Strona:PL Zola - Rozkosze życia.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

konwulsji, która już nadchodzi, nadejdzie jutro, może dziś, może już za godzinę. Wszystko wiec na nic! Całe istnienie jego było śmiercią powolną i codzienną, w którą wsłuchiwał się jak w szczek kółek zegara, których ruch zdawał mu się coraz wolniejszym. Serce nie biło już tak szybko, inne organa stawały się również leniwszemi, zapewne wkrótce wszystko ustanie, wszystko się skończy. — Z drżeniem śledził to umniejszanie się, zwalnianie się życia, które z biegiem lat, z porządku rzeczy przychodziło. Były to straty z własnej jego istoty: włosy mu wychodziły, brakowało mu już kilka zębów, muskuły zdawały się tracić na pełności jakby się wypróżniały — wszystko szło, wracało do ziemi. Myśl o zbliżaniu się czterdziestki utrzymywała go w tych czarnych melancholijnych obawach.Teraz już prędko przyjdzie starość, która do reszty go zniszczy. Już zdawało mu się, że jest chory na wszystko, że coś w nim pęknąć musi, koniecznie lada chwila, dni mijały w oczekiwaniu nadejścia owej wyrosłej w wyobraźni katastrofy. Dalej widział, iż śmierć zabiera dokoła niego swoje ofiary, za każdą wiadomością o zgonie którego z kolegów, nowy paroksyzm powodowała. Czyż to możliwe — mówił sobie — tamten już poszedł — a on przecież był o trzy lata młodszy, wyglądał tak, jakby miał żyć sto lat! Jakto i znowu ten!? Nie, to nie może być! Przecież on tak był ostrożny, tak o siebie troskliwy, nawet ilość pokarmów swych ważył i rozliczał! Przez dwa dni po każdej takiej wieści, nie myślał o niczem innem, ogłupiony katastrofą, macając się i ostukując wszędzie, badając swoje wyimaginowane choroby, kłócąc się i gniewając nawet na biednych zmarłych. Uczuwał potrzebę uspokojenia się czemkolwiek i oskarżał ich, że umarli z własnej winy: pierwszy popełnił jakieś nadużycie niemożliwe do przebaczenia, drugi ulegał jakiejś chorobie nadzwyczajnej, niezmiernie rzadkiej, której nazwać nawet doktorzy nie umieli. Ale napróżno starał się odpędzić marę natrętną, słyszał ciągle skrzypiące kółka swego własnego mechanizmu bliskiego zupełnego rozstroju, zsuwał się bez możności zatrzymania się ani na chwilę, po ślizkiej pochyłości lat, na końcu której widział rozwarty czarny grób, myśl o którym potem go oblewała i włosy mu na głowie podnosiła.