Strona:PL Zola - Rozkosze życia.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niechno panienka patrzy tam na piasku, czy to nie wygląda tak jak kreweta. Prawda, że to stąd daleko i że nie może nam się wydawać taka duża jak wieża ratuszowa, ale przecież mogłaby być do czegoś podobną... O, o! pan Lazar ją podnosi żeby sobie bucików nie zamaczała. Niema tam co w ręku trzymać... Ale są i tacy mężczyźni co kości lubią...
Weronika umilkła odrazu, czując, że Paulinka tuż obok niej zadrżała. Zawsze wracała do tego samego przedmiotu i widocznie język ją świerzbiał, żeby powiedzieć coś więcej. Wszystko co słyszała, co widziała w domu zostawało jej na ustach i dusiło ją: rozmowy wieczorne, w których Paulinki nie szczędzono, śmiechy i spojrzenia ukradkiem zamieniane między Lazarem i Ludwiką, dom cały niewdzięczny chylący się ku zdradzie. Gdyby tak przyszła na górę narazie, zaraz potem jak jakaś zbyt silna niesprawiedliwość oburzyła jej prosty rozsądek, byłaby wszystko wypowiedziała, ale wstrzymywała ją obawa, aby stan zdrowia rekonwalescentki nie pogorszył się na nowo i zostawała w kuchni, drżąc ze złości, rozbijając rondlami, klnąc i zaprzysięgając, że to tak dalej trwać nie może i że nareszcie raz wybuchnąć będzie musiała. Potem gdy przyszła na górę i gdy jej się wymknęło jakieś słówko niepokojące, starała się je zatrzeć i tłumaczyła je z dziwnie czułą troskliwością.
— Bogu dzięki, pan Lazar ich tam nie lubi... kości! Był w Paryżu, ma dobry gust. Niech panienka patrzy, postawił ją znów na ziemi, jakby zapałkę rzucił.
I Weronika, obawiając się, żeby znów czego niepotrzebnego nie powiedziała, chwytała za pióropusz do ścierania kurzu, podczas gdy Paulinka zapatrzona, aż do wieczora wodziła oczyma po horyzoncie za różową sukienką Ludwiki i białym surducikiem Lazara, pomiędzy czarnemi postaciami robotników.
Gdy rekonwalescencja dobiegała do końca, Chanteau doznał gwałtownego ataku podagry, co zdecydowało Paulinkę do zejścia na dół pomimo osłabienia. Za pierwszem wyjściem ze swego pokoju po chorobie, zasiadła u wezgłowia chorego. Jak mówiła pani Chanteau ze złością, dom był prawdziwym szpitalem. Od pewnego czasu mąż