Strona:PL Zola - Rozkosze życia.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bycie biszkoptów obudziło go, zdawało się, że je przez sen czuje i co wieczór, o tej samej porze, budził się, wyłaził z pod stołu, otrząsał się, obchodził do koła, wypatrując, kto dlań będzie miał najlepsze serce. Zwykle najłatwiej rozczulać się dawał Lazar, ale tego wieczoru Maciek, po raz drugi obchodząc stół, zatrzymał się przed Paulinką i wpatrzył się w nią swemi prawie ludzkiemi oczyma. Potem, przeczuwając w niej wielką przyjaciółkę ludzi i zwierząt, położył olbrzymią swą głowę na małem kolanku dziecka, nie spuszczając z niej wzroku pełnego czułych suplikacji.
— O ty, żebraku — zawołała pani Chanteau. — Lekko Maciek! Nie rzucaj-że się tak na łakocie.
Pies jednym łykiem wciągnął w siebie kawałek biszkoptu, który mu podała Paulinka i napowrót kładąc głowę na jej kolanie, wpatrzywszy się w oczy swej nowej przyjaciółki, prosił o drugi kawałek. Ona śmiała się, całowała go, głaskała i znajdowała go ślicznym z uszami spuszczonemi i łatką czarną na lewem oku, jedyną plamą na białej jego sukni z długiej wijącej się sierści. Ale wydarzył się przytem wypadek. Minuszka zazdrosna wskoczyła lekko na brzeg stołu i, mrucząc, przeciągając się z gracją kotkom właściwą, bodła głową w podbródek Paulinki. Były to jej pieszczoty. Czuć było nosek jej zimny i blizkość jej ostrych ząbków, podczas gdy nóżkami przebierała na jednem miejscu, jakby mieszała niemi ciasto lub gliną. Paulinka była zachwycona miedzy temi dwoma zwierzętami, kotką na lewo i psem na prawo, opanowana przez nie, wyzyskiwana niegodnie, aż do ostatniego źdźbła jej deseru.
— Odpędź-że ją! Maciek idź precz! — wołała ciotka. — Nic ci nie zostawią.
— Nic nie szkodzi — odpowiedziała spokojnie, szczęśliwa, że karmić je mogła.
Skończył się obiad, Weronika sprzątnęła ze stołu. Pies i kotka, widząc stół pusty, odeszły, nie podziękowawszy, zazdrośnie spoglądając na siebie.
Paulinka wstała, podeszła do okna i starała się coś zobaczyć. Już od początku obiadu spoglądała z pod oka w to okno, które, powoli się zaciemniając, dochodziło do