, które nabrzmieniami były jakby obłożone i spróbował ruchu stawów.
— Nie — odpowiedział. — Nawet prawa jakoś mi się więcej giętką wydaje. Jeśli proboszcz przyjdzie, zagramy sobie w warcaby.
Po chwili milczenia zapytał:
— Dlaczego mnie się o to pytasz? Zapewne miała nadzieję, że nie będzie mógł pisać. — Zarumieniła się. W myśli cofnęła się i tracąc siłę nad sobą, odłożyła list do dnia następnego.
— Tak sobie! chciałam wiedzieć wujku, czy ci czego nie brak — odpowiedziała, jąkając się.
Od tego dnia, straciła zupełnie swój spokój zwykły. W swoim pokoju, gdy się wypłakała, przezwyciężała się, przysięgała sobie, że zaraz nazajutrz rano podyktuje wujowi ów list nieszczęśliwy i wracając do życia codziennego, do gospodarstwa dla tych, których kochała, siły ją opuszczały. Najdrobniejsze, nic nieznaczące rzeczy serce jej szarpały. To kawałek chleba, który dla niego krajała, to zlecenie jakieś dla niego dane służącej, wszystko w codziennym i zwykłym przebiegu życia. Jak to przy tych rozkosznych życia zwyczajach, możnaby było być szczęśliwym! — myślała. Po co tu wołać jakąś obcą osobą? — poco psuć ten słodki i rozkoszny porządek rzeczy, w którym od tylu lat żyje się spokojnie!? i na myśl, że przyjdzie chwila, kiedy już nie ona tak chleb krajać będzie, że nie ona pośle służącą po łakocie dla niego, rozpacz ją ogarniała, uderzenia krwi do głowy ją dusiły, czuła, że cały przewidywany gmach jej szczęścia się zapada. Ten niepokój, który łączył się z najdrobniejszemi faktami codziennego życia, zatruwał teraz już i dni tej czynnej gospodyni.
— Co to jest — mówiła czasami głośno, — kochamy się i nie jesteśmy szczęśliwi. Uczucia nasze i przywiązanie do siebie, tylko nieszczęścia dokoła nas sieją!
Bezustannie pracowała nad tem, aby zrozumieć ten dziwny fenomen, A może pochodziło to stąd, że charaktery jej i jej kuzyna, nie zgadzają się z sobą — pytała się siebie. Jednakże chciała się nagiąć do jego woli, chciała zrzec się własnych zapatrywań i nie mogła się na to zdobyć; rozsądek przemagał pomimo wszystko i kusiło ją coś, aby narzuciła im to, co sama za rozsądne poczytała. Często cierpliwość jej wyczerpywała się i następowały dąsy. Chciałaby się śmiać, utopić te błahostki w swej wesołości, ale już nie mogła i jej nerwy już się też rozstrajały.
— A to pięknie — powtarzała Weronika od rana do wieczora. — Troje was jest tylko i w końcu pożrecie się sami pomiędzy sobą... Z panią nie zawsze można było dać sobie radę, ale przynajmniej, za jej życia jeszcze do tego nie dochodziło, żeby sobie rondle o łby rozbijano.
Chanteau również odczuwał skutki tego jakiegoś rozstroju domowego ogniska — i nie mógł sobie jego przyczyn wytłumaczyć. Gdy nadchodził paroksyzm, wrzeszczał jakoś głośniej, jak mówiła służąca. Przytem kaprysił i unosił się gniewem. Chorym będąc, doznawał jakiejś ulgi w trapieniu i dokuczaniu otaczających go. Dom cały piekłem się stawał.
Nakoniec młoda dziewczyna, w ostatnich wstrząśnieniach zazdrości, pytała się siebie sama, czy ma prawo narzucać Lazarowi swoje szczęście i swoje o szczęściu pojęcie. Nie wątpiła, iż przedewszystkiem pragnie jego szczęścia, chociażby oczy wypłakać miała. Dla czegóż więc zamykać go tak przy sobie, więzić, zmuszać do samotności, która mu cierpienie sprawia!? Zapewne, że i on kocha ją jeszcze, wróci do niej, gdy ją lepiej będzie mógł ocenić, porównywając ją z inną. W każdym razie, powinna pozwolić mu wybierać; tak kazała sprawiedliwość, a pojęcia sprawiedliwości pozostawało ciągle w jej sercu i w umyśle niewzruszonem, panującem.
Co trzy miesiące Paulinka jeździła do Caen, po odbiór procentów. Wyjeżdżała rano, wracała wieczorem wyczerpawszy całą listę drobnych zakupów i całą listę odwiedzin, którą formowała przez trzy miesiące. Tego roku, po trzech miesiącach, w czerwcu się kończących, oczekiwano na nią bezskutecznie z obiadem do godziny dziewiątej wieczór. Chanteau bardzo zaniepokojony, wysyłał Lazara na drogę, w obawie jakiegoś wypadku. Weronika tymczasem z całym spokojem twierdziła, że cały ten kłopot niepotrzebny: panna zapewne, wiedząc, że już późno, zanocowała, nie chcąc odkładać sprawunków, jakie zrobić miała. Spano w domu źle i nazajutrz od śniadania strachy i obawy rozpoczęły się na nowo. Około południa, gdy stary już na miejscu usiedzieć nie mógł spokojnie, Lazar nareszcie zdecydował się wyjechać ku Arromanches, gdy wtem służąca, którą ciągle wysyłano na drogę, aby wyglądała, wpadła zadyszana, wołając:
— Jedzie już panienka!
Trzeba było wytoczyć fotel starego aż na taras. Ojciec i syn oczekiwali, a tymczasem służąca mówiła ciągle:
— Oto tam! buda Malivoira... Zdaleka poznała panienkę po wstążkach żałobnych i welonie krepowym... — Tylko jakoś coś mi się dziwnego wydało!... tak jakby tam ktoś więcej z nią siedział... Cóż to jest!? A to szkapa przeklęta tak się wlecze!...
Nareszcie powozik zatrzymał się przed drzwiami. Lazar przystąpił i już otwierał usta, chcąc pytać Paulinki dlaczego się tak spóźniła, gdy wtem stanął jak wryty. Paulinka lekko wyskoczyła na ziemią, a za nią wyskakiwała z powoziku druga panienka, ustrojona w lekką jedwabną sukienką koloru lila w drobne paseczki. Obie śmiały się wesoło, jak dwie najlepsze przyjaciółki. Zdziwienie Lazara było tak wielkie, że najprzód nie witając nikogo, zwrócił się do ojca, mówiąc:
— Ojcze, przywiozła Ludwikę ze sobą...
— Ludwiką! Ah! jaką myśl miała doskonałą — wykrzyknął Chanteau.
I gdy stanęły obok siebie przed nim, jedna jeszcze w grubej żałobie, druga w eleganckim letnim stroju, mówił dalej uszczęśliwiony tą rozrywką jaka, mu przybywa:
— Jakto!? pogodziłyście sią... Ja bo tam nigdy nie mogłem zrozumieć co to miało znaczyć! Nieprawdaż, teraz same żałujecie!? A ty, Ludwiniu, brzydko, jak to było można w tych naszych smutkach ciągłych, złość ku nam chować!?... No, ale się to już skończyło, nieprawdaż? Nie mówmy o tem!...
Jakieś zakłopotanie panowało pomiędzy panienkami i stały przed starym podagrykiem nieruchome, w milczeniu. Zarumieniły się obydwie i spojrzenia ich unikały się wzajem. Ludwika pocałowała pana Chanteau, chcąc ukryć swoją niepewność i zaambarasowanie, ale stary chciał aby mu wytłumaczono jak się to stało.
— Więceście się spotkały? — pytał.
Wtedy Ludwika podniosła na swą towarzyszką oczy, łzami rozczulenia zwilżone.
— To proszą pana, Paulinka szła do mego ojca, a ja właśnie wracałam do domu i spotkałyśmy się na schodach. Niech jej pan nie łaje za to, że została, gdyż to ja jestem temu winna, zrobiłam co tylko było można aby ją zatrzymać. Wiemy, że telegraf tylko do Arromanches dochodzi, więc depeszy nie wysyłaliśmy, bo by i tak nie był tu wcześniej niż my same... Daruj mi pan!
Ucałowała jeszcze raz pana Chanteau, z swoją dawną dziecięcą pieszczotliwością. On o więcej szczegółów nie pytał. Za dobre uznawał to co się stało, tembardziej, że i jemu przyjemność to sprawiało, — A Lazar? — zapytał z nim się nie witasz?
Miody człowiek pozostał poza niemi, uśmiechając się z przymusem. Uwagę jaką zrobił ojciec jego, jeszcze bardziej go zmięszała, tembardziej, że Ludwika zarumieniła się jeszcze więcej i ze swej strony kroku ku niemu nieuczyniła. Poco tu ona? — pytał się w duchu siebie? Dlaczego teraz kuzynka sprowadza tu tę rywalkę, którą z taką szorstkością wypędziła z domu!? Było to coś co go oszołomiło i nie mógł się w tym chaosie odnaleźć.
— Pocałujże ją, Lazarze, kiedy ona nie śmie, — rzekła łagodnie Paulinka.
Była ona w tej chwili biała i blada, a białość ta jeszcze bardziej odbijała od żałobnych jej sukien, ale na twarzy i w jasnych jej oczach, malował się spokój i zadowolenie z samej siebie. Ze swoją macierzyńską miną, z tą powagą, którą przybierała w ważniejszych chwilach rządów swych, spoglądała na nich oboje i nic nie mówiąc, uśmiechnęła się tylko, gdy nareszcie ośmielił się brzegiem warg musnąć podane sobie policzki dziewczyny.
Weronika patrząc się na to z załamanemi rękami, wytrzymać nie mogła i cofnęła się w najciaśniejszy kąt kuchni. Ona też nie rozumiała. Potrzeba było mieć bardzo mało miłości własnej, żeby potem co się stało, zrobić to co się teraz dzieje. Jak panience przyjdzie ochota być dobrą, mówiła sobie, to już z nią wytrzymać nie można. Nie dosyć jej było tych brudnych dzieciaków w łachmanach, włóczących się po domu i zostawiająch po sobie ślady wszędzie, teraz już do tego przyszło, że panu Lazarowi kochanki sprowadza, a to będzie dopiero dom piękny. Gdy się tak nagderała, stojąc przy kominie i tam ulgę sobie przyniosła, wróciła z krzykiem:
— A to państwo zapominają, że śniadanie czeka od godziny... kartofle się na węgiel spalą!
Zjedzono śniadanie z wielkim apetytem, ale sam tylko Chanteau śmiał się szczerze, zbyt zadowolony, aby mógł zauważyć zakłopotanie innych. Wszyscy byli dla siebie wzajem z dziwną uprzejmością, a jednak na dnie tego wszystkiego, czuć było jakiś smutny niepokój, jak po kłótniach, w których przebaczano sobie, a jednak obie strony zapomnieć nie mogły, zatrzeć się niedających krzywd. Po południu, zajęto się instalacją nowo przybyłej. Zajęła ona swoje zwykłe miejsce, pokój na pierwszem piętrze. Gdy wieczorem, drobnym swym a szybkim kroczkiem weszła do sali pani Chanteau i zajęła swe miejsce przy stole, możnaby było sądzić, że się przeszłość w zupełności odrodziła.
Przez tydzień cały trwał ten brak swobody, Lazar, który nie śmiał otwarcie zapytać się Paulinki, nie mógł sobie wytłumaczyć tego, co urażał za jakiś dziwny a nadzwyczajny wyskok, gdyż myśl o możliwości poświęcenia się, o daniu mu dobrowolnie możności swobodnego wyboru, nie przychodziła mu do głowy. On sam w porywach namiętności, które jego bezczynność podsycała, nie myślał nigdy o ożenieniu się z Ludwiką. Toteż gdy się znaleźli znowu razem ze sobą we troje, wynikała stąd jakaś fałszywa sytuacja, wskutek której wszyscy troje cierpieli. Były chwile kłopotliwe milczenia ogólnego, niedomówione zdania urywały się w połowie na ich wargach w obawie, aby w nich nie dojrzano alluzji, jakich w nie włożyć nie myślano. Paulinka zdziwiona tym nieprzewidzianym rezultatem, zmuszona była nadrabiać własną swą wesołością i śmiechem, chcąc powrócić do dawnej swobody. Ale za to z początku, miała istotną głęboką rozkosz, zdawało jej się, że Lazar do niej wraca. Obecność Ludwiki uspokoiła go, unikał jej prawie, starał się nie znaleźć się z nią sam na sam, oburzając się na samą myśl, że mógłby raz jeszcze zawieść zaufanie swej kuzynki i zwracał się ku niej jakąś gorączkową czułością wiedziony, z rozczuleniem nazywając ją najlepszą z kobiet, świętą, której się godnym nie czuł. Ona uszczęśliwiona, rozkoszowała się swem zwycięstwem, gdy go widziała tak mało zajętym tą drugą. — W końcu tygodnia, wyrzuty mu nawet robić zaczęła.
— Dlaczego uciekasz, jak jesteśmy z Ludwiką obie razem. Przykro mi to, nie na to przecież jest w naszym domu, żebyśmy się dla niej niechętnemi okazywali.
Lazar unikając odpowiedzi, zrobił jakiś gest niewyraźny. Ona pierwszy i ostatni raz pozwoliła sobie na kilka wyraźniejszych słów w tym przedmiocie.
— Jeżelim ją przywiozła, to dla tego, żebyś widział dobrze, żem wam od dawna przebaczyła. Chciałam zatrzeć to przykre wspomnienie, aby nic z niego nie zostało. I widzisz, już się nie boje, ufam wam zupełnie.
Pochwycił ją w objęcia i uścisnął serdecznie. Potem obiecał byś grzecznym dla tamtej.
Od tej chwili dni upływały w najserdeczniejszych stosunkach. Lazar już się nie nudził. Zamiast odchodzić do swego pokoju i zamykać się jak dziki, zamiast chorować z samotności, wynajdywał zabawy, proponował przechadzki, z których wracali upojeni świeżem i ostrem powietrzem morskiem. I wtedy to powoli, nieznacznie, Ludwika opanowała go na nowo. Przyzwyczajał się ośmielił się poddawać jej ramie, przejmował się na nowo tym denerwującym zapachem, który się z najmniejszego kawałeczka jej koronki wydzielał. Z początku wałczył, chciał uciekać, gdy czuł budzącą się namiętność. Ale kuzynka sama kazała mu pomagać młodej dziewczynie, gdy szli po piasku wybrzeża, gdy do przeskoczenia mieli strumyk jaki, a sama odważnie jak chłopiec przeskakiwała, podczas gdy tamta krzyknąwszy, lekko, jak zraniona przepióreczka, opadała na ramiona młodzianowi. Potem z powrotem, prowadził ją i podtrzymywał i rozpoczęły się znowu śmiechy stłumione i szeptania do ucha. Paulinka nie traciła odwagi i dobrej miny, nie rozumiejąc, że na kartą stawia szczęście swoje, że je przegrać może dla tego, że się nie meczy i nie potrzebuje być podtrzymywaną i wspieraną. Zdrowy zapach jej ramion, ramion dobrej gospodyni, nie denerwował nikogo. Z jakąś zuchwałością, uśmiechnięta, zmuszała ich aby szli naprzód, ona wsparta na jego ramieniu, jak gdyby im pokazać chciała pełnię ufności swojej.
Zresztą ani on, ani ona, nie byliby jej oszukiwali. — Jeśli Lazar poddawał się na chwile temu upojeniu, wyrywał się zeń z wysiłkiem i okazywał się po tem czulszym dla niej. Było to jakieś drażnienie jego ciała, któremu ulegał z rozkoszą, przysięgając sobie jednak, że tym razem zabawa ta na dozwolonych żartach się skończy. Dlaczegóżby miał sobie odmawiać tej rozkoszy, jeśli miał zamiar najszczerszy pozostać w granicach obowiązku uczciwego człowieka. Ludwika więcej jeszcze miała skrupułów; nie dlatego, aby sobie samej zarzucała zalotność, gdyż taką była z natury, oddawała się sama o tem niewiedząc, w jednym geście, w jednem tchnieniu, ale nie byłaby uczyniła ani jednego kroku, nie powiedziała ani jednego słowa, gdyby wiedziała, że tem zrobi przykrość Paulince. Przebaczenie przeszłości rozczulało ją do łez, chciała jej dowieść, że była go godną, zaprzysięgła jej w swem sercu przesadne nawet uwielbienie, które wyrażało się w przysięgach, pocałunkach i rozmaitego rodzaju gorących nawet pieszczotach. Toteż pilnowała jej ciągle, badała ją, gotowa przybiec w każdej chwili, gdyby ujrzała na jej czole cień chmurki jakiejś. Nagle porzucała ramię Lazara i chwytała ją pod rękę, gniewając się na siebie, że się na chwilę zapomniała i starała się ją rozerwać, nie opuszczała jej, udawała nawet obojętność dla niego i dąsy. Nigdy nie wydawała się tak miłą, jak w tym ciągłym niepokoju, w tej potrzebie poddania się, która ją unosiła to w tym, to w innym kierunku. Napełniała dom szelestem spódniczek swoich i pieszczotliwem wdzięczeniem się młodej kotki.
Powoli jednak Paulinka zapadła w swe dawne męczarnię. Odrodzenie się nadziei, chwilowy ten tryumf zwiększał jeszcze ich okrucieństwo; nie były to już dawne gwałtowne wstrząśnienia, paroksyzmy zazdrości, które ją na jedną godzinę do szału doprowadzały, było to coś jakby ucisk bezustanny, jakby spadła na nią masa olbrzymia, której ciężar rósł z każdą chwilą i z każdą chwilą przygniatał ją coraz bardziej.
Teraz już nie można się było łudzić, już nie było ratunku, nieszczęście dobiegało kresu swej wielkości. Im obojgu nie mogła żadnych czynić wyrzutów, oni ją kochali, oni ją pieścili i czułościami obsypywali; oni walczyli przeciw porywom, które ich ku sobie popychały i właśnie te czułości były cierpieniem dla niej. Zaczynała znów widzieć jasno od chwili gdy się zdawało, że się umówili aby jej oszczędzić genezy ich miłości. Litość tych dwojga kochanków, stawała się dla niej niepodobną do zniesienia. Czyż to nie były wyznania i przysięgi te szepty szybkie, gdy ich samych zostawiała i te milczenia nagle, gdy do nich wracała; a te gwałtowne pocałunki, Ludwiki, a ta czuła pokora Lazara! Wolałaby była widzieć ich winnemi, wolałaby zdradą w kącie za oczami, te uczciwością tchnące ostrożności, te pieszczoty jakby w kompensacie dawane a wyraźnie dla niej klęską jej malujące, czyniły ją bezbronną, odbierały jej chęć i energję do odbierania tego, co do niej należało.
W dniu, w którym przywiozła swoją rywalkę, postanowiła sobie walczyć z nią, gdyby tego było potrzeba, ale cóż zrobić miała teraz dzieciom tym, które tak cierpiał nad tem, że się kochają. Sama przecież tego chciała, wolno jej było zaślubić Lazara nie zważając na to, czy go do tego zmusza, czy nie. Ale dziś jeszcze, pomimo swego cierpienia, myśl rozrządzenia nim bez jego woli, wymagania spełniania obietnicy, której zapewne żałował, oburzała ją. Widząc, że kocha inną, odepchnęłaby go, choćby ją to zabić miało.
Jednak Paulinka była ciągle matką całego tego domu, czuwała nad wujem, który ciągle był chory, musiała czasem zastąpić Weronikę, która starzejąc się już też wszystkiego co do niej należało, zrobić nie mogła, nie licząc już Lazara i Ludwiki, których umyślnie traktowała jak dzieci hałaśliwe, aby się śmiać mogła z ich wybryków. I doszła do tego, że śmiać się zdołała głośniej niż oni, tym śmiechem dźwięcznym, w którym czuć było zdrowie i siłę do życia, śmiechem rozlegającym się, jak trąbka srebrna i cały dom rozweselającym. Ona od rana do wieczora pracowała przesadnie nawet, odmawiała dzieciom towarzystwa do spaceru, pod pozorami jakoby wielkich porządków, prania lub smażenia konfitur. Ale szczególniej hałaśliwym stawał się Lazar, zbiegając ze schodów gwizdał, trzaskał drzwiami, a dni wydawały mu się zbyt krótkie i zbyt spokojne. Chociaż nic nie robił, nowa namiętność, która go opanowała, zdawała się pochłaniać go poza granice jego sił i czasu. Jeszcze raz zdobywał świat, każdego dnia przy obiedzie nowe snuł nadzwyczajne projekta na przyszłość. Już literatura mu obrzydła, przyznawał się, że zarzucił myśl przygotowania się do egzaminów, jakie zdać było trzeba, aby zostać profesorem. Niedawno zamykał się w swoim pokoju, pod tym pretekstem, chociaż w swem zdenerwowaniu, książki nawet nie brał w rękę. Dziś drwił ze swojej własnej głupoty, czyż to nie jest głupstwo, mówił, pracować dziś nad jakiemiś tam szpargałami, aby później pisać dramata i romanse!? Nie, niema jak polityka! Na tej podstawie wysunął nowy plan: znał trochę deputowanego z Caen, pojedzie z nim do Paryża jako jego sekretarz i w kilka miesięcy wybije się na wierzch. Cesarstwo potrzebuje młodych ludzi szlachetnych. Gdy Paulinka zaniepokojona tym rozpędem jego marzeń, starała się ostudzić jego gorączkę, radząc mu aby się postarał o jaki urząd choć mały, lecz pewny i spokojny, on śmiał się z jej ostrożności i bojaźliwości i w żartach serdecznych babunią ją nazywał. I znowu rozpoczynały Się krzyki i śmiechy, w domu huczała zbyt głośna wesołość, w której czuć było męczarnie skrytego cierpienia.
Pewnego dnia, gdy Lazar i Ludwika pojechali sami do Verchemont, Paulinka potrzebując jakiegoś przepisu na odświeżanie aksamitu, poszła na górę poszukać w wielkiej szafie kuzyna, gdzie, jak jej się zdawało, widziała go na świstku papieru, między dwoma kartkami, jakiejś książki. Tam pomiędzy broszurami, znalazła starą rękawiczkę swej przyjaciółki, ową rękawiczkę zapomnianą, którą się upajał, tak często, aż do wzburzeń namiętnych ciała i wizji halucynacyjnych. Był to dla niej jakby promień światła; poznała w rękawiczce owej przedmiot, który z takiem zakłopotaniem ukrył owego wieczora, kiedy niespodzianie sama przyszła na górę po niego, wołając go na obiad.
Upadła na krzesło, jakby dobita tem odkryciem. — O Boże wielki! wykrzyknęła, — więc on pragnął tej dziewczyny zanim ją zobaczył, zanim powróciła, żył myślą o niej i gałgan ten zmył wargami swemi, całując go dlatego, że w sobie zatrzymać zdołał wspomnienie jej zapachu! Łkania wstrząsały nią, oczy zalane łzami wpiły się w rękawiczkę, którą trzymała ciągle w drżących swych rękach.
— A co! znalazła panienka — zapytała swym grubym głosem Weronika, wchodząc z kolei na górę. Powiadam pannie, że najlepiej będzie wytrzeć go skórką od słoniny.
Weszła do pokoju i w pierwszej chwili nie mogła zrozumieć, co to znaczyć mogło, że znalazła Paulinkę zapłakaną, z załamanemi rękami, nad tą starą rękawiczką. Lecz po zapachu jaki poczuła w pokoju, odgadła nareszcie przyczynę tej rozpaczy.
— Cóż u licha! — odezwała się tonem, który teraz coraz bardziej stawał się opryskliwym. Powinna się panna była spodziewać tego co się dzieje. Przestrzegałam pannę dawniej. Zbliżyła ich panna do siebie, a oni się bawią... Może tam zresztą pani miała i rację, do tej łasiczki co się wdzięczy, lgnie on więcej jak do panny.
Pokręciła głową i dodała głosem stłumionym, mówiąc jakby tylko do siebie:
— Ha! pani chociaż sobie tam i zła kiedyś bywała, ale widziała dobrze i wiedziała co widzi... Ja tam tego zrozumieć nie mogę, jak to być może, że ona umarła.
Wieczorem w swoim pokoju, gdy Paulinka zamknęła drzwi i postawiła świecę, padła na brzeg łóżka, pod ciężarem myśli, iż Lazara i Ludwikę pożenić trzeba. Przez cały dzień, szum jakiś w uszach i w głowie, mózg jej oszołamiający, nie pozwalał jej sformułować wyraźnie tej myśli i dopiero w tej godzinie, w nocy, gdy mogła cierpieć bez świadków, doszła nakoniec do przekonania, że ten rezultat jest nieunikniony. Trzeba ich pożenić, brzmiało to w niej jakby rozkaz jaki, jak głos rozsądku i sprawiedliwości, którego do milczenia zmusić nie mogła. W jednej chwili ona tak odważna obejrzała się z przerażeniem, zdawało jej się bowiem, że słyszy poza sobą głos ciotki, powtarzający: trzeba ich pożenić. Nie rozbierając się, przewróciła się na łóżku, utopiła głowę w poduszki, tamując łkania i jęki. O! oddać go innej, rzucić go w objęcia innej na zawsze, bez prawa odebrania go kiedykolwiek! Nie, tej odwagi nie będzie miała, woli żyć dalej tem nędznem życiem, nikt go nie będzie miał, ani ona, ani ta dziewczyna i on sam zmarnieje i zeschnie w tem oczekiwaniu.
Długo tak broniła się, wstrząsana wściekłą zazdrością, która jej przed oczy stawiała pełne wstrętu obrazy. Ciągle krew żył jej zwyciężała gwałtownością bicia, której lata ani rozsądek nie ochłodziły. Potem nastąpiło wyczerpanie i osłabienie, ciało jej zostało zwyciężone.
Od tej chwili, leżąc z otwartemi oczyma, nie znajdując w sobie tyle sił nawet, aby się rozebrać, Paulinka rozmyślała długo. Dowodziła sobie, że Ludwika więcej niż ona będzie mogła uczynić dla szczęścia Lazara. Wszakże słabe to dziecko, pieszczotliwością swą, już go z toni nudy wyciągnęło, pewno takiej jak ona, trzeba mu kobiety, wiszącej ciągle u jego szyi, pocałunkami odpędzającej czarne myśli, grozę śmierci rozpraszającej. I Paulinka sama się upokarzała, sama o sobie mówiła, że jest za zimna, że nie posiada wdzięku kochającej kobiety, że całym jej wdziękiem jest dobroć i że to mężczyznom nie wystarcza. Jeszcze jeden wzgląd przekonał ją do reszty: Ona była zrujnowana majątkowo, a projekta przyszłości tworzone przez jej kuzyna, projekta, które ją tak niepokoiły, wymagać będą wiele pieniędzy. Czyż mogła narzucać mu biedę, w której żyła rodzina: mierność, która mu nieznośną była. Byłaby to egzystencja straszna, ciągłe żale kłótliwa cierpkość zawiedzionej ambicji, ona przyniosłaby mu tylko wszystkie zazdrości i wszystkie zawiści, gdy tymczasem Ludwika bogata, otworzy mu drogę do wielkości, o których marzył. Opowiadano, że ojciec młodej dziewczyny, trzyma dla zięcia swego miejsce gotowe, zapewne tu idzie o jakieś świetne stanowisko na polu bankowem, a chociaż Lazar zdawał się gardzić sprawami finansowemi i ludźmi, którzy się niemi zajmują, ułożyłoby się to jednak jakoś. Nie mogła wahać się dłużej, teraz zdawało jej się, żeby popełniła czyn nieuczciwy, gdyby ich związkiem małżeńskim nie połączyła. Wśród nocy tej bezsennej, małżeństwo to wydało jej się rozwiązaniem naturalnem i koniecznem, które przyspieszyć powinna, jeżeli nie chce utracić szacunku dla siebie samej.
Noc minęła wśród tej walki. O brzasku dnia Paulinka rozebrała się nareszcie, była bardzo spokojną, a chociaż zasnąć nie mogła jeszcze, jednakże łóżko przynosiło jej rozkoszny wypoczynek. Nigdy jeszcze nie czuła się tak lekką, tak podniosłą, tak czystą duchowo. Wszystko kończyło się, przecięła wszystkie więzy swego egoizmu, teraz nie miała nadziei w niczem i w nikim i w głębi duszy swej, czuła boską rozkosz dokonanego poświęcenia. — Nawet nie odnajdywała w sobie chęci wystarczenia do szczęścia istot ukochanych, pragnienie to wydawało jej się w tej chwili jakby ostatnią maską, pod jaką zazdrość się kryła. Duma z zaparcia się siebie zniknęła, zgadzała się na to, aby oni szczęśliwi byli bez niej. Był to stopień najwyższy miłości dla innych: zniknąć, oddać wszystko z tem przekonaniem, że się jeszcze nie dosyć daje, kochać tak dalece, aby być zadowoloną ze szczęścia, którego się nie przyniosło i którego się nie podzieli. Słońce wschodziło, gdy Paulinka zasnęła snem głębokim.
Tego dnia zeszła na dół późno bardzo. Budząc się, doznała tej rozkoszy, iż czuła w sobie wyraźne i niewzruszone postanowienie, jakie wczoraj powzięła. Później spostrzegła się, że z tem wszystkiem zapomniała o jednej rzeczy i że potrzeba było pomyśleć o jutrze, o nowej sytuacji, jaka się w domu tym wytworzy. Jeżeli już miała tyle odwagi, żeby ożenić Lazara z Ludwiką, nie zdawało jej się, żeby potrzebowała pozostać przy nich i szczęścia ich być najbliższym świadkiem. Poświęcenie ma też swoje granice, obawiała się powrotu tych zazdrosnych wzburzeń, jakiejś sceny, któraby ją zabiła. Zresztą czyż tego było jeszcze nie dosyć? Któżby był jeszcze tyle okrutny, żeby ją skazywał na takie tortury do niczego niepotrzebne, natychmiast też powzięła postanowienie nieodwołalne. Odjedzie, opuści ten dom, pełen niepokojących wspomnień. Trzeba było zmienić zupełnie życie — i przed tem też się nie cofała.
Przy śniadaniu okazała tę spokojną wesołość, która jej nigdy nie opuszczała, widok Lazara i Ludwiki siedzących przy sobie, śmiejących się i szepczących, nie odebrał jej odwagi, tylko chwilami serce jej zimny dreszcz przenikał. Potem, gdy nadeszła sobota, znalazła sposób wysłania ich obojga na jakąś dalszą przechadzkę, tak aby była sama, gdy doktór Cazenove przyjedzie. Odeszli, a ona przez ostrożność, aby jej nikt nie przeszkodził, wyszła ja drogę naprzeciw doktora. Jak ją tylko spostrzegł, przystanął, chcąc ją zabrać do powoziku i zawieźć do domu, ale ona prosiła go aby wysiadł, mówiąc, że pójdą powoli do domu, a Marcin te kilkaset kroków powiezie pusty powozik.
W kilku prostych zdaniach, wypowiedziała doktorowi, co się w jej sercu działo; powiedziała wszystko: swój projekt oddania Lazara Ludwice, swoje postanowienie opuszczenia domu. To wyznanie zdawało jej się koniecznem, nie chciała działać w jakiemś uniesieniu, a stary doktór był jedynym człowiekiem, który ją mógł wysłuchać.
Nagle Cazenove zatrzymał się na środku drogi i pochwycił ją w swe długie kościste ramiona. Drżał z wzruszenia, pocałował ją w głowę serdecznie i pierwszy raz ty jej mówić zaczął.
— Masz rację, dzieweczko moja... Wiesz co, zachwycony jestem, gdyż się to mogło jeszcze gorzej skończyć. — Długie miesiące już mnie to kłopocze, prawdziwą chorobą dla mnie było chodzić tam do was, takem cię czuł tam nieszczęśliwym... O! zręcznie cię ograbili... poczciwi ludzie! Najprzód pieniądze, potem serce...
— Młoda dziewczyna chciała mu przerwać.
— Drogi panie, błagam cię... Źle ich sądzisz...
— Może to być, ale w każdym razie kontent jestem z ciebie... No, no, oddaj-że sobie twego Lazara, nie świetny jej prezent zrobisz... tam... tej drugiej!... Nie przeczę! piękny chłopiec, pełen najlepszych chęci, ale już ja wolę żeby inna, a nie ty była z nim szczęśliwa. Panicze tacy, których wszystko nudzi, nie łatwi są do zniesienia nawet przez takie silne barki jak twoje... Wolałbym już, żebyś poszła choćby za rzeźnika!... tak za rzeźnika, coby się śmiał dzień i noc, aż by mu szczęki trzeszczały.
Potem widząc, że oczy jej łzami zachodzą, dodał:
— Dobryś! kochasz go jeszcze!... Nie mówmy o tem... Teraz pocałuj mnie raz jeszcze, kiedyś taka mężna, dziewczyno kochana, i tyle masz serca i rozsądku. Dureń, kto się na tem nie poznaje!...
Wziął ją pod rękę i przytulił do siebie. Szli tak dalej, razem rozmawiając... już zimniej i poważniej. Rozumie się, że dobrze zrobi, jeżeli opuści Bonneville, a już jego rzeczą będzie znaleźć jej odpowiednie stanowisko. Właśnie w Saint-Lô miał on jakąś daleką krewną bogatą, która w tej chwili poszukuje panienki do towarzystwa. — Będzie jej tam doskonale, tembardziej, że owa dama bezdzietna, może się przywiązać do niej szczerze, a może nawet i adoptować ją później! Wszystko zostało omówione i postanowione; on obiecał dać jej stanowczą odpowiedź w ciągu dni trzech i zgodzili się na to, iż nie pisną ani słówka nikomu o tem stsnowczem postanowieniu Wyjazdu. Obawiała się, aby nie upatrywano w tem jakiejś groźby, chciała skojarzyć małżeństwo i potem nazajutrz odjechać po cichu, jako już nikomu niepotrzebna.
Trzeciego dnia Paulinka otrzymała list od doktora. — Donosił on jej, że oczekiwano na nią w Saint-Lô i, że jak tylko będzie wolną, będzie mogła tam pojechać. Tegoż san ego dnia, pod nieobecność Lazara zaprowadziła ona Ludwikę w głąb sadu na ławeczkę przysłoniętą kępką wrzosów. Przed niemi — poniżej nizkiego muru ogradzającego sad, widać już było tylko monę, nieskończoność błękitów, przeciętą w dali wązką linją horyzontu.
— Moja droga — rzekła Paulinka ze swoją macierzyńską miną — pomówmy z sobą jak dwie siostry... Dobrze... kochasz mnie choć trochę?... Nieprawdaż?...
Ludwika przerwała jej, a obejmując ją wpół wykrzyknęła.
— O taki kocham...
— A więc jeśli mnie kochasz, powinnaś mi wszystko szczerze mówić. Dlaczego tak nie jest, dlaczego masz przedemną tajemnice?
— Najdroższa, ja przed tobą nic nie kryję... Nie mam żadnych tajemnic — rzekła po chwili namysłu.
— Źle szukasz myślą, dziecko... Poczekaj, ja ci pomogę. Otwórz przedemną serce twoje...
Przez chwilę patrzyły sobie w oczy tak blizko siebie, że czuły wzajem ciepło tchnień swoich. Jednakże oczy jednej niepokoiły się coraz bardziej pod czystym i jasnym wzrokiem drugiej. Milczenie stawało się trudnem i ciężkiem...
— Powiedz mi wszystko. Rzeczy o których się mówi, są blizkie spełnienia się lub przynajmniej jakiegoś rezultatu, gdy tymczasem ukrywając je, czyni się je złemi, a rezultaty nieraz bardzo stąd wynikają smutne. Nieprawdaż?... Jakby to było brzydko, żebyśmy się pogniewały i żeby się znowu jeszcze raz wróciło i powtórzyło to, czegośmy obie tak gorzko żałowały?
Ludwika, nagle wybuchnęła głośnym płaczem. Trzymając ją wpół, ściskała ją konwulsyjnie, a opuściwszy głowę, kryła twarz na ramieniu przyjaciółki, jąkając w pośród łez:
— O! jakaś ty niedobra, że mówisz jeszcze o tem?... Wszak przyrzekłyśmy sobie, że nigdy już o tem mowy nie będzie... nigdy!... Odeślij mnie do domu raczej natychmiast, a nie czyń mi tak wielkiej przykrości.
Napróżno Paulinka starała się ją uspokoić.
— Nie — wołała płacząc — ja dobrze rozumiem! Podejrzewasz mnie znowu. Czemuż więc mówisz mi o jakiejś tajemnicy? Nie mam tajemnic przed tobą i robię wszystko co jest w mojej mocy, abyś mi nic zarzucić nie mogła. Nie moja wina, jeśli się zdarzy czasem coś, co cię może niepokoić, ja czuwam nad sobą, jakkolwiek ci się to może nieprawdą wydawać, co mówię, a jednak tak jest... czuwam nad sobą, nad każdym ruchem moim, nad każdym gestem, nawet nad śmiechem moim... A jeśli mi nie wierzysz!? o Boże!... jeśli mi nie wierzysz, to pojadę sobie, pojadę natychmiast!
Były same, wobec olbrzymiej nieskończonej przestrzeni. Sad, palony gorącym powiewem wiatru zachodniego, rozciągał się u ich stóp jak grunt nieuprawny, a poza nim morze zostawiało swą nieskończoność.
— Ależ słuchaj mnie uważnie, drogie dziecko! — wołała Paulinka — ja ci żadnych nie robię wyrzutów, przeciwnie chciałabym cię uspokoić, upewnić... swobodną uczynić!
I biorąc ją za szyję, zmusiła ją do podniesienia oczów, a patrząc w nie, rzekła łagodnie jak matka pytająca córki o tajemnicę jej serca.
— Kochasz Lazara? nieprawdaż?... I on ciebie kocha? Ja wiem...
Krew cała zbiegła do policzków Ludwiki. Drżeć poczęła coraz bardziej, chciała się wyrwać z jej objęć i uciec.
— O Boże mój! jakże nieszczęsną jestem, że mnie zrozumieć nie możesz — mówiła dalej Paulinka. — Czyżbym rozpoczynała rozmowę w takim przedmiocie, jedynie dla tego, żeby ci przykrość zrobić, żeby cię niepokoić? Kochacie się, nieprawdaż... No, a więc, chcę was pożenić!... Pobierzecie się, to przecież rzecz bardzo prosta.
Ludwika oszołomiona i prawie przerażona tem co usłyszała, otworzywszy szeroko oczy, przestała wydzierać się z jej objęć. Ręce jej opadły bezwładnie, łzy na oczach jej zaschły, stała nieruchomie.
— Jakto? — zapytała nareszcie — a ty!?
— Ja, moja droga, badałam się troskliwie od kilku tygodni, szczególniej wieczorami, w godzinach przedsennych, kiedy myśli są najjaśniejsze. Przekonałam się, że mam dla Lazara tylko uczucie serdecznej przyjaźni... — Pewno i sama musiałaś to zauważyć? Jesteśmy jakby koledzy, dobrzy towarzysze, niby dwaj chłopcy... nie ma między nami tych uniesień, jakich doznają zakochani...
Dobierała wyrazów, budowała w myśli zdania, chcąc uczynić kłamstwo swoje podobniejszem. Rywalka ciągle z oczyma w jej oczy wpatrzonemi, zdawała się odgadywać istotne ukrywane znaczenie wymawianych wyrazów.
— Dlaczego ty kłamiesz!? — wykrzyknęła nakoniec. — I Czyż to jest możliwe, żebyś ty kochać przestała, jeżeli już raz pokochasz?
Paulinka zmieszała się.
— Zresztą, co cię to obchodził kochacie się, a więc naturalnem jest, żeby się on z tobą ożenił... Co do mnie, ja chowałam się z nim razem, zostanę siostrą jego! Projekta zmieniają się, gdy się na ich spełnienie tak długo czeka... A przytem, jest jeszcze bardzo wiele innych przyczyn.
Czuła, że jej już zbraknie argumentów przekonywających, czuła, że się poplącze i w uniesieniu szczerości mówiła dalej:
— O! droga moja! pozwól mi działać według mego przekonania! Jeśli kochasz go jeszcze tak bardzo, iż pragnę aby został twoim mężem, to dla tego, iż cię sądzę teraz niezbędnie do jego szczęścia potrzebną. Czy ci się to postępowanie nie podoba!? Powiedz, czybyś sama nie postąpiła tak samo jak ja! Posłuchaj, pomówmy rozsądnie. Chcesz należeć do spisku? Chcesz abyśmy się porozumiały w celu zmuszenia go aby był szczęśliwym? Nawet gdyby się gniewał, gdyby uważał, że jest mnie coś winien, trzeba mi dopomagać do przekonania go, gdyż kocha on ciebie i ciebie pragnie. Błagam cię, bądź wspólniczką moją, ułóżmy rzecz całą póki jesteśmy same.
Ale Ludwika czuła drżenie w słowach jej, w głosie tyle bólu serdecznego widziała, że jeszcze próbowała opierać się.
— Nie, nie! ja się na to zgodzić nie mogę! Byłoby niegodnie z naszej strony, gdybyśmy to zrobiły. Ty kohasz go jeszcze ciągle, czuję to doskonale i nie wiesz sama co wymyślić na swoje własne cierpienia. Zamiast mu dopomagać, wszystko mu powiem. Tak, jak tylko przyjdzie, jak go tylko zobaczę...
Paulinka z całą siłą uścisnęła ją raz jeszcze, nie pozwoliła jej mówić dalej, tuląc jej głowę do piersi.
— Cicho bądź, dziecko uparte!... Tak trzeba, tak być musi, myślmy o nim!...
Zamilkły obie w wspólnym, serdecznym uścisku. Już zwalczona, pokonana, Ludwika ulegała, ze zwykłą sobie pieszczotliwością zdając się na łaskę i niełaskę. Strumienie łez napełniły jej oczy, ale były to łzy rozkoszne, płynące powoli. Nie mówiąc nic, ściskała tylko co chwila silniej przyjaciółkę swoją, jakby znaleźć nie mogła nic głębszego i więcej dyskretnego dla podziękowania jej. — Czuła ją tak dalece wyższą nad siebie, tak wzniosłą i tak bolejącą zarazem, że nieśmiała nawet oczu podnieść, aby wzrok jej z wzrokiem Paulinki się nie spotkał. Nareszcie po chwili, jakby pod wpływem nawału myśli rozkosznych podniosła głowę, przechyliła ją w tył, w radosnem pomieszaniu przymknęła oczy, a wyciągając ku niej wargi, dała jej słodki, długi pocałunek. Morze w dali, pod kopułą niebios, bez chmurki najmniejszej, spokojne było, bez fal i zmarszczek, i błękitne to zwierciadło olbrzymie rozciągało się w nieskończoność. Długo jeszcze w tej czystości i prostocie natury zapatrzone siedziały, topiąc w nie myśli niewypowiedziane.
Gdy Lazar powrócił, Paulinka poszła do niego do wielkiego pokoju na drugie piętro, do tego zakątka ukochanego, gdzie wzrośli oboje. Chciała tegoż samego dnia dopełnić zamierzonego dzieła. Z nim nie szukała żadnych wykrętów i pozorów. Mówiła odważnie co myślała. Pokój był pełen wspomnień przeszłości: trawy morskie zeschłe leżały na szafach i stole, model tamy stał na fortepianie warstwą kurzu przykryty, stół zawalony był książkami naukowemi i nutami.
— Lazarze — zapytała — masz czas na chwilką rozmowy? Chciałabym z tobą o ważnych rzeczach pomówić...
Zdawał się zdziwiony i podniósł się ku niej i stanął zaniepokojony.
— Cóż tam?... Czy może ojciec ma się gorzej?
— Nie, posłuchaj mnie... Trzeba nareszcie raz poruszyć ten przedmiot, gdyż milczenie do niczego nie doprowadzi. Przypominasz sobie zapewne, że ciotka miała projekt pożenić nas, mówiliśmy o tem kiedyś dużo, teraz oddawna nie było już o tem mowy wcale. Otóż widzisz, sądzą, że byłoby rozsądnie obecnie projekt ten porzucić i uważać go za niebyły.
Młody człowiek zbadł nagle, nie dał jej mówić dalej i wykrzyknął gwałtownie:
— Co! co ci do głowy przychodzi?... Czyż ty nie jesteś moją żoną!? Jeśli chcesz, jutro pójdziemy do proboszcza i będzie koniec... I to ty nazywasz poważnemi rzeczami.
Ona odpowiedziała ze spokojem:
— Jest to rzecz bardzo poważna, a najlepszym tego dowodem jest to, że się gniewasz... Powtarzam ci, że trzeba o tem pomówić. Niema wątpliwości, że jesteśmy sobie dwaj starzy koledzy, ale boją się bardzo, że nie ma w nas materjału na dwoje kochanków. Pocóż mamy się upierać przy tej myśli, przy projekcie tym, który może być nie przyniósłby szczęścia ani jednemu ani drugiemu z nas?
Wówczas Lazar w gwałtownem uniesieniu, nie chcąc jej słuchać, zaczął mówić sam dużo, szybko i bezładnie. Widocznie kłótni z nim szukała, a przecież niepodobna, żeby ciągle wisiał u jej szyi, albo się jej sukni trzymał. — Jeżeli ślub odkładano z miesiąca na miesiąc, jeżeli się to tak długo wlecze, to przecież nie jego w tem wina. Niesprawiedliwością jest mówić, że on jej nie kocha, kochał ją tak gorąco, tu w tym samym pokoju, że nie śmiał ręki jej dotknąć z obawy, aby go namiętność za daleko nie uniosła. Na to wspomnienie przeszłości, policzki Paulinki pokryły się rumieńcem. Tak, tak było istotnie, pamiętała te chwile gorączkowego uniesienia, czuła jeszcze ten oddech gorący na jej szyi. Ale jakże dawno minęły te rozkoszne chwile i jak zimną, braterską przyjaźnią darzył ją od tak dawna. Toteż odpowiedziała mu smutnie:
— Kochany mój chłopcze, gdybyś mnie w istocie kochał tak jak to mówisz, zamiast bronić się po adwokacku, dawno rzuciłbyś mi się na szyję, płakałbyś i znalazłbyś zupełnie inne sposoby przekonania mnie o swojej miłości.
Lazar zbladł jeszcze bardziej, gestem niewyraźnym chciał zaprotestować i upadł na krzesło.
— Nie — mówiła dalej — to jest jasne, ty mnie już nie kochasz... Cóż robić, widać nie pasujemy do siebie, nie jesteśmy dla siebie przeznaczeni. Gdyśmy tu byli zamknięci, byłeś zmuszony myśleć o mnie, później myśl ta przeszła, nie trwało to długo, gdyż widocznie nie miałam w sobie nic, coby cię przy mnie zatrzymywało.
Słowa te doprowadzały Lazara do rozpaczy. Zerwał się z krzesła i w uniesieniu, nie mogąc mówić jąkał.
— Do czegóż nareszcie chcesz doprowadzić!? Powiedz wyraźnie! Co to wszystko ma znaczyć, pytam się ciebie? Ja wracam do domu jaknajspokojniej, idę na górę zmienić obuwie, a ty ni stąd ni zowąd spadasz mi na kark i zaczynasz jakieś historje, jakieś nadzwyczajne awantury!? Nie kocham cię. Nie jesteśmy jedno dla drugiego stosowni! Małżeństwo trzeba zerwać! Jeszcze raz ci się pytam... co to wszystko ma znaczyć!?
Paulinka, która przybliżyła się do niego, rzekła spokojnie:
— To ma znaczyć, że kochasz inną i że ci radzę abyś się z nią ożenił.
Na chwilę Lazar oniemiał. Potem z wściekłą ironją zaczął z niej niby żartować. A więc sceny rozpoczynają się znowu, znowu zazdrość i awantury, które wszystko do góry nogami przewrócą! Nie może ona widać, patrzeć na niego, jak jest przez jeden dzień wesoły i potrzebuje koniecznie widzieć dokoła niego pustkę. Paulinka słuchała go z głęboką boleścią i nagle położywszy mu drżące ręce na ramionach, wstrzymała ten potok słów jednem, prosto i serca biegnącem, wykrzyknieniem:
— O przyjacielu mój drogi, czyż możesz sądzić żebym się starała przykrość ci zrobić! Nie rozumiesz więc, że pragnę jedynie twego szczęścia, że zgodziłabym się na wszystko, aby ci godzinę jedną przyjemności zapewnić! Powiedz sam, wszak kochasz Ludwikę — nieprawdaż — o więc! mówię ci ożeń się z nią. Słuchaj, mówię wyraźnie, ja się już nie liczę, ja ci ją daję...
Patrzył na nią wielkiemi oczyma, jakby nie rozumiejąc co mówi. W tej naturze nerwowej, bez podstaw i równowagi, uczucia przebiegały z jednych kranców na drugie: za najmniejszem wstrząśnieniem. Powieki mu zadrgały, zapłakał boleśnie.
— Cicho bądź, milcz! jestem nędznik nikczemny!...Tak! gardzę sobą za to wszystko, co się dzieje w tym domu od lat dawnych... Jestem dłużnikiem twoim... Nie przecz mi! Wzięliśmy ci pieniądze twoje, roztrwoniłem je jak głupiec jaki, a teraz upadłem już tak nizko, że mi jałmużnę czynisz z mego własnego słowa, że mi je zwracasz przez litość, jako człowiekowi bez odwagi i bez honoru!
— Lazarze, Lazarze — szeptała przerażona.
Ruchem wściekłego gniewu powstał i zaczął chodzić po pokoju, pięścią bijąc się w piersi.
— Daj mi pokój!.. Gdybym był sprawiedliwością, — zabiłbym się w jednej chwili... Czyż nie ciebie powinienem kochać?... Czyż nie jest zbrodnią nikczemną pragnąć tamtej drugiej zapewne dla tego, że nie dla mnie była przeznaczona!... A może dla tego, że jest mniej dobra niż ty, albo że jest mniej zdrowa niż ty!?... Albo ja wiem dla czego!? Mężczyzna upaść może tak nizko tylko wtedy, kiedy w głębi niego samego już błoto!... widzisz ja nie ukrywam nic, nie staram tłumaczyć się... Słuchaj, prędzej niżbym był zdolny przyjąć podobne poświęcenie, wyrzucę raczej sam Ludwikę za drzwi domu naszego, a sam ucieknę do Ameryki i nie zobaczę was więcej ani jednej ani drugiej!...
Długo starała się wszystkiemi sposobami uspokoić go, wyperswadować mu. Raz przecie niech się zapatruje na życie takie, jakiem ono jest, niech je zrozumie poprostu, bez przesady!... Czyż nie rozumie, że mówi do niego spokojnie, rozsądnie, po długiem namyśle? Małżeństwo to każdy uzna za bardzo dobre. A że ona jeśli mówi o tem tak spokojnie, to dlatego, że już teraz daleka od cierpienia z tego powodu, pragnie jego zawarcia.
Następnego dnia jednak w wzajemnym stosunku domowym okazało się jakieś przykre zakłopotanie. Smutek jakiś głuchy i pewien rodzaj cierpkości znowu opanowały dom cały. Ludwika miała oczy czerwone, Lazar jej unikał i spędzał godziny całe zamknięty w swoim pokoju. Potem dni następnych niepokój ten niknąć zaczął i rozpoczęły się na nowo śmiechy, szeptania, czułe uściśnienia ręki. Paulinka czekała, mimo całego rozsądku swego, szalonemi nadziejami wstrząsana. Zdawało jej się, że dopóty, dopóki tej strasznej niepewności nie przechodziła, nie wiedziała nawet co to jest cierpienie. Nareszcie pewnego wieczora o zmierzchu, gdy schodziła do kuchni po świecę, w korytarzu spotkała Lazara i Ludwikę, którzy się całowali. Młoda dziewczyna, śmiejąc się głośno uciekła, a on, korzystając z ciemności, ośmielony przez nie, pochwycił wpół Paulinkę i na jej policzkach dwa serdeczne, braterskie wycisnął pocałunki.
— Namyśliłem się — szepnął. — Ty jesteś z nas wszystkich najlepsza i najrozumniejsza. Ale kocham cię zawsze, kocham bardzo, kocham tak jak kochałem mamę.
Zdobyła się na tyle siły, że odpowiedzieć mu zdołała:
— A więc rzecz skończona, doskonale, jestem z tego bardzo rada.
Bojąc się, żeby nie padła zemdlona, nie śmiała wejść do kuchni, a bladość swoją czuła po zimnie twarzy. Bez światła wróciła do siebie na górę mówiąc, że czegoś zapomniała. Tam w ciemnościach zdawało jej się, że już umiera, nie mogła znaleźć ani jednej łzy, a jednak łzy ją dławiły. Cóż mu zrobiła złego, że z takiem okrucieństwem serce jej rozdzierał!? Czyż nie mógł był przyjąć propozycji odrazu w dniu, w którym mu ją zrobiła, gdy sił jej próżne nadzieje nie osłabiły. Teraz poświęcenie stawało się podwójnem, traciła go powtórnie i tem boleśniej, że przez chwilę łudziła się myślą odzyskania go. O Boże! wołała, załamując ręce — odwagę miałam i mam, ale czyż się godzi utrudniać mi tak moje zadanie!
Wszystko szybko uregulowano. Weronika nie rozumiejąc, zdziwiona mówiła, że od śmierci pani wszystko się jakoś na opak dzieje, Ale szczególniej wiadomość ta, wzburzyła starego Chanteau. On, który zwykle nie troszczył się o nic i tylko ruchem głowy potwierdzał zdanie innych, jakby odosobniony w egoizmie chwil spokojnych, które kradł cierpieniom swoim, rozpłakał się, gdy mu Paulinka sama wiadomość tę przyniosła. Patrzał na nią dziwnie, jąkał się, a ze ścieśnionych piersi wydobywały się jakieś wyznania:
— Nie moja wina... — mówił, — ja dawniej jeszcze chciałem inaczej... i co do pieniędzy i co do tego małżeństwa... Ja byłbym inaczej... ale wiesz sama, już jestem za stary, zanadto chory...
Uspokajała go, ucałowała, przysięgając mu, że to ona sama przez rozsądek skłania Lazara, żeby zaślubił Ludwikę. W pierwszej chwili nie śmiał temu wierzyć, resztki łez ćmiły mu oczy.
— Czy to tylko prawda? czy to być może? — powtarzał.
Gdy jednak widział, że ona się śmieje, pocieszył się szybko i nawet rozweselił się zupełnie. Nakoniec ulgę mu to zrobiło, gdyż ta sprawa stara na sercu mu ciężyła, chociaż o niej rozmowy rozpoczynać nie śmiał. Ucałował Ludwinię i wieczorem przy deserze przypominał sobie jakąś wesołą kawalerską śpiewkę. Jednakże, gdy szedł spać, jeszcze okazał jakieś resztki niepokoju.
— Ale ty zostaniesz z nami, nieprawdaż? — zapytał Paulinki.
Zawahała się na chwilę i rumieniąc się za swoje kłamstwo odrzekła!
— Z wami... zapewne.
Cały długi miesiąc zszedł na formalnościach. Pan Thibaudier ojciec Ludwiki, przyjął chętnie oświadczyny Lazara, który był jego chrzestnym synem. Wszystko poszło zgodnie, tylko na dwa dni przed ślubem powstało między niemi małe nieporozumienie, gdy młody człowiek bez namysłu odmówił przyjęcia posady dyrektora towarzystwa ubezpieczeń w Paryżu, którego to towarzystwa jednym z głównych akcjonarjuszów był pan bankier. Lazar oświadczył mu, że zamiarem jego jest spędzić jeszcze rok lub dwa w Bonneville i zanim zdobędzie Paryż, napisać romans, prawdziwe arcydzieło, które mu drogę do wszystkiego utoruje. Zresztą i w tej dyskusji pan Thibaudier okazał się bardzo pobłażliwym, wzruszył tylko ramionami i przyjaźnie nazwał go wielkim nicponiem.
Ślub miał się odbyć w Caen. Przez dwa ostatnie tygodnie kłopotów i przygotowań było dużo, ciągłe podróże, wycieczki do miasta, kupna, urządzenia. Paulinka chcąc zagłuszyć boleść, zajmowała się wszystkiem, jeździła wszędzie z Ludwiką i powracała upadając ze znużenia. Ponieważ Chanteau nie mógł wyjechać z Bonnevilie, ona musiała przyobiecać, iż obecną będzie przy ceremonji, przy której sama jedna reprezentować miała rodzinę pana młodego. Zbliżanie się ostatniej chwili przejmowało ją trwogą. W przeddzień urządziła się tak, aby nie nocować w Caen, gdyż zdawało jej się, że mniej będzie cierpiała jeśli wróci do swego pokoju i jeśli w tym dniu strasznym do snu ją ukołysze ulubiony szum morza. Za powód podawała: że zdrowie wuja niepokoi ją i że nie chce oddalić się od niego na czas nieco dłuższy. Napróżno on sam naglił ją, ażeby kilka dni tam przepędziła, mówiąc że przecież nie jest słabszy jak innych dni. W istocie podrażniony myślą o tem weselu, o tej uczcie, na której nie będzie, zdrowszym się wydawał, a w głębi serca namyślał się nad tem, jakby w czasie ich nieobecności wymódz na Weronice jaką zakazaną potrawę zbytkowną, tak naprzykład kuropatewkę z trufelkami, jakkolwiek po takich delicjach, nigdy się bez nowego paroksyzmu nie obywało. Pomimo wszystkich i pomimo wszystko, Paulinka zapowiedziała, że powróci wieczorem i obrachowywała, że w ten sposób swobodniej będzie mogła upakować swoje rzeczy i zniknąć.
Drobny i ostry deszcz padał, północ biła na zegarach, kiedy stara landara ojca Malivoire przywiozła Paulinkę z wesela Lazara. Ubrana w białą suknię atłasową, okryta zbyt lekkim jak na tę porę szalem, była cała drżąca, bardzo blada, dłonie tylko miała rozpalone. W kuchni zastała Weronikę, która czekała na nią śpiąca na rogu stołu. Świeca łojowa dawno nieobjaśniana, paliła się na stole, a przy jej kopcącem świetle, czarne oczy Paulinki wydawały się jakby przepełnione ciemnościami drogi, w które przez cały czas podróży się wpatrywała. Z zaspanej kucharki nie mogła wydobyć nic więcej, jak tylko jakieś zdania bez związku. Pan nie był grzeczny, źle się zachowywał, teraz śpi... nikt nie przychodził. Wziąwszy wiec świece, poszła na górę. Próżnia domu dreszczem ją przejmowała, śmiertelna ją ogarniała rozpacz wobec ciemności i ciszy, które zdawały się ją do ziemi przygniatać. Szybko wbiegła na drugie piętro, spieszno jej było schronić się do siebie, gdy nagle u szczytu schodów, coś, czemu się oprzeć nie mogła, popchnęło ją do drzwi Lazara. Otworzyła je, podniosła świece do góry, chcąc więcej widzieć, zdawało jej się jakby pokój dymem był przepełniony. Nic się przecież nie zmieniło, wszystkie meble stały na swojem miejscu, a jednak doznawała wrażenia jakby po burzy jakiejś niszczącej i klęsce, strach ją przejmował, jakby się znajdowała w pokoju zmarłego. Powoli przysunęła się aż do stołu, zobaczyła kałamarz, pióro, jakieś na pół zapisane kartki, potem odeszła. Wszystko się skończyło; trzask drzwi, skrzyp klucza w zamku rozległy się donośniej w pustym pokoju.
Wszedłszy do swego pokoiku, doznała również jakiegoś dziwnego wrażenia. Czyż to ten sam pokoik obity w róże niebieskie, to same wązkie łóżeczko żelazne, muślinowemi firankami przysłonięte! A jednak tyle lat tu przeżyła. Nie stawiając świecy, ona tak zwykle odważna obejrzała wszystkie kąty, rozsunęła firanki, zajrzała pod łóżko, za szafę, za każdy mebel. Było to jakieś oszołomienie, osłabienie moralne, pod wpływem którego tak bezmyślnie patrzyła na wszystko. Nigdy nie przypuszczała, żeby pod tym sufitem, którego najmniejszą plamką znała, mogła ją ogarniać taka trwoga i żałowała w tej chwili, że nie została w Caen; dom ten tak przepełniony wspomnieniami, a tak pusty, zdawał jej się straszniejszym niż zimne ciemności tej burzliwej nocy. Myśl o położeniu się spać wydała jej się niemożliwą. Usiadła, nie zdjąwszy nawet kapelusza i została tak kilka minut nieruchoma z oczyma wlepionemi w światło palącej się świecy, które ją oślepiało. Nagłe, jakby zbudzona, zdziwiła się sama sobie. Co robi na tem miejscu z głową przepełnioną jakimś chaosem i szumem, który myśleć jej przeszkadzał. Była godzina pierwsza, lepiejby jej było przecież w łóżku leżeć, może spać spokojnie. Zaczęła się rozbierać leniwemi i palącemi rękami.
Wrodzone poczucie porządku przetrwało w pośród tego rozstroju i tej ruiny moralnej życia. Bezwiednie schowała kapelusz, bezwiednie obejrzała buciki czy się gdzie czasem nie uszkodziły, lub zbytnio nie zawalały w drodze. Suknia porządnie i starannie złożona, wisiała już na poręczy krzesła i Paulinka w spódniczce tylko, stała na środku pokoju. Wtem, gdy tak oglądała wszystko, ujrzała w lustrze swe własne białe ramiona, myśl jej nagle pobiegła do Caen, do tego małżeńskiego pokoiku, który dziś rano jeszcze sama kwiatami przybierała i rumieńce okryły jej policzki. Zaczęła się przyglądać sobie, gorączka ją jakaś paliła, z rozpaczą wykrzyknęła:
— Więc nie dla mnie szczęście wzajemnej miłości!
Porównywując w myśli piękne swoje pełne kształty z tamtą chudą blondynką, która go posiadała, widziała się piękniejszą od niej, silniejszą, a jednak życie jej zwiędnąć miało, iść na marne.
Zazdrość ją paliła, chciała żyć, żyć w zupełności i życie dawać, kochała życie i rozumiała, że niczem jest istnieć jeżeli się istoty swojej komuś nie oddaje. W przystępie gorączkowego szału, szukała oczyma dokoła siebie jakiegoś ostrego narzędzia, któremby wdzięki swoje już teraz bezużyteczne zniszczyć mogła. Czyż to możliwe, żeby oni tam byli razem, podczas gdy ona jest tu sama w tym pustym domu!
Wyczerpana, zgorączkowana, drżąca, rzuciła się na łóżko, głowę utopiła w poduszki, które bezwiednie gryzła, zatykając niemi usta, aby przygłuszyć wydzierający się z piersi krzyk i łkania. Co robić teraz, co robić miała!? Mijały minuty, a ona nie miała pojęcia o niczem jak tylko o wieczności swoich cierpień. Z tego nerwowego kryzysu, zbudził ją odgłos jakiś jakby śmiech, więc ktoś jest w pokoju, więc ktoś ją widzi. Zerwała się z łóżka zawstydzona, sama siebie nierozumiejąca, rozejrzała się po pokoju, nie było nikogo, tylko dopalająca się świeca rozsadziła szklanną profitkę. Przebrawszy się, wróciła napowrót do łóżka, owinęła się kołdrą pod samą szyję, drżące jej ciało zniknęło prawie w pościeli. Gdy świeca zgasła, pozostała bez ruchu obezwładniona i zawstydzona tym kryzysem.
Rano na drugi dzień, Paulinka upakowała swoje rzeczy, lecz nie miała siły o zamiarze wyjazdu zawiadomić starego Chanteau. Jednakże wieczorem trzeba było koniecznie powiedzieć mu wszystko, gdyż doktór Cazenove miał przyjechać po nią nazajutrz i odwieźć ją do swojej kuzynki. Gdy nareszcie po trudnych przejściach wuj zrozumiał, przerażony i przejęty do głębi, wzniósł do góry swe bezwładne ręce z rozpaczliwym gestem, jakby chciał zatrzymać i błagać ją począł, a wyrazy plątały mu się na ustach. Nie, ona tego nie zrobi, ona go nie porzuci, gdyż to byłaby zbrodnia, zabójstwo rozmyślne, bo on tego nie przeżyje. Potem gdy widział, że się upiera łagodnie i gdy zrozumiał dlaczego to robi, zdecydował się wyznać jej błąd swój, jaki popełnił dnia poprzedniego, jedząc kuropatwę. Już w stawach czuł rwania i kłucie. Było to ciągła jedno i to samo, zawsze ulegał w walce pomiędzy łakomstwem i obawą cierpienia i jadł pewien, że cierpieć za to będzie, kontent że je i przerażony zarazem. Więc nie będzie miała przecież odwagi i siły opuścić go w chwili zbliżającego się ataku.
W istocie, około szóstej rano, Weronika przybiegła na górę uprzedzić panienkę, że pan już zaczyna wrzeszczeć w swoim pokoju. Stara sługa była w straszliwym humorze, chodząc po domu mruczała pod nosem, że jeśli panna odjedzie to i ona niegłupia zostać, bo już dosyć ma tego pielęgnowania chorego, który się sam umyślnie na chorobę naraża. Paulinka raz jeszcze musiała zasiąść u wezgłowia chorego wuja. Gdy przybył doktór po nią, pokazała mu tylko chorego, który tryumfował, krzycząc coraz głośniej, wołając na nią:
— Jedź, jeśli masz serce! Jedi!
Wszystko zostało odłożone.
279 Z dniem każdym wzrastała w Paulince obawa, ujrzenia którego pięknego poranku Ludwiki i Lazara, na których oczekiwał nowo i specjalnie dla nich urządzony dawny pokój gościnny na pierwszem piętrze. Oni tymczasem zostawali w Caen, Lazar pisał, że zbiera notatki ze świata finansowego i przygotowuje się w ten sposób do zamknięcia się w Bonneville i rozpoczęcia wielkiego romansu, w którym ma zamiar wypowiedzieć istotną prawdę o handlarzach, spekulantach, krętaczach i dorobkiewiczach. Nareszcie pewnego ranka przyjechał sam bez żony i spokojnie zapowiedział, że jedzie niezadługo z nią razem do Paryża. Mówił, że teść go przekonał i, że przyjmuje miejsce w towarzystwie ubezpieczeń i tam będzie miał sposobność chwytania wzorków na gorącym uczynku, a później zobaczy kiedy się będzie trzeba wziąć do literatury.
Gdy Lazar wypełnił dwa kufry przedmiotami, które zabierał ze sobą i gdy stary powóz Malivoira zajechał po niego i jego rzeczy, Paulinka wybiegła, nie zastanawiając się co robi i nie czując w sobie siły spełnienia dawnych postanowień. Chanteau jeszcze bardzo cierpiący, zapytał jej:
— A ty spodziewam się zostajesz? Pochowaj mnie przynajmniej.
Nie chciała odpowiedzieć natychmiast. Tam na górze jej kufer stał ciągle zapakowany, patrzyła na niego godzinami całemi. Kiedy tamci jadą do Paryża, toby bylo z jej strony niegodnie opuszczać wuja chorego. Prawda, że do postanowień Lazara nie miała wielkiego zaufania, ale przecież gdyby wrócili, będzie zawsze mogła odjechać. Cazenove wściekły wykrzykiwał, że traci pyszne stanowisko na to tylko, aby do reszty zmarnowała swoje życie u ludzi, którzy od jej dzieciństwa nią żyli. Gniew doktora wprost przeciwne zrobił wrażenie. Paulinka zdecydowała się nagle:
— No jedź! jedź — powtarzał jej teraz Chanteau — jedź, jeżeli masz tam zarabiać góry pieniędzy i być bardzo szczęśliwą, toć cię przecie nie mogę zmuszać abyś wiodła życie z takim starym niedołęgą jak ja... Jedź, jedź. No kiedy odjeżdżasz?
Pewnego ranka odpowiedziała mu:
— Nie wuju, zostaję.
Doktór, który był przy tem, zerwal się i wybiegi, wznosząc ręce do góry.
— Niemożliwa jest ta mata! A co za gniazdo os ta rodzina! Nigdy się z niego nie wydrze!

VIII.

I znowu dni jak przedtem jednakie płynąć zaczęty w Bonneville. Po zimie bardzo surowej, nastąpiła wiosna dżdżysta, morze chłostane ulewą, podobne było do jeziora błotnego; potem lato spóźnione przedłużyło się do połowy jesieni, przy słońcu ociężałem, które usypiało nieskończoność błękitów swemi palącemi promieniami; potem znów przeszła zima, i wiosna, i jeszcze jedno lato przeminęło, upływając w powolnych minutach, w regularnym pochodzie godzin.
Paulinka, jakby jej serce uregulowało się do tego monotonnego ruchu zegara, odnalazła zatracony swój spokój nieskończony. Cierpienia jej jakby drętwiały kołysane równym biegem czasu, wśród zajęć codziennych, które powracały ciągle te same i jednakie. Rano schodziła na dół, mówiła dzień dobry wujowi, miewała ze służącą rozmowę codzień podobną, dwa razy dziennie siadała do stołu, szyła po południu, wieczorem uczciwie spać się kładła i nazajutrz znowu to samo i nigdy jakiś wypadek niespodziewany nie przerywał tego jednostajnego życia. Chanteau coraz bardziej przez podagrę obezwładniony, z nogami obrzękłemi, z rękami bezkształtnemi, jeżeli z bólu nie krzyczał, milczał pogrążony w rozkoszy z tego powodu, iż nie cierpi. Weronika, jakby język gdzie zgubiła, dziwnie jakoś zasępiona była. Jedynie tylko obiady sobotnie spokój ten naruszały. Cazenowe i ksiądz Horteur przybywali regularnie i słychać było głosy mówiących do godziny dziesiątej, poczem drewniane trzewiki proboszcza stukały po bruku podwórza, a doktór odjeżdżał ciężkim kłusem swego konia. Nawet wesoła Paulinka spokojną się stała, tą wesołością odwagi pełna, którą dochowała wśród wszystkich cierpień i kłopotów swoich. Jej głośny dźwięczny śmiech nie przepełniał już schodów i pokojów, ale została ona działalnością i dobrocią domu całego i co rano przynosiła tyle nowej odwagi do życia, że się nią wszyscy podzielić mogli. Z końcem roku serce jej drzemało i mogła sądzić, że już teraz godziny upływać będą w ten sposób ciągle, zawsze jednakie i spokojne i nic nie obudzi jej boleści.
Z początku, po wyjeździe Lazara, każdy list od niego nowego jej poczynić! niepokoju. Żyła tylko temi listami, oczekiwała na nie z niecierpliwością, odczytywała je kilkakrotnie, starała się wyszukiwać w nich to nawet, czego w nich nie było, wyczytywała między innemi to, o czem on nie myślał nawet. Przez trzy miesiące były one regularne, przychodziły co dwa tygodnie, pełne szczegółów, przepełnione nadziejami. Lazar roznamiętniał się znowu, rzucił się w wir interesów finansowych, marząc o natychmiastowym olbrzymim majątku. Sądząc z tego, co mówił, interesa ubezpieczeniowe przynosiły nadzwyczajne zyski, a na tem on się ograniczyć nie myśli. Gromadził on mnóstwo rozmaitych przedsięwzięć, okazywał się zachwyconym światem finansowym i przemysłowym i oskarżał się sam, że świat ten źle sądził, jak człowiek niepraktyczny, jak poeta. Myśl o literaturze zdawała się zupełnie zatraconą. Potem był niewyczerpanym w opisach pożycia swego małżeńskiego, opowiadał dzieciństwa i drobiazgi o swej żonie, jakie tylko zakochanych uderzają, opisywał jakieś podchwycone buziaki, psoty pieszczotliwe, unosząc się nad swojem szczęściem i pragnąc tem podziękować za nie tej, którą „ukochaną siostrzenicą“ nazywał. Te właśnie szczegóły, te familijne opisy, najwięcej rozgorączkowywały Paulinkę. Oburzał ją zapach miłości z tego papieru wiejący, zapach heliotropu, ulubiony zazapach Ludwiki. Papier ten leżał pewno w tej samej szafie, co jej bielizna. Paulinka zamykała oczy i pod powiekami widziała ogniste litery, widziała dobrze ciągi zdań, które jej się nieskończonemi wydawały i wtajemniczała się tak w najbliższe i najserdeczniejsze szczegóły ich miodowych miesięcy.
Powoli jednak listy stawały się coraz mniej czestemi i krótszemi, kuzyn jej przestał mówić o interesach i ograniczał się na przesyłaniu uścisków swojej żony. Zresztą nie dawał żadnego tłumaczenia tych zmian, tylko przestał poprostu wszystko wypowiadać. Czy był niezadowolony ze swego położenia, czy świat finansowy obrzydł mu tak prędko? czy może szczęście małżeńskie jaką drobnostką nadwyrężone zostało? Młoda dziewczyna robiła najrozmaitsze przypuszczenia. Obawiała się nudy i zrozpaczenia, jakie pod pokrywą tych kilku wyrazów listu przewidywała. Około końca kwietnia, po sześciotygodniowem milczeniu, odebrała bilecik czterowierszowy, w którym wyczytała, że Ludwika od trzech miesięcy ma nadzieję zostania matką. I znowu cisza zapadła, przez czas długi nie było żadnych wiadomości.
Przeminął maj i czerwiec. Jeden z przypływów morza zerwał tamę. Był to wypadek ważny, z powodu którego dużo mówiono w okolicy. Całe Bonneville się śmiało. Rybacy wykradli drzewo z połamanej palisady. Inna jeszcze awantura na chwilę rozgorączkowała wieś całą. — Mała córka Goninów, zaledwie trzynaście i pół lat licząca, rozpustnem życiem oburzała wszystkich.
Potem, znowu wszystko wróciło do zwykłego spokoju, wieś wegetowała pomiędzy skałami i morzem, jakby przykuta do morza, jakby jego roślinnością była. W lipcu trzeba była naprawić parkan murowany od strony tarasu i cały szczyt domu, a gdy murarze wzięli się do roboty, cała reszta budowli okazała się w bardzo złym stanie. Robotnicy pracowali przez miesiąc cały, a rachunek ogólny doszedł prawie do dziesięciu tysięcy franków.
Za wszystko ciągle płaciła Paulinka. Nowy wyłom zrobił się w jej komodzie, majątek jej zmniejszył się do czterdziestu tysięcy franków. Zresztą trzysta franków na miesiąc jakie razem mieli, wystarczało na potrzeby domu, ale musiała znowu sprzedać pewną część swoich tytułów renty, aby nie naruszać w wygodnej lokacji pieniędzy wuja. Jak dawniej żona jego, tak teraz i on mówił Paulince:
— To się kiedy tam razem policzymy!...
Ona była by chętnie wszystko oddała. Jej oszczędność! skąpstwo wrodzone zużyło się w powolnem rozpadaniu się jej majątku i teraz już tylko broniła pieniędzy jakie na jałmużny przeznaczała. Obawa, aby nie potrzebowała zaprzestać swych sobotnich przyjąć jałmużniczych, mocno ją przerażała, gdyż w tem rozdawaniu doznawała przynajmniej raz na tydzień rozkoszy prawdziwej. Od przeszłej zimy, zaczęła w chwilach wolnych robić pończoszki na drutach i teraz już wszystkie dzieciaki z całej wsi miały ciepło w nogi.
Pewnego ranka, w drugiej połowie łlipca, podczas gdy Weronika wymiatała z podwórza gruzy pozostawione przez murarzy, Paulinka odebrała list, który ją do głębi zaniepokoił. List ten datowany był z Caen i zawierał kilka tylko wyrazów. Lazar bez żadnych bliższych tłumaczeń uprzedzał ją, że przybędzie nazajutrz wieczorem do Bonneville. Pobiegła z tą nowiną do wuja. Oboje spojrzeli na siebie podejrzliwie. W oczach starego podagryka czytać można było przestrach, aby go nie opuściła w razie gdyby młode małżeństwo na dłużej tu zjechało. Nie śmiał jej pytać, ale czytał na jej twarzy silną wolę i silne postanowienie odjechania. Popołudniu poszła nawet na górę obejrzeć swoją bieliznę, a jednakże nie chciała, iżby ktokolwiek mógł pomyśleć, że ucieka.
Około godziny piątej — nazajutrz, przy prześlicznej pogodzie, Lazar wyszedł z bryki przed wrotami domu, Paulinka wyszła na jego spotkanie, ale zanim pocałowała go, zdziwiona zapytała mocno.
— Jakto!? Sam jesteś!?
— Tak, sam — odpowiedział spokojnie.
I pierwszy pochwyciwszy ją w pół ucałował serdecznie w oba policzki.
— A Ludwika gdzież jest?
— W Clermont u swojej bratowej. Doktór zalecił jej klimat górski... Stan, w jakim jest teraz, męczy ją bardzo.
Mówiąc to, postąpił ku tarasowi i stamtąd rozglądał się po podwórzu. W przeglądzie tym popatrzył i na nią, a z wzruszenia, nad którem chciał panować, wargi mu drżały. Z kuchni wybiegł ku niemu, szczekając pies jakiś, co go mocno zdziwiło.
— A to co znowu takiego? — zapytał.
— To jest Lulu! Przedstawiam ci go — odpowiedziała Paulinka. — Nie zna cię jeszcze... Lulu! cicho bądź, to twój pani.
Pies warczał ciągle.
— Alei paskudny! Moja droga, gdzieżeś takie brzydactwo wynalazła?
W istocie było to brzydkie zwierzę, jakiejś rasy niewyraźnej, wyleniałe, czy też od choroby jakiejś bezwłose. Oprócz tego, pies ten był zawsze jakiś niezadowolony, warczący, jakiś melancholijny jakby wydziedziczony, tak że każdemu patrzącemu się na niego smutno się robiło.
— Cóż robić, mój kochany! Dając mi go, mówiono mi, że to będzie duży i śliczny, a tu tymczasem został takim jakim go widzisz!... To już piąty z rzędu... Już pięć próbowaliśmy wychować, ale cztery innych wyzdychały, ten tylko jeden żyje uparcie.
Nasępiony Lulu poszedł nareszcie i rozciągnął się na słońcu odwrócony tyłem do ludzi. Muchy zbiegły się na jego nagą skórę. Lazara myśl pobiegła w lata minione, ku temu czego już nie było, a było piękne i ku temu wróciło co weszło na to miejsce, nowe a brzydkie. Jeszcze raz rzucił okiem na podwórze.
— Biedny mój Maciek — szepnął po cichu.
W ganku powitała go Weronika kiwnięciem głowy, co nie przeszkadzało jej skrobać w dalszym ciągu marchew. Lecz on szedł wprost do jadalnego pokoju, w którym niecierpliwie oczekiwał na niego ojciec, zaniepokojony słyszaną zdała rozmową. Paulinka zaraz w progu zawołała:
— Wiesz wuju, on sam tylko przyjechał, Ludwika jest w Clermont.
Chanteau, któremu oczy błyszczały ciekawością, zanim zdążył uściskać syna, począł już rozpytywać:
— Będziesz tu czekać na nią? kiedyż ona przyjedzie?
— Nie, nie — odparł Lazar — ja po nią sam pojadę, przed wyjazdem do Paryża wstąpię po nią do bratowej u której teraz bawi... Posiedzę z wami dwa tygodnie, a potem uciekam.
Oczy starego wyrażające wielką milczącą radość, przeniosły się na Paulinkę. Lazar zbliżył się, aby go uścikać, on też oddał mu dwa serdeczne pocałunki. Jednakie czuł się w obowiązku wyrażenia pewnego ubolewania.
— Co za szkoda, że żona twoja nie mogła przyjechać, tak byśmy byli radzi mieć ją tutaj!... Jak drugi raz przyjedziesz musisz koniecznie zabrać ją z sobą.
Paulinka milczała, pokrywając serdecznym uśmiechem wstrząśnienie wewnętrzne jakiego doznała. Wszystko więc raz jeszcze się zmieniało, ona nie wyjedzie i nie mogła w tej chwili zdać sobie sprawy czy była z tego zadowolona, czy też nie, tak już zupełnie stała się własnością innych. Zresztą w radości jej w danej chwili była też i smutku część pewna, spotykała Lazara znowu z ustami wykrzywionemi ironicznym uśmiechem, z wzrokiem jakimś zagasłym, matowym. Znała ona dobrze te zmarszczki, które się rysowały na jego czole i policzkach, ale wryły się one jakoś głębiej i to wgłębienie się ich było dla niej dowodem zdwojenia się nudy i przestrachów Lazara. On przyglądał się jej również. Zapewne musiała mu się wydać więcej rozwiniętą, zyskała w oczach jego na sile i piękności, gdyż uśmiechając się serdeczniej, zawołał:
— Jak widzę, toście tu nie cierpieli podczas mojej nieobecności, wyglądacie wszyscy przepysznie... Ojciec odmłodniał, Paulinka jest prześliczna i doprawdy dziwna rzecz, dom mi się jakiś większy wydaje.
Jak przedtem, z tarasu rozglądał się po podwórku, tak teraz przebiegał wzrokiem z podziwem jakimś i wzruszeniem wszystkie zakątki sali jadalnej. Oczy jego zatrzymały się nareszcie na Minuszce, leżącej na stole z łapkami podwiniętemi i tak zagłębionej w swym leniwym kocim spokoju, że się nawet na widok jego nie ruszyła.
— Nawet Minuszka się nie starzeje — rzekł. — Ty niewdzięcznico! mogłabyś mnie przecież poznać i przywitać.
Pogłaskał ją, a ona mruczyć zaczęła, nie ruszając się Jednak z miejsca.
— Oho! mój drogi, Minuszka tylko siebie samą zna, dopiero onegdaj pięcioro jej dzieci utopiono i widzisz jak ją to obchodzi.
Przyspieszono obiad, ponieważ Lazar jadł śniadanie bardzo wcześnie i był głodny. Pomimo wysiłków młodej dziewczyny, wieczór zszedł smutnie. Rozmawiano niby szczerze, a jednak czuć było jakieś niedomawiane rzeczy i chwilami nastawała cisza. Ojciec i kuzynka unikali zadania mu pytań, widząc, że odpowiada z zakłopotaniem; nie starali się dowiedzieć ani jak stoją jego interesa w Paryżu, ani też dlaczego o swojem przybyciu dopiero z Caen ich zawiadomił. Gestem jakimś nieokreślonym zdawał się usuwać wszelkie zbyt natrętne pytania, jakby odpowiedzi na później odkładał. Tylko, gdy podano herbatę, odetchnął jakoś głębiej i swobodniej z zadowoleniem: jak tu dobrze i ileżby tu można zrobić, wśród tego spokoju. Wtrącił kilka słów o wielkim dramacie wierszem, nad którym pracował już od pół roku. Paulinka oniemiała ze zdziwienia, gdy wyrażał nadzieję skończenia dramatu swego w Bonneville, jak mówił, jakie dziesięć, dwanaście dni wystarczy na to. Około godziny dziesiątej weszła Weronika z zawiadomieniem, że pokój dla pana Lazara jest gotów, lecz gdy wszedłszy na pierwsze piętro, chciała go wprowadzić do pokoju niegdyś gościnnym zwanego, a specjalnie dla młodego małżeństwa urządzonego rozgniewał się.
— Myślisz, że ja tu będę spał!? — wykrzyknął. — Ani mi się śni nawet... idę na górę, będę spal w moim pokoju, na mojem własnem łóżku żelaznem.
Służąca gderała:
— Czego to pan kaprysi, już przecie łóżko posłane i dla jakichś tam przywidzeń nie warto posłania przenosić.
— Jak nie, to nie — rzekł — będę spał w fotelu.
Podczas gdy Weronika wściekle zła zrywała prześcieradła, on wchodził na drugie piętro. Paulinka doznawała jakiejś nieokreślonej radości, ogarniała ją szalona wesołość, w której rzuciła mu się na szyję jak dawniej, za czasów dziecinnego koleżeństwa, żegnając go na dobranoc. Więc jeszcze raz zamieszkał tuż obok niej, w tym dużym pokoju, tak blizko niej, że słyszała jego kroki, sama spać nie mogąc, rozgorączkowana wspomnieniami dawnych czasów. Nazajutrz dopiero rozpoczęły się zwierzenia Lazara, nie wyznał on wszystkiego odrazu, lecz Paulinka dowiadywała się rozmaitych rzeczy po trochu, z niektórych zdań wtrącanych do rozmowy. Potem ośmielona, zaczęła go wypytywać z serdecznością i niepokojem. Jakie było jego pożycie z Ludwiką? Czy szczęście ich było ciągle tak zupełne? Odpowiedział twierdząco, ale skarżył się na jakieś drobne nieporozumienia domowe, opowiadał drobne nic nie znaczące fakta, które jednak były przyczyną kłótni. Małżeństwo jakkolwiek nie było blizkie rozerwania, jednakże doznawało silnych wstrząśnień ze starć dwóch temperamentów nerwowych, nie będących w stanie znalezienia równowagi ani w szczęściu, ani w cierpieniu. Było to między niemi coś, jakby jakiś żal tajony, jakby zdziwienie i gniew z powodu doznanego zawodu, coś jakby gorycz z powodu tak prędkiego wyczerpania serca po gwałtownej miłości pierwszej chwili. Paulince zdawało się przez chwilę, że straty pieniężne tak ich do siebie zniechęciły, ale pokazało się, że się myliła. Dziesięć tysięcy franków renty jakie posiadali, były nietknięte prawie, tylko Lazar zniechęcił się do interesów, tak jak dawniej zniechęcił się do muzyki, medycyny i przemysłu. Mówiąc o tem, brutalnemi wybuchnął słowami. Nigdy nie widział i nie mógł sobie wyobrazić świata głupszego i więcej zepsutego niż ten świat finansowy. Woli wszystko, nudę na prowincji, miernotę majątkową, niż tę ciągłą troskę o pieniądz, to bezustanne wysmażanie mózgu nad szalonemi kombinacjami cyfr. Toteż porzucił posadę w towarzystwie ubezpieczeń i postanowił pokusić się o sławę na polu teatralnem, pisze dramat i przedstawi go jak tylko wróci do Paryża. Sztuka ta pomści go, przedstawi on w niej wrzód chciwości toczący społeczeństwo współczesne.
Paulinkę niebardzo zadziwiła ta nowa zmiana frontu, którą przeczuwała z zakłopotania jakie przebijało z ostatnich listów Lazara. Bardziej ją wzruszały i niepokoiły te małe, lecz ciągle rosnące nieporozumienia pomiędzy nim i żoną, szukała przyczyny tego; jakim sposobem tak szybko przyszli do takiego rozdrażnienia młodzi, mogący żyć swobodnie, nie troszcząc się o nic więcej tylko o szczęście własne. Ciągle wracała do tego samego przedmiotu i tylko zakłopotanie, w jakie za każdym razem wprawiały Lazara jej badania, wstrzymywało ją na tej drodze. Jąkał się, bladł, odwracał oczy i milknął. Poznała i ona tę minę zawstydzoną! zastrachaną, obawą śmierci, z którą już tak dawno się ukrywał jak ze zbrodnią jaką lub tajoną ułomnością, ale czyż podobna, żeby ten chłód nicości zdołał znaleźć miejsce przy nich na łożu małżeńskiem. Długo wątpiła, później chociaż więcej się nie zwierzył, w oczach jego wyczytała prawdą, gdy pewnego wieczora uciekł ze swego pokoju na dół, bez światła, przelękniony, jakby uciekał przed widmami jakiemiś.
W Paryżu, w gorączce miodowych miesięcy, Lazar zapomniał o śmierci, przed strachem tym uciekał w objęcia Ludwiki, a potem usypiał snem spokojnym jak dziecko. Ona go też kochała jak kochanka, z wdziękiem rozkosznej kotki, jakby tylko do pieszczot mężczyzny stworzona i jeśli tylko przez chwilą zdawał się nią nie zajmować, stawała się nieszczęśliwą i uważała się za zgubioną. Zadowolenie pragnień tak długo powstrzymywanych, zapomnienie o reszcie świata w uściskach wzajemnych trwało dopóty, dopóki zdawało się, że nie wyczerpią nigdy tych rozkoszy zmysłowych. Ale przyszedł przesyt: on dziwił się, że już tak się upajać nie może jak w pierwszych dniach, podczas gdy ona, żyjąc jedynie pieszczotą, nie żądając i nie dając nic więcej, nie podtrzymywała go i nie dodawała odwagi do życia. A więc tak krótkie są te rozkosze, czyż nie można w nich zagłębiać się bezustannie i odkrywać ciągle nowe wrażenia, których doznawanie niespodziewane byłoby na tyle potężnem, iżby dać mogło choć ułudę szczęścia. Pewnej nocy Lazar obudził się nagle pod zimnem jakiemś tchnieniem, od którego włosy mu na głowie powstały. Dreszcz go przejął i z ust wybiegł dawny jego krzyk: Boże mój! Boże! więc umrzeć będzie trzeba.
Potem przyszły inne noce podobne i popadł na nowo w ten sam stan dręczącej go trwogi. Napadało go to w różnych chwilach nie perjodycznie, tak że nic przewidzieć i niczemu zapobiec nie mógł. Nagle wśród największego spokoju dreszcz go przejmował, podczas gdy często nawet w złe dni jakiegoś gniewu i niezadowolenia, strach go taki nie ogarniał. I nie były to już drobne, nagłe, jednochwilowe wstrząśnienia, rozstrój nerwowy się zwiększał, każdy nowy atak coraz silniej wzruszał całą jego istotą. Nie mógł spać bez lampki nocnej, ciemności zdwajały jego obawę, mimo ciągłego strachu, aby żona nie odkryta tej jego choroby. Myśl o tem powiększała jego niepokój i czyniła poważniejszemi owe paroksyzmy, dawniej bowiem gdy spał sam, wolno mu było być tchórzem. Ta istota żywa, której ciepło czuł obok siebie, niepokoiła go. W chwili, gdy strach podnosił go z poduszek, wzrok jego jeszcze zaspany zwracał się wprost na nią z tą straszną myślą, że ją zastanie nieśpiącą, wpatrzoną w niego szeroko otwartemi oczyma. Ale nie zdarzało się to jakoś nigdy, przy bladem świetle lampki nocnej spostrzegał twarz jej nieruchomą, z wargami cięższym oddechem wydętemi i z oczyma przysłoniętemi delikatną, błękitnawą powloką. Uspakajało go to nieco, gdy wtem pewnej nocy znalazł to, czego się tak długo obawiał, oczy jej duże szeroko otwarte. Nie mówiła nic tylko patrzyła na niego i widziała jak drżał i bladł, zapewne i ona poczuć musiała tchnienie śmierci, gdyż zdawała się rozumieć jego myśli, jak kobieta ratunku wzywająca. — Potem, oszukując się wzajem, powiedzieli sobie, że słyszeli jakieś kroki w pokoju i wstawszy zapalili światło i przeszukali wszystkie kąty, zaglądając za meble i firanki.
Odtąd oboje dręczyła taż sama trwoga. Żadne wyznanie nie wydobyło się na jaw; był to jakiś wstyd tajemny, o którym nie chcieli mówić, tylko gdy w głębi alkowy leżeli oboje z szeroko otwartemi oczyma, zdawało im się, że myśli swoje słyszą nawzajem. Ona była równie jak on nerwową, cierpienie więc ich było wspólne, zaraźliwe, jak bywają choroby, które jedno z kochanków od drugiego nabywa.
Kiedy się budził, a ona spała, sen ten go przerażał: czy też oddycha jeszcze? Zdawało mu się, że oddechu jej nie słyszy, więc może umarła nagle. Przez chwilę wpatrywał się w twarz jej, dotykał rąk, potem chociaż się już upewnił, nie mógł jednakże zasnąć. Na myśl, że przyjdzie kiedyś taki dzień, w którym ona umrze, zapadał w ponure sny zadumy. Kto pierwszy umrze, on czy ona? Rozwijał w myśli oba przypuszczenia, obrazy śmierci przesuwały się przed oczyma jego w rozmaitych odmianach, widział wyraźnie, jasno, okropne męki konania, wszystkie wstrętne w śmierci przygotowania, czuł rozłączenie, rozerwanie nagle i wieczne. W całem jestestwie jego, podnosił się wówczas bunt gwałtowny: nie zobaczyć się już nigdy, nigdy; gdy się tak żyło jedno obok drugiego; czuł że napada go szaleństwo, coś tak strasznego, co w głowie jego pomieścić się nie mogło. W trwodze swej stawał się szlachetnym, pragnął umierać pierwszy. Wówczas rozrzewniał się, myśląc o niej, wyobrażał ją sobie wdową, żyjącą po śmierci jego tak samo jak dawniej robiącą to lub owo, czego on już robić nie będzie. Niekiedy, pragnąc się tym dręczącym myślom opędzić, nie budząc jej obejmował ją ostrożnie, lecz w żaden sposób nie był w stanie trzymać jej tak dłużej, wrażenie tego życia, które czuł w swych ramionach, przerażało go jeszcze bardziej. Jeżeli opierał głowę na jej piersiach i słuchał bicia jej serca, nie mógł się opędzić od przykrego uczucia, że nagle wszystko to w nicość obrócić się może. Gdy ją przytulał do siebie śpiącą, gdy w jego objęciach gięło się to wątłe ciało, tak wiotkie i tak ubóstwiane, dotknięcie to stawało mu się nieznośnem. Dręczony tą zmorą nicości, w oczekiwaniu jej przyjścia, szalone staczał walki z niepokojem i rozpaczą.
Nawet wtedy, gdy się budziła, gdy pieszczoty miłosne stawały się wspólnemi, gdy w uścisku wzajemnym, w porywach namiętnych szukali zapomnienia nieszczęśliwej tej trwogi, gdy z ustami spojonemi, z okiem w oku utopionem, o życiu nie o śmierci myśleć chcieli — zapomnienie nie przychodziło, a gdy im już sił do pocałunków zabrakło, padali na łoże, nie znajdując snu, zniechęceni do rozkoszy kochania, w ciemnościach sypialni, oczy ich szeroko otwarte wpatrzone były w śmierć.
Około tego czasu, Lazara ogarnął wstręt do interesów. Lenistwo powracało, pędził dni próżniacze, dając innym i sobie samemu za pretekst wzgardę dla tych, co pieniądze jak ciasto przerabiają. W istocie zaś, owa ciągła i bezustanna myśl o śmierci i strach przed śmiercią, odbierały mu ochotę i siłę do życia. Wpadał znowu w swoje dawne: „Na co to wszystko?“ Po co się rzucać, po co się roznamiętniać, przywiązywać się do jednej rzeczy więcej niż do drugiej, jeśli to wszystko zginie w ostatniej konwulsji, która już nadchodzi, nadejdzie jutro, może dziś, może już za godzinę. Wszystko wiec na nic! Całe istnienie jego było śmiercią powolną i codzienną, w którą wsłuchiwał się jak w szczek kółek zegara, których ruch zdawał mu się coraz wolniejszym. Serce nie biło już tak szybko, inne organa stawały się również leniwszemi, zapewne wkrótce wszystko ustanie, wszystko się skończy. — Z drżeniem śledził to umniejszanie się, zwalnianie się życia, które z biegiem lat, z porządku rzeczy przychodziło. Były to straty z własnej jego istoty: włosy mu wychodziły, brakowało mu już kilka zębów, muskuły zdawały się tracić na pełności jakby się wypróżniały — wszystko szło, wracało do ziemi. Myśl o zbliżaniu się czterdziestki utrzymywała go w tych czarnych melancholijnych obawach.Teraz już prędko przyjdzie starość, która do reszty go zniszczy. Już zdawało mu się, że jest chory na wszystko, że coś w nim pęknąć musi, koniecznie lada chwila, dni mijały w oczekiwaniu nadejścia owej wyrosłej w wyobraźni katastrofy. Dalej widział, iż śmierć zabiera dokoła niego swoje ofiary, za każdą wiadomością o zgonie którego z kolegów, nowy paroksyzm powodowała. Czyż to możliwe — mówił sobie — tamten już poszedł — a on przecież był o trzy lata młodszy, wyglądał tak, jakby miał żyć sto lat! Jakto i znowu ten!? Nie, to nie może być! Przecież on tak był ostrożny, tak o siebie troskliwy, nawet ilość pokarmów swych ważył i rozliczał! Przez dwa dni po każdej takiej wieści, nie myślał o niczem innem, ogłupiony katastrofą, macając się i ostukując wszędzie, badając swoje wyimaginowane choroby, kłócąc się i gniewając nawet na biednych zmarłych. Uczuwał potrzebę uspokojenia się czemkolwiek i oskarżał ich, że umarli z własnej winy: pierwszy popełnił jakieś nadużycie niemożliwe do przebaczenia, drugi ulegał jakiejś chorobie nadzwyczajnej, niezmiernie rzadkiej, której nazwać nawet doktorzy nie umieli. Ale napróżno starał się odpędzić marę natrętną, słyszał ciągle skrzypiące kółka swego własnego mechanizmu bliskiego zupełnego rozstroju, zsuwał się bez możności zatrzymania się ani na chwilę, po ślizkiej pochyłości lat, na końcu której widział rozwarty czarny grób, myśl o którym potem go oblewała i włosy mu na głowie podnosiła.
Gdy Lazar przestał chodzić do biura, wybuchnęły kłótnie pomiędzy małżeństwem. Był zdenerwowany, łatwo irytujący się, a najmniejszy opór, najdrobniejsza przeszkoda doprowadzała go do wściekłości. Wzrastająca choroba, którą ukrywał z taką starannością, objawiała się na zewnątrz gwałtownościami, smutkami, czynami jakichby tylko manjak mógł się dopuścić. Przez jakąś chwile obawa pożaru tak go przejmowała, iż przeprowadził się z trzeciego pietra na pierwsze, dlatego aby mógł uciec łatwiej, gdy dom sie zapali. Ciągła troska o jutro, chwilą obecną mu psuła. Żył w oczekiwaniu nieszczęścia, drżąc przy każdem zbyt gwałtownem otwarciu drzwi, doznając silnego bicia serca przy rozdzieraniu koperty listu. Dalej ogarniała go jakaś nieufność do wszystkiego. Pieniądze chował w drobnych sumkach w różne miejsca, najprostsze projekta w najgłębszej trzymał tajemnicy i dalej jeszcze tkwiła w nim jakaś złość, niechęć do ludzi, myśl że jest zapoznanym, że ciągłe niepowodzenia jakich doznaje we wszystkich przedsięwzięciach, są skutkiem jakiejś rozgałęzionej konspiracji ludzi i rzeczy przeciw niemu. Nadewszystkiem jednak panowała, wszystko ogarniała ta nuda jego, która stała się niezmierzoną, nuda człowieka wykolejonego, którego ciągle obecna myśl o blizkiej śmierci zniechęcała do czynu i pod pretekstem nicości życia, czyniła go nieużytecznym sobie i ludziom. Poco się trudzić? wiedza jest ograniczona, niczego dokładnie określić i niczemu zapobiedz nie jest w stanie. Była to nuda sceptyczna całej generacji już nie ta romantyczna Werthera i Renego, płacząca z żalu po dawnych wierzeniach, ale nuda nowych bohaterów zwątpienia, młodych chemików, którzy się gniewają i uznają świat cały za nic nie wartą błahostkę, dlatego, że odrazu na dnie swych retort, życia nie znaleźli.
Przez logiczną kontradykcje, u Lazara niewyznany! tajony przestrach śmierci, szedł w parze z okazywaniem na zewnątrz po fanfarońsku pogardy dla życia. Te same drżenia, które go przejmowały, to właśnie wykolejenie jego hypohondrycznej natury, popychało go ku ideom pesymistycznym, ku szalonej nienawiści istnienia. Życie, które nie trwało wiecznie, było według niego prostem oszustwem. Czyż wszystko nie kończy się na tem, iż przez pierwszą połowę dni swoich marzy się o szczęściu, a przez drugą, żałuje się i drży!? Toteż nietylko głosił teorję Schoppenhauera, którego po prostu „starym“ nazywa, ale starał się być więcej pesymistą niż on sam. Umiał i pamięć i powtarzał całe ustępy „starego“, rozumie się wybierając najgwałtowniejsze. Mówił o zabiciu pragnień życia, aby raz skończyć tę głupią i okrutną szopkę, którym się bawi pierwotna siła twórcza świata w celach egoistycznych i nieznanych. Chciał zniszczyć życie, aby w te sposób zniszczyć obawę śmierci. W rozumowaniach swoich dochodził zawsze do tej ostateczności: nie pragnął nic, aby nie było jeszcze gorzej niż jest — unikać ruchu — który jest boleścią i zapaść się całkowicie w śmierci Zajmował go sposób praktyczny samobójstwa powszechnego zniknięcia całkowitego i nagłego za zgodą ogólną całego rodu ludzkiego. W rozmowie jego myśl ta wracała co chwila w wybuchach mniej lub więcej gwałtownych, brutalnych lub ironicznych. Za najmniejszą troską skarżył się i ubolewał nad tem, że jeszcze „nie zdechł“. Zwykł ból głowy doprowadzał go do szalonego gniewu na swoje własne ciało. Gdy się spotkał z kolegą jakim lub przyjacielem, natychmiast rozmowa schodziła na utyskiwania na nudę i niedorzeczność życia z jednej i szczególne szczęście tych, którzy już użyźniają ziemię cmentarną. Przedmioty smutne, ponure, opanowywały go łatwo. Uderzył go silnie i zajął artykuł jakiegoś fantastycznego astronom zapowiadającego przyjście komety, która ogonem swoim jak miotłą zmiecie ziemię jak pyłek kurzu. Czyż w tem nie należało widzieć oczekiwanej katastrofy kosmicznej. Czyż to właśnie nie jest ów nabój olbrzymi, który wysadzi w powietrze świat stary jak spróchniałą ruinę!? I owo pragnienie śmierci, te teorje zniszczenia z takiem zamiłowaniem uprawiane, nie były niczem innem, jak tylko rozpaczliwą walką jego wewnętrznych Stachów, jak tylko hałasem niepotrzebnych słów, którym zagłuszyć chciał okropną obawę własnej śmierci.
Około tego czasu właśnie, żona zrobiła mu nadzieję iż ojcem zostanie. Wiadomość ta całą jego istotą wstrząsnęła. Doznał dziwnego, niedającego się określić wrażenia radości wielkiej, od której zdwoiło się jego cierpienie. Wbrew pojęciom „starego“ myśl, że zostanie ojcem, że dał życie nowej istocie, dumą go napełniała. Jakkolwiek głośno mówił, że to nie jest dowodem inteligencji i rozumu i że najwięksi głupcy najwięcej miewają dzieci, w duchu pysznił się z tego, jakby podobny wypadek jemu się tylko mógł zdarzyć. Niebawem jednak radość ta zakłóconą została przypuszczeniami, że urodziny oczekiwane nie będą szczęśliwe. Już w myśli widział matkę umarłą, zanim dziecie na świat przyjdzie. Jakby na potwierdzenie tego, żona słabnąć poczęła, rozpoczęły się jakieś bolesne obawy, dom cały w bezładzie, zwyczaje zmienione, kłótnie: tego powodu częstsze — wszystko to razem czyniło życie o niemożliwem do zniesienia.
Dziecię to, zamiast zbliżyć do siebie niezgodnych małżonków, zwiększyło nieporozumienia pomiędzy niemi niesnaski w tem wspólnem życiu. Jego do rozpaczy doprowadzały cierpienia jakieś niewyraźne, na które się skarżyła od rana do wieczora. Toteż, gdy doktór zaczął mówić o wysłaniu jej w góry dla zdrowia, istotnej ulgi doznał Lazar, odwiózłszy ją do bratowej. Sam wyrwał się, uciekł na dwa tygodnie pod pretekstem odwiedzenia ojca w Bonneville — w głębi serca wstydził się tej ucieczki. Ale swojem własnem sumieniem toczył walkę i przekonywał że jak mógł: krótki rozdział uspokoi nerwy ich obojga, dosyć będzie jeśli się on znajdzie na stanowisku w chwili statecznej.
Wieczór, w dniu w którym Paulinka poznała historję owych osiemnastu miesięcy upłynionych, oniemiała, nie mogąc wymówić słowa, przygnębiona tą klęską. Było to i sali jadalnej, położyła do łóżka starego Chanteau i Lazar właśnie ostatnie słowa swej spowiedzi wypowiedział, siedząc przy lampie kopcącej i ostrygłym samowarze.
Po chwili milczenia rzekła nakoniec:
— Ale wy się już nie kochacie! Boże wielki!...
Wstał, mając odejść do swego pokoju i ze śmiechem zbyt siebie pewnym, odchodząc protestował:
— Kochamy się, moja droga siostrzyczko, tak jak można kochać! Ty tutaj w tym nędznym kącie zakopana nie wiesz, nie rozumiesz tego!... Dlaczegóż miłość ma być czemś lepszem i trwalszem niż co innego?
Gdy wszedłszy do swego pokoju Paulinka zamknęła za sobą drzwi, ogarnęła ją rozpacz niewypowiedziana. Był to jeden z tych paroksyzmów, którym już nieraz podlegała, tu na tem samem siedząc krześle, czuwająca i myślami swemi dręczona, podczas gdy dom cały ogarniała cisza i spokój. Czyż znowu nieszczęścia rozpocząć się mają? Gdy jej się zdawało, że już wszystko dla innych i dila niej się skończyło, gdy serce swoje na ofiarą złożyła, gdy je z piersi własnych wydarła do tego stopnia, że Lazara oddała Ludwice — dowiadywała się nagle, niespodziewanie, że całe jej poświecenie było bezużytecznem. Oni się już nie kochali! I próżne były łzy jej i krew jej męczeństwa. — Wiec do tak mizernych doszła rezultatów tą drogą poświecenia, do nowych cierpień, do nowych walk, które przeczuwała i których przeczucie zwiększało jej boleść. A wiec cierpienie nigdy się nie kończy!?
I podczas, gdy z rekami załamanemi, z wzrokiem bezwiednie w światło świecy wpatrzonym, siedziała tak bolejąca, z głębi jej sumienia zdawała się powstawać przeciwko niej myśl, która ją uciskała i przeciw której bezskutecznie walczyła. Wobec faktów nic jednak poradzić nie mogła, ona sama jedna skojarzyła to małżeństwo, nierozumiejąc tego, że Ludwika nie taką była kobietą, jakiej Lazarowi na żoną było trzeba. Tak, teraz to pojmowała dokładnie, że ta delikatna blondynka jest zbyt nerwowa, aby jego w równowadze utrzymać była w stanie, że ją samą pierwszy lepszy najdrobniejszy kłopot rozstrajał, że jedynym jej wdziękiem jest ta słabość i wiotkość, które mu się już sprzykrzyły. Dlaczegóż dopiero to wszystko teraz umysł jej uderzało? Czyż nie te same racje skłoniły ją do podstawienia Ludwiki na swoje miejsce. Niegdyś znajdowała ją więcej kochającą, — niegdyś zdawało jej sią, że ta kobieta pieszczotami swemi wybawić zdoła Lazara z jego melancholijnych zadum i nieokreślonych strachów. Cóż to za nędza moralna, zrobić źle wtedy kiedy się chciało dobrze! Tak dalece nie umieć osądzić życia, że się gubi tych, którychby się zbawić chciało! To pewne, że ona chciała być dobrą, że chciała swoja dzieło miłosierdzia uczynić trwałem, płacąc ich szczęście tylu łzami i ogarniał ją wstręt do swej własnej dobroci, gdy dobroć ta niezawsze szczęście przynieść mogła.
W domu było cicho, wszystko spało i w ciszy pokoju słyszała tylko bicie krwi w własnych żyłach. Bunt jakiś w niej się podnosił, groźny i nieubłagany. Dlaczegóż ona nie została żoną Lazara!? Do niej przecież należał — mogła go była nie dać! Może byłby z początku bolał, ale byłby przebolał, a ona umiałaby go natchnąć swoją odwagą, obronić go od tych mar głupich. Zawsze była niedorzeczna, że wątpiła o sobie, jedyna przyczyna ich nieszczęścia w tem leżała. I przekonanie o sile swojej, o zdrowiu i całej czułości swojej wzrastało i burzyło się w niej. Czyż nie jest lepsza i więcej warta niż tamta!? Jakież szalone popełniła głupstwo, usuwając się tak na boki Przychodziła myślą do tego, że tamtej odmawiała nawet namiętności mimo tych pozorów kochanki zmysłowej, gdyż w swem własnem sercu znajdowała namiętność potężniejszą, gotową poświęcić się dla istoty ukochanej. Ona kochała swego kuzyna na tyle, że zniknęłaby chętnie, gdyby go tamta szczęśliwym uczyniła, ale teraz, kiedy ona nie umie ocenić szczęścia posiadania go czy nie należałoby działać, zerwać tan związek niedobrany. Gniew jej wzrastał, czuła się piękniejszą, lepszą, silniejszą, rozsądniejszą; budziła się w niej duma kobiety jakąby być mogła i ostatecznym rezultatem tych dumań i walk wewnętrznych było silne, wielkie przekonanie, że ona powinna była zostać żoną Lazara.
Wtedy ogarniał ją żal wielki. Godziny nocy mijały, przesuwały się jedna po drugiej, a jej na myśl nawet nie przyszło zawlec się do łóżka. Z oczyma szeroko otwartemi, oślepiona prawie wielkiem kopcącem światłem świecy, w którą była wpatrzona, choć jej nie widziała, marzyć zaczęła. W marzeniu tem widziała się już nie w tym pokoju, ale wyobrażała sobie, że jest żoną Lazara i przed oczyma jej duszy przesuwały się wspólne jej życie w obrazach miłości i szczęścia. Chwilami byli w Bonneville nad brzegiem błękitnego morza, to znów w Paryżu wśród wiru i hałasu miasta. Spokój małego ich pokoiku był tu i tam jednaki, książek mnóstwo leżało po stołach, róże kwitły w doniczkach, jasna lampa blade roztaczała światło wieczorem na stół, podczas gdy na suficie cienie panowały. W każdej chwili ręce ich się do uścisku szukały, jemu wróciła beztrwożna wesołość młodości, ona kochała go tak, iż w końcu uwierzył w wieczność istnienia. O tej godzinie siadali do stołu, o tamtej wychodzili razem; jutro z nim razem sprawdzi rachunki z tygodnia. Rozrzewniały ją te gospodarskie drobnostki życia, w nich widziała trwałość ich szczęścia, które stało przed nimi otworem, teraz jasne, wyraźne, całe, od pełnej śmiechów i żartów toalety porannej do ostatniego pocałunku na dobranoc. W lecie podróżowali razem, aż nareszcie raz spostrzegła się, że ma mu dać syna. W tem miejscu marzenie jej przerwane zostało, wstrząsnęła się cała odnajdując się w swoim zimnym pokoiku wobec dopalającej się świecy. Ona matką, o Boże! tamta matką ma zostać! Z nią się nic podobnego nie stanie nigdy, ona tych rozkoszy nie zazna. Obudzenie z marzenia było tak ostre i szorstkie, że łzy wytrysnęły jej z oczów, w płaczu utulić się nie mogła, a łkania pierś jej rozrywały. Świeca zgasła, Paulinka musiała się położyć do łóżka po ciemku.
Po tej nocy gorączkowej, zostało Paulince wrażenie głębokie, uczucie litości i miłosierdzia nad tem małżeństwem w niezgodzie i nad sobą samą. Boleść jej rozpływała się w jakiejś rzewnej nadziei. Nie mogłaby powiedzieć w czem właściwie ufność pokładała i wśród zamieszania uczuć jakie jej sercem miotały, nie śmiała szczegółowej przeprowadzać analizy. Poco się tak kłopotać, mówiła sobie; wszakże jeszcze dziesięć dni spokojnych ma przed sobą; potem zobaczy. Najważniejszem teraz jest uspokoić Lazara, postarać się, żeby ten wypoczynek w Bonneville przyniósł mu istotną ulgę. Zdołała odzyskać wesołość swoją i zaczęło się znów dla nich obojga, piękne, dawne życie.
Było to najprzód koleżeństwo tak jak w dzieciństwie.
— Ciśnijże w kąt ten dramat, dudku jeden, męczysz się, a potem cię wygwizdają... O, słuchaj, lepiej mi pomóż zobaczyć czy Minuszka mego kłębka nici za szafą nie zaniosła.
On trzymał krzesło, podczas gdy ona, wspinając się na palce, zaglądała na szafę. Deszcz padał od dwóch dni i nie mogli wychodzić na wieś i na wybrzeże. Serdeczne ich śmiechy wybuchały przy każdem znalezieniu czegoś, co im dawne lata przypominało.
— Patrz! oto lalka coś ją zrobiła z moich dwóch starych kołnierzyków!... A to — pamiętasz, to jest twój portret, który rysowałem w dniu, gdyś była taka brzydka i płakałaś ze złości, bom ci nie chciał dać brzytwy.
Chciała się zakładać, że równemi nogami wskoczy na stół, on też skakał szczęśliwy tą nową rozrywką. Jego dramat spał już w szufladce. Pewnego ranka odnaleźli partycję symfonji boleści. Ona zaczęła mu grać niektóre ustępy komicznie, akcentując rytm, a on śmiał się ze swojego dzieła, dośpiewując głosem tony, których ze starego i rozstrojonego fortepianu wydobyć nie mogła. Jeden ustęp, sławny marsz śmierci, zwrócił baczniejszą ich uwagę: doprawdy to wcale niezłe, trzeba to schować. Wszystko ich bawiło, wszystko rozrzewniało; kolekcja ziół niegdyś przez nich zasuszonych, odnaleziona teraz pod książkami, zapomniana fiolka zawierająca próbkę bromku otrzymanego w fabryce, drobniutki model palisady nawpół złamany, jakby zgnieciony w burzy w szklance wody. Pełno ich było w domu całym, gonili się jak dzieci na wakacjach, to wbiegali na górę, to znów zbiegali na dół po schodach, drzwi tylko wszystkich pokoi trzaskały za niemi. Nie byłże to powrót dawnych czasów? Ona miała lat dziesięć, on dziewiętnaście i ona była znowu przejęta tąż samą dla niego gorącą przyjaźnią małej dziewczynki. Nic się nie zmieniło, sala jadalna była ciągle taż sama, ten sam stał w niej kredens orzechowy jasny, taż sama wisiała lampa, ten sam widok Wezuwjusza i cztery litografje przedstawiające pory roku, upiększały jej ściany. Pod pudłem szklanem leżało na tem samem miejscu arcydzieło dziadka, już tak dalece stanowiące jedną z kominkiem całość, że służąca stawiała na tem szklanki i talerze. Do jednego tylko pokoju gdy wchodzili, ogarniało ich smutna wzruszenie; był to dawny pokój pani Chanteau, nienaruszony od chwili jej śmierci. Nikt już nie otwierał skrzypiącego jej biurka, obicie z kretonu żółtego w zielone kwiaty blakło sobie samo pod promieniami słońca, które wpuszczano tu czasem. Właśnie przypadała rocznica śmierci matki i napełnili pokój wielkiemi bukietami kwiatów.
Potem, gdy powiew wiatru uniósł w dal chmury, gdy deszcz przestał padać, wydostali się poza mury na taras, do ogrodu, na wybrzeże i młodość ich rozpoczęła się na nowo.
— Hej, Paulinko, pójdziesz na krewety? — krzyknął, rano wstając z łóżka pewnego dnia Lazar ze swego pokoju. Patrz, morze odpływa.
Pobiegli w kostjumach kąpielowych, odnajdywali dawno sobie znajome skały, na których przez tyle tygodni i tyle miesięcy fale zaledwie drobne pozostawiły ślady. Zdawało się jakby wczoraj dopiero bawili się w tym zakątku wybrzeża. On przypominał sobie:
— A uważaj tam! Tam na prawo jest dół głęboki, a na dnie duże ostre kamienie.
Ale ona uspakajała go prędko.
— Wiem, wiem, nie bój się... O patrz jakiego ogromnego raka złapałam!
W kołysaniu się swem woda dochodziła im do bioder; upajali się tą masą słonego powietrza, które im wiatr od morza przynosił. I były znowu wycieczki jak dawniej, przechadzki odleglejsze, wypoczynki na piasku, szukanie schronienia w grocie w chwili niespodziewanej ulewy, powroty już o zmierzchu po drogach i ścieżkach ciemnych. Pod sklepieniem niebieskiem również nic się nie zmieniło, morze było ciągle na swem miejscu, nieskończone, odbijające w sobie bezustannie te same horyzonty w ich bezustannej zmienności. Czyż to nie wczoraj widzieli, czyż nie wczoraj mieli przed oczyma tę płaszczyznę turkusową, jakby w nowy deseń w jaśniejsze zarysowaną pręgi, coraz szersze, zaznaczające bieg fal. A taką znów wodę ołowianą pod chmurnem niebem, taki deszcz przebiegający, jak ten co tam idzie z lewej strony razem z wracającą falą, czyż takiego samego nie zobaczą znów jutro? Małe, drobne fakta zapomniane wracały im na pamięć i sprawiały wrażenie jakby się stały przed chwilą, lub powtórzyć miały za chwilę. Przypomnieli sobie, jak wówczas, gdy on miał lat dwadzieścia pięć, a ona szesnaście, gdy czasem przez zapomnienie popchnął ją lub uderzył jak kolegę, ona doznawała jakiegoś dziwnego wrażenia uciskającego i przyjemnego zarazem; pamiętali, że mimo to nie unikała go, gdyż o niczem złem nie myśleli. Nowe było życie na dawny sposób: słówka szeptane, śmiechy bez przyczyny, długie milczenia, po których oboje byli wzruszeni. Drobne najzwyczajniejsze rzeczy nabierały jakiegoś dziwnego znaczenia: prośba o kawałek chleba, zapytania o pogodę, dobranoc przy drzwiach na rozstaniu, jakby nowy przypływ dawnych uczuć, które po długiem drzemaniu obudziły się teraz. Czegóż mieli się niepokoić, nie opierali się temu nawet, morze zdawało się kołysać ich i rozmarzać wiecznie monotonnym swym szumem.
Dni tak mijały spokojnie, bez wstrząśnień. Rozpoczynał się już trzeci tydzień pobytu Lazara w Bonneville, a on o odjeździe nie myślał. Odebrał kilka listów od Ludwiki, która mu donosiła: że się nudzi bardzo, ale że ją bratowa chce dłużej u siebie zatrzymać. W odpowiedziach swoich zalecał jej, żeby została i przesyłał jej przepisy doktora Cazenove, którego się w istocie radził. Spokojny i regularny bieg życia w domu ogarniał i jego powoli. Dawne godziny obiadowe, godziny wstawania, kładzenia się spać, które musiał zmienić w Paryżu, zły humor, dąsy i gderania Weroniki, nieustanne bóle jakich doznawał ojciec, ciągle jednakowy, z twarzą tym samym wyrazem cierpienia skrzywioną, podczas gdy wszystko dokoła szło dalej i dalej. Przypomniał też sobie obiady sobotnie, dawno znane twarze doktora i księdza i rozmowy ich wiecznie o jednych i tych samych przedmiotach, o ostatniej burzy lub o gościach kąpielowych w Arromanches. W końcu obiadu Minuszka, zawsze lekka jak piórko, wskakiwała na stół, bodła go głową w podbródek z pieszczoty, a pieszczoty te i lekkie draśnięcie jej zimnych ząbków w daleką przeszłość myśl jego posyłały. W pośród tych wszystkich dawnych rzeczy nie było nic nowego, chyba pies Lulu, brzydki i smutny, zwinięty pod stołem i warczący, gdy się kto do niego zbliżał. Napróżno Lazar dawał mu cukru, zwierzę schrupawszy cukier wyszczerzało znowu zęby jeszcze bardziej zasępione i jeszcze głośniej warczące. Musiano go pozostawić w spokoju, żył sam jak obcy w domu, jak istota nietowarzyska, która od bogów i ludzi niczego więcej nie żąda, jeno spokoju.
Czasami jednak, szczególniej w odleglejszych wycieczkach, wydarzały się jakieś awantury. Tak oto pewnego dnia, gdy właśnie skręcili ze ścieżki na wybrzeże, aby nie przechodzić około fabryki w zatoce Skarbu, na zakręcie drogi między skałami się wijącej, spotkali się oko w oko z Bontignym. Bontigny był teraz wielkim panem, zbogacony na fabrykacji sody handlowej; ożenił on się z „ową kreaturą“ która się poświęciła dla niego tak dalece, że przyjechała z nim w tę okolicę, gdzie chyba wilkom jest dobrze i owa kreatura właśnie niedawno trzeciem go obdarzyła dzieckiem. Cała rodzina z lokajem i mamką jechała ogromnym, przepysznym breakiem, zaprzężonym w parę ślicznych koni białych. Idąca pieszo para musiała się usunąć, droga bowiem była wązka. Bontigny, który powoził, wstrzymał konie do stępa. Była chwila jakiegoś zakłopotania z jednej strony i drugiej, nie widzieli się tak dawno, nie rozmawiali z sobą od lat tylu. Obecność żony i dzieci jeszcze więcej zakłopotania przyczyniała. Nareszcie oczy ich się spotkały, ukłonili się sobie powoli, w milczeniu.
Gdy powóz zniknął im z oczu, Lazar, który zbladł, zapytał z wysiłkiem:
— Więc on teraz żyje po książęcemu, ten pan?
Paulinka, którą tylko widok dzieci wzruszył, odpowiedziała łagodnie:
— Tak, podobno osiągnął w ostatnich czasach olbrzymie zyski... Ale wiesz, że wziął się na nowo jak słyszałam do twoich dawnych doświadczeń.
To właśnie najwięcej sprawiało sercu jego boleści. Rybacy z Bonnevilie, w naturalnej potrzebie i ochocie do dokuczenia mu, już go o tem objaśnili. Od kilku miesięcy Bontigny, przy pomocy przyjętego na pensję chemika znowu zaczął traktować popioły alg metodą zimną i dzięki uporowi ostrożnemu człowieka praktycznego — doszedł do rezultatów istotnie cudownych.
— Niech piekło spalił — szepnął Lazar głucho — za każdym razem, gdy nauka postęp jakiś uczyni, to popycha ją jakiś głupiec — robiąc to niechcący!
To spotkanie cały spacer im popsuło; szli w milczeniu, zapatrzeni w dal, w szare pary z morza powstające i przyciemniające błękit nieba. Gdy wrócili do domu było już późno — drżeli z zimna. Wesołe światło lampy wiszącej, odbijające się na białym obrusie ogrzało ich i rozweseliło.
Innego dnia od strony Verchemont, gdy szli ścieżką przez pola burakami obsadzone, zatrzymali się zdziwieni ukazaniem się dymu nad dachem słomianym. Był to pożar, słońce zachodzące w tej samej stronie nie pozwalało dojrzeć płomieni. Dom palił się sam, drzwi i okna były zamknięte — mieszkańcy pracowali zapewne gdzie w polu niedaleko. Zbiegli więc z drogi natychmiast i zaczęli wołać, ale tylko sroki spłoszyli, które na jabłoni siedząc skrzeczały. Nareszcie z odległego zagonu kartofli, zeszła kobieta jakaś z głową chustką obwiązaną, popatrzyła chwilę, potem zaczęła biec pędem po ziemi zoranej, galopem strasznym. Wymachiwała zdała rękami i wymawiała jakiś wyraz, którego nie można było zrozumieć, przez zaciśnięte bowiem jej gardło i usta, których z przerażenia zamknąć nie mogła, przedostać się on nie mógł. Opadła, podniosła się, upadła powtórnie, znów się zerwała z rękami zakrwawionemi. Chustka z głowy jej spadła i włosy rozsypały się na kark i ramiona.
— Co ona mówi!? co ona mówił? — powtarzała Paulinka, — przerażona.
Kobieta dobiegała i nareszcie zdołali usłyszeć krzyk straszny, podobny do ryku zwierzęcia.
— Dziecko!... dziecko!... dziecko!...
Od rana ojciec i syn pracowali prawie o wiorstę dalej na zagonie owsa, który w spadku im się dostał. Ona sama, wyszła przed chwilą, tylko tyle czasu ile trzeba żeby zebrać fartuch kartofli, odeszła, zostawiając dziecko śpiące i zamykając wszystko czego nie robiła nigdy. Zapewne ogień tlił się gdzieś od dawna, mówiła rozszalała, gdyż wychodząc zgasiła wszystko do ostatniego węgielka. Teraz dach cały był jednem tylko ogniskiem. Płomienie buchały do góry i na tle żółtem słonecznego światła w czerwonych jeżykach się przedstawiały.
— Więc zamknęliście dom na klucz!? — krzyczał Lazar.
Kobieta nie słyszała go. Była jakby szalona, obleciała dom dokoła, jakby szukała innego wejścia niezamkniętego, dziury jakiejś w ścianie, choć wiedziała przecież dobrze, że nic takiego nie istnieje. Potem upadła znowu, na nogach utrzymać się nie mogąc. Twarz jej stara, szara, teraz odkryta, wyrażała rozpacz straszną, śmiertelną, szaloną, — zdawało się, że skona z przerażenia. Wołała tylko, ryczała.
— Dziecko!... dziecko!...
Wielkie łzy płynęły po licach Paulinki, ale szczególniej Lazara denerwował ten krzyk, który za każdym razem wstrząsał nim cały. Było to niepodobne do zniesienia. Nagle zawołał:
— Ja jej oddam jej dziecko! Kuzynka spojrzała na niego, prawie nie rozumiejąc co mówił. Chciała pochwycić go za ręce, powstrzymywała go.
— Ty!... ja nie chcą!... Dach się zapadnie lada chwila.
— Zobaczymy, jakoś to będzie — odparł spokojnie.
I teraz on przyskoczywszy do kobiety, krzyczeć począł:
— Klucz!? gdzie klucz!? przecież musicie mieć klucz!
Kobieta bez tchu i bez mowy, nie była w stanie mu odpowiedzieć. Lazar zaczął szukać koło niej z gwałtownością, popychając ją i potrącając niechcący, aż nakoniec wyrwał jej klucz z rąk. Potem, podczas, gdy siedząc na ziemi krzyczała ciągle rozpaczliwie, on spokojnym krokiem zbliżył się do palącej się chaty. Paulinka śledziła go oczyma, nie starając się już więcej wstrzymywać go, z zadziwienia i obawy, jakby przykuta do miejsca. Zdawało jej się, że spełnia rzecz zupełnie naturalną. Deszcz iskier padał, musiał się przytulić prawie do drzwi, aby je otworzyć, gdyż pęki palącej się słomy spadały z dachu, jakby woda po burzy. Z otwarciem niełatwo poszło, zardzewiały klucz nie chciał obrócić się w zamku. Nie zaklął nawet z niecierpliwości, powoli pewnie, i wysileniem otworzył nakoniec drzwi, zatrzymał się jeszcze chwilę na progu dla przepuszczenia pierwszych kłębów dymu, które cała masą w twarz mu buchnęły. Nigdy nie okazał tyle zimnej krwi i spokoju, działał jakby przez sen, z pewnością ruchów, zręcznością i ostrożnością, które się nagle w chwili niebezpieczeństwa zrodziły. Pochylił głowę i zniknął.
— Boże mój, Boże!... — powtarzała Paulinka rozpaczliwie, nie mogąc wymówić nic więcej.
Gestem bezwiednym złożyła ręce i ścisnęła je tak, że omal nie popękały, podnosiła je i opuszczała w ciągłym ruchu, jak to czynią chorzy w chwilach wielkiego bólu. Dach trzeszczał, w niektórych miejscach już się zapadał, on nigdy nie zdoła wydobyć się stamtąd. Doznawała wrażenia jakby wieczności, zdawało jej się, że on jest tam w tym ogniu już czasy nieskończone. Na ziemi siedząca kobieta nie krzyczała już z oczyma pełnemi przerażenia, ogłupiała wpatrywała się w drzwi, przez które jakiś pan wszedł tam wewnątrz.
Nagle rozległ się krzyk straszny. Wydała go Paulinka z głębi serca, niechcący, bezwiednie, w chwili gdy reszta palącej się słomy zapadła się między mury dymiące.
— Lazar! — krzyknęła.
W tejże chwili on stanął we drzwiach, z włosami zaledwie opalonemi, rękami lekko tylko oparzonemi i gdy w ręce kobiety złożył dziecko wydzierające się i płaczące, prawie, że się rozgniewał na kuzynkę.
— Cóż takiego!? Czego krzyczysz!?... Czego się też zaraz wzruszasz niepotrzebnie!
Rzuciła mu się na szyję, zanosiła się od płaczu w tak wielkim rozstroju nerwowym, iż obawiając się, żeby mu na rękach nie zemdlała, musiał ją posadzić na kamieniu omszonym, o studnię spalonej chaty opartym. Teraz i on sam, chłonąc z chwilowego tego natężenia — słabł. Przy studni stał ceber, zimnej wody pełen, w którym umoczył ręce. Zimno to przyprowadziło go niejako do przytomności, do naturalnego stanu i teraz zadziwił się swojemu czynowi. Jakto! więc on był w tych płomieniach!? Było to jakby zdwojenie jego własnej istoty, widział się sam wyraźnie wśród tego dymu, działającego ze zwinnością i ostrożnością niemożliwą do wiary i przypatrywał się sam sobie, temu dokonanemu cudowi, jakby go kto inny dokonał. Jakaś pozostałość egzaltacji wewnętrznej, dawała mu odczuć rozkosz jakąś subtelną, której dotąd nigdy jeszcze nie zaznał.
Paulinka ochłonęła już nieco i zaczęła oglądać jego ręce.
— Eh nie! nie! Nic złego nie będzie, oparzenie nie jest głębokie. Ale chodźmy do domu, opatrzy się. O Boże! toż mnie dopiero strachu nabawił!
Umoczyła chustkę swoją w wodzie i owinęła mu nią i rękę prawą, więcej niż lewą oparzoną. Podnieśli się, starali się pocieszyć kobietę, która ucałowawszy gwałtownie, szalenie dziecko położyła je przy sobie i nie patrząc już na nie, lamentowała nad domem, krzycząc i jęcząc równie głośno jak przedtem, co powiedzą mąż i syn, gdy wróciwszy zastaną tylko ruinę. Mury jednak sterczały, a z pośród nich buchały tylko kłęby czarnego dymu, w pośród których słychać było trzask iskier niewidzialnych.
— No no! odwagi, poczciwa kobiecino! — powtarzała Paulinka. Przyjdźcie jutro do mnie to może co poradzimy!
Sąsiedzi zbiegli się, dym zobaczywszy i nareszcie mogła uprowadzić Lazara. Powrót był rozkoszny. Cierpiał on wprawdzie, ale bardzo słabo, lecz ona mimo to chciała koniecznie podać mu ramię i podtrzymywać go. Słów im jeszcze brakło w wstrząśnieniu jakiego doznali, patrzyli więc tylko na siebie i uśmiechali się radośnie. Szczególniej ona doznawała jakiejś błogości nieokreślonej. Więc on był odważny pomimo to i on drżał na myśl o śmierci!? Ścieżka rozwijała się pod ich stopami, a ona cała pochłonięta była i oddana rozmyślaniu nad sprzeciwieństwami, jakie spostrzegła w jedynym człowieku, jakiego dobrze znała, gdyż widziała go już pracującego dnie i noce i próżnującego miesiącami, widziała go brutalnie szczerym i w chwilę później bezczelnie kłamiącym, pamiętała jak w jednej chwili, składając na jej czole pocałunek koleżeński zimny, jednocześnie palącemi rękami ściskał ją za ręce namiętnie. I oto nagle ten sam człowiek dziś — czyn bohaterski spełnił w jej oczach.
Gdy przybyli do Bonneville, wezbrana przez czas drągi i milczenia serca, wybuchnęły potokami słów hałaśliwych. Najmniejsze szczegóły odradzały się w ich pamięci, opowiadali zdarzenie te dwadzieścia razy, przypominając sobie za każdym razem coś nowego, jakby w nowenn świetle błyskawicznem wspomnienie. Mówiono o tem długo, na pogorzelców zebrano składkę i dano im piękną zapomogę.
Już od miesiąca Lazar bawił w Bonneville. Od Ludwiki śmiertelnie nudzącej się w Clermont, przybył list. — Odpowiedział, że przyjedzie po nią na początku następnego tygodnia.
Rozpoczęły się znowu ulewy straszne, jedne z tych, których gwałtowność i siła porywała często szmat wybrzeża, jakby otworzyły się upusty wód, które miotając się strasznie, zrównać mogą wszystko: ziemię, niebo i morze i wszystko w szarą parę zamienić. Lazar zaczął mówić, iż trzeba się wziąć na serjo do skończenia dramatu, a Paulinka, którą chciał mieć przy sobie podczas roboty, żeby mu odwagi dodawała, siadywała w jego pokoju, robiąc na drutach pończoszki, dla dzieci biednych rybaków wioski. Ale nie pracował, chociaż zasiadał do pracy. Teraz były to rozmowy ciągłe, prawie szeptem prowadzone, ciągle powtarzające się też same rzeczy bez znużenia. — Siedzieli też przy sobie i patrzyli się sobie w oczy rozmawiając. Nie bawili się już, nie gonili, unikali zetknięcia rąk z instynktowną ostrożnością dzieci posłusznych, czujących niebezpieczeństwo; obawiali się otarcia o siebie w przejściu, poczucia ciepła oddechów, słowem tego wszystkiego z czego wczoraj jeszcze się śmieli. Nic zresztą, jak im się zdawało, nie mogło być rozkoszniejszego nad ten spokój, niby wypoczynek po znużeniu, tę senność, w którą zapadali przy monotonnym plusku deszczu chłoszczącego bezustannie dachówki domu. Milczenie sprowadzało rumieniec na ich policzki, w każde zdanie zamienione, wkradała się niechcąco pieszczota, dowód odrodzenia się w nich i rozwinięcia dawnych czasów... które już za umarłe na zawsze uważali.
Pewnego wieczora Paulinka siedziała z robótką swoją do północy w pokoju Lazara, który wypuściwszy pióro z ręki, wykładał jej z zapałem w szerokich zarysach przyszłe swoje arcydzieła, dramaty olbrzymiemi postaciami przepełnione. Wszystko w domu spało, Weronika nawet położyła się wcześniej, wielki ten spokój nocy drżącej, wśród którego słychać tylko było zwykły monotonny jęk morza w chwili przypływu, przejął ich oboje jakąś czułością i zmysły ich rozmarzył. On w przystępie szczerości serce swe otwierając, wyznawał, iż na niewłaściwą wżyciu trafił ścieżkę i, że jeśli go jeszcze literatura zawiedzie, postanowił uciec gdzie i skryć się w jakimś zakątku, żyjąc jak pustelnik.
— O! ty nie wiesz! — rzekł w końcu z uśmiechem, — często mi na myśl przychodzi i marze sobie, że powinniśmy byli po śmierci matki opuścić ten kraj
— Jakto! — opuścić ten kraj?
— Tak, uciec gdzie daleko, do Oceanji naprzykład, na jedną z tych wysp, gdzie życie jest tak słodkie i tak spokojne...
— A ojca bylibyśmy przecież zabrali?
— O! to tylko marzenie!... mówiłem ci to odrazu... Przecież nie jest wzbronionem wyobrażać sobie przynajmniej rzeczy przyjemne i po krainach rozkoszy podróżować myślą, gdy rzeczywistość jest tak niewesoła...
Wstał od stołu i zbliżywszy się do niej, oparł się o poręcz fotelu, na którym siedziała. Ona odłożyła na bok robótkę, aby módz śmiać się swobodnie i dowoli z rozpędu wyobraźni tego dorosłego dziecka, wyobraźni szamocącej sią, za każdym najdrobniejszym bodaj wiatru powiewem w inną dążącej stroną i wsunięta w głąb fotelu podniosła ku niemu głową... on był tuż, tak blizko, że ramią jej dotykało jego biodra.
— Szalejesz mój kochany! — rzekła. — Cóżbyśmy tam robili we dwoje?
— Jakto? cobyśmy robili!... żylibyśmy sobie!... Pamiętasz tą książką cośmy niegdyś czytali razem przed dwunastu laty — ten opis podróży!? Żyje się tam jak w raju. Zimy nigdy niema, niebo ciągle błękitne, życie na słońcu i pod gwiazdami! Cudowne!... Mielibyśmy sobie szałas, jedlibyśmy owoce przewyborne, nie robilibyśmy nic... a przytem kłopotu ani znaku, cierpienia żadnego!
— No, to już powiedz odrazu: żylibyśmy jak dwoje dzikich z kolczykami w nosie i z piórami na głowie.
— Dlaczegóżby nie!? Kochalibyśmy się ciągle od początku roku aż do końca, nie licząc dni... Rozkosz prawdziwa! Nie takie to głupie, jak się na pierwszy rzut oka wydaje.
Patrzyła na niego i spuściła oczy, lekki dreszcz ją przeszedł, zbladła... Ta myśl o miłości ogarnęła jej serce i przepełniła je rozkoszą niewypowiedzianą. Wziął ją za rękę, bez zastanawiania się nad tem co robi, z prostej potrzeby zbliżenia się ku niej jeszcze więcej i takiem dotknięciem złączenia się z nią i bawił się ręką tą delikatną i ciepłą, której cienkie paluszki wyginał, śmiejąc się ciągle, śmiechem, w którym czuć było jakieś zakłopotanie. Jej nie trwożyło to jakoś — przecież była to prosta zabawka, wspomnienie dawnych czasów, zresztą słabła jakoś, siła myśli i siła woli opuszczały ją, wzruszenie brało górę nad wszystkiem. Głos jej nawet zesłabł.
— Ale słuchaj, jeśli do jedzenia tam tylko byłyby owoce, tobyśmy prędko schudli — rzekła, chcąc coś mówić. — Trzebaby było polować, łowić ryby, uprawiać pole... Jeżeli tam kobiety pracują, tobyś ty mnie pewno chciał zapędzić do kopania ziemi!...
— Ciebie!... Tybyś miała ziemię kopać temi malutkiemi rączkami!... A od czegóż małpy, wszakże już teraz zdołano zrobić z nich doskonałych pomocników człowieka, wyborną służbę?...
Uśmiechnęła się tylko, przymykając oczy na ten żart Lazara, a on tymczasem mówił dalej:
— Zresztą, tych rączek jużby nie było wcale... zjadłbym ci je w pocałunkach!... O widzisz... tak!...
On całował ją po rękach i nastało między nimi milczenie; szał był wspólny, razem popadali w zamęt, który odbierał im możność zastanowienia się i nie pozwalał ani na jedno mgnienie oka wstrzymać się wirującej pod ich czaszkami myśli. Ona bezsilna zapadła się niejako w fotel, policzki jej zaczerwieniły się i wydęły, zamknęła oczy, jakby widzieć nie chcąc. Lazar objął ją ramieniem, usta ich spoiły się w pocałunku gorącym, namiętnym.
Zerwała się z fotelu, lecz on biegł tuż za nią, Krążąc wokoło pokoju bez tchu prawie, Paulinka cierpiała strasznie, walcząc przeciw sobie samej. Lecz ostatnim wysiłkiem woli, zebrawszy resztki sił, odepchnęła go od siebie i, korzystając z chwili, wybiegła do swego pokoju. Zanim zdołała drzwi zatrzasnąć, on, doganiając ją, był już przy niej. Całą siłą i całym ciężarem ciała swego przyparła drzwi i nareszcie klucz głośno zazgrzytnął w zamku. Nastała głęboka cisza, w której słychać było tylko znowu uderzenie fal morskich o ściany tarasu.
Tak w bezsenności pozostała aż do dnia białego. Nie mogła się otrząsnąć z wrażenia przykrego, w jakiem się znajdowała. Cały ten wieczór był zbrodnią, która straszny ból jej sprawiała moralny. Teraz nie mogła sama przed sobą wytłumaczyć się, musiała wyznać, że czułości jej dwuznaczne były. Uczucie jej macierzyńskie dla Lazara, to głuche oskarżenie przeciw Ludwice, było poprostu zdradziecką pokrywką jej własnej, od dawna datujących namiętności. Te kłamstwa bezwiedne wykrywszy, zstąpiła niżej jeszcze w serce swoje i szukała w niem uczuć niewyznanych, a szukając, znalazła jakąś rozkosz z powodu złego pożycia małżeńskiego Lazara, nadzieję skorzystania z tego może nawet. Wszakżeż to ona sama skłoniła go i naprowadziła na wspomnienie dawnych czasów? Czyż nie powinna była przewidzieć, że śliska ta droga wprost do upadku prowadzi? W tej chwili stawała jej wyraźnie przed oczyma straszna, okropna sytuacja, życie ich wszystkich łamiąca; ona oddała go innej, sama kocha go nad wszystko, a jemu jej do szczęścia potrzeba. Pojęcie tego położenia bez wyjścia wiło się ciągle w kółko w jej umyśle, w skroniach pulsa jej biły młotem, w uszach jakby bicie dzwonów słyszała. Najprzód postanowiła uciec zaraz nazajutrz, następnie ucieczkę podobną potępiła w umyśle swoim i za dowód tchórzostwa ją uznała. On przecież ma odjechać, czy nie lepiej poczekać? A zresztą i duma się w niej odzywała, chciała podnieść nad sobą zwycięstwo zupełne, aby nie uwieźć z sobą wstydu złego czynu. Czyżby była w stanie żyć i istnieć z czołem podniesionem, gdyby jej pozostał w sercu wyrzut po tym nieszczęsnym wieczorze.
Nazajutrz Paulinka zeszła na dół o zwykłe] godzinie. Tylko zsiniałe powieki zdradzały niepokój, w jakim noc spędziła. Była blada lecz bardzo spokojna. Gdy Lazar zszedł także do sali jadalnej i ojciec zapytał go czy nie jest chorą, gdyż mizernie wyglądała, wytłumaczył się spokojnie tem, że długo w nocy pracowała. Dzień zszedł przy zwykłych ciemnościach. Ani on, ani ona, nawet jednem słowem nie uczynili aluzji do tego, co zaszło między niemi, nawet wtedy, gdy się znów znaleźli sami zdała od oczu i uszu innych. Nie stronili od siebie, zdawali się być pewni swoich sił. Ale wieczorem, gdy znaleźli się w korytarzu u drzwi swoich, padli sobie w objęcia w milczeniu i ucałowali się serdecznie. Potem, Paulinka przerażona temi pocałunkami, uciekła i zamknęła się w swoim pokoju, podczas gdy on wszedł do siebie i ze łzami i łkaniem rzucił się na łóżko swoje.
Takie było ich życie dalsze. Powoli płynęły dnie jeden za drugim, a oni żyli obok siebie w ciągłej obawie i przewidywaniu możliwości upadku. Nigdy ani słowa nie mówiąc o tem, nigdy nie wspominając owej strasznej nocy, bali się, aby ich gdziekolwiek razem nie opuściły siły, aby ich upadek jak grom niespodziewanie nie spotkał. Czy się to może stać rano, gdy wstaną, czy też wieczorem gdy ostatnie zamieniają dobranoc, czy w jej pokoju, czy u niego — nie wiedzieli. I starali się utrzymać przy całym rozumie, każde najdrobniejsze mimowolne zapomnienie, każdy szał chwilowy, uścisk rozpaczny przy spotkaniu, pocałunek skradziony w ciemnościach korytarza, budziły nowe wyrzuty, nowym na siebie samych przejmowały ich gniewem i oburzeniem. Pod nogami ich ziemia drżała, czepiali się powziętych w chwilach spokoju postanowień, aby nie popaść w szał, ale ani jedno ani drugie nie miało dosyć siły aby się zdecydować na jedyny skuteczny i pewny środek! rozłąkę natychmiastową. On cały tem uczuciem zajęty, ulegając pierwszym porywom nowej namiętności, nie odpowiadał nawet na listy, które do niego żona pisywała. Ona pod pozorem ufności w siły swoje, upierała się pozostać na stanowisku wobec niebezpieczeństwa.
Od sześciu już tygodni Lazar bawił w Bonneville i zdawało im się, że ta egzystencja w ciągłych okrutnych i rozkosznych zarazem wstrząśnieniach, powinna trwać wiecznie.
Pewnego wieczora, przy obiedzie, stary Chanteau rozweselił się, wypiwszy kieliszek burgunda, za co zwykle potem srodze pokutował. Tego dnia właśnie Paulinka i Lazar rozkosznych doznali wrażeń, przechadzając się długie godziny nad brzegiem morza, w błękicie niebios i teraz spoglądali się na siebie z czułością, a spojrzenia te drżącemi czyniła obawa siebie samych, która teraz koleżeństwo ich spokojne na tak gorące i namiętne zamieniła.
Wszyscy troje śmieli się. Wniesiono deser, gdy wtem ukazała się we drzwiach kuchni Weronika, wołając:
— Pani jedzie!
— Jaka pani? — zapytała Paulinka ze zdziwieniem.
— No, jakażby!?,.. pani Ludwika!
Paulinka i Lazar jednocześnie, stłumili wydzierający się na usta ich okrzyk przerażenia. Stary Chanteau nierozumiejąc co się dzieje, spoglądał na nich wielkiemi oczyma. Lazar zerwał się z miejsca gwałtownie i głosem od gniewu drżącym zawołał:
— Jakto!? Ludwika!... przecież nie pisała mi nic o tym zamiarze! Byłbym jej zabronił... Oszalała!...
Zmrok zapadał, łagodny i spokojny. Rzuciwszy serwetę, Lazar wybiegł na taras, za nim pospieszając Paulinka, starała się powrócić do równowagi i odzyskać zwykły swój spokój i uśmiech na twarzy. W podwórzu spostrzegli Ludwikę, która z trudem wysiadała z bryki ojca Malivoira.
— Czyś oszalała! — krzyknął na nią mąż zaraz z progu, któż widział robić takie niedorzeczności!? Jak się coś podobnego zamyśla, to się przynajmniej zawiadamia najprzód listownie!
Biedna kobieta wybuchnęła głośnym płaczem. Tam w Clermont, tak chora, nudziła się bardzo! Gdy zaś dwa jej listy ostatnie pozostały bez odpowiedzi, ogarnęła ją nieprzezwyciężona ochota przyjechania tutaj, w której oprócz pragnienia zobaczenia męża, było też i wiele miłości dla rodziny, przywiązania do Bonneville. Nie uprzedziła go dlatego, że się obawiała, aby jej nie zabronił zaspokojenia tego gorącego pragnienia.
— Mój Boże! a jam się tak cieszyła, że wam tu wszystkim miłą zrobię niespodziankę!
— Śmieszna jesteś!... Jutro sobie pojedziesz!...
Ludwika rozżalona przyjęciem tem, jakie ją spotkało, upadła w objęcia Paulinki z płaczem. Młoda dziewczyna i widząc ją w ruchach niezręczną, niezgrabną, w sukni puszczonej, kryjącej, a przynajmniej kryć mającej jej stan, zbladła jeszcze bardziej. Teraz, czując ją w ramionach swoich, widząc jej zbliżające się macierzyństwo, zwyciężyć nareszcie zdołała zazdrość swoją i pierwsze wrażenie wstrętu i litości zarazem jakiego doznała.
— Czemuż ją tak szorstko przyjmujesz? — rzekła do Lazara. — Pocałuj oto żonę lepiej i nie dąsaj się! — Dobrześ zrobiła, moja droga, żeś przyjechała, jeśli cl się zdaje, że ci tu z nami lepiej będzie. Wiesz przecie, że cię wszyscy serdecznie kochamy — nieprawdaż?
Lulu szczekał rozwścieklony temi nieznanemi głosami, które mąciły zwykły spokój podwórza. Minuszka wyjrzawszy tylko na taras, wróciła do pokoju, otrząsając | łapki, jakby wdzięczna sobie, że się nie zaawanturowała i dalej niepotrzebnie. Wszyscy weszli do sali jadalnej i Weronika musiała przynieść jeszcze jedno nakrycie i na nowo rozpocząć obiad od początku.
— A więc jesteś nareszcie, Ludko kochana! — powtarzał stary Chanteau, uśmiechając się niepewnie. — Chciałaś nam niespodziankę zrobić!? Małom się nie zakrztusił winem na tę wiadomość!
Wieczór przeszedł jakoś spokojnie. Wszyscy odzyskali zimną krew. Starano się nic stanowczego nadal nie postanawiać. W chwili, gdy szli na górę, znowu zapanowało zakłopotanie, gdy służąca zapytała czy pan będzie spał w pokoju pani.
— O nie! — Ludwika wypocznie lepiej sama — szepnął Lazar instynktownie, spotykając utkwione w siebie oczy Paulinki.
— Masz rację, śpij na górze — rzekła młoda kobieta. Jestem strasznie znużona, będzie mi samej wygodniej.
Minęło dni trzy. Paulinka powzięła nareszcie stanowcze postanowienie. Opuści dom ten w poniedziałek! Już młodzi państwo mówić zaczęli, że trzeba będzie pozostać do chwili rozwiązania, którego się pani spodziewała za jaki dobry miesiąc. Zresztą Paulinka odgadywała, że kuzyn jej dosyć ma Paryża i, że zdecyduje się żyć spokojnie z dochodów swoich w Bonneville, skwaszony ciągłemi niepowodzeniami we wszystkich swoich zamiarach i przedsięwzięciach. Lepiej więc było — sądziła — ustąpić im miejsca odrazu, gdyż nie mogła się przezwyciężyć i znajdywała w sobie mniej jeszcze niż dawniej odwagi do życia wspólnego z niemi, jako świadek ich małżeńskich czułości. Czyż to zresztą nie jest najlepszy środek wyleczenia się z odradzającej się na nowo namiętności, z powodu której tak wiele razem z Lazarem przecierpieli. Ludwika tylko zdziwiła się, gdy się dowiedziała o postanowieniu kuzynki. Odpowiedziano jej na to argumentami, na które nie było repliki: doktór Cazenove ofiaruje Paulince w Saint-Lô u tej damy stanowisko wyjątkowe, którego dłużej odmawiać nie może. Kuzyni zamiast jej odradzać, powinniby raczej zmuszać ją do przyjęcia miejsca, które zapewni jej przyszłość. Chanteau ze łzami w oczach już się sam zgadzał.
W sobotę odbył się ostatni obiad z księdzem i doktorem. Ludwika zaledwie zwlec się mogła na dół do sali jadalnej. To jeszcze bardziej zasmuciło wszystkich pomimo wysiłków Paulinki, która uśmiechała się do wszystkich, czyniąc sobie wyrzuty, że pozostawi w smutku dom, w który tyle od lat tak dawnych wniosła wesołości i szczęścia. Serce jej krwawiło się z cierpienia. Weronika podawała potrawy z miną tragiczną. Przy pieczeni Chanteau odmówił kieliszka wina w przystępie niezwykłej ostrożności, drżąc z obawy na myśl, że utraci lekarkę swoją i opiekunkę, która samym dźwiękiem swego głosu umiała bóle jego uśmierzyć. Lazar zdenerwowany, kłócił się przez cały obiad z doktorem w przedmiocie jakiegoś nowego odkrycia naukowego.
O jedenastej, dom cały pogrążony został w zupełnej ciszy. Ludwika i Chanteau już spali, służąca sprzątała w kuchni. Lazar i Paulinka weszli na drugie piętro i jak zwykle zatrzymali się przed drzwiami kawalerskiego pokoju Lazara.
— Żegnam cię — wyszeptał.
— Ależ nie jeszcze! To nie pożegnanie, to tylko do widzenia — zawołała, zmuszając się do śmiechu. — Przecież dopiero w poniedziałek wyjeżdżam.
Spojrzeli na siebie, oczy ich jakby mgłą zaszły i rzucili się sobie w objęcia, a usta ich spotkały się w ostatnim pocałunku...

IX.

Nazajutrz, gdy cała rodzina zasiadła jak zwykle do pierwszego śniadania i gdy przed wszystkimi postawiono wielkie filiżanki, a raczej salaterki kawy białej — zdziwiono się ogólnie, że Ludwika dotąd nie zeszła z góry. Już służąca miała iść zobaczyć na pierwsze piętro, gdy nakoniec ukazała się. Była bardzo blada i szła z trudnością.
— Co ci jest? — zapytał Lazar z niepokojem.
— Cierpię bardzo od samego poranku, zaledwie brzask się zaczął — odpowiedziała. — Zaledwie oczy zmrużyłam, chyba wszystkie godziny bijące słyszałam przez noc całą.
Paulinka z wyrzutem zawołała:
— Trzebaż było zawołać, bylibyśmy przynajmniej starali się, ulgę ci jaką przynieść.
Ludwika zbliżyła się właśnie powoli do stołu i usiadła, usiadłszy, odetchnęła ciężko.
— O! cóżbyście na to poradzili!? — odparła. — Wiem ja dobrze co mi jest, od ośmiu miesięcy te cierpienia nie opuszczają mnie prawie wcale.
Istotnie w słabości swej przyzwyczaiła się już do mdłości, do ciągłych bólów we wnętrznościach, od których nieraz dni całe wpół zgięta leżała. Tego ranka mdłości opuściły ją, ale za to czuła się jakby przepasana wpół szerokim mocno zaciśniętym twardym pasem. — I do cierpienia człowiek się przyzwyczaja — rzekł Chanteau sentencjonalnie.
— Tak... i ja musze słaniać się ciągle ł włóczvć ten ból ze sobą — zakończyła młoda kobieta. — Dlatego też zeszłam na dół... tam na górze nie mogłam usiedzieć na miejscu.
Wypiła zaledwie kilka łyżeczek kawy ze śmietanką.
Cały ranek łaziła po domu, wstała z jednego krzesła, aby natychmiast usiąść na drugiem. Nikt nie śmiał odezwać się do niej, gdyż gniewała się, unosiła i zdawała się więcej cierpieć, gdy się kto nią zajmował. Bóle nie opuszczały jej ani na chwilę. Na krótki czas przed południem paroksyzm przeszedł i mogła jeszcze usiąść do stołu i wypić talerz rosołu. Ale pomiędzy drugą a trzecią po południu, na nowo rozpoczęły się cierpienia straszne i już nie mogąc siedzieć spokojnie, nie zatrzymując się prawie, powolnie, krok za krokiem przechodziła z sali jadalnej do kuchni i jeszcze wolniej wchodziła na górę do swego pokoju, z którego znów natychmiast wychodziła, schodząc z równą trudnością na dół.
Paulinka tymczasem na górze pakowała się. Miała wyjechać nazajutrz i zostawało jej zaledwie tyle czasu, ile koniecznie potrzeba było na przejrzenie wszystkich skrytek i szuflad i uporządkowanie wszystkiego. Co minuta jednak wybiegała do sieni i nasłuchiwała, przechylając się przez poręcz schodów, niepokojona odgłosem tych ciężkich, cierpienie zdradzających kroków, które się rozlegały po całym domu. Około czwartej usłyszawszy, że Ludwika coraz bardziej się meczy, chodząc tak bezustannie jak niedźwiedź biały po klatce, zdecydowała się zapukać do drzwi Lazara, który zamknąwszy się w swoim pokoju w rozpacznem zdenerwowaniu przeklinał nieszczęścia, któremi los go doświadcza.
— Niepodobna przecież zostawić ją tak sobie samej — rzekła. — Trzeba jej co poradzić. Chodź ze mną!
Gdy schodzili, spotkali ją na schodach w połowie pierwszego piętra, zgiętą wpół na poręczy schodów i nie mając już sił dosyć ani do wejścia na piętro, ani też do zejścia na dół.
— Moje drogie dziecko — rzekła do niej łagodnie Paulinka — niepokoi nas ten twój stan... Możeby posłać po lekarza?
Ludwika rozgniewała się:
— O Boże! — zawołała — czyż podobna żebyście wy mnie tak męczyć mogi!? Ja od was nic więcej nie żądam, jak tylko abyście mnie zostawili w spokoju! Po lekarza! i cóż wy chcecie żeby mi on poradził? Jeszcze nie czas na to!...
— Zawsze byłoby rozsądniej poradzić się, zobaczyć...
— Nie! nie chcę! sama wiem bez lekarza co mi jest... Miejcie litość, dajcie mi pokój, nie mówcie do mnie, nie męczcie mnie!
I tak się uporczywie broniła, z takiemi wybuchami gniewu, że nakoniec i Lazar się niecierpliwił. Paulinka musiała obiecać jej formalnie i stanowczo, że ani po lekarza ani po lekarkę nie poślą. Umówioną była pani Bouland z Verchemont, słynna na całą okolicę ze zręczności i energji. Przysięgano się, że równie zręcznej i uczonej niema nietylko w Bayeux, ale nawet w Caen i dlatego też Ludwika wielce bojaźliwa i rozpieszczona, pełna obaw, iż w trudnem tem przejściu umrzeć może, zgodziła się powierzyć się jej, a nie żadnej innej. Niemniej jednak z racji tej samej obawy i tych samych przywidzieli, bała się strasznie owej pani Bouland, jak się człowiek boi dentysty, który przecież ma uleczyć, a którego jednak dopiero w ostateczności się wzywa.
Około szóstej, niespodziewanie objawił się znowu spokój. Młoda kobieta tryumfowała. Wszakże mówiła, że to są zwykłe jej bóle, tylko trochę silniejsze, dopieroby śmiesznie wyglądała cała rodzina, gdyby tak mnóstwo narodu zaniepokoiła i narobiła wiele hałasu o nic! Jednakże będąc strasznie znużoną, umierającą prawie ze zmęczenia, wolała się położyć, zjadłszy wprzód kotlecik. Wszystko będzie dobrze jeśli tylko usnąć będzie w stanie. I uparcie broniła się wszelkiej opiece i staraniom, chciała zostać samą, podczas gdy cała rodzina spała, zabroniła nawet żeby nikt nie przychodził dowiadywać się do niej z obawy, żeby jej z pierwszego snu nagle i niepotrzebnie nie zbudzono.
Tego wieczora była na obiad zupa jakaś i kawałek cielęciny pieczonej. Początek obiadu był spokojny, cichy, cierpienia jakich doznawała Ludwika, zwiększały ogólny już smutek panujący z powodu odjazdu Paulinki. Unikano szczęku łyżek i widelców, jak gdyby szczęk ten mógl dojść do pierwszego piętra i przerwać spokój Ludwiki. — Chanteau tylko był najrozmowniejszy i opowiadał historie o rozmaitych nadzwyczajnych przebiegach podobnego rodzaju chorób, gdy Weronika wnosząc pieczeń już pokrajaną, rzekła nagle:
— Nie wiem co to jest, ale mi się jakoś zdaje, że ona tam jęczy na górze!
Lazar podniósł się i otworzył drzwi do sieni. Wszyscy przestając jeść, zaczęli nadsłuchiwać. Z początku nie słyszano nic, potem dały się słyszeć jęki długie, przeciągłe choć ciche.
Paulinka rzuciła serwetę i nie dotknęła nawet kawałka pieczeni, który jej służąca podała. Klucz na szczęście był nazewnątrz, mogła więc wejść.
— Gorzej ci? — zapytała Paulinka.
Nic nie odpowiedziała jej.
— No, a teraz może sama uznasz, że dobrze będzie posłać po panią Bouland?
Z rezygnacją, jakby dla obrony od ich napaści, wyjąkała:
— A poślijcie sobie! wszystko mi jedno! Może potem będę spokój miała.
Lazar, który za Paulinką przyszedł też na górę i który, stojąc za drzwiami słuchał, ośmielił się wejść, mówiąc iż rozsądniejby było dojechać aż do Arromanches i przywieźć doktora Cazenove. Ale Ludwika zaczęła płakać.
— Więc ani źdźbła litości nademną nie macie!? Dla czegóż mnie tak męczycie!? Wiecie dobrze, że od samege początku myśl, że przy mojej chorobie znajdzie się doktór mężczyzna, doprowadzała mnie do szału. Jeśli pojedziesz po doktora... — jąkała dalej — kładę się, zwracam się twarzą do ściany i choćby mi umrzeć przyszło, słowa jednego ze mnie nie wydobędziecie!
— Sprowadź chociaż Boulandową — rzekła Paulinka do Lazara.
Oboje zeszli na dół. Właśnie ksiądz Horteur wstąpił, przechodząc dobry wieczór powiedzieć i wobec przerażonego starego Chanteau usiadł w milczeniu. Radzono Lazarowi, żeby zjadł kawałek mięsa zanim pójdzie w tak daleką drogą, ale rozgniewał się, krzyknął tylko, że udusiłby się jednym kęsem i pobiegł pędem ku Verchemont.
— Woła mnie!?... zdaje mi się — rzekła Paulinka, biegnąc na schody. Gdybym potrzebowała tam na górze Weroniki, to zastukam w podłogę... dobrze? A ty, wujaszku, skończ już obiad bezemnie!
Proboszcz zakłopotany tem, że się tu znalazł w chwili tak niestosownej, nie umiał znaleźć słów pociechy i odszedł nareszcie, obiecując powrócić gdy będzie szedł do domu Goninów, do których jest wezwany, gdyż stary Gonin bardzo jest chory. Chanteau pozostał sam przy stole zawalonym nakryciami w największym nieładzie. — Szklanki były do połowy napełnione, kawałki pieczeni cielęcej, jakby zawstydzone kuliły się na talerzach, widelce tłuste i kawałki chleba już nadgryzione rozrzucone były na obrusie, ponad którym przeleciało widmo nieszczęścia. Wstawiając na ogień kocioł wody na wszelki wypadek, Weronika gderała, że nie wie co ma robić, czy sprzątać ze stołu, czy tak wszystko w nieładzie zostawić.
Na górze Paulinka zastała Ludwikę stojącą, opartą o poręcz krzesła.
Oparła się na ramieniu kuzynki, która ją wodziła od łóżka do okna i z powrotem.
— Masz trochę gorączki — rzekła młoda dziewczyna — możebyś się czego napiła?
— Umieram z pragnienia — wyszeptała nakoniec, gdy słowo wyrzec mogła. — Język mam suchy... Widzisz sama jak jestem czerwona... Ale nie! nie!... nie puszczaj mnie!... upadłabym!... Chodźmy, chodźmy dalej, jeszcze, napiję się później...
I dalej na nowo chodzić zaczęła, wlokąc nogi za sobą, zataczając się, ciążąc coraz bardziej na ramieniu Paulinki, która ją podtrzymywała. Przez dwie godziny chodziły tak bezustannie. Była godzina dziewiąta.
— Dlaczegóż ta pani Bouland nie przyjeżdżał? — niecierpliwie pytała.
Teraz i ona gorąco pragnęła jaj przyjazdu.
— Więc chcecie żebym umarła i zostawiacie mnie tak długo bez pomocy żadnej! — wołała. — Do Verchemont jest dwadzieścia pięć minut drogi... godzina powinnaby wystarczyć!... Lazar nie pamięta o mnie, musiał się tam czemś zabawić! A może jaki wypadek!... Pewno wypadek!... No już! już teraz nikt nie przyjedzie!...
A po chwili dodała:
— Idź sobie! nie chcę żebyś tu przy mnie siedziała!... O Boże! czy to podobna, żeby dojść do tego, iżby się stać można wstrętną sobie i wszystkim!...
Paulinka głowę tracić zaczęła. Dziesiąta godzina wybiła, a Lazara nie było widać. Nie mogła sobie wytłumaczyć przyczyny tego opóźnienia. Zapewne nie zastał pani Bouland, ale cóż ona teraz zrobi sama, nieświadoma, co czynić należało z tą biedną Ludwiką, której stan zdawał się pogarszać coraz bardziej.
Wybiła jedenasta. Oczekiwanie dalsze stało się niemożliwem. Wysłano do Verchemont Weronikę z latarnią i rozkazem, aby wszystkie zakątki drogi i wszystkie rowy po drodze przejrzała. Dwa razy Ludwika próbowała się położyć do łóżka, nie mogąc się już na nogach utrzymać, ale wstawała natychmiast, nie mogąc znów uleżeć i teraz stała oparta łokciem o komodę, poruszając się ciągle na miejscu, w bezustannym ruchu bioder.
Była blizko północ, gdy turkot bryczki rozległ się przed wrotami. Paulinka zbiegła na dół co żywo.
— A Weronika? — wołała już z tarasu, poznając Lazara i lekarkę, — nie spotkaliście jej?
Lazar opowiedział, że przebyli drogę od Port en Bassin. Wszystkie możliwe nieszczęścia go spotkały. Pani Bouland była o trzy mile drogi stamtąd, przy chorej jakiejś kobiecie. W Verchemont nie można było dostać ani konia ani bryczki, popędził więc piechotą galopem całą milę i tam na miejscu znowu kłopoty nieskończone. Na szczęście pani Bouland miała swój powozik.
— A ta kobieta, jakże się stało — zapytała Paulinka — że pani Bouland mogła ją opuścić? Więc tam już po wszystkiem?
Głos Lazara drżał, rzekł głucho.
— Tak, już po wszystkicm... kobieta umarla!
Weszli do sieni, którą oświetlała tylko jedna świeca łojowa postawiona na stopniu schodów. Tu pani Bouiand powiesiła swój płaszcz w milczeniu. Była to kobieta niewysoka, szczupła, brunetka, żółta jak cytryna, a dominującą częścią jej twarzy był olbrzymi nos. Mówiła głośno, sucho, z miną despotyczną, zapomocą której zyskiwała sobie szacunek i wielkie uznanie u wieśniaczek.
— Może pani będzie łaskawa za mną — rzekła Paulinka. — Już nie wiedziałam co począć... biedna kobieta jęczy tylko bezustannie.
Ludwika, która wciąż chodziła po pokoju, na widok oczekiwanej tak długo osoby poczęła znowu płakać i jęczeć.
Po kilku zadanych pytaniach, pani Bouland odrazu zrozumiała, iż spodziewany za miesiąc dopiero fakt, blizkim jest spełnienia.
Lazar, prawie nie wiedząc co robi, pocałował żonę w czoło zimnym potem oblane i oboje wraz z Paulinką na znak doktorki wyszli z pokoju i stanęli pode drzwiami w sieni, nie śmiejąc oddalić się więcej. Świeca pozostawiona na dole bardzo słabe tylko dawała światło w wielkiej klatce schodowej, stali więc tak prawie w ciemnościach pogrążeni: on oparty o poręcz schodów, ona o ścianę przeciwległą. Ani ruszyć się, ani słowa wymówić nie mieli odwagi. Zdawało im się, iż wieczność tak stoją czekając, aż nareszcie pani Bouland otworzyła drzwi, lecz w drzwiach już dała im znak aby nie wchodzili. Owszem wyszła sama, zamknęła drzwi za sobą i sprowadziła ich na dół, gdzie po cichu zawiadomiła ich, iż stan Ludwiki jest niebezpieczny i, że ona sama odpowiedzialności na siebie brać nie może.
Lazar zbladł. Zdawało mu się jakby go owiało zimne tchnienie śmierci.
— W podobnych wypadkach obecność lekarza jest niezbędną — dodała pani Bouland.
Przez chwilę milczeli. Potem Lazar zrozpaczony rozgniewał się.
— Gdzież będę szukał doktora o tak późnej porze! — Żona umrzeć zdąży dwadzieścia razy nim dojadę do Arromanches i wrócić potrafię!
— Jedź pan zaraz, niebezpieczeństwo nie jest natychmiastowe... Ja sama nie mogą nic poradzić... Zresztą prawo mi tego wzbrania — dodała stanowczo.
W tej chwili z sali jadalnej dało się słyszeć płaczliwe wołanie starego Chanteau.
— Jesteście tam!? Wejdźcie!... Nikt mi nic nie mówi!... Już wiek cały czekam na jaką wiadomość... Co się dzieje!? powiedźcie!...
Weszli. Od przerwanego nagle obiadu zapomniano zupełnie o starym. Został tak przy stole zastawionym, kręcąc młynka wielkiemi palcami rąk, czekając cierpliwie z rezygnacją półsenną chorego, przyzwyczajonego do długich samotności bez ruchu. Ta nowa katastrofa, która cały dom do góry nogami przewracała — smuciła go. Nie miał odwagi nawet dokończyć obiadu i siedział tak, patrząc na talerz jeszcze pełny.
— Więc nic nie jest lepiej? — zapytała.
Lazar z wściekłością wzruszył tylko ramionami. Pani Bouland, która sama jedna tylko zimną krew zachować zdołała, radziła mu, aby więcej czasu nie tracił.
— Bierz pan moją bryczką. Koń to wprawdzie nie paradny, ale zawsze w dwie i pół godziny możesz pan pojechać i wrócić... Tymczasem ja bedą czuwała.
Nagle powziąwszy postanowienie, wybiegł z pokoju w tem przekonaniu, że gdy wróci, już Ludwiki żywej nie zastanie. Słyszano go jeszcze przez chwilą jak klął, krzyczał i wymyślał, nareszcie z wielkim szczękiem żelastwa i turkotem, bryczka potoczyła się po bruku.
— Cóż się dzieje takiego? — zapytał znowu Chanteau, któremu nikt nie odpowiadał.
Pani Bouland i Paulinka już biegły na górą, tyle tylko powiedziawszy staremu, że Ludwika jest mocno chora. Paulinka chciała go położyć do łóżka, lecz odmówił, upierając się zostać, aby wiedzieć co się dzieje. Jeśli sen go zmorzy, prześpi się w fotelu, tak jak codzień po południu.
Zaledwie został sam, wpadła Weronika z latarką zgaszoną w ręku. Była szalenie zła. Od lat dwóch tyle naraz słów nie wypowiedziała.
— Trzeba mi było powiedzieć, że przyjadą inną drogą! A ja głupia zaglądam do wszystkich rowów i lezę aż do Verchemont!... I tam jeszcze czekałam z pół godziny, utkwiona jak żerdź na środku drogi!...
Chanteau patrzył na nią swemi wielkiemi oczyma.
— I co tu gadać! Pod Verchemont nie mogliście się spotkać...
— Potem wracając, spostrzegam pana Lazara w jakiejś potwornej budzie, pędzącego co koń wyskoczy. Krzyczę, wołam, że na niego w domu czekają, a on jakby mnie nie widział, popędza konia i mało mnie nie przejechał!... — Nie, dosyć już mam tych posyłek i tych zleceń, których nie rozumiem!... A przytem latarnia mi zgasła.
W złości zaczęła krzyczeć na starego, chciała go zmusić aby dokończył obiad, gdyż ona chce sprzątać. — On odpowiadał, że mu się jeść nie chce, ale zje kawałek cielęciny, tak sobie, dla rozerwania myśli. Teraz najbardziej go gniewało niedotrzymanie słowa przez księdza. Poco to obiecywać, że się będzie dotrzymywało towarzystwa, jeżeli się ma zamiar siedzieć w domu!? Księża doprawdy są niezdarni i zaraz tacy zakłopotani jak się zdarza coś niezwykłego, a szczególniej przy kobietach. Myśl o nieumiejętności księży zachowania się w stosunkach do kobiet, rozśmieszała go i zabierał się dosyć wesoło do jedzenia.
— No prędzej, panie, niech się pan śpieszy — powtarzała Weronika. — Niedługo będzie pierwsza i statki nie mogą tak stać do jutra niepoumywane... A to dopiero dziwny dom!... Żeby jedna chwila spokoju!... Nie! Tak ciągle coś nowego, to nie do wytrzymania!
Zaczęła zbierać talerze, gdy wtem Paulinka ze schodów zawołała na nią. Pobiegła pospiesznie i znowu stary został sam, zapomniany, przy stole i nikt mu nawet znać nie dawał co się dzieje na górze.
Ludwika tymczasem cierpiała strasznie.
— To niepodobna — powtarzała wśród jęków, — to niepodobna... ja tego nie wytrzymam... ja umrę...
Pani Bouland uproszona przez Paulinkę, aby nie wspominała głośno przy chorej o tem, iż wezwano doktora, przygotowywała wszystko i wkrótce pokój zamienił się na prawdziwy ambulans na prędce urządzony.
Oczekując doktora, pani Bouland tłumaczyła Paulince, czego mianowicie się obawia, dawała chorej drobne środki uspakajające, których słaby skutek do rozpaczy doprowadzał Paulinkę; nakoniec rozpoczęła dyskusję, w której powstawała przeciw chloroformowi, nazywając go trucizną i utrzymywała, że nigdy żadna operacja nie może się tak dobrze udać, jak bez uśpienia, a ból uważała za rzecz konieczną, złą, niezbędną.
Paulinka czytała inne twierdzenia i teorje w tym przedmiocie, ale nie odpowiadała starej rutynistce. Serce jej przejęte było litością dla biednej cierpiącej. Ból i cierpienie wzbudziły w niej gniew, pragnienie ich usunięcia, gdyby umiała, walczyłaby z niemi jak z nieprzyjaciółmi do upadłego.
Godziny nocy mijały jedna po drugiej — była już blizko godzina druga rano. Kilkakrotnie Ludwika dopytywała się o swego męża. Kłamano przed nią, mówiono dla uspokojenia jej, że został na dole, to znów, że w zbytku wzruszenia, obawiając się aby jej samej odwagi nie odbierać, wyszedł przejść się nad morze. Zresztą miała ona słabe tylko pojęcie o czasie — minuty wydawały jej się wiekuiście długiemi. Jedyną myślą jaka ją przejmowała i jaka wyraźną była w jej umyśle, było przekonanie, że otaczający ją nie robią tego, co potrzeba i nie starają się przynieść jej ulgi. Oskarżała o to wszystkich.
Pani Bouland ukradkowe rzucała spojrzenie na zegar, choć znając powolność swego konia, wiedziała dobrze, iż się doktora prędzej jak za godzinę spodziewać nie może. Starała się ona wszelkiemi sposobami uspakajać chorą, omawiając te objawy choroby jakich się spodziewała i do każdego z nich naprzód ją przygotowywując.
Tymczasem rzeczy szły naturalnym swym biegiem. Biedna chora straszliwie cierpiała, jęczała, krzyczała, zrywała się, obok istotnych, wynajdywała przeróżne imaginacyjne cierpienia.
W bezsilnej litości, Paulinka załamywała ręce, patrząc to na nią, to na panią Bouland.
Około godziny trzeciej, sytuacja stała się prawdziwie krytyczną, chora mdlała, gdy Weronika dała znak Paulince, aby wyszła i doniosła jej, że nareszcie doktór jedzie. Weronika została na chwilą przy chorej sama, Paulinka i pani Bouland wybiegły na dziedziniec. Na środku podwórza Lazar wyprzęgał konia i klął na czem świat stoi, lecz gdy się dowiedział, że żona jego żyje, reakcja była tak gwałtowna, iż uspokoił się w jednej chwili. Już doktór Cazenove wstępował na schody przedsionka, zadając pani Bouland pośpiesznie pytania co do stanu chorej i przebiegu choroby.
— Wejście pańskie parne doktorze, przeraziłoby ją — rzekła Paulinka — pozwól pan, że ją uprzedzą...
— Dobrze, ale prędko — odrzekł.
Paulinka weszła, Cazenove i pani Bouland za drzwiami zostali.
— Moje kochanie — rzekła Paulinka — wyobraź sobie że doktór po wczorajszej wizycie domyślał sią, a raczej obawiał się czegoś i, wracając do domu od chorego, wstąpił do nas... Powinnabyś go przyjąć... może on znajdzie jaką radą... Dobrze?...
Ludwika zdawała się nie słyszeć, po chwili jednak odrzekła:
— Jak się wam podobał Czego się mnie pytacie? Ja już nie żyją!... już nie istnieją...
Doktór wszedł. Pani Bouland wyprawiła Lazara i Paulinką na dół, obiecując dawać im znać o stanie chorej i zawołać ich, gdyby potrzeba było ich pomocy. Wyszli w milczeniu. Na dole w sali jadalnej — Chanteau przy stole jeszcze zastawionym, zdrzemnął się właśnie. Sen zmorzyć go musiał w chwili, gdy kończył powolnie, dla rozerwania myśli, jedzoną kolacje, gdyż widelec oparty był jeszcze o talerz, na którym leżała resztka cielęciny. Wchodząc, Paulinka musiała poprawić lampą, która kopciła, roznosząc przykry swąd dokoła.
— Nie budźmy go — rzekła pocichu. — Niech lepiej nie wie.
Pocichutku usiadła na krześle. Lazar stał oparty o krzesło, nieruchomie. Zaczęło się oczekiwanie straszne, okropne, nie mówili do siebie ani słowa, nawet spojrzeć na siebie nie śmieli i odwracali głowy, gdy się przypadkiem oczy ich spotkały. Z góry nie dochodził uszu ich żaden szmer, jęki powoli słabnąc, ucichły zupełnie; natężając słuch, słyszeli tylko pulsacje krwi w własnych tyłach. Ta wielka cisza, ta cisza śmiertelna, która szczególniej przedłużając się, przerażała ich niewymownie. Byliby woleli krzyki, jęki, walkę żywą tam nad głowami swemi. — Minuty ubiegały i dom cały zdawał się coraz bardziej pogrążać w tę ciszę i w tę nicość. Nareszcie drzwi się otworzyły i wszedł doktór.
— No i cóż? — zapytał Lazar, który nareszcie usiadł na krześle naprzeciw Paulinki.
Nowiny jakie przynosił doktór Cazenove nie były dobre. Wistocie i doktór sam praktyki w tym kierunku nie miał wielkiej, bo i jakąż mógł mieć doktór marynarki, tyle lat na pokładzie okrętu przeżywszy. Dopiero tu w Arromanches miał kilka wypadków, lecz wobec takiego niebezpieczeństwa drżał cały, niepewny rąk swych, które już nie posiadały siły i energji młodości.
— Muszę wam powiedzieć wszystko — rzekł. — Jest źle! I matka i dziecię w niebezpieczeństwie... Ale może jeszcze będzie można uratować jedno lub drugie.
Lazar i Paulinka zerwali się z krzeseł jednym dreszczem wspólnym przejęci. Chanteau obudzony rozmową, otworzył zaspane oczy i słuchał z przerażeniem tego, co tuż obok mówiono.
— Kogoż mam się starać uratować? — pytał doktór równie blady i drżący jak ci, którym to pytanie zadawał dziecko czy matkę!?
— Jakto, kogo?... — wykrzyknął Lazar. — Czyż ja Wiem!? czyż ja mogę wybierać?...
Łzy go dławiły. Paulinka blada jak ściana, stała niema wobec tego strasznego pytania.
Łkania nie dozwalały Lazarowi odpowiedzieć. W ręku trzymaną chustkę miął konwulsyjnie, w bezskutecznym wysiłku odnalezienia chwili rozsądku w tym chaosie, Chanteau oszołomiony patrzył tylko przed siebie. Paulinka nareszcie odezwała się.
— Panie doktorze!... przez litość... pocoś pan zeszedł!? Czego pan chcesz od nas i czego nas męczysz, kiedy sam jeden tylko wiedzieć możesz co robić należy!...
W tej chwili wpadła pani Bouland, donosząc, że sytuacja pogarsza się.
— Słuchaj! — wykrzyknął doktór, całując Lazara — będę się starał uratować oboje!... A jeśli śmierci nie zdołam zażegnać, cierpieć będą więcej niż ty... gdyż będzie mi się zdawało, że to z mojej winy...
Szybko wyszedł, wołając ich ze sobą.
— Wolę was czuć przy sobie!
Od drzwi jeszcze stary Chanteau odwołał syna.
— Chodź, niech cię na tę ciężką chwilę ucałuję! — rzekł. — Ah! biedna Ludwinia!
I znowu pozostał sam w pokoju. Lampa kopciła, on przymknął oczy, nie mogąc patrzeć na tę półjasność niewyraźną i sen go znowu ogarniać zaczął. Walczył z nim przez kilka minut, przenosząc oczy z talerzy na stół, ze stołu, na bezładnie rozstawione krzesła, na których jeszcze wisiały serwety, ale powietrze było zbyt ciężkie, cisza zbyt przygnębiająca. Uległ w walce tej nakoniec, powieki się skleiły, wargi do regularnego, cichego, ułożyły tchnienia i zasnął wśród tego nieładu tragicznego, przed stołem zastawionym od wczoraj.

X.

— Nareszcie! — wykrzyknął Cazenove. — Ten przynajmniej będzie się mógł pochwalić, że przyszedł na świat niewesoło!
Wzruszenie i niepokój o matkę były tak wielkie, iż dotąd nikt się dzieckiem nie zajmował.
— Chłopczyka dał Pan Bóg, proszę pana — rzekła pani Bouland do Lazara.
Lazar głową oparty o mur, plecami do pokoju odwrócony, wybuchnął głośnym płaczem. Rozpacz głęboka 3go ogarniała, na myśl, że lepiejby było wszystkim pomrzeć, niż żyć dalej po takich cierpieniach. To rodzące się dziecię, budziło w nim smutek iście śmiertelny.
Paulinka pochyliła się ku Ludwice i pocałunek jeszcze jeden złożyła na jej czole.
— Chodź, pocałuj ją — rzekła do swego kuzyna.
Zbliżył się, pochylił się nad nią, lecz za dotknięciem ustami jej twarzy zimnym potem oblanej, nowy dreszcz go przejął. Żona jego leżała bez tchu, z oczyma zamkniętemi. I znów, stanąwszy u stóp łóżka, z głową o ścianę opartą, płakać zaczął, chustką tłumiąc łkania.
— Zdaje mi się, że chłopak nie żyje — szepnął doktór. — Dalej! róbmy prędzej co do nas należy!...
— Bicia małego serduszka dopatrzeć się nie można. Możnaby spróbować nacierań i wdychania powietrza, ale... zdaje mi się, że byłaby to strata czasu... A przytem o matce jeszcze ciągle myśleć trzeba przedewszystkiem.
Paulinka słuchała.
— Dajcie go mnie — rzekła. — Spróbuję. A jeśli on nie odetchnie, to już chyba i we mnie tchu nie stanie!
I wyniosła go do sąsiedniego pokoju, zabierając ze sobą ogrzaną bieliznę i butelkę ze spirytusem.
Ludwika leżała bez ruchu biała, jakby woskowa, osłonięta kołdrami, które ją nierozgrzewały.
— Siedź pani tu przy niej! — rzekł do pani Bouland doktór, który pulsu Ludwiki z pod palca nie puszczał — i ja jej też nie opuszczę ani na chwilę dopóty, dopóki się w zupełności nie upewnię!...
Po drugiej stronie korytarza, w dawnym pokoju pani Chanteau, Paulinka walczyła przeciw uduszeniu się dla braku tchnienia małej nędznej istoty, którą tu przyniosła. Położyła ona dziecinę na fotelu przed ogniem, palącym się na kominku; przyklękła i maczając w spirytusie pieluszki, rozcierała je niemi bez chwili odpoczynku, z wiarą upartą, nie czując nawet kurczów, które ją w ramieniu chwytały. Dziecina była tak szczupła, w ciałko uboga, tak delikatna, że jedyną myślą Paulinki było, aby jej nie dobić, rozcierając zbyt mocno. Toteż ruch jej ręki tam i napowrót był łagodny jak pieszczota, delikatny jak muśnięcie skrzydłem ptaka. Obracała chłopaczka na wszystkie strony i nacierała bezustannie, chcąc powołać do życia wszystkie jego członki. Nic to jednak nie pomagało. Jeśli nacieranie rozgrzewało to biedne ciałko, to jednak piersi były zapadłe, tchnienie nie podnosiło ich jeszcze. Przeciwnie zdawało jej się, że sinieje jeszcze więcej.
Wtedy bez wstrętu zaczęła wdychać powietrze w jego usteczka nieruchome bezwładne, powoli, długo, miarkując oddech swój do miary malutkich tych płuc dziecka, w które powietrze to wejść miało. Gdy sama się już dusiła, odpoczywała parę sekund i zaczynała na nowo. Krew uderzała do głowy, w uszach jej szumiało, kręcić jej się w oczach i głowie zaczynało. jednak nie przestawała. Dawała tak tchnienie swoje własne przez pół godziny i żaden najmniejszy symptom nie zdradzał jeszcze choćby najmniejszego starań tych rezultatu. Bardzo delikatnie próbowała poruszyć żebra, naciskając je swojemi palcami, wszystko nadaremnie. Inna byłaby dawno opuściła ręce i zaniechała tego istotnego wskrzeszania, ale ona z rozpaczą jak matka, z uporem szalonym, chciała, żeby to dziecko żyło. Nakoniec poczuła, iż małe ciałko ożywia się, usteczka dzieciny pod jej ustami zadrżały.
Od blizko godziny, niepokój tej ze śmiercią wojny trzymał ją samą jedną w pokoju tym. Zapomniała o wszystkiem. Ten słaby znak istnienia, to tak krótkie poczucie ruchu ustami, dodało jej odwagi. Zaczęła na nowo rozcierania i co chwila znów tchnienie własne w niego przelewała, wyczerpując się w litości bezgranicznej. Była to jakby potrzeba wzrastająca z każdą chwilą, zwyciężenia śmierci, wywołania, stworzenia życia. Przez chwilę obawiała się, czy się nie pomyliła, gdyż usta jej dotykały ciągle tylko ciałka bez ruchu. Powoli powietrze wchodziło, czuła, że jest od niej odbierane i jej oddawane. Pod piersią czuła regulujące się bicie maleńkiego serduszka. I wargi jej nie odchylały się już od tych dziecięcych usteczek, dzieliła życie, żyła razem z tą drobną istotką i w tym cudzie wskrzeszenia jednem tchnieniem żyli, tchnieniem długiem, przeciągiem, jakby mu z siebie część duszy oddawała. Radość, że go przywołała do życia, że go ocaliła, opanowała ją całą, życie to nowe upajało ją. Gdy nareszcie dziecina ta krzyczeć, a raczej piszczeć i skomleć zaczęła, Paulinka padła na ziemię przed fotelem, wzruszona do głębin serca swego.
Wielki ogień rozłożony na kominku, wysoko buchał płomieniami i żywem światłem napełniał pokój. Paulinka siedziała na ziemi przed dzieckiem, któremu się dotąd przyjrzeć nie miała czasu. Teraz dopiero spostrzegła, jak było szczupłe, nędzne, jakie biedne, zaledwie ukształtowane. Jeszcze raz powstała burza w jej sercu i umyśle. — Zdrowie jej i siła życia w niej tkwiąca, oburzały się na delikatność i słabość tych członeczków malutkich syna, którego Ludwika daje Lazarowi. Spojrzała na siebie. Gdyby ona była matką dzieci jego — nie takie by one były. Widziała wyraźnie przed oczyma tego tęgiego silnego chłopaka, jakiegoby ona na świat wydała! A jednak to nigdy nie nastąpi i nie nastąpi z własnej jej winy i woli...
Biedactwo małe skomlało już teraz ciągle. Zlękła się, aby chłopczyna nie spadł z fotelu, litość zwyciężała w niej inne uczucia. Ona podtrzyma te słabiznę, dopomoże mu żyć, jak dopomagała mu urodzić się i oczy na światło dnia otworzyć. Zapominając o sobie, znowu zajęła się dzieckiem, nie szczędząc mu swoich pieszczot i troskliwości. Wzięła go na kolana i zapłakała łzami, w których mieszały się: żal nad swojem życiem bezowocnem i litość nad niedolą wszystkich żyjących.
Pani Bouland, zawiadomiona, przybiegła zająć się dzieckiem. Wykąpały je, owinęły w ciepłe prześcieradło, ubrały i położyły na łóżku w tym samym pokoju stojącem, zanim przygotowaną zostanie kolebka. Pani Bouland najprzód mocno zdziwiona, widząc chłopczyka żywym, obejrzała go troskliwie i zaopinjowała, że bardzo trudno będzie go wychować, tak jest słaby i wątły. Zresztą spieszyła ona do łoża chorej Ludwiki, która jeszcze w wielkiem pozostawała niebezpieczeństwie.
Gdy Paulinka znów pozostawiona sarna, zasiadała przy dziecku — wszedł Lazar, również o cudzie zawiadomiony.
— Chodź go zobaczyć — rzekła, mocno wzruszona.
Zbliżył się, lecz drżał cały i nie mógł powstrzymać się od jakiegoś wyrzutu.
— Boże! położyłaś go na tem łóżku.
Już na progu dreszcz go przejął. Pokój ten opuszczony, był jakby żałobą przejęty. Wchodzono tu rzadko bardzo i dziwnem mu się zdawało, że widzi w nim to żywe światło, czuje to ciepło wesołe. Sprzęty jednak stały na tych samych miejscach, zegar wskazywał ciągle godzinę siódmą minut trzydzieści siedem, nikt tu się niczego nie dotknął od chwili, gdy jego matka umarła. I właśnie na tem samem łóżku, na którem ona ostatnie oddała tchnienie, widział teraz dziecię swoje maleńkie, ginące w ogromie prześcieradeł.
— Przykrość ci to sprawia? — zapytała Paulinka ze zdziwieniem.
Skinieniem głowy zaprzeczył, ale nie mógł mówić, wzruszenie głos mu tamowało. Nakoniec wyjąkał:
— Bo widzisz, myślałem o mamie... Ona odeszła i oto nowa istota, której koniec takiż sam będzie. Pocóż to na świat przychodzi.
Łkania przerwały mu mowę. Obawa i wstręt do życia wybuchały w nim na nowo po strasznem przejściu, którego był świadkiem. Przytłumić ich w sobie, ani zataić nie miał siły.
Gdy dotknął ustami pomarszczonego czoła dziecka, cofnął się szybko, gdyż zdawało mu się, że pod wargami jego miękka główka się ugina. Wobec tej istotki tak wątłej i tak słabej, jakiś wyrzut sobie czynił.
— Bądź spokojny — rzekła Paulinka, jakby dla uspokojenia go — zrobimy z niego tęgiego zucha... nic nie szkodzi, że teraz jest taki maleńki.
Patrzył na nią i w tym przewrocie, jaki się w jego sercu i umyśle odbywał, spowiedź zupełna wybiegła mu na usta.
— I znowuż tobie zawdzięczać mamy jego życie... Więc zawsze i wiecznie będę twoim dłużnikiem...
— Mnie? — odpowiedziała. — Ja zrobiłam tylko... Gestem nakazał jej milczenie.
— Czyż mnie sądzisz na tyle złym, żebym nawet nie rozumiał tego, żem ci winien wszystko?... Od chwili wejścia twego do tego domu, ciągle tylko ty ofiarą byłaś. — Nie chcę już mówić o pieniądzach, które ci wzięto, ale kochałaś mnie jeszcze wtedy, gdyś mi Ludwikę dawała... Teraz ja wiem o tem... Gdybyś ty domyślić się mogła, jak dalece ja się wstydzę gdy się na ciebie patrzę, gdy sobie przypomnę!... Tybyś nam była krew z żył swoich oddała, tyś była dobra i wesoła, nawet w dniach, w których ci serce raniłem. Ach taki tyś miała rację, niema jak dobroć i wesołość, reszta to wszystko prosta zmora.
Chciała mu przerwać, ale głośniej jeszcze mówić zaczął:
— Czyż to nie głupstwo te przeczucia, te fanfaronady, cała ta masa czarna, którą tarłem i przerabiałem przez obawę i przez próżność! Ja to uczyniłem złem życie nasze, twoje i moje i całej rodziny... Tak, ty jedna miałaś rację, ty jedna byłaś rozsądna. Istnienie staje się tak łatwem, gdy dom cały jest wesoły i gdy w tym domu żyje się jedni dla drugich!... Jeśli świat ma zginąć z nędzy, niechże przynajmniej ginie wesoło i niech sam nad sobą litość czuje.
Gwałtowność, z jaką to zdanie wygłaszał, wywołała uśmiech na jej usta; chwyciła go za ręce:
— E, co tam, uspokój się lepiej... Kiedy teraz uznajesz, że mam rację, to znaczy, żeś się poprawił i, że dalej wszystko pójdzie dobrze.
— Tak, poprawiłem się, dobrze ci mówić! Krzyczę w tej chwili, bo przychodzą takie godziny, w których się prawda przez głazy przebija, ale jutro zapadnę znowu w mój stan chorobliwy. Czyż to się można zmienić!?... Nie, wszystko nie pójdzie dalej dobrze, przeciwnie, wszystko będzie szło coraz gorzej... Ty to wiesz tak dobrze jak ja. Nic mnie tak nie rozwściekla, jak moja własna głupota.
Ona przyciągnęła go do siebie i rzekła z powagą sobie właściwą:
— Nie, nie jesteś ani głupi, ani zły, ale jesteś nieszczęśliwy. Pocałuj mnie, Lazarze.
Zamienili pocałunek wobec tego nowego człowieka, który zdawał się drzemać, i był to prawdziwie pocałunek braterski, w którym nie było nic z tej namiętności, jaka ich wczoraj jeszcze paliła.
Rozpoczynał się brzask, brzask szarawy, nadzwyczaj słodki i łagodny. Cazenove przyszedł zobaczyć dziecko i dziwił się znalazłszy je w tak dobrym stanie. Radził żeby je przenieść napowrót do pokoju naprzeciwko, gdyż jak mu się zdawało, można już było ręczyć za życie Ludwiki. Gdy malca pokazano matce, uśmiechnęła się tylko słabo, potem zamknęła oczy i ogarnął ją sen głęboki. Uchylono okno, aby odświeżyć powietrze w pokoju i rozkoszna świeżość, jakby tchnienie życia weszła od morza. Wszyscy wysunęli się po cichu na palcach, pozostawiając tylko panią Bouland.
Doktór jednak odjechał dopiero około godziny ósmej. Był bardzo głodny, Lazar i Paulinka także upadali z czczości i Weronika musiała im ugotować kawy ze śmietanką i usmażyć omlet. Na dole zastali starego Chanteau, zapomnianego przez wszystkich, śpiącego głęboko w swoim fotelu. Nic się tu z miejsca nie ruszyło, swąd tylko panował straszny od lampy, która ciągle kopciła. Paulinka zauważyła, śmiejąc się, że nakryty stół przyda się do śniadania i będzie mniej roboty. Zmiotła okruchy i przyprowadziła wszystko po trosze do porządku. Potem, gdy na kawę długo czekać przyszło, wzięli się do zimnej cielęciny, żartując sobie z przerwanego wczoraj obiadu. Teraz, gdy niebezpieczeństwo minęło, weseli byli jak dzieci.
— Możecie mi wierzyć, albo nie wierzyć — mówił Chanteau rozradowany... ale doprawdy spałem nie śpiący... Wściekły byłem, że nikt nie schodzi dać mi znać, co się tam dzieje, a jednak niepokój wcale mnie nie dręczył...
Radość jego zdwoiła się jeszcze, gdy we drzwiach ujrzał księdza Horteur, który mszę odprawiwszy, przybył. Stary żartował sobie z księdza wesoło.
— Czy się to tak robi, księże proboszczu... Pięknie tak zostawić ludzi samym sobie, obiecywać, nie dotrzymywać... Więc to dzieci tak się ksiądz proboszcz boi.
Jasne słońce złociło piasek podwórza, gdy nareszcie doktór Cazenowe żegnał się z niemi. Lazar i Paulinka odprowadzali go do powoziku, u stopni już zapytał jej po cichu:
— No jakże, odjeżdżasz dzisiaj?
Przez krótką chwilę milczała, wielkie myślące jej oczy podniosły się i zdawały się patrzeć w dal, w przyszłość.
— Nie — odpowiedziała — muszę jeszcze poczekać.




XI.

Po wielce dżdżystym i nader nieprzyjemnym maju, nastąpiły pierwsze dni czerwca bardzo gorące. Wiatr zachodni wiał od trzech tygodni, burze niszczyły wybrzeża, wyrywały odłamki skał, pochłonęły łodzie, pozabijały ludzi, a teraz to wielkie niebo błękitne, ta atlasowa wód powierzchnia, te dni ciepłe i jasne, pełne były niewypowiedzianej słodyczy i spokoju.
W takie przepyszne popołudnie, Paulinka zdecydowała się wytoczyć na taras fotel starego Chanteau i położyć przy nim na czerwonej kołdrze wełnianej małego Pawełka, już ośmnaście miesięcy mającego. Była ona jego matką chrzestną i psuła go tak jak starego.
— Nie będzie ci słońce przeszkadzało, wuju?
— Cóż też mówisz, takem go dawno nie widział... — A Pawełkowi dasz tak zasnąć tutaj na ziemi?
— Tak, tak, niech śpi, będzie mu zdrowo na powietrzu...
Przyklękła na jednym rogu kołdry i patrzyła na dziecko ubrane w białą sukienkę, z pod której wyglądały nagie nóżki i ręce. Oczki miał chłopczyk zamknięte i ku niebu zwróconą swą drobną twarzyczkę, różową i nieruchomą.
— Prawda, usnął odrazu — szepnęła. — Zmęczył się tą zabawą... A uważaj, wujaszku, żeby go zwierzęta nie niepokoiły.
I pogroziła palcem Minuszce, siedzącej na oknie sali jadalnej i myjącej się zawzięcie. W piasku na uboczu, Lulu wyciągnięty jak długi, otwierał od czasu do czasu to jedno oko, to drugie, ciągle nieufny, ciągle gotów warczeć...
Gdy Paulinka się podnosiła, Chanteau jęknął głucho.
— Co, znowu boli?
— O tak, boli, znowu boli!... Czyli lepiej powiedziawszy, ciągle boli... Jęknąłem, nieprawdaż?... A to dziwne, już nawet sam nie wiem, że jęczę...
Stał się on przedmiotem ogólnej litości. Powoli podagra chroniczna nagromadziła w stawach wapień, nabrzmienia ogromne się potworzyły, przecinając skórę białawemi naroślami. Nogi, których nie widziano, zagłębione w ogromne buty wełniane, wydawały się, jakby łapy jakiegoś ptaka przedpotowego. Ale ręce grozę swej nieforemności okazywały wszystkim, przy każdym stawie błyszczał duży czerwony guz, palce rozszerzone nabrzmieniami temi, które je od siebie odrzucały u obydwu rąk, a szczególniej u lewej, która wyglądała jakby wywróconą i którą jedna narośl przy pięści wielkości kurzego jaja, czyniła wstrętną. Przy łokciu, z tej samej strony, jeszcze większy zbiór tych materji doprowadził do wrzodu. Była to już teraz ankylosa zupełna, ani nogi, ani ręce służyć już nie mogły, kilka stawów, które jeszcze w połowie działały, trzeszczały przy każdem poruszeniu, jak gdyby kto wstrząsał workiem gałek kościanych. W przeciągu długiego czasu ciało jego całe nagięło się do podstawy, w jakiej ciągle zostawał, aby łatwiej znosić cierpienie, pochylony naprzód z silnem pochyleniem w prawą stronę, tak dalece, że ułożył się zupełnie do fotelu i że zostawał tak wykręcony i złożony na dwoje, gdy go kładziono na łóżku. Ból nie opuszczał go wcale, nabrzmienia ukazywały się za każdą zmianą atmosfery, za naparstkiem wina wypitym, za każdym kawałkiem mięsa zjedzonym ponad przepisaną dozę pokarmu.
— A może-byś wypił szklankę mleka — zapytała go Paulinka — toby cię orzeźwiło trochę?
— A taki co mi tam gadasz!? — mleka! — odparł pomiędzy dwoma jękami. Także świetny wynalazek to wasze mleko i mleczna kuracja! Mnie się zdaje, że mnie właśnie mlekiem dobili... Nie, nie, lepiej już nic, to mi najlepiej pomaga.
Prosił ją jednak, aby przesunęła mu nogę lewą, której sam poruszyć nie mógł.
— Szelma pali mnie dziś!... Połóż ją trochę dalej, posuń trochę! Tak, dobrze, dziękuję... Jaki piękny dzień! Ach Boże, mój Boże!
Z oczyma wlepionemi w horyzont, jęczał dalej, sam nie wiedząc o tem. Jęk jego był teraz niejako oddechem jego. Ubrany w gruby kaftan niebieski, którego obszerność topiła w sobie członki jego, podobne do korzeni drzewa, opuścił na kolana nieforemne ręce swoje i leżał tak, a raczej siedział na słońcu. I morze go zajmowało, ta nieskończoność błękitów, po której przesuwały się żagle białe, ta przestrzeń bezgraniczna, otwarta przed tym, który nie był już w stanie postawić jednej nogi przed drugą...
Paulinka, którą gołe nóżki małego Pawełka niepokoiły, przyklękła na nowo, aby je zasłonić rogiem kołdry. Przez trzy miesiące, co poniedziałek każdego tygodnia, już wyjeżdżać miała. Ale słabe rączki dziecka, zatrzymywały ją z potęgą niezwyciężoną. Pierwszego miesiąca, co rano, obawiano się, że dziecko nie dożyje do wieczora. Ona sama, rozpoczynała codzień, co minutę, cud wskrzeszania go, gdyż matka leżała jeszcze w łóżku, a mamka, którą trzeba było wziąć, dawała mleko swoje tylko poprostu, z spokojem i prostotą powolnej krówki młodej. Były tu starania ciągłe, temperatura ściśle utrzymywana, egzystencja z godziny na godzinę podtrzymywana, z prawdziwym uporem kury wysiadującej kurczęta. Po pierwszym miesiącu, na szczęście, przyszedł jakoś do sił i rozwinął się stopniowo, ale był ciągle jeszcze dzieckiem wątłem. Nie opuszczała go ani na chwilę, szczególniej od odstawienia go, przyczem bardzo cierpiał.
— Tak przynajmniej — rzekła — nie będzie mu zimno... Patrz-no wuju, jak mu ślicznie w tem czerwonem! Odbłysk światła robi go zupełnie różowym...
Chanteau powoli z trudem odwrócił głowę, jedyną część ciała, którą poruszał swobodniej. Szepnął:
— Nie całuj go, bo go obudzisz!... Dajże mu pokój, temu cherubinkowi. Widzisz no ty, tam daleko... patrz, ten parowiec, to idzie z Hawru!... Jakto szybko pędzi!...
Paulinka musiała przyglądać się parowcowi, chcąc mu zrobić przyjemność. Był to punkt czarny, na nieskończonej przestrzeni wód. Drobna, jakby kreska czarna dymu, tworzyła plamkę na horyzoncie. Stała tak przez chwilę bez ruchu, przed tem morzem spokojnem, pod czystą kopułą niebios — szczęśliwa z tego dnia pięknego.
— Z tem wszystkiem, moja potrawka się przypali — rzekła, biegnąc do kuchni.
Ale gdy już miała wejść do domu, z okna pierwszego piętra dał się słyszeć głos:
— Paulinko!
Była to Ludwika, która wołała oparta o okno dawnego pokoju pani Chanteau, obecnie zajmowanego przez młode małżeństwo. W połowie uczesana, odziana białym kaftanikiem, mówiła dalej głosem cierpkim.
— Jeżeli tam jest Lazar, powiedz mu żeby przyszedł na górę.
— Nie, jeszcze nie wrócił.
Rozgniewała się na dobre.
— Wiedziałam, że się dopiero na wieczór zjawi, jeżeli jeszcze raczy przyjechać! Wczoraj nie nocował w domu, mimo obietnicy formalnej... A! piękny mi mąż! Jak się wyrwie do Caen, to go stamtąd ściągnąć niepodobna.
— Tak mało ma rozrywki w domu! — odpowiedziała łagodnie Paulinka. — A zresztą! ów interes nawozowy zajął mu pewno dużo czasu... Zapewne czeka na doktora i przyjedzie jego powozikiem.
Od czasu jak mieszkali w Bonneville, Lazar i Ludwika żyli w bezustannych nieporozumieniach. Nie były to kłótnie doniosłe, ale kwasy, niesnaski ciągle się odnawiające, życie nędznie ubiegające i bezmyślnie puste dwóch istot, które się z sobą w niczem nie godziły. Ona po trudnej i długiej słabości, wlokła egzystencję próżną, mając wstręt do zajęć gospodarskich i zabijając czas czytaniem i ubieraniem się, co trwało do obiadu. On, poddając się znów chorobie swej — nudzie nieskończonej — nie otwierał nawet książki i spędzał godziny całe, siedząc zapatrzony w morze i rzadko tylko próbując wydrzeć się do Caen, skąd wracał jeszcze więcej znużony. Paulinka, której przypadło prowadzenie domu, stała im się niezbędną, gdyż godziła ich trzy razy na dzień.
— Może byś się ubrać zechciała prędzej? — zaczęła znowu. — Proboszcz zapewne niedługo przybędzie, posiedziałabyś z nim i z wujem... Ja jestem tak zajęta! Ale Ludwika nie przestawała gniewać się jeszcze.
— Czy to podobna! — tak długo być poza domem. Ojciec pisał do mnie jeszcze wczoraj... reszta naszego majątku w tem zginie.
W istocie, Lazar dał się już oszukać w dwu nieszczęśliwych interesach, tak, że Paulinka niespokojna o dziecko — jako matka chrzestna, oddała mu dwie trzecie części reszty swojego majątku, przyjmując na siebie opłacanie polisy ubezpieczeń, która chłopcu zapewniła sto tysięcy franków, w dniu dojścia do pełnoletności. Jej samej zostało już tylko pięćset franków renty, a jedynem jej zmartwieniem było, że musiała zmniejszyć jałmużny swoje.
— Śliczna spekulacja te nawozy! — wołała dalej Ludwika. — Ojciec go tam pewno odwiódł od tego, a jeśli go niema jeszcze, to dlatego, że się tam bawi... O! kpię ja sobie z tego, niech sobie tam lata, z kim chce!
— Kiedy tak, to czego się gniewasz!? — odparła Paulinka. — Daj pokój, biedny chłopiec, nie myśli nawet o niczem złem... Zejdziesz? nieprawdaż? Patrz oto, jaką mam biedę, ta Weronika zniknęła gdzieś i zostawiła mi całą kuchnię na głowie i to jeszcze w sobotę!
Było to coś niewytłumaczonego, co trapiło dom od dwu już godzin. Służąca obrała jarzyny do potrawki, oskubała i oczyściła kaczkę i przygotowała nawet mięso na osobnym talerzu, potem nagle jakby się w ziemię zapadła, nikt jej więcej nie widział. Paulinka zdecydowała się nareszcie sama wstawić potrawkę, nie mogąc się jej doczekać.
— Więc jeszcze nie wróciła? — zapytała Ludwika, zapominając na chwilę o swoim gniewie.
— Nie! — odpowiedziała młoda dziewczyna. — Wiesz ty, co ja przypuszczam teraz? Zapłaciła za kaczkę dwa franki jakiejś kobiecie przechodzącej, a ja jej powiedziałam, że widziałam tłuściejsze kaczki na rynku w Verchemont, które sprzedawano po półtora franka. Zaraz się mocno zasępiła i zaczęła na mnie swemi złemi oczami spoglądać z boku. Założyłabym się, że poleciała do Verchemont przekonać się, czy ja nie kłamię!
Śmiała się, lecz w śmiechu jej dźwięczał smutek, gdyż oddawna cierpiała mocno wskutek gwałtowności i jakiejś nienawiści niewytłumaczonej, jaką jej Weronika okazywała. Jakaś praca wsteczna, w myśli służącej odbywająca się od śmierci poni Chanteau, doprowadziła ją do tego samego względem panny usposobienia, z jakiem ją z samego początku przyjęła.
— Już ze dwa tygodnie nie można było z niej słowa wydobyć — rzekła Ludwika. — Wszystko jest prawdopodobnem i niema nic niemożliwego z takim charakterem.
Paulinka zrobiła gest, pobłażliwość wyrażać mający.
— Niech sobie tam biedna stara swoje manje zadowolni. Zawsze przecież wróci, a tym razem nie pomrzemy z głodu.
Ale dziecko na kołdrze obudziło się. Pobiegła znów do niego i pochyliła się.
— Co chcesz, moje złotko?... Co?
Matka ciągle z okna popatrzyła chwilkę, potem zniknęła w pokoju. Chanteau zamyślony odwrócił głowę dopiero w chwili, gdy Lulu zaczął warczeć i on to uprzedził siostrzenicę swoją:
— Paulinko, oto twoi goście!
Dwóch chłopców w łachmanach przybywało, byli to pierwsi z bandy żebraków, których przyjmowała co sobotę. Mały Pawełek zasnął zaraz na nowo, a Paulinka, wstając rzekła:
— A to mi w sam czas przychodzą!... Ani chwilki czasu nie maml... No, ale zostańcie, niech tam, usiądźcie sobie na ławce. A ty, wujeczku, jeśli ich więcej przyjdzie posadź ich obok tych dwóch, niech poczekają... Muszę koniecznie zajrzeć do potrawki, bo pójdzie na marne...
Prawdę powiedzieć trzeba, że nigdy jeszcze tak wielka nędza nie panowała w Bonneville, które w ostatnich czasach ciężkie przeszło koleje. Podczas burz majowych, trzy ostatnie chaty, zgniecione zostały o skały wybrzeża. Skończyło się, wielkie przypływy zniszczyły do szczętu wioskę, zmiotły ją nareszcie po szturmach wiekowych, które co rok pochłaniały kawałek tego cypla ziemi. Dokoła już nie było nic, tylko fale zwycięskie, które jeszcze opłukiwały ślady ruin. Rybacy wypędzeni z zakątka tego, w którym całe generacje z uporem pozostawały pod grozą bezustanną, zmuszeni byli posunąć się wyżej nieco w wąwóz i obozowali tam gromadnie. Bogatsi budować się zaczęli, inni chronili się pod skalami. Wszyscy razem tworzyli nowe Bonnevil!e, z którego potomków ich kiedyś znowu po wiekowej walce, morze wyruguje. Dla dokończenia dzieła zniszczenia, morze przedewszystkiem musiało uprzątnąć grobie i palisady. W dniu tym, gdy się to stało, wiatr dął od północy, kłęby potworne wody wpadały z takim strasznym łoskotem i siłą, że mury kościoła drżały. Lazar zawiadomiony o tem co się dzieje, nie chciał zejść. Pozostał na tarasie, patrząc zdała na przypływające fale. Rybacy pobiegli na brzeg, siłą i gwałtownością przy pływu podnieceni. Dumni byli z tego morza, jakby ze swej własności, chociaż go się bali.
— Jak to ryczy strasznie! Sprzątnie mu ono te cacka jednym zamachem!...
Istotnie, w przeciągu dwudziestu minut, wszystko zniknęło: groble, zapory, palisady, wszystko, śladu nawet nie zostało. A oni ryczeli razem z morzem, machali rękami i skakali z radości, upojeni wiatrem i wodą, zachwyceni grozą tego zniszczenia. Lazar pięścią groził im z daleka, ale oni nie widzieli, uciekać bowiem musieli przed morzem, którego teraz nic już nie powstrzymywało. Teraz w nowem Bonneville marli z głodu i jęczeli, narzekając na morze ladaco i polecając się miłosierdziu dobrej panienki.
— A ty tu co robisz? — wykrzyknęła Paulinka, spostrzegłszy wchodzącego na podwórze syna Hontelardów — wszakże zabroniłam ci przychodzić!?...
Był to już w obecnej chwili duży chłopak, mający lat blisko dwadzieścia. Z dziecka ongi smutnego i bojaźliwego, zrobił się teraz chłopak chytry i podstępny. Odpowiedział, spuszczając oczy:
— Litości, panienko dobra, nad nami! Teraz już ojciec umarł, jesteśmy tak biedni, tak nieszczęśliwi...
Hontelard, wypłynąwszy łodzią na morze pewnego wieczora burzliwego, nie wrócił więcej. Nie znaleziono nawet żadnych szczątków, ani ciała jego, ani ciała jego majtka, ani deseczki z jego łodzi. Ale Paulinka zmuszona ograniczać swoje jałmużny, zaprzysięgła sobie, że nie da nic synowi ani wdowie, dopóki takie jak dotąd prowadzić będą życie rozwiązłe. Od chwili zniknięcia ojca, macocha, owa dawna służąca, która malca biła niemiłosiernie, teraz gdy go już bić nie mogła, zbyt serdecznie pokochała pasierba. Całe Bonneville śmiało się z tego sprytnego urządzenia stosunków domowych.
— Ty wiesz dobrze, dlaczego ja ci zabraniam wstępu tu do mnie — rzekła Paulinka. — Jak zmienisz sposób postępowania, jak zaczniesz żyć inaczej, wtedy zobaczymy.
Głosem przeciągłym, powolnym, zaczął bronić swojej sprawy.
— Ja temu nie winien, panienko! To ona! Byłaby mnie biła, a może i zabiła... Przecież to nie matka moja, tylko macocha! Niech mi panienka da cokolwiek. Straciliśmy wszystko... Ja się tam z tego wygrzebię, ale ona, biedna, chora! O! to prawda, co ja mówię! przysięgam, nie kłamię!
Litością zdjęta dziewczyna, odesłała go do domu, dając mu bochenek chleba i kawał mięsa gotowanego. Obiecała nawet odwiedzić chorą i zanieść jej lekarstwa.
— Tak, tak, gadaj im tam o lekarstwie! — szepnął Chanteau. Spróbujno im wlać w gardło łyżeczkę lekarstwa! To bestyjstwo chce tylko mięsa!
Paulinka zwróciła się do małej Pronane, która miała cały policzek zraniony i jakby ze skóry odarty.
— Jakimże sposobem zrobiłaś to sobie?
— Upadłam i uderzyłam się o drzewo twarzą — proszę panienki.
— O drzewo!? To wygląda tak, jakbyś się uderzyła o kant jakiego stołu, lub innego mebla.
Teraz była to już prawie dorosła dziewczyna, o wystających kościach policzkowych. Oczy jej, jakby jakiej półwarjatki na wierzch wychodziły, na nogach utrzymać się nie mogła i chcąc stanąć wobec jałmużnę dającej, chyliła się na bok. Język plątał jej się w ustach.
— Aleś ty pijana! nieszczęśliwa! — wykrzyknęła Paulinka, patrząc jej bystro w oczy.
— O panienko! jak to można pomyśleć?
— Jesteś pijana! a upadłaś we własnej izbie! — No! przyznaj się!? Nie rozumiem, co za licho w was wszystkich siedzi. No usiądź, pójdę poszukać szarpi i arniki.
Opatrzyła ją, próbując rozmaitemi uwagami zawstydzić ją.
— A to pięknie! taka dziewczyna młoda, żeby się upijać wraz z ojcem i matką, z pijakami sławnemi, których kiedy zabije we śnie straszna ta wódka wasza — kalwados!
Dziewczyna słuchała niby, choć zamglone jej oczy zamykały się. Gdy opatrywanie się skończyło, rzekła:
— Ojciec się skarży na jakiś ból, możeby panienka była łaskawa dać mi dla niego trochę spirytusu kamforowego.
Paulinka i stary Chanteau nie mogli wstrzymać się od śmiechu.
— Nie! z tego już nic nie będzie! Wiem dobrze cobyś ty zrobiła ze spirytusem, który bym ci dała! Dam ci chleba, choć i to nie jestem pewna, czy go nie sprzedasz aby mieć za co kupić wódki!... Siedź... ciebie się odprowadzi.
Z kolei wstał Cuchę syn. Był on bosy i za całe ubranie miał stare jakieś spodnie i łachman koszuli, która nie okrywała ciała jego spalonego od słońca i pokaleczonego o gałęzie drzew i deski parkanów. Teraz, gdy matka jego zestarzała się i sama już wyżywić się nie mogła, on włóczył się po lesie i po drogach publicznych, dla wyłudzenia jakiejkolwiek jałmużny. Był to ostatni stopień nędzy 1 upadku moralnego, do jakiego istota ludzka zejść może. Paulinka patrzyła na niego ze wstydem, rumieniąc się, jakby się czuła winną jego zwierzęcości. Ale ile razy próbowała wyciągnąć go z tego błota, tyle razy uciekał z coraz większą nienawiścią do pracy i zależności.
— Kiedyś tu wrócił, — rzekła doń łagodnie — toś się pewno namyślił nad tem, com ci w zeszłą sobotę mówiła. Chcę widzieć jakieś resztki poczucia uczciwości w tych twoich odwiedzinach... To nie może być, żebyś nadal prowadził życie tak nikczemne, a ja nie jestem dosyć bogata, abym cię mogła utrzymać i żywić w lenistwie... Powiedz, że masz ochotę przyjąć to, com ci proponowała?
Od chwili, gdy sama zubożała — Paulinka starała się dopełnić braki w swoich jałmużnach, zwracając się do innych osób litościwych. Doktór Cazenove potrafił nareszcie pozyskać dla duchowej miejsce w szpitalu nieuleczalnych w Bayeux, a ona sama odłożyła sto franków na ubranie i wyprawę dla chłopca, dla którego miała obiecane miejsce przy pociągach towarowych na drodze Cherbourgskiej. Gdy mówiła, on spuścił głowę i słuchał z nieufnością.
— No, więc dobrze? nieprawdaż? — mówiła dalej, — odwieziesz matkę, a potem pojedziesz zająć posadę.
Ale gdy postąpiła ku niemu, szybko odskoczył. Z pod spuszczonego czoła jego, oczy ani na chwilę nie odwracały się od Paulinki. Zdawało mu się, że go chce wziąć za ręce.
— Cóż to ma znaczyć? — zapytała zdziwiona.
Odpowiedział po cichu, z miną dzikiego zwierza przelęknionego.
— Chce mnie panienka wziąć, żeby mnie zamknęli. Ja nie chcę!
Odtąd wszelkie perswazje były nadaremne. Pozwalał jej mówić, zdawał się uznawać racje, które mu dawała, ale gdy się tylko ruszyła, odbiegał ku drzwiom i ciągłym, upartym ruchem głowy odmawiał za matkę, odmawiał za siebie, wolał nie jeść, ale żyć swobodnie.
— Precz mi stąd zaraz — wykrzyknął nakoniec zniecierpliwiony stary. — Ty jesteś za dobra. Jakto można zajmować się takim łajdakiem.
Ręce Paulinki drżały, serce jej się ściskało na widok bezowocności miłosierdzia i miłości dla innych, które się rozbijały o opór tej nędzy własnowolnej. Z rozpaczliwą pobłażliwością skinęła ręką.
— Cóż robić wuju! Oni cierpią, muszą przecież jeść, aby żyć!
I przywołała znów chłopca, aby mu dać jak w inne soboty, bochenek chleba i dwa franki. Ale cofnął się jeszcze i rzekł:
— Niech to panienka położy na ziemi i odejdzie, ja podniosę! Musiała uczynić tak jak żądał. Przysuwał się ostrożnie, ciągle patrząc na nią nieufnie. Potem gdy pochwycił chleb i pieniądze, uciekł, ile mu sił starczyło.
— Dziki głupiec! — krzyczał Chanteau. — Taki na tem skończy, że której nocy przyjdzie tu i pozabija nas wszystkich... To zupełnie tak samo, jak ta córka zbrodniarza, co tam siedzi z brzega. Przysiągłbym, że to ona mi ukradła chustką fularową, tamtej soboty.
Mówił o małej Tourmal, której dziadek i ojciec siedzieli w więzieniu. Ona już tylko sama jedna siedziała na ławce, obok pijanej Pronanówny. Podniosła się, nie zdając się słyszeć nawet tego oskarżenia o kradzież i piszczeć zaraz poczęła.
— Litości, panienko! dobra panienko! Tylko już same jesteśmy w domu, matka i ja!... Żandarmi, panienko, przychodzą co wieczór i biją nas... Moje ciało to jedna rana! Matka jest umierająca!... O dobra panienko! potrzeba wszystkiego, i pieniędzy, i rosołu dobrego, i wina, bo zginiemy.
Chanteau przyprowadzony do wściekłości temi kłamstwami, nie mógł spokojnie usiedzieć na fotelu. Ale Paulinka zawsze była gotową oddać wszystko, aż do ostatniej koszuli.
— Już cicho bądź — rzekła. — Dostałabyś więcej gdybyś mniej mówiła! Siedź, zawinę ci co weźmiesz ze sobą...
Właśnie, gdy wracała z koszyczkiem, w który włożyła chleb, dwa litry wina, mięsa, nawet i inną żywność, na podwórze weszła jeszcze jedna z jej klijentek, Goninówna, prowadząc córeczkę swoją, już dwadzieścia miesięcy mającą. Matka szesnastoletnia, była tak wątła i szczupła, tak nieukształtowana jeszcze, że wydawało się, jakby starsza siostra prowadziła za rękę młodszą. Trudno jej było nieść dziecko, więc wlokła je za sobą, wiedząc, że panienka przepada za dziećmi i niczego im nie odmawia.
— O mój Boże! jakie to ogromne! jakie to już dorosłe — mówiła Paulinka — biorąc na rękę biedną dziecinę. — A zaledwie o sześć miesięcy tylko starsza od naszego Pawełka!
Mimowolnie zwróciła ze smutkiem oczy na malca, który spał spokojnie w kołdrę zawinięty. Jaka ona szczęśliwa, pomyślała sobie, ta matka taka młodziutka, matka przez wypadek tylko, że ma dziecię takie zdrowe i duże.
— Żeby panienka wiedziała, ile ona zjada — żaliła się dziewczyna. — A ja nie mam bielizny, żeby ją okryć. Teraz jak umarł biedny stary ojciec, matka i jej kochanek biją mnie! Wymyślają mi od ostatnich i powiadają, że za dużo ich kosztuję i że powinnam zarobić, kiedy się już na złą drogę puściłam!
W istocie starego kalekę znaleziono nieżywym któregoś ranka w pace od węgli, a ciało jego było tak pełne siniaków, że policja o mało co się w to nie wmieszała. Teraz wdowa i jej kochanek chcieliby się pozbyć tej dziewuchy, która część obiadu wspólnego zjadała i której się spadek po ojcu będzie należał.
— Biedne maleństwo! — rzekła Paulinka. — Odłożyłam tam na bok drobiazgi dla niej i właśnie robię jej pończoszki na drutach. Powinnaś ją tu przyprowadzać częściej, tu zawsze jest mleko, możnaby jej kaszkę na zupkę zgotować... Wstąpię ja tam przechodząc do waszej chaty i nastraszę matkę, kiedy ona tobie grozi...
Goninówna wzięła dziecko na rękę, podczas gdy panienka i dla niej koszyczek przygotowywała. Usiadła na ławce i trzymała małą na kolanach z niezgrabnością dziewczynki małej, lalką się bawiącej. W oczach jej malowało się ciągle jakby zdziwienie, skąd się to dziecko wzięło, i chociaż je sama karmiła, często gdy kołysała je w swych ramionach, o mało z rąk jej nie wypadało. Panienka bardzo się na nią gniewała, gdy raz, chcąc się bić z małą Pronanówną kamieniami, położyła dziecko swoje na skraju drogi, na kupie szabru.
Wtem ksiądz Horteur ukazał się na tarasie.
— Doktór z panem Lazarem nadjeżdżają — zapowiadał.
Zaraz też usłyszano turkot powoziku i podczas gdy Marcin, eks-majtek z drewnianą nogą, wyprzęgał konia, Cazenove wszedł na podwórze wołając:
— Sprowadzam wam waszego uciekiniera — podobno wczoraj w domu nie nocował. Przecież mu za to głowy nie utniecie!?
Za doktorem wszedł Lazar, z bladym na ustach uśmiechem. Starzał się szybko, ramiona mu się wyginały, na twarzy uwieczniły się w stałym wyrazie niepokoje i strachy jego wewnętrzne. Bezwątpienia, powie on przyczynę swego opóźnienia, gdy wtem okno pierwszego piętra dotąd uchylone, zamknęło się z trzaskiem.
— Ludwika jeszcze nieubrana — tłumaczyła Paulinka, — zejdzie za chwilkę.
Wszyscy spojrzeli na siebie wzajem. Ogólne zakłopotanie uwidoczniło się. Ten trzask okna zapowiadał kłótnię Lazar postąpił kilka kroków ku schodom, lecz wolał poczekać i zatrzymał się. Pocałował ojca i małego Pawełka, potem, chcąc ukryć swój niepokój, zniecierpliwił się na swoją kuzynkę i mruknął niechętnie:
— Pozbądź-że się prędzej tego robactwa. Wiesz, że nie cierpię spotykać tego przed sobą...
Mówił o trzech dziewczynach, siedzących na ławce. Paulinka spiesznie zawiązała przygotowany dla Goninówny pakunek.
— Teraz idźcie sobie — rzekła. — Wy obie odprowadźcie tę trzecią do domu, aby znowu nie upadła. A ty bądź ostrożna z twoim dzieciakiem... Nie zgub go gdzie po drodze...
Gdy już odchodziły, Lazarowi przyszła ochota zrewidować koszyczek małej Tourmal. Pokazało się, że zdążyła ona już schować doń starą maszynkę od kawy, porzuconą w kącie. Wypchnięto je za drzwi wszystkie trzy. Pijana zataczała się pomiędzy dwoma towarzyszkami.
— Co za naród! — krzyknął proboszcz, siadając obok starego Chanteau. — Bóg ich opuszcza widocznie. Od dnia pierwszej komunji, dzieci te kradną i piją i różne robią niegodziwości jak starzy. Przepowiedziałem im nieszczęścia które ich spotykają!
— Słuchaj, mój kochany, — zapytał ironicznie proboszcz, — kiedy odbudujesz sławne twoje tamy?
Lazar aż podskoczył ze złości. Wszelkie przypomnienia przegranej wojny z morzem, doprowadzały go do rozpaczy.
— Ja! — wykrzyknął. — Jabym wpuścił merze tu do domu i nie postawiłbym nawet w progu szczotki, żeby je zatrzymać! A nie! Do razu taka sztuka!... Raz byłem głupi, drugi raz się takich rzeczy nie robi! Jak sobie pomyślę, że w dniu, kiedy palisady morze strzaskało, widziałem ich skaczących z radości! Wiecie co? ja posądzam, że oni musieli popodpiłowywać belki; bo to niemożliwe, żeby tak same popękały!
Ratował w ten sposób swoją miłość własną jako inżynier-konstruktor. Potem, wyciągnąwszy pięść ku Bonneville — wykrzyknął:
— Niech pozdychają! Teraz ja będę skakał!
— Nie przedstawiaj się takim złym — rzekła Paulinka łagodnie. — Tylko biedacy nieszczęśliwi mają prawo być ziemi... Odbudowałbyś te palisady, gdyby o to chodziło... dlaczegóżby nie!...
Już uspokoił się, jakby wyczerpany tym wybuchem gniewu.
— O nie! — mruknął przez zęby — toby mnie zanadto męczyło... Ale ty masz rację, nie warto się gniewać... Czy ich morze potopi, czy nie potopi, a co mnie do tego!?
Znowu zapanowało milczenie. Chanteau zapadł znowu w swą nieruchomość schorowanego człowieka, na tyle tylko podniósł głowę, aby przyjąć pocałunek syna. Proboszcz siedział i kręcił młynka palcami rąk, doktór chodził założywszy w tył ręce. Wszyscy teraz przypatrywali się małemu Pawełkowi śpiącemu, którego Paulinka broniła nawet od pieszczot ojca, aby go tylko nie budzić! Od chwili ich przybycia prosiła wszystkich, aby nie mówili głośno, nie chodzili około kołderki, w którą dziecko było zawinięte. Nawet pogroziła szpicrutą psu, który warczał na konia odprowadzanego do stajni.
— Myślisz, że cię usłucha i umilknie — mówił Lazar z potrzeby mówienia. — Godzinę będzie szczekał, aż uszy popękają. Nigdy w życiu nie widziałem psa równie nieprzyjemnego. Jak się tylko kto ruszy, zaraz mu to przeszkadza i doprawdy, nawet człowiek nie wie, że ma swego psa, tak dalece żyje on sam dla siebie... Ten smutny okaz psiego rodu, tylko zwiększa żal mój po poczciwym Maćku!...
— Ile też lat ma Minuszka? — zapytał doktór. — Jak tylko zapamiętać mogę, widziałem ją w tym domu...
— Będzie miała już pewno szesnaście lat skończonych — odpowiedziała Paulinka — i mimo wieku swego, ma się doskonale.
Minuszka, która ciągle się myła, siedząc na framudze okna sali jadalnej, podniosła łeb do góry, gdy doktór wymówił jej nazwisko. Zatrzymała się na chwilę w swem zajęciu z łapką podniesioną do góry i brzuszkiem wystawionym na słońce, potem znów z całą delikatnością wylizywać się zaczęła.
— O! głucha jeszcze nie jest! — mówiła dalej młoda dziewczyna. — Zdaje mi się, że traci potrosze wzrok, co jej nie przeszkadza prowadzić się ciągle jaknajgorzej. Wyobraźcie sobie państwo, że niema tygodnia, jak jej siedmioro dzieci utopiono... A tych dzieci ma zawsze takie mnóstwo, że aż strach bierze pomyśleć... Gdyby się ich było nie utopiło, gdyby wszystkie żyły, zjadłyby chyba całą wioskę. I patrzcie państwo, znowu jej przez trzy dni nie było i wróciła dziś rano dopiero, a teraz się myje jak gdyby nigdy nic!
Istotnie, kotka niepoprawną była w swych wycieczkach, mimo podeszłej starości swojej.
— Przynajmniej to zwierzę trzyma się czysto — dodał ksiądz Horteur, patrząc na Minuszkę, starannie się języczkiem wylizującą. — O tych łajdaczkach i tego powiedzieć nie można.
Chanteau, z oczyma zwróconemi także na kotkę, wzdychał głośniej, w tej ciągłej skardze bolesnej, która się już bezwiedną stawała.
— Cierpisz dziś więcej? — zapytał doktór.
— Co? jak? dlaczego? — rzekł, jakby budząc się nagle. — Aha! to dlatego, że oddycham więcej trochę. Tak, cierpię więcej, bardzo cierpię dzisiaj. Myślałem, że mi słońce pomoże trochę, ale gdzieżtam, duszę się ciągle, wszystkie stawy mnie palą.
Cazenove zbliżył się, aby obejrzeć ręce jego. Wszyscy na widok tych nieforemnych już członków zadrżeli. Ksiądz znów zrobił uwagę prawie bezmyślną:
— Takiemi palcami musi być niewygodnie grać w warcaby... Jeszcze jedna rozrywka ubywa panu teraz.
— Bądź ostrożny z jedzeniem, — zalecał doktór: — Łokieć jest mocno rozpalony, owrzodzenie postępuje coraz bardziej!
— Cóż trzeba robić, aby być za rozsądnego uważanym? — jęknął rozpaczliwie Chanteau. — Mierzą mi wino, ważą mi mięso!... Czyż mam zaprzestać już jeść zupełnie?... Doprawdy... to żyć niewarto! Ależ jakże chcecie! To nie ręce, to jakieś maszyny!... Paulinka przecież, która mnie karmi, wie dobrze, że nie jem wcale za wiele.
Młoda dziewczyna uśmiechnęła się.
— Tak, tak, a wczoraj to co!? Nie jadłeś za dużo... To moja wina, nie umiem odmówić, gdy widzę, że cię łakomstwo twoje tak nieszczęśliwym czyni.
Wszyscy zaczęli żartować z niego i z libacji, jakie sobie sprawiał. Ale mimo udanej wesołości, głosy ich litością drżały wobec tych resztek człowieka, tej masy bez ruchu, w której tyle tylko było życia, ile cierpienia. On znów wrócił do zwykłej swej pozycji i siedział z głową pochyloną na prawo i rękami na kolana zawieszonemi.
— Naprzykład dziś — mówiła dalej Paulinka — mamy kaczkę pieczoną na rożnie...
Ale, przerywając sobie, zapytała:
— Ale, ale... nie widzieliście tam gdzie Weroniki przejeżdżającej przez Verchemont?
I opowiedziała o zniknięciu służącej. Ani Lazar, na doktór nie widzieli jej nigdzie. Dziwić się poczęto manjom starej sługi i żartowano sobie z niej.
— Zabawne będzie zobaczyć, jaką będzie miała minę, gdy wracając, zobaczy nas już przy stole siedzących.
— No, muszę was na chwilę opuścić, moi panowie, gdyż dziś jestem kucharką — rzekła wesoło Paulinka. — Gdybym podała potrawkę spaloną, lub kaczkę niedopieczoną, toby mi dopiero mój wuj z gustem służbę wymówił!
Ksiądz Horteur rozśmiał się głośno, a nawet i doktora ta uwaga rozśmieszyła, gdy wtem okno na pierwszem piętrze otworzyło się z hałasem. Ludwika nie ukazała się w niem, dał się słyszeć tylko głos jej suchy i cierpki.
— Lazarze, pójdź na górę! — wołała.
Lazar mocno rozgniewany, chciał już odmówić żądaniu wyrażonemu tonem tak mało przyjaznym — lecz Paulinka, chcąc uniknąć sceny przy obcych, niemą prośbą skłoniła go do pójścia na górę, sama zaś pozostała chwilę jeszcze na tarasie, dla zatarcia przykrego narażenia jakie wszystkich ogarnęło. Milczenie zapanowało wogóle, wszyscy patrzyli na morze z zakłopotaniem. Słońce ukośnie padające, powierzchnią wód zamieniało na złocony obrus olbrzymi, w którego zmarszczkach drobnych, błękit się przebijał. W dali, horyzont przechodził w odcień fijoletowy, piękny ton kończył się w pełni spokoju natury. Nieskończoność wody i nieskończoność nieba, nie były przysłonięte ani jednym żaglem, ani jedną chmurką.
— Cóż robić! — rzekła Paulinka z przymuszonym uśmiechem — nie nocował w domu, zasłużył na karą, nic dziwnego, że mu żona głową zmyje.
Na mówiącą patrzył doktór i uśmiechnął sią, a w uśmiechu tym i spojrzeniu, znalazła przypomnienie jego wybornego proroctwa, gdy ongi mówił jej, że nie świetny im robi podarek, dając ich sobie wzajem. Wstała i pospieszyła do kuchni, mówiąc:
— No! starajcie się panowie czem zająć, żebyście się nie nudzili... Pi ty, wuju, pamiętaj, zawołaj mnie gdyby się Pawełek obudził.
W kuchni zobaczyła co się dzieje z potrawką i przygotowała rożen do kaczki. Głosy Lazara i Ludwiki dochodziły jej przez sufit coraz głośniejsze i doprowadzały ją do rozpaczy, sądziła bowiem, że i z tarasu słychać je było. Z niecierpliwości hałasowała rondlami i talerzami. Bo i pocóż to dawać ludziom widowisko swego niezgodnego pożycia i kłócić się tak gwałtownie, krzyczeć jak głusi!? Iść jednak do nich nie chciała, najprzód obiad gotować musiała, powtóre, przykro jej było stawać tak między niemi, aż w ich własnej sypialni. Zwykle godziła ich na dole, w godzinach wspólnego całemu domowi życia. — Na chwilą wpadła do sali jadalnej, gdzie hałaśliwie do stołu nakrywać zaczęła. Ale głosy coraz silniejsze dochodziły ciągle jej uszów i nie mogła znieść tej myśli, że oni tam są nieszczęśliwi i poszła na górą wiedziona tą chciwą działalności litością, która czyniła, iż ze szczęścia innych swoją splatała egzystencją.
— Moje dzieci kochane — rzekła, wbiegając do pokoju — powiecie mi pewno, że mnie nic do tego, co się między wami dzieje... ale krzyczycie zanadto!... Niema sensu takie burze podnosić i świat cały i wszystkich otaczających niepokoić!...
Przebiegła pokój i przedewszystkiem zamknęła okno, które Ludwika zostawiła uchylonem. Na szczęście, ani doktór ani proboszcz, nie zostali na tarasie. Rzuciwszy okiem odnalazła tam tylko starego Chanteau w zadumie, obok małego Pawełka śpiącego w kołdrze czerwonej.
— Słychać was było na dole, jak gdybyście byli w sali — mówiła dalej. — No! cóż się tam znowu stało?
Byli już jednak w zapale kłótni i nie powstrzymywali się, jakby nie widzieli nawet jej wejścia. Teraz ją znów też same przykre ogarniało wrażenie w tej sypialni małżeńskiej. Żółty kreton w zielone pasy, czerwona portjera, stare meble mahoniowe, ustąpiły miejsca obiciu z grubej wełny i umeblowaniu, według gustu kobiety młodej i eleganckiej. Nie zostało już śladu po matce nieboszczce, zapach heliotropu wydobywał się z tualety, na której rozrzucone były nieporządnie mokre ręczniki. Zapach ten dusił Paulinkę, która wzrokiem przebiegała dokoła pokój. Każdy z osobna przedmiot raził ją tu jakiemś zaniedbaniem i nieporządkiem. Do tego jeszcze nie była przyzwyczajona. Zdała w swoim pokoju mogła już spać spokojnie. ale nie była jeszcze nigdy w ich wspólnej sypialni i nie widziała nigdy jeszcze tego małżeńskiego nieładu. Dreszcz ją przejmował, dreszcz dawnej zazdrości.
— Czyż to podobna żebyście się tak żarli — szepnęła po chwili milczenia. — Czyście głowy potracili, czy co!? — Cośmy mieli głowy tracić! — wykrzyknęła Ludwika — ale mam już tego dosyć nakoniec!... Myślisz może, że on się do winy przyzna!? To się grubo mylisz! Ja mu powiedziałam — przecież sama przyznasz, że słusznie — że nas wszystkich bardzo zaniepokoił, nie wracając wczoraj na noc, a on wpada na mnie jak dziki człowiek, oskarża mnie, żem mu życie zwichnęła, tak dalece, że mi grozi, że ucieknie do Ameryki!...
Lazar przerwał jej z wściekłością:
— Kłamiesz!... Gdybyś mi była moje spóźnienie wyrzucała z łagodnością, ze słodyczą, byłbym cię pocałował i byłoby po wszystkiem. Ale tyś zaczęła oskarżać mnie, żem ci urządził życie łez pełne! Tak, tyś mi zaczęła grozić, że się pójdziesz utopić w morzu, jeżeli ci również niemożliwą egzystencję i nadal urządzać będę.
I zaczęli na nowo od początku zionąć na siebie złość i żółć, jaka się gromadziła w ich sercach, wskutek ciągłych starć ich niezgodnych charakterów. Z każdego najmniejszego faktu, robiła się drobna sprzeczka, a ich gromadzenie się tworzyło między niemi silną i mocno się rozwijającą antypatję, która życie ich zatruwała. Ona przy swej łagodnej twarzyczce stawała się złą, gdy jej usposobieniom nie dogadzał, złą — tą złością kotki rozpieszczonej, ocierającej się o innych i wyszczerzającej pazury. On, pomimo swej obojętności, znajdował w kłótniach tych sposobność do otrząśnięcia się z tej nudy wiecznej i upierał się przy tej rozrywce, aż gorączki dostawał.
Paulinka słuchała ich. Cierpiała więcej niż oni i nie mogła pojąć tego sposobu kochania się, który się jej w głowie nie mieścił. Jakto można też nie mieć nad sobą wzajem litości żadnej — myślała sobie; dlaczegóż nie przyzwyczaić się do siebie, kiedy los życie ich złączył? Zdawało jej się tak łatwem znaleźć szczęście w wyrozumiałości i nawyknieniu. I rozpacz ją brała, uważała ciągle ich małżeństwo za swoje dzieło, dzieło, które tworzyła z tą myślą, aby było dobre, święte i trwałe i aby ją za poświęcenie jej wynagradzało przynajmniej przekonaniem, że rozsądnie uczyniła.
— Już ci nie wyrzucam, że trwonisz mój majątek — wołała Ludwika.
— Tegoby też tylko brakowało! — krzyczał Lazar. — Jakbym ja był temu co winien, że mnie okradziono!
— Kradną i oszukują tylko takich niedołęgów, którzy się okraść i oszukać pozwalają!... Kto winien, to winien — to wszystko jedno, dosyć, że z majątku mojego zostało zaledwie biedne cztery, czy pięć tysięcy franków, zaledwie tyle ile potrzeba na najskromniejsze życie w tej zaklętej dziurze! Żeby nie Paulinka, dziecko nasze zostałoby kiedyś nagie i obdarte, gdyż jestem przekonana, że i resztę stracisz przy twoich dziwacznych pojęciach, w przedsiębiorstwach bezsensownych, które chybiają jedne po drugich.
— Gadaj dalej, gadaj! już mi wczoraj twój ojciec ten sam komplement powiedział!... Odgadłem zaraz, żeś go na mnie napompowała!... Toteż rzuciłem do djabła i ten interes nawozowy, przy którym mogłoby być sto za sto zysku. Ale i ja tak, jak i ty... mamy już tego dosyć!... — Żebym się miał tu w tej jamie bez octu zamarynować jak w słoju, niech mnie piorun trzaśnie, jeśli się wezmę do czego!... Będziemy żyli tutaj, dopóki nas djabli nie wezmą!
— Rozkoszne życie, nieprawdaż, akurat dla kobiet w moim wieku. Istne więzienie! Nawet sposobności niema wyjrzeć na świat i ludzi zobaczyć! Ciągle to samo głupie morze ma się przed oczyma i zdaje się, że się od niego nuda rozszerza i rozrastał... Ach! gdybym była wiedziała!...
— A mnie to myślisz wesoło!? Gdybym nie był żonaty, mógłbym sobie powędrować gdzieby mi się podobało; próbować szczęścia!... Sto razy ochota mnie do tego brała!... Ale teraz już po wszystkiem, przygwożdżony jestem do tych skał i tylko spać mi pozostaje... Ach! gdybym był wiedział, gdybym był wiedział!... Tyś mnie dobiła, czuję to dobrze!
— Ja cię dobiłam, ja!!? Czy ja cię zmuszałam żebyś się ze mną żenił!? Czyś ty nie powinien był widzieć żeśmy nie dla siebie stworzeni?... To twoja wina, że życie nasze jest zwichnięte!
— Oj tak! zwichnięte, a ty robisz wszystko co możesz, żeby je z każdym dniem nieznośniejszem uczynić.
W tej chwili Paulinka, mimo iż sobie obiecywała nie wtrącać się do nich, nie mogła wytrzymać i cała drżąca wykrzyknęła:
— Bądźcie cicho!... Nie mówcie podobnych rzeczy!... Wy sami naumyślnie psujecie sobie to życie, któreby mogło być tak piękne i dobre! Pocóż podżegacie się wzajem do wypowiadania wyrazów, których potem cofnąć niepodobna, a których sami za chwilę żałować będziecie... Nie! niech się ta kłótnia skończy! ja chcę tego koniecznie!
Ludwika, wybuchając łzami upadła na krzesło, Lazar tymczasem wielkiemi krokami przebiegał pokój.
— Łzy tu się na nic nie zdadzą, moja droga — zaczęła znowu młoda dziewczyna. — Naprawdę wcale nie jesteś wyrozumiałą i wiele winy jest po twojej stronie... A i ty, mój braciszku kochany, zastanów się, czyż to się godzi tak krzyczeć na nią?... Toć przecież niegodnie, myślałam, że przynajmniej masz dobre serce... Tak, tak, oboje jesteście dorosłemi dziećmi i nie wiecie sami co wynaleźć na siebie wzajem!... Oboje jesteście winni!... Ale ja nie chcą tego, nie pozwolę na to! — rozumiecie!... Nie chcę widzieć ludzi smutnych wkoło siebie!... No! pocałujcie mi się zaraz!...
Starała się uśmiechnąć, a dreszcz zazdrości opuścił ją zupełnie. Pozostała tylko gorąca żądza połączenia ich w uścisk serdeczny i zakończenia w ten sposób smutnej tej kłótni.
— Mam go pocałować! O nie! nie! — wykrzyknęła Ludwika. — Całować go zato wszystko, co mi nagadał!... Nie!...
— Nigdy! — krzyczał Lazar.
Paulinka wybuchnęła istotnie szczerym śmiechem.
— Nie dąsajcie się próżno!... Wiecie dobrze, jak jestem uparta!... Obiad mi się spali, goście czekają!... No Lazarze, czy cię mam wziąć za rękę i prowadzić!... Uklęknij że tu przed nią, tak... obejmij ją wpół, przyciśnij do serca... No serdeczniej! goręcej!
I popchnęła ich do uścisku i z miną tryumfu, zadowolona patrzyła jak się ściskali i całowali. Oczu jej żadna przykra myśl nie ćmiła. Radość czysta unosiła ją po nad ich oboje, a jednak on ściskał żonę z istotnym wyrzutem sumienia, a ona na pół ubrana w kaftaniku białym w objęciach jego płakała jeszcze bardziej.
Paulinka szybko wysunęła się na schody i zatrzasnęła za sobą drzwi tego pokoju, w którym panujący zapach heliotropu nie dziwił jej teraz, lecz wydawał jej się niejako wspólnikiem, który dopełni rozpoczętego przez nią dzieła zgody.
Na dole w kuchni, Paulinka zaczęła śpiewać, jeszcze raz odwracając potrawkę w rondlu. Podpaliła drzewo na kominie, założyła maszynkę do obracania rożna i doglądała pieczeni okiem doświadczonej kucharki. To zajecie służącej bawiło ją, zawiązała sobie biały fartuszek i była zachwycona, że może usługiwać im wszystkim, zejść do tych najzwyklejszych posług i powiedzieć sobie, że w dniu tym jej winni będą radość i zdrowie. Teraz, gdy już się śmieli i kłócić przestali, marzeniem jej było podać im ucztę iście świąteczną, rzeczy wyborne, którychby, weseląc się przy stole, zjedli dużo.
Myśl o wuju i o małym Pawełku zaniepokoiła ją i wybiegła na taras. Zdziwiła się bardzo, zobaczywszy Lazara siedzącego przy dziecku.
— Jakto!? — zawołała — już tu jesteś?
Odpowiedział lekkim skinieniem głowy już znowu obojętny, znudzony, z ramionami wygiętemi i rękami bezczynnemu Zaniepokojona pytała dalej:
— Przecież chyba nie zaczęliście się kłócić na nowo jakiem wyszła?
— Nie, nie, — odpowiedział nakoniec — ona zaraz zejdzie, tylko suknię włoży... Przebaczyliśmy sobie, ale czy to warto o tem gadać! Myślisz, że to będzie trwałe? Jutro przyjdzie jakaś nowa historja — i tak codzień, co godzina! Czyż to się można zmienić? Czyż to można przeszkodzić temu, co być musi?
Paulinka spoważniała, spuściła zasmucone oczy. Tak, on miał rację, widziała oczyma serca w przyszłości całe szeregi dni podobnych, ciągłe między nimi nieporozumienia i kłótnie, które ona uśmierzać i uspokajać musi. I znowu sama zaniepokoiła się niepewnością czy jest sama z gruntu wyleczoną, czy porywy zazdrości nie powrócą znowu. W tych biedach codziennych co za kołowrotek! Wszystko jedno i wszystko to samo! Ale już znowu podnosiła oczy weselej. Wszakże już tyle razy się przezwyciężała! A zresztą, zobaczymy komu się prędzej znudzi, czy im się kłócić, czy jej ich godzić! Myśl ta rozradowała ją, powtórzyła ją ze śmiechem Lazarowi. Cóżby jej pozostało do roboty, gdyby wszyscy w domu byli nadto szczęśliwi? Znudziłaby się, trzeba jej zostawić jakie drobne bobo do leczenia.
— Gdzież się podzieli ksiądz i doktór? — zapytała zdziwiona, że ich nie widzi.
— Musieli iść do sadu — odpowiedział Chanteau. — Proboszcz chciał koniecznie pokazać doktorowi wasza grusze.
Paulinka chciała się rozejrzeć i poszukać i wzrokiem, gdy wtem oczy jej zatrzymały się na małym Pawełku.
— O! jużeśto się obudził, malcze jeden? — zawołała. — Patrz-no Lazarze, jak się to maleństwo gdzieś w drogę wybiera!
W istocie Pawełek w pośrodku czerwonej kołdry starał na czworakach i czołgać się zaczął, chcąc się wydostać na piasek, ale zanim mu się to udało, potknął się o jakąś fałdę kołdry i przewrócił się na grzbiet, wyciągając do góry wszystkie cztery łapki. Dziwną grę kolorów tworzyło ciałko jego różowe z kołdrą koloru rozwiniętej piwonji.
— No, ty nieprzyzwoity! — zawołała Paulinka podnosząc go. — Patrzcie państwo, zobaczycie jak ślicznie Paweł chodzi od wczoraj.
Uklękła przy nim i próbowała postawić go na nóżkach. Biedne maleństwo rosło jakoś z trudem i było na swój wiek za drobne, obawiano się nawet, czy nie będzie miał nóżek zbyt słabych. Toteż był to zachwyt dla całej rodziny, gdy pierwsze zaczął stawiać kroki, rączkami chwytając próżnię i padając za najmniejszą grudką piasku, jaką pod nóżkami napotykał.
— Uważaj-że dobrze, panie Pawle — powtarzała Paulinka — że to nie są żadne żarty!... Pokaż, że jesteś mężczvzną!... No tak, dobrze! trzymaj się ostro! teraz idź, daj buzi taty, a potem pójdziesz dać buzi dziadzi!
Chanteau z twarzą z bólu wykrzywioną, odwrócił się jednak, chcąc się przyjrzeć malcowi. Mimo obojętności swojej. Lazar też do zabawki tej się przychylał.
— No chodź! — rzekł do dziecka.
— Wyciągnijże do niego ręce — tłumaczyła młoda dziewczyna. — On przecież tak ryzykować nie może, musi z góry wiedzieć, gdzie upadnie. Dalej, skarbie mój maleńki, odwagi.
Trzy kroki dzieliło Paulinkę od Lazara, a co to była za radość, jaki entuzjazm, gdy Pawełek zdecydował się przebyć tę przestrzeń, z pochylaniami i cofaniami się gimnastyka z balansierem na linie.
Pawełek wpadł w objęcia ojca, który pocałował go w rzadkie jasne włoski. Chłopiec śmiał się tym śmiechem szczerym i nieświadomym dzieci maleńkich i otwierał buzię świeżą i różową jak róża. Matka chrzestna chciała go już uczyć mówić, ale język był jeszcze więcej zapóźniony, niż nóżki. Wydawał krzyki gardłowe, w których tylko rodzice odnaleźć mogli wyrazy: tata, mama.
— Ale pan Paweł obiecał jeszcze coś więcej — ma podobno iść do dziadzi! — mówiła Paulinka. — To dopiero będzie podróż daleka!
Conajmniej o ośm kroków oddalony był fotel starego Chanteau od krzesła Lazara. Nigdy jeszcze Pawełek tak daleko w świat sam się nie puszczał. Toteż była to prawdziwa awantura. Paulinka usiadła na środku drogi na wszelki wypadek. Długo trzeba było namawiać chłopczynę, zanim się odważył. Nareszcie poszedł chwiejnemi swemi kroczkami. Już, już miał upaść na podstawione ramię Paulinki, ale utrzymał równowagę i upadł dopiero na kolana dziadka. Oklaski wybuchnęły.
— Widzieliście, jak się trzymali?... Oho! odważny chłopaki... Będzie z niego pewno tęgi zuch!
I kazano mu dziesięć razy raz po raz rozpoczynać tę samą podróż, ale się już nie bał. Szedł na pierwsze wezwanie do dziadka, do ojca i znowu do dziadka, śmiejąc się głośno. Bawiło go to bardzo, choć chwiał się ciągle, jakby się ziemia pod nim trzęsła.
— Jeszcze raz do tatunia! — wołała Paulinka.
Lazara zaczęła już nudzić ta zabawa. Dzieci nawet własne męczyły go prędko. Widząc go tak wesołym, już silnym teraz i zdrowym, Lazar wracał do swych niepokojów. Myśl, że ten mały chłopczyna przeżyje go, zamknie mu oczy, dreszczem go przejmowała. Od chwili gdy postanowił wegetować w Bonneville, jedną myślą był ciągle przejęty, myślą, że umrze w tym samym pokoju, w którym matka jego umarła i co dzień, gdy wchodził na schody, nie mógł się opędzić myśli, że tędy przejdzie trumna z jego zwłokami. Przy zagięciu dosyć wązkiego korytarza, pytał się znowu siebie, jak sobie poradzą grabarze, żeby z trumną tak wielką jak będzie jego trumna obrócić w tym zaułku. W miarę jak dzień każdy zabierał cząstkę jego życia, myśl o śmierci przyśpieszała rozkład jego istoty moralnej, niszcząc w nim całą siłę i męskość. Sam o sobie mówił, że już jest wyczerpany, że już na nic się nie zdał i pytał się siebie i drugich, naco żyje i naco ma walczyć z nudą tą i próżnią.
— Jeszcze raz do dziadunia! — wołała Paulinka na Pawełka.
Chanteau nie mógł nawet wyciągnąć rąk aby podtrzymać i przyjąć w objęcia małego Pawełka. Jakkolwiek otwierał kolana, te drobniutkie paluszki chwytające się jego ubrania, wyrywały mu z piersi jęki straszne. Chłopczyk przyzwyczajony już był do ciągłych jęków starca, żyjąc ciągłe tuż obok niego, wyobrażając sobie w swej maleńkiej, myśleć jeszcze nie umiejącej, główce, że wszyscy dziadkowie jęczą tak zawsze. Jednakże tego dnia na słońcu, gdy upadł na niego, podnosił ku niemu twarzyczkę, przestawał śmiać się i wpatrywał się w niego, swemi błędnemi oczkami. Dwie ręce bezkształtne wydawały się jakby dwa zlepki ciała i wapienia; twarz poorana w zmarszczki czerwone, wykrzywione z bólu, była jakby konwulsyjnie przechylona na prawe ramię, a całe ciało z naroślami swemi wyglądało jakby stara statua świętego z kamienia, zębem czasu mocno nadwyrężona. Zdawało się, jakby Pawełek dziwił się, widząc go w tak pięknem słońcu tak starym i tak niedołężnym.
— Jeszcze raz! jeszcze raz — wołała Paulinka.
Ona pełna wesołości i zdrowia, popychała go ciągle do dziadka, uparcie chwytającego się życia mimo boleści i do ojca, już na pół nieżywego z obawy jutra.
— Ten malec może będzie należał do mniej głupiej generacji — zawołała nierozważnie. — Nie będzie oskarżał chemji, że mu życie popsuła i będzie wierzył, że można żyć nawet przy tej pewności, że kiedyś umrzeć przyjdzie!
Lazar zaśmiał się, kryjąc zakłopotanie.
— Co tam gadać, — szepnął. — Będzie miał podagrę jak dziadek i nerwy rozstrojone jeszcze bardziej niż moje... — Patrz tylko jaki on wątły! To dowód prawa wyradzania się! prawa upadku rodu!
— Cicho byś był i niedorzeczności nie mówił! — wykrzyknęła Paulinka. — Ja go wychowam i zobaczysz, jaki będzie z niego człowiek!
Zamilkli na chwilę, podczas gdy ona po macierzyńsku tuliła zmęczonego chłopczynę.
— Dlaczego nie idziesz za mąż, kiedy tak lubisz dzieci? — zapytał Lazar.
Nie umiała odpowiedzieć narazie.
— Jakto nie mam dzieci? Mam Pawełka, coś mi go darował... Iść za mąż! — ja?... Nigdy!
Kołysała Pawełka i śmiejąc się głośno, opowiadała mu żartobliwe, że ją jego ojciec nawrócił na wiarę wielkiego świętego Schopenhauera, że zostanie panną i będzie pracowała ku wybawieniu powszechnemu przez zatracenie i zniszczenie, a była ona w istocie usposobieniem poświęceń, miłości innych i dobroci rozdawanej w darze ludzkości złej i niewdzięcznej.
Słońce zapadało w olbrzymie morze, z nieba spływał jakby jakiś spokój nieziemski. Nieskończoność powietrza i nieskończoność wody zlewały się w tę łagodność i słodycz, jaka cechuje zawsze naturę w całej pełni przy zachodzie dnia pięknego. Jeden tylko mały żagielek biały, bardzo daleko w świetle zachodzących promieni słonecznych, był jakby drobną iskierką, która zgasła gdy wielka gwiazda zapadła się rod wielką i prostą linją horyzontu. Już tylko ponad nieruchomemi falami zapadał zmrok powolny. A ona ciągle kołysała dziecię, ze śmiechem tym swoim, życia i odwagi pełnym, stojąc wśród tarasu ubłękitniona, pomiędzy kuzynem swoim znużonym i przygnębionym i wujem z cierpienia jęczącym. Oddała z siebie wszystko z tym uśmiechem, w którem szczęście błyszczało.
— Czy to dziś nie będzie obiadu? — zapytała Ludwika, wchodząc zalotnie ubrana w suknię popielatą jedwabną.
— Obiad już gotów — odpowiedziała Paulinka. — Co oni tam robią tak długo w ogrodzie?
W tej chwili wszedł ksiądz Horteur z twarzą zmienioną przerażeniem. Gdy go zaczęto wypytywać, milczał z początku uparcie, w końcu brutalnie, nie szukając sposobów jakiegoś zmniejszenia wrażenia, jakie miał wywołać, rzekł:
— Biedna Weronika, znaleźliśmy ją wiszącą na jednej z waszych grusz.
Wszyscy jednogłośnie wydali okrzyk przerażenia i podziwienia. Wszyscy zbledli pod tym powiewem śmierci.
— Ale co jej się stało? — zapytała Paulinka. — Nie miała żadnego powodu, nawet obiad rozpoczęła gotować. Mój Boże, przecież nie to ją zmartwiło, żem jej powiedziała, że zapłaciła za kaczkę o pół franka za drogo.
Doktór Cazenove przyszedł także. Od kwadransa próbował bezskutecznie przywołać ją do życia w wozowni, dokąd ją z Marcinem zanieśli. Cóż można było zrobić i jak wiedzieć, co się dzieje w tych głowach starych warjatek. Nigdy się nie pocieszyła po śmierci swojej pani.
— Nie musiało to trwać długo — rzekł. — Poprostu powiesiła się na sznurku od fartucha kuchennego.
Lazar i Ludwika, drżąc z przerażenia, milczeli. Wtedy Chanteau słuchający dotąd w milczeniu, rozgniewał się nagle na myśl, że znowu obiad na zwłokę jest narażony. I ta resztka człowieka bez nóg i rąk, którą trzeba było karmić, kłaść i podnosić jak dziecko, to biedactwo, którego życie było już tylko jednym jękiem boleści — wykrzyknął w uniesieniu wściekłego oburzenia:
— Trzebaż dopiero być bydlęciem, żeby sobie życie odebrać.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.