— Więc chcecie żebym umarła i zostawiacie mnie tak długo bez pomocy żadnej! — wołała. — Do Verchemont jest dwadzieścia pięć minut drogi... godzina powinnaby wystarczyć!... Lazar nie pamięta o mnie, musiał się tam czemś zabawić! A może jaki wypadek!... Pewno wypadek!... No już! już teraz nikt nie przyjedzie!...
A po chwili dodała:
— Idź sobie! nie chcę żebyś tu przy mnie siedziała!... O Boże! czy to podobna, żeby dojść do tego, iżby się stać można wstrętną sobie i wszystkim!...
Paulinka głowę tracić zaczęła. Dziesiąta godzina wybiła, a Lazara nie było widać. Nie mogła sobie wytłumaczyć przyczyny tego opóźnienia. Zapewne nie zastał pani Bouland, ale cóż ona teraz zrobi sama, nieświadoma, co czynić należało z tą biedną Ludwiką, której stan zdawał się pogarszać coraz bardziej.
Wybiła jedenasta. Oczekiwanie dalsze stało się niemożliwem. Wysłano do Verchemont Weronikę z latarnią i rozkazem, aby wszystkie zakątki drogi i wszystkie rowy po drodze przejrzała. Dwa razy Ludwika próbowała się położyć do łóżka, nie mogąc się już na nogach utrzymać, ale wstawała natychmiast, nie mogąc znów uleżeć i teraz stała oparta łokciem o komodę, poruszając się ciągle na miejscu, w bezustannym ruchu bioder.
Była blizko północ, gdy turkot bryczki rozległ się przed wrotami. Paulinka zbiegła na dół co żywo.
— A Weronika? — wołała już z tarasu, poznając Lazara i lekarkę, — nie spotkaliście jej?
Lazar opowiedział, że przebyli drogę od Port en Bassin. Wszystkie możliwe nieszczęścia go spotkały. Pani Bouland była o trzy mile drogi stamtąd, przy chorej jakiejś kobiecie. W Verchemont nie można było dostać ani konia ani bryczki, popędził więc piechotą galopem całą milę i tam na miejscu znowu kłopoty nieskończone. Na szczęście pani Bouland miała swój powozik.
— A ta kobieta, jakże się stało — zapytała Paulinka — że pani Bouland mogła ją opuścić? Więc tam już po wszystkiem?
Głos Lazara drżał, rzekł głucho.
— Tak, już po wszystkicm... kobieta umarla!
Strona:PL Zola - Rozkosze życia.djvu/322
Wygląd
Ta strona została przepisana.