Strona:PL Zola - Rozkosze życia.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zwykle zatrzymali się przed drzwiami kawalerskiego pokoju Lazara.
— Żegnam cię — wyszeptał.
— Ależ nie jeszcze! To nie pożegnanie, to tylko do widzenia — zawołała, zmuszając się do śmiechu. — Przecież dopiero w poniedziałek wyjeżdżam.
Spojrzeli na siebie, oczy ich jakby mgłą zaszły i rzucili się sobie w objęcia, a usta ich spotkały się w ostatnim pocałunku...

IX.

Nazajutrz, gdy cała rodzina zasiadła jak zwykle do pierwszego śniadania i gdy przed wszystkimi postawiono wielkie filiżanki, a raczej salaterki kawy białej — zdziwiono się ogólnie, że Ludwika dotąd nie zeszła z góry. Już służąca miała iść zobaczyć na pierwsze piętro, gdy nakoniec ukazała się. Była bardzo blada i szła z trudnością.
— Co ci jest? — zapytał Lazar z niepokojem.
— Cierpię bardzo od samego poranku, zaledwie brzask się zaczął — odpowiedziała. — Zaledwie oczy zmrużyłam, chyba wszystkie godziny bijące słyszałam przez noc całą.
Paulinka z wyrzutem zawołała:
— Trzebaż było zawołać, bylibyśmy przynajmniej starali się, ulgę ci jaką przynieść.
Ludwika zbliżyła się właśnie powoli do stołu i usiadła, usiadłszy, odetchnęła ciężko.
— O! cóżbyście na to poradzili!? — odparła. — Wiem ja dobrze co mi jest, od ośmiu miesięcy te cierpienia nie opuszczają mnie prawie wcale.
Istotnie w słabości swej przyzwyczaiła się już do mdłości, do ciągłych bólów we wnętrznościach, od których nieraz dni całe wpół zgięta leżała. Tego ranka mdłości opuściły ją, ale za to czuła się jakby przepasana wpół szerokim mocno zaciśniętym twardym pasem.