Strona:PL Zola - Rozkosze życia.djvu/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

buchały do góry i na tle żółtem słonecznego światła w czerwonych jeżykach się przedstawiały.
— Więc zamknęliście dom na klucz!? — krzyczał Lazar.
Kobieta nie słyszała go. Była jakby szalona, obleciała dom dokoła, jakby szukała innego wejścia niezamkniętego, dziury jakiejś w ścianie, choć wiedziała przecież dobrze, że nic takiego nie istnieje. Potem upadła znowu, na nogach utrzymać się nie mogąc. Twarz jej stara, szara, teraz odkryta, wyrażała rozpacz straszną, śmiertelną, szaloną, — zdawało się, że skona z przerażenia. Wołała tylko, ryczała.
— Dziecko!... dziecko!...
Wielkie łzy płynęły po licach Paulinki, ale szczególniej Lazara denerwował ten krzyk, który za każdym razem wstrząsał nim cały. Było to niepodobne do zniesienia. Nagle zawołał:
— Ja jej oddam jej dziecko! Kuzynka spojrzała na niego, prawie nie rozumiejąc co mówił. Chciała pochwycić go za ręce, powstrzymywała go.
— Ty!... ja nie chcą!... Dach się zapadnie lada chwila.
— Zobaczymy, jakoś to będzie — odparł spokojnie.
I teraz on przyskoczywszy do kobiety, krzyczeć począł:
— Klucz!? gdzie klucz!? przecież musicie mieć klucz!
Kobieta bez tchu i bez mowy, nie była w stanie mu odpowiedzieć. Lazar zaczął szukać koło niej z gwałtownością, popychając ją i potrącając niechcący, aż nakoniec wyrwał jej klucz z rąk. Potem, podczas, gdy siedząc na ziemi krzyczała ciągle rozpaczliwie, on spokojnym krokiem zbliżył się do palącej się chaty. Paulinka śledziła go oczyma, nie starając się już więcej wstrzymywać go, z zadziwienia i obawy, jakby przykuta do miejsca. Zdawało jej się, że spełnia rzecz zupełnie naturalną. Deszcz iskier padał, musiał się przytulić prawie do drzwi, aby je otworzyć, gdyż pęki palącej się słomy spadały z dachu, jakby woda po burzy. Z otwarciem niełatwo poszło, zardzewiały klucz nie chciał obrócić się w zamku. Nie zaklął nawet z niecierpliwości, powoli pewnie, i wysileniem