Strona:PL Zola - Rozkosze życia.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tak, zapomniawszy o swym niepokoju, myślał, że przecież mała Paulinka jakoś pozyska sobie Weronikę.
A zresztą, cóż on temu winien. Jak mu ten notarjusz z Paryża doniósł, że brat jego cioteczny Quenu, owdowiały od sześciu miesięcy, umarł, jemu testamentem przekazując opiekę nad swoją córką, nie miał siły odmówić. Niby to widywano się rzadko, rodzina rozpierzchł i się jakoś, ojciec pana Chanteau kiedyś tam, przeszedłszy całą Francję jako robotnik ciesielski, założył był w Caen handel drzewem budowlanem z północy; tymczasem mały Quenu od śmierci matki wywędrował do Paryża, gdzie mu jakiś inny wuj odstąpił wielką masarnię, w samym środku hal centralnych. Od tego czasu spotkali się zaledwie dwa czy trzy razy i dopiero później widzieli się dłużej, gdy Chanteau zmuszony cierpieniami do porzucenia handlu, odbył podróż do Paryża, dla poradzenia się znakomitości lekarskiej. Szanowali się jednak bardzo obaj cioteczni nawzajem... A może umierający marzył dla swej córki o zdrowem powietrzu morskiem? Zresztą jej w dziedzictwie przypadała masarnia, więc ciężarem dla opiekunów być nie mogła. Przytem pani Chanteau tak żywo przyjęła tę opiekę do serca, że dla oszczędzenia choremu mężowi trudu podróży, sama pojechała do Paryża, chodziła, biegała, umawiała się, regulowała interesa, jakby odmłodzona tą nową działalnością; dla pana Chanteau zaś wystarczało to, że jego żona była zadowolona.
Ale dlaczegóż nie przyjeżdżały nareszcie? Obawy jego na nowo wzrastały, tembardziej, że po tem niebie ołowianem wiatr zachodni pędził wielkie chmury czarno, jakby płachty sadzy, ciągnące się aż tam daleko ponad morze. Była to jedna z tych burz marcowych, podczrs których fale zwrotnikowe gwałtownie biją w wybrzeże. Wznosić się dopiero zaczynając, wzburzone oceanu wody, wąską jeszcze linją białą na horyzoncie się rysowały, linją z piany delikatnej, niknącej; a wybrzeża tak szeroko otwarte i puste, ta cała masa skał i porostów wodnych, ta gładka płaszczyzna, na której, jak plamy żałobne czarno odbijały doły błotne, straszno jakoś i melancholijnie wyglądała przy zapadającym zmroku, pod tą ucieczką chmur przestraszonych.