Strona:PL Zola - Rozkosze życia.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co pies, to nie człowiek!
— Przynieść ulgę dla tego, aby ulgę pzzynieść, czyż to nic nie znaczy? — mówiła. Prawda, że przykro jest, iż się nie poprawiają, gdyż nędza ich by się zmniejszyła. Ale jak ich nakarmię i ogrzeję, no, to mi wystarcza, jestem zadowolona, przynajmniej o tyle mniej cierpienia... Dlaczegóż chcesz, żeby nas wynagrodzili za to co robimy dla nich?
I zakończyła smutnie:
— Mój ty biedaku, widzę, że cię to nie bawi, lepiej, ty mi nie pomagaj... Nie mam wcale ochoty zakłócać ci serca i czynić cię gorszym niż jesteś.
Lazar jej się wymykał i to ją głębokim przejmowało smutkiem. Powoli czuła coraz więcej niemoc swoją do wydobycia go z tych przesileń grozy i nudy. Gdy go widziała tak zdenerwowanym, nie mogła wierzyć, żeby przyczyną tego było jedynie to ukrywane przez niego cierpienie. Podejrzewała więc inne motywy smutku. Myśl o Ludwice powracała jej do głowy; a może myśli jeszcze o niej, może jej żałuje i cierpi tak w milczeniu z tego powodu, że jej nie widzi. Gdy myśl ta najtrętniejszą się stawała, zimno ją przejmowało i starała się w dumie swej abnegacji podwoić usiłowań, aby dokoła siebie tyle wytworzyć radości, żeby to wystarczyło do szczęścia wszystkich swoich.
Pewnego wieczora kilkoma słowami Lazar boleśnie ją dotknął.
— Jaka tu pustka w domu — rzekł ziewając.
Popatrzyła na niego. Czyżby to miała być aluzja? pomyślała, ale nie miała odwagi wypytywać go bliżej o szczegóły jego myśli. Dobroć jej walczyła, życie znowu stawało się torturą.
Jeszcze jedno ciężkie zmartwienie oczekiwało Lazara. Stary Maciek jakoś miał się niedobrze. Biedne zwierzę, które skończyło lat czternaście w marcu, coraz bardziej niedomagało na tylne łapy. Gdy nadchodziły jakieś ataki, obezwładniały one go tak, że zaledwie mógł łazić i leżał na podwórzu wyciągnięty na słońcu, melancholijnym swoim wzrokiem śledząc chodzące dokoła osoby. Szczególniej wzruszały Lazara te oczy psa starego, oczy