Strona:PL Zola - Rozkosze życia.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stwa już pora zażyć. Wiesz, że doktór nakazywał brać to lekarstwo bardzo regularnie.
Pani Chanteau chciała zobaczyć flaszeczkę, wzięła ją w rękę i powąchała.
— To ta sama co wczoraj?
— Tak, cioteczko.
— No, to ja nie chcę.
Jednakże prośbami i pieszczotami siostrzenica wymogła, że chora zgodziła się zażyć jeszcze jedną łyżkę.
Na twarzy pani Chanteau widoczną była wielka nieufność i jak tylko lekarstwo wzięła w usta, wypluła je natychmiast, w ataku gwałtownego kaszlu, jąkając z trudnością:
— To witriolej! to mnie pali.
Nienawiść ta i obawa Paulinki zwiększały się od dnia, w którym wzięła jej pierwszą stukę dwudziesto-frankową i wybuchały nakoniec w ostatecznym rozwoju jej choroby w potokach słów szalonych. Nieszczęśliwa Paulinka przerażona tem, czego pojąć nie była w stanie, słuchała, nie znajdując ani jednego słowa na swoją obronę.
— Myślisz, że ja tego nie czuję! Dodajesz miedzi, witriolu do wszystkiego... to mnie właśnie dusi. Dziś rano byłabym wstała, żeby nie to, żeś wczoraj wieczór rozpuściła trochę grynszpanu w buljonie, któryś mi podała. — Tak, już ci zawadzam, jużbyś mnie chciała pogrzebać. Ale poczekaj, jeszcze nie, ja jestem silna, ja jeszcze ciebie pochowam.
Wyrazy te wychodziły z jej ust coraz bardziej zagmatwane. Dusiła się, a wargi jej czerniały tak, że obawiać się trzeba było natychmiastowej katastofy.
— Ciociu, ach! ciociu — szetała Paulinka przerażona — gdybyś wiedziała jaką mi boleść sprawiasz!
— Tak, tego chcesz! Może nie!? Oho! znam ja cię dobrze, dawnoś taki plan ukuła. Weszłaś do tego domu jedynie po to, żeby nas wszystkich wymordować i ograbić! Zachciało ci się tego domu, a ja ci przeszkadzam. — A łajdaczko! Powinnam cię była zgnieść pierwszego dnia!... Nienawidzę cię... nie cierpię!...
Paulinka, stojąc nieruchomie, płakała cicho. Jeden,