Obrazki szare/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Obrazki szare
Podtytuł Powiastki i nowelle
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1890
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


OBRAZKI SZARE
POWIASTKI i NOWELLE
KLEMENSA JUNOSZY.

PO BURZY.
POKÓJ PRZY FAMILII.
SUKCESYA PO GOZDAWACH.
CUD NA KIRKUCIE.
„NIE ODCHODŹ!”.

WARSZAWA.
Nakład i druk S. Lewentala.
Nowy-Świat Nr. 41.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 27 Ноября 1889 года.







PO BURZY.


. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Cicho, spokojnie toczy swoje fale Wisła szeroka, nad jéj brzegiem wierzby szemrzą smutnie... Coraz to wiatr chłodny dmuchnie silniéj i wtedy z giętkich gałązek pożółkłe, wyschłe listki spadają. I jedne kładą się u stóp macierzystéj drzewiny, niby w grobie ogólnym, inne zaś, porwane tchnieniem wiatru, unoszą się przez chwilę w powietrzu i padają na toczące się fale.
Dokąd że was los zaniesie biedne listki? Czy woda wyrzuci was przy piérwszym zakręcie na brzeg piasczysty, czy téż poniesie na falach daleko, het, aż na morza bezbrzeżne...
Na polach smutno, w lasach smutno. Przyszła jesień szara, posępna i ze strachu przed nią pomarły różno-barwne motyle, poczerniały kwiaty, pouciekały w dalekie kraje ptaszki śpiewające. Nad polami nie dzwonią już skowronki, nie uwijają się jaskółki — po łąkach nie kroczy bocian poważny.
Jesień!
Pola poczerniałe, łąki poczerniałe, lasy jakby uśpione. Nie rozbrzmiewają piosnki ptasząt, nie słychać ludzkich pieśni — tylko na drzewach przydrożnych wrony kraczą żałobnie.
Szare i ciężkie chmury zasłoniły jasną twarz słoneczną, deszczyk mży drobniutki, jak mgła. Niby to deszcz i niby nie deszcz, bo, kropelki jego tak małe, że okiem ich dojrzéć trudno, niby mgła a nie mgła, bo drogi już dobrze rozmoczyła.. ot zwyczajny kapuśniaczek jesienny. Trzy dni pada a jeszcze ze sześć pewnie padać będzie, to już natura jego taka, że jak się zaweźmie, to będzie przez dziewięć dni i dziewięć nocy całemu światu psotę czynił, a już najbardziéj tym, którym droga daleka w taki czas utrapiony wypadnie.
I na człowieka wtedy bieda i na bydlątko bieda, bo kapuśniaczek do kości przejmuje, a droga ciężka, oślizgła, że i pośpieszyć nie sposób.
Jednak kto musi, to musi...
Na drodze, jak okiem dojrzéć, pusto — tylko chłop jeden na piechotę wędruje. Zawinął poły od sukmany, za pas je zatknął i telepie się po gliniastéj ścieżce po nad rowem, podpierając się grubym kijem sękatym.
Pod sukmaną ma kożuch, a i sukmana tęga, z samodziału grubego, co mocny jak rzemień — ale co to znaczy? Taki deszczyk to i przez samodział przeniknie, a w oczy kole niby tysiącami igieł... Do domu jeszcze kawał drogi okrutny, mało nie trzy mile drogi, wedle chłopskiego rachunku, wiadomo zaś jaki to rachunek chłopski — zawsze z dokładkiem.
I ciężko chłopu iść, przykrzy mu się i zagadnąć do kogo nie ma — a jeszcze, jak na biedę, worka ze sobą nie wziął, żeby głowę przykryć i wiatr go szczypie po uszach kaducznie...
Idzie, to pacierze odmawia, to po polach patrzy. Pszenica, żyto zielenieje trochę i nawet pokazuje na niezgorszy urodzaj, po łąkach stogi stoją wielkie, czarne, chłop je liczy, dla zabicia czasu, ale oto już policzył stogi, już je minął, nie ma co rachować — więc duma sobie idąc.
Dziwno mu że dużo pola odłogiem leży — ale pomyślawszy trochę, powiada do siebie półgłosem:
— Juści niby to dziw, a poprawdzie, nie dziw, kto ma orać kiedy i ludzi trochę przybrakło i pieniędzy jeszcze bardziéj. Gdzie gospodarstwo duże, gdzie fortuny przódy były, takoś pustka i zniszczenie. Dopust Boga miłosiernego! i tylo.
Wzdrygnął może od zimna, a może od przypomnienia smutnego, przystanął na ścieżce i z całéj siły ręce zabijać zaczął, żeby się rozgrzać cokolwiek. Potém obejrzał się po za siebie, w nadziei, że może furkę jaką dostrzeże na drodze.
Chłopskie jego ucho dosłyszało jakiś głos z oddalenia.
Wyraźnie jedzie ktoś, bo pokrzykuje na konie, i nie kto inny jedzie tylko chłop gospodarz, bo woła po gospodarsku, nie jak pański stangret, ani nie jak żyd.
Stanął zmoczony chłopisko i oczy wytrzeszczył — i po chwili dostrzegł zbliżający się wóz w parę koni zaprzężony. Umyślił sobie czekać, jeżeli swojak to się z nim zabierze, jeżeli obcy, to choć pójdzie z nim razem koło fury, bo zawszeć to w kompani człowiekowi weseléj.
Koniki szły powoli, po rozmiękłéj glinie wóz się toczył z trudnością, bo się glina tłusta oblepiała na kołach — na wozie ktoś, wyraźnie także chłop, skulony siedział, z głową workiem przykrytą, że go i poznać było trudno.
Gdy już blizko nadjechał, ozwał się ten z woza.
— Niech będzie pochwalony! — a wy co tu robicie Michale?
— Na wieki wieków — a to wy Franciszku! Witajcie... a to dziw, że ja odrazu waszych koni nie poznałem!
— Ale dziw! na taką słotę to rodzona matka bydlęcia nie pozna.
— Juści prawda, poszerszeniało biedactwo całkiem.
— Siadajcie Michale, pojedziem, zawdy raźniéj jakoś przy kupie, zkąd że wy tak oto na piechotę idziecie?...
— Ot — odrzekł Michał, gramoląc się powoli na furę — chodziłem do powiatu z podatkiem.
— A nie mogliście to jechać?
— Szkodowałem bydlęcia, mój Franciszku, ale widzę, że wy z dużéj drogi jedziecie, bo i szkapiny tęgo obchudzone i wóz jak pod ciężar.
— Ot jeździło się za Wisłę sześć mil.
— Patrzcie, a ja w drugiéj wsi siedzący, nie wiedziałem nic.
— Ja to do drogi zwyczajny, mój Michale, dość się nawłóczyłem po świecie. Byłem ci ja w Lublinie i w Radomiu i w Kielcach, raz to nawet i do samego Krakowa jeździłem.
— Wiadomo, że drugiego takiego wędrownika szukać, ale kto was teraz na taki psi czas wypędził?
Franciszek westchnął ciężko.
— Prawdziwie rzekliście Michale, żem pojechał jak wypędzony, ale musiałem.
— Według zarobku niby?
— Gdzie zaś, mój Michale, według biedy ludzkiéj, moi złoci, według frasunku, sieroctwa ciężkiego, co i opowiedziéć nawet trudno. Dopust Boży powiadam wam, sprawiedliwie dopust Boży.
— I myślę i myślę i zmiarkować sobie nie mogę, do czego wy to powiadacie.
— Aleście naszego dziedzica znali?
— Oto! co nie miałem znać, albo to się raz w waszéj wsi bywało?
— Ano, skoroście znali, to musicie wiedziéć, że on sam już we świętéj ziemi spoczywa; synek jego Bóg wié gdzie się obraca i tylko sama pani z panienkami we dworze została, a teraz oto i jéj i tym sierotkom na zły koniec przyszło.
— O!
— Ajuści, folwark się obniszczył, komorniki przyjechali, co jeno było we dworze posprzedawali, a teraz oto i całą fortunę żyd na licytacyi kupił; trzeba było pójść na bruk im sierotom. Oj Michale, Michale, bywa i chłopu kiepsko na świecie, jak mu Bóg miłosierny zły los da, ale jak na państwo bieda przyjdzie, to jeszcze im gorzéj niż najbiedniejszym chłopom.
— To jest prawda — odezwał się Michał — bo czy tak czy siak, choćby się, na to mówiący, chłopu na najgorszy koniec obróciło, choćby mu i rolę i chałupę i dobytek sprzedali, toć mu dwie zdrowe ręce ostaną i niemi się będzie przed biedą oganiał. Wiadomo, moi złoci, bo już takie z mocy Boskiéj założenie jest, żeby w chłopie twardość była jak w krzemieniu, i bez to w nim grzbiet twardy i gnaty twarde i pięść twarda.
— Jużci to tak, sprawiedliwie powiadacie, ale przecie chłop, choć twardzizna sama, czasem na sercu miękkość ma taką, że się omal nie rozpłacze jak baba... a powiadam wam, moi złoci, że oni całym domem, a całym rodem rzec można dobre byli.
— Niby państwo.
— A jeno. Nikt u nas w Rudce krzywdy od nich nie zaznał, nikt im krzywy nie był. Żyli sobie, oni przy nas, a my przy nich w cichości, spokoju, jak to powiadają bez wody zamącenia. I tak było siła lat, a teraz oto... Pan Bóg taką zgubę dopuścił.
— Moc Boska!
— Wiadomo, ale zawdy człowiekowi żal, zawdy smutno, bo choć niby ona twardość w nas je, ale musi tylko po wierzchu, albo w gnatach, a dusza zawdy duszą...
Zadumali się chłopi, może nad niedolą ludzką, może nad burzą, co niedawno ciche wioski nawiedziła, a może wreszcie nad kombinacyą twardości gnatów i miękkością serca w chłopskiéj piersi.
Michał czapkę na oczy nasunął. Franciszek coraz batem śmignął nad końmi, ale te pośpieszać z powodu ciężkiéj drogi nie mogły i wóz toczył się powoli jak przedtém.
Piérwszy przerwał milczenie Franciszek.
— Dziwno — rzekł — że wy tam w Żabieńcu, choć o miedzę prawie od Rudki jesteście, nie wiecie nic, co się u nas dzieje.
— Pod lasem siedzimy, na uboczu.
— Ale zawdy po sąsiedzku.
— Prawda, ale mamy téż swojego zatrudnienia dość i mało kiedy na świat wyglądamy, je o tém, że Rudka sprzedana, piérwsze słyszę.
— Oj sprzedana i nie wiadomo kto w niéj teraz będzie, może licho jakie.
— A cóż, jaki będzie, to będzie, toć tera gospodarze mogą sobie żyć z dworem, albo bez dworu, jak do gospodarza.
— Niby to tak, a przecie zawdy miléj z dobrymi ludźmi, co się ich od maleńkości zna, aniżeli z obieżyświatem jakim do czynienia miéć, bo i to sobie uważcie Michale, że to tylko o miedzę, że i tak i siak wypadnie... Ot, co to gadać, szkoda ich i tylo! Pani przysłała po mnie i powiada; tak i tak, mój Franciszku kochany, pożegnamy się już na zawsze... folwark sprzedany, my wynosimy się do miasta... Zaprzęgajcie, powiada, swoje koniki i odwieźcie nas za Wisłę ku Lublinowi, bo my już swoich koni nie mamy... I poczęła płakać, a ja stoję, czapkę w garści obracam i sam nie wiem co mam rzec, bo mi język w gębie poprostu kołkiem stanął i właśnie jakby mnie kto za grzdykę ścisnął... Swoich koni, powiada, Franciszku nie mamy, tedy zawieźcie nas... I prawdziwie, żeby po stajni i z latarnią szukać toby ogona kawałka nie znalazł, wszystko wyprowadzone, wyprzedane, zniszczone, jeno że wiater po budynkach chodzi i wróble latają... Niech Bóg broni!
— Los!
— Oj, los... los! mój Michale — mówił daléj Franciszek — ale czekajcie... Tedy jak pani rzekła, żeby jechać, myślę sobie, trudna rada, juści trzeba, i oto zaprzągłem swoje szkapiny i pojechałem, a prawdziwie powiadam wam, i po sprawiedliwości świętéj, że żebym nawet, nie przykładając, nieboszczyka na cmentarz wywoził, to jeszcze bym tyle markotności nie miał, jak z onemi biednemi kobietami jadący... Bo jak one sobie radę dadzą na świecie? same jedne, w mieście, między taką mocą narodu. Sama pani chuderlawa, słabizna, jeno ciągle dycha i, nie daj Boże w złą godzinę wymówić, ale na księżą oborę patrzy! Panienka starsza także nie siłaczka, delikatna, cienka, zdaje się, że wiatr ją zdmuchnie — a młodsza to prosto powiedziawszy, dziecko, dopiéro jéj się na dwunasty rok obróciło. I z czém tu wojować mój Michale.
— Pewno, że im nie będzie na tym świecie lekko...
— Jakeśmy już parę mil odjechali, jak się owe niebożęta trochę utuliły w swoim wielkim lamencie, tedy rzekłem do pani, żeby mi powiedziała jakie swoje zamyślenie i gdzie się obróci? A, mój Franciszku, powiada, Bóg nad sierotami... do miasta pojedziemy — robota się jaka zdybie. Tedy ja znowu rzekłem, że do roboty zdrowia trza — a ona powiada, Bóg da. Ano, powiadam, juści prawda, że da, jak będzie wola Jego — ale, powiadam, że na mój głupi rozum, to podobniéj byłoby pani z panienkami na wsi pozostać. Tu po niemcu kolonia jest nieduża, możnaby w arendę za małe pieniądze wziąć, parobka sobie przynająć i żyć siako tako. Tak powiedziałem po szczerości serca, a pani mówi: wy się na tém nie znacie, mój Franciszku. Może ja się nie znam, powiadam, ale zawdy to wiem, że jak jest ziemi kawałek, to i chleb jest i kartofel i mleka kapeczka i okrasa, przynajmniéj choć biednie, to co nieco w gębę można włożyć — a w mieście, na onych twardych kamieniach żyć ciężko. Miałem ja krewniaka co do miasta poszedł, to on mi powiadał jaki tam smak. Tymczasem pani powiedziała, że tak już ma być, że sobie taki los obrała i na tém skutek. Gadaliśmy o nieboszczyku panu starszym, co życie stracił niedawno i o paniczu, co znowu jak kamień w wodę przepadł, i o tym kawalerze, co do starszéj panienki niby w zaloty zajeżdżał... One popłakiwały, mnie téż markotno było... i tak na owém przypominaniu droga nam zeszła.
— Dalekoście je zawieźli?
— Za Puławy dwie mile ku Lublinowi, do jakiegoś dworu, gdzie krewniaków swoich mają i tamte znowu krewniaki mają je odesłać daléj. Ot, rzemiennym dyszlem, jak zwyczajnie w biedności. Jak jeno tam zajechaliśmy, pani znów zaczęła lamentować, a ja już na to nie miałem mocy patrzeć, i pożegnawszy one biedactwa, zara wyjechałem z dziedzińca. I tak oto wlokę się po téj drodze ciężkiéj, na onym deszczu, i rozmyślam siak i tak i kuczy mi się i markotno mi i żal, że się mało nie skręcę — aż oto was ujrzałem Michale...
— Zawdy w kompanii przyjemniéj.
— Pewnie, pewnie i jak się człowiek wygada, to mu i na duszy krzynkę lżéj i tak mu się wydaje, jakby na to mówiący, komu połowę żalu oddał.
Długo gwarzyli jeszcze ci dwaj chłopi, a gwarzyć mieli o czém, bo przedmiotów do rozmowy nie brakło. Tu pole nieorane, tam folwark spalony, tu znów las po obu stronach wycięty... Każde prawie drzewo, każdy krzyż przydrożny, był świadkiem różnych wypadków, które głęboko w pamięci wieśniaków utkwiły. Gwarzyli tedy chłopiska, jękami i westchnieniami przerywając gawędę; w kompanii było im jakoś raźniéj i droga prędzéj schodziła. A kapuśniaczek ciął w same oczy bez przerwy, bo na dziewięć dni i dziewięć nocy się zabrał... w oddali szumiała szeroka Wisła coraz gniewniéj i groźniéj, ponure mroki nocy jesiennéj ogarniały świat, zacierając kontury wzgórz, lasów, drzew i chałup chłopskich — coraz stawały się gęstsze, coraz ciemniejsze, aż pokryły wszystko prawie czarnym, żałobnym całunem.
Wiatr zerwał się niewiadomo zkąd i zaczął szarpać smukłe topole nadwiślańskie i przysadziste wierzby nad wodą, rwał z nich listki i na skrzydłach swych lotnych niósł je w przestrzeń nieprzeniknioną okiem, czarną, nieskończoną...
Biedne listki!






I.

Za onych czasów (a będzie temu lat dwadzieścia z górą) kraj nie był pokryty tak jak dziś siecią dróg żelaznych i ludzie odbywali podróże końmi. Kto nie miał własnego ekwipażu, puszczał się w drogę ekstrapocztą, dyliżansem pocztowym, albo téż lokował się jak mógł w wielkiéj bryce żydowskiéj, pokrytéj płótnem.
Na przebycie drogi z Lublina do Warszawy potrzeba było, przy najlepszéj drodze, dwudziestu czterech godzin czasu, a jak przyszły śnieżyce wielkie albo roztopy wiosenne, to nieraz i półtoréj doby zeszło zanim omnibus pocztowy, wyprawiony z Lublina, wtoczył się na dziedziniec Staréj poczty od strony Nowo Senatorskiéj ulicy.
Jesienny wieczór był, brzydki, szary, wietrzny. Na ulicy, przed gmachem pocztowym w Lublinie przy czerwonawém świetle naftowych latarni widać było olbrzymi dyliżans, zaprzężony w pięć rosłych, wychudłych koni. Do dyliżansu przystawiona była drabina, po któréj posługacze stajenni wnosili kufry i walizki podróżnych, aby je na wierzchu wehikułu ulokować.
Pasażerowie zebrani byli w tak zwanym „pokoju dla podróżnych” i oczekiwali sygnału do odjazdu.
Gdy na zegarze pocztowym uderzyła godzina szósta, krępy pocztylion ledwie mogący się ruszać w kożuchu ciężkim i w płaszczu, wgramolił się na wysoki kozioł omnibusu i przyłożywszy trąbkę do ust, zaczął z niéj wydobywać chrapliwe dźwięki sygnału.
Zaraz téż ruszyli się pasażerowie.
Dwaj żydzi, otyli kupcy od zboża, ubrani w ogromne szopy, mający pełno tłumoków i tłumoczków, wcisnęli się w sam kąt, aby najwygodniejsze miejsce zająć, za niemi weszła jakaś dama, cierpiąca na ból zębów i jakiś jegomość, wieśniak widocznie — i o ile przy świetle latarki można było dojrzéć, niemłody.
Na samym końcu, gdy już wszyscy zajęli swoje miejsca, gdy porozsiadali się wygodnie, aby módz korzystać z dobrodziejstwa snu w nocy, wsunęła się do omnibusu osoba młoda, szczupła, wysmukła, o bladéj twarzyczce i dużych czarnych oczach.
Jakby zmieszana, zażenowana towarzystwem osób obcych, nieznanych, usiadła tuż przy samych drzwiczkach, starając się zająć jak najmniéj miejsca i nie zwracać na siebie uwagi.
Obok niéj siedziała dama z podwiązaną twarzą, naprzeciw zaś ów pan niemłody, z pozoru wyglądający na wieśniaka.
Czerwonawe światło latarki rozjaśniało nieco ciemność panującą w dyliżansie.
Pocztylion zatrąbił drugi sygnał, śmignął biczem i chude koniska pociągnęły za sobą wysoki, napiętrzony tłómokami dyliżans. Ciężkie koła zadudniły po bruku, latarnie miejskie coraz rzadziéj migały przed oczami podróżnych, aż wreszcie zniknęły zupełnie.
Żydzi rozmawiali z sobą o interesach, lecz po niejakiéj chwili zasnęli, cierpiąca pani zakryła sobie twarz chustką, tylko ów szlachcic spoglądał na młodą osobę, jakby z zamiarem zawiązania rozmowy.
Dziewczyna jednak unikała jego spojrzeń, wsunęła się w sam kącik omnibusu i udawała, że drzemie. Tak przejechali pierwszą stacyę. Zaprzągnięto inne konie i omnibus potoczył się daléj.
Naraz podróżni wydali głośny okrzyk. Żydzi zerwali się ze swoich miejsc, szlachcic siedzący z brzegu, otworzył drzwiczki i w jednéj chwili wyskoczył.
— Niech pani wysiada! — zawołał do swojéj sąsiadki — stoimy nad samym rowem i omnibus przewróci się lada chwila.
Młoda osoba wyskoczyła pośpiesznie i wyskoczyła w samą porę, bo w téj chwili pocztylion, chcąc naprawić sytuacyę, ruszył końmi, ciężar tłomoków przeważył i ogromny dyliżans przewrócił się do rowu.
Krzyków było bez końca.
Konduktor klął pocztyliona, pocztylion klął konie i ciemność, żydzi grozili skargą, a cierpiąca na zęby dama jęczała w niebogłosy.
— Cóż robić?... — zapytał szlachcic. — Sami takiego ciężaru nie podniesiemy, trzeba do wsi po ludzi posłać.
— Wieś daleko — odezwał się konduktor — bliżéj będzie do stacyi. Ja zaraz poszlę pocztyliona konno, a państwo muszą tu trochę zaczekać.
— Jakie czekać? co to jest czekać? — wołali żydzi. — Ładny interes czekać na środku szosy, gdzie broń Boże nieszczęście może być!
— Wielka rzecz! — odezwał się szlachcic. — Nic nam się nie stanie, a zresztą musimy poczekać. Na szczęście deszcz ustał.
— My nie chcemy czekać! Kto ma czas niech czeka, my nie mamy czas!
— W takim razie nie czekajcie panowie — odrzekł obojętnie.
— Nu... a jakim sposobem pojedziemy?
— To już wasza rzecz!
Konduktor zapalił zgaszoną latarnię, cierpiąca pani wydobyła się ze środka landary.
Światło latarni padło na twarz młodéj osoby. Wtedy ów siwiejący szlachcic przystąpił do niéj i rzekł:
— Wybacz pani moją śmiałość, ale uderzające podobieństwo skłania mnie do niedyskrecyi. Czy pani nie jesteś córką nieboszczyka pana Romana z Rudki?
— Znał pan mego ojca? — zapytała z żywością.
— Byłem jego przyjacielem serdecznym i panią znam również, ale przypuszczam, że nie pamięta mnie pani.
— Istotnie, nie przypominam sobie...
— Nic dziwnego, kiedy po raz ostatni odwiedziłem pani rodziców, pani byłaś dziesięcioletnią... Zosią. Wszak dobrze pamiętam?
— Doskonale! — odpowiedziała z uśmiechem.
— I miałaś pani siostrzyczkę, wówczas jeszcze bardzo maleńką, Helcią ją nazywano.
— I po latach tylu jeszcze pamięta pan imiona takich dzieciaków?
— Jak pani widzi. To nie tak dawno, będzie temu lat.. ośm. Nieboszczyk taki z was był dumny, tyle mi o was naopowiadał, tak się wami cieszył.
— Dobry, poczciwy ojczulek! Czemuż go już nie ma?
— Ha, nieszczęście! W każdéj rodzinie są szczerby, każdy prawie opłakuje kogoś, ale przepraszam, poważam się rozmawiać z panią, a nie powiedziałem kto jestem. Otóż przedstawiam się: Józef Kamiński z Zabłocia, na Podlasiu.
— Ach! tyle razy o panu słyszałam.
— A mama pani?
— Biedna mama! Cierpiąca od czasu tych przejść okropnych, znajduje się teraz z młodszą siostrą u krewnych... czasowo naturalnie.
— Jakto czasowo?
— Przecież nie może być im zawsze ciężarem, tembardziéj, że teraz wszystkim tak ciężko. Gdzie spojrzyć źle, gdzie się obrócić klęski, niedostatek, żałoba...
— Doprawdy, chciałbym jeszcze o coś spytać, ale już nie mam śmiałości...
— Dlaczego?
— Z każdego słowa pani wieje taki smutek, że boję się, czy zapytaniem nie rozżalę pani bardziéj jeszcze, a przytem... przytem obawiam się, czy niedyskrecya człowieka obcego...
— Odpowiem panu szczerze. Rozżalić się już bardziéj nie mogę, bo w nieszczęściach, które przeszłam, serce moje stwardniało jak kamień. Wypłakałam wszystkie łzy i teraz spoglądam w przyszłość suchemi oczami — a co się tyczy niedyskrecyi pańskiéj, to rzecz inna...
— Obawiam się, żeby nie była poczytana za złe.
— Nie, panie. Mienisz się przyjacielem mego ojca.
— Serdecznym.
— Nazwisko pańskie słyszałam tylokrotnie... więc tytuł przyjaciela ojca nadaje mu prawo do interesowania się losem wdowy i dzieci. Gdyby mnie kto zapytywał z ciekawości pustéj, odpowiedziałabym mu milczeniem, ale ja wierzę w to, że pytasz pan z przyjaźni. Przytém jestem prawie pewna, że łączy nas powinowactwo nieszczęścia, bo ono takie teraz powszechne.
— O tak! pani, łączy nas ono. I ja poniosłem ciężką stratę. Sam ocalałem, ale w pożarze domu, w pożarze, podczas którego na nieszczęście nie byłem obecny, straciłem żonę. Dwoje dziatek chłop z narażeniem własnego życia prawie cudem uratował z płomieni.
— Boże! Boże! cóż za straszne przejścia!
Zamilkli oboje i pogrążyli się w smutnych dumaniach. Wiatr szumiał żałośnie i szeleścił gałęźmi drzew przydrożnych. W cieniach nocnych przewrócony omnibus wyglądał niby cielsko jakiegoś potwora o dziwacznych kształtach. Żydzi otuliwszy się w futra, usiedli na kamieniach przydrożnych, oczekując sukursu, a cierpiąca pani obwiązała głowę szalem i wsunęła się do wnętrza przewróconéj budy, aby tam znaleść ochronę od wiatru.
Przy migotliwem świetle latarki, Zosia spojrzała na towarzysza podróży, który ojca jéj przyjacielem się mienił i zdawało jéj się, że dostrzega na jego skroniach siwiznę.
Starcem jéj się wydał.
Milczenie jakiś czas trwało, on przerwał je pierwszy.
— Wszak pani miała brata? — zapytał.
— Tak, panie, najstarszy z nas trojga.
— Gdzież jest obecnie?
— O tem wie chyba Bóg jeden — odrzekła — bo my nie. Jak wyszedł z domu przed rokiem, już go od téj pory nikt z nas nie widział.
— I żadnéj wiadomości, żadnego listu, nic?...
— Ani słóweczka.
— Boże! Boże... ileż nieszczęść znosić każesz. A któż gospodaruje w Rudce? — spytał po chwili.
— Właściciel.
— Właściciel? przecież ojciec pani nie żyje.
— To pan nie wie? Rudka sprzedana niedawno. Żyd ją nabył.
— Sprzedaliście państwo?
— My nie... Sprzedał ją sąd, towarzystwo, wierzyciele, albo ja wiem kto. Ja się na tém nie znam, panie. Wiem, że zarzucano nas jakiemiś papierami, że mama jeździła do różnych adwokatów, starała się o pieniądze... Sąsiad jeden poczciwy dopomagał w tych staraniach, ale widocznie na nic się to nie zdało, bo Rudkę sprzedali, i my musiałyśmy się wynieść z rodzinnego gniazda... Oto i cała historya naszej niedoli. Jak pan widzi niedługa.
— I nie uratowałyście nic panie z całego majątku?
— Podobno nic!
— Mama zapewne mówiła pani...
— Mówiła, że jéj kilkaset rubli zostało i nadzieja sprzedaży kilku pamiątkowych klejnotów, które udało się ocalić przed argusowemi oczami komorników.
— I nic nadto?
— Powiedziałam panu...
— Okropne... okropne położenie! Cóż panie zamyślacie robić?
— Mama ciągle płacze, Helcia nie zdaje sobie dokładnéj sprawy z położenia...
— A pani?
— A ja, jak pan widzisz, jestem na drodze do Warszawy... jadę, szukać pracy i chleba.
— Ma pani przynajmniéj jaką nadzieję?
— W Bogu tylko...
— Czemże się pani zamierza trudnić? Jakiemu zawodowi poświęcić?
— Wzięłabym się chętnie do każdéj roboty, pracowałabym w kantorze, w sklepie — słowem wszędzie, gdzieby się moja praca mogła na co przydać.
— Trudno o posadę w tym rodzaju, zwłaszcza dla kobiety.
— Wiem o tém, ale szukać będę. Coprawda wolałabym zatrudnienie fachowe, wolałabym rzemiosło, ale nie znam żadnego, a na nauczenie się już zapóźno.
— Dla czego? w wieku pani...
— Tak! ale ponieważ moja praca ma zapewnić byt choréj matce i siostrze młodszéj, to uczyć się już nie pora. Trzeba szukać zajęcia innego. Jeżeli dostanę się do jakiego sklepu, to dobrze, jeżeli nie, będę musiała zostać nauczycielką, chociaż ten rodzaj pracy wydaje mi się najtrudniejszym.
Turkot nadjeżdżającego wozu przerwał tę rozmowę. Oczekiwana pomoc ze stacyi przybyła. Kilku ludzi za pomocą drągów i lewaru podniosło przewróconą budę, pozbierano walizy i tłomoki, konduktor umieścił nową świecę w latarni, podróżni zajęli miejsca i dyliżans potoczył się daléj.
Przez chwilę mówiono tylko o doznanéj przygodzie. Kupcy ostro krytykowali urządzenia pocztowe i nie mogli zrozumieć jakim sposobem, wziąwszy od pasażera blisko pięć rubli za bilet, można robić takie przykre niespodzianki. Cierpiąca dama ruchem głowy dawała do zrozumienia, że podziela przekonania kupców i że jedynie dokuczliwy ból zębów wstrzymuje ją od wygłoszenia kilku zdań, dotyczących trzeźwości pocztyliona i oryginalnego sposobu wykonywania obowiązków, do stanowiska jego przywiązanych.
Wkrótce oburzenie ustąpiło miejsca senności, nawet ów szlachcic siwiejący, czy siwy, otulił się futrem i przymknął powieki; może drzemał, a może téż rozmyślał o ciężkiéj sierocéj doli, o świeżo przebytych cierpieniach i nieszczęściach.
Panna Zofia drzemać nie mogła. Zawiele myśli cisnęło się do jéj pięknéj główki. Po raz pierwszy w życiu znalazła się sama jedna wśród obcych. Dotychczas otaczała ją miłość rodzicielska, tkliwość i opieka serdeczna — teraz zmieniło się wszystko, teraz sama stać się musi opiekunką, sama iść w świat szeroki. Los niesie ją niewiadomo dokąd, w przyszłość niepewną, nieokreśloną, a może pełną zawodów i goryczy.
Tak wiatr jesienny igra z listkiem, oderwanym od macierzyńskiego drzewa.
Myśli biednéj dziewczyny plączą się chaotycznie, tysiące pytań ciśnie się do główki, a serce bije trwożnie.
Przed nią świat, ale jaki świat! nie ten cichy, który przecież niedawno uśmiechał się do niéj, ale jakiś inny zupełnie, wielki, zimny, obojętny a nieznany...
Czy zechce ją przyjąć, czy da jéj kącik w swojéj wielkiéj pracowni, czy pozwoli jéj żyć dla choréj matki, dla siostry?
Wychyla główkę przez okno i patrzy... dokoła ciemność zupełna, ani jednéj gwiazdeczki na niebie, zdaje się, że ów wielki wóz pocztowy stacza się w przepaść niezgłębioną, bezdenną.
Nareszcie miga jakieś światełko... jedno... drugie... dziesiąte... To zapewne we wsi.. we wsi! w chłopskich chatach. Tam ognie płoną na kominach, ludzie na spoczynek się zeszli, są u siebie, w domach swoich i nie opuszczą ich ani dziś, ani jutro, nie pójdą samotni między obcych na tułaczkę. Tam, gdzie światełka płoną, musi być dobrze i cicho, a jeżeli nie dobrze, to spokojnie przynajmniéj... a tam w owym świecie szerokim, nieznanym, pełnym ludzi obcych, cóż jest?...
Cofnęła się, żeby nie patrzyć w ciemność.
Oparła główkę o ścianę dyliżansu i przymknęła oczy. Myśl jéj cofnęła się w przeszłość aż do lat dziecinnych. Upłynęły one szczęśliwie, spokojnie, w pieszczotach rodzicielskich, w zabawkach. Potém przyszły lata nauki, także szczęśliwe lata. Ubiegły szybko w gronie rówieśnic, wesołych, hożych dzieweczek.
Powróciła do domu już jako dorastająca, prawie dorosła panienka i wnet serduszko jéj uderzyło żywiéj. Pokochała młodego chłopca o czarnych wymownych oczach. Był to kuzyn jéj daleki, znali się od dziecka, bawili razem.
Towarzysz zabawy został narzeczonym i zaczęły się dla niéj najszczęśliwsze chwile. Kochająca i kochana, uśmiechała się do życia, do słońca, do kwiatów, ale to szczęście bardzo krótko trwało. Zaczęły się zbierać chmury czarne, potém nastała cisza złowroga, a daléj burza straszna, długotrwała.
I w téj zawierusze, w tych dniach ciężkich, które krwią i pożogą zapisały się w pamięci, ojciec utracił życie, brat przepadł bez śladu, a ten, który miał być jéj towarzyszem dozgonnym, rzucony został w świat daleki...
Oto i cała przeszłość dziewczęcia. Sama jedna, z żałobą w sercu i tęsknotą, idzie w świat, między obcych ludzi, aby z bijącém sercem, z nieśmiałością do ich drzwi kołatać i prosić o zatrudnienie, zarobek.
Straszną i długą wydaje jéj się ta noc w dyliżansie. Dokoła ciemność zupełna, co jakiś czas dyliżans zatrzymuje się, słychać tupot przyprowadzanych koni, głos pocztylionów, chrapliwy odgłos trąbki i znowu pocztowy wóz toczy się daléj.., w ciemność. Gdyby chociaż sen uspokoił ją choć na chwilę, ale nie, sen ucieka od nieszczęśliwych i cierpiących.
Nareszcie zaczyna szarzéć... Po przez chmury ciężkie przebija cokolwiek blady, bardzo blady pas światła na wschodzie, wynurzają się z ciemności kontury drzew, stojących dwoma rzędami przy trakcie. Walka światła z ciemnością trwa daléj, coraz żywsza, zawziętsza. Światło zwycięża a pokonana ciemność ucieka i odsłania smukłą wieżyczkę wiejskiego kościołka, szeregi chat chłopskich, krzyż przydrożny.
Z wieżyczki dolatuje słaby odgłos dzwonka, ludzie budzą się, żurawie studzienne skrzypią, bydło idzie skubać resztki poczerniałéj trawy na pastwiskach.
Zosia otwarła przymknięte powieki, siedzący naprzeciw niéj szlachcic wita ją przyjazném:
— Dzień dobry!
— Nie spałam wcale — odrzekła.
— Dlaczego?
— Bałam się, otwarcie to przyznaję. Noc taka straszna i ciemna...
— Szkoda, żem nie wiedział, że pani nie śpi, rozmawialibyśmy, byłoby pani raźniéj.
— Pan także czuwał?
— Ja przyzwyczajony jestem do nocnych podróży, ale sypiać w drodze nie mogę. Rozmyślałem o swoich własnych troskach, a także i o pani. Po raz piérwszy zapewne znajduje się pani w podróży?
— W takich warunkach po raz piérwszy...
— Cóż więc dziwnego, że doznawała pani uczucia pewnéj trwogi!... to całkiem naturalne, lecz trzeba panować nad sobą, dodawać sobie odwagi, a co najważniejsze, nadziei nie tracić.
Zosia westchnęła.
— Ma pani kogo z blizkich w Warszawie? — zapytał.
— Jest tam jedna nasza kuzynka, staruszka, emerytka. Niedawno pisała do mamy i zapraszała mnie bardzo gościnnie. Ma na Starem mieście dwa pokoiki. U niéj chwilowo zamieszkam, dopóki sobie obowiązku nie znajdę.
— Pytałem dla tego, że ja w Warszawie mam siostrę, któraby panią z całą serdecznością przyjęła, a może nawet i dopomogła w wynalezieniu miejsca. Zna ona wybornie Warszawę, gdyż mieszka tam od lat kilkunastu, przytém jest bardzo energiczna i obrotna, więc mogłaby być dla pani doskonałą przewodniczką.
— Serdecznie panu dziękuję, ale planu zmienić nie mogę. Tak już umówiłyśmy się z mamą i muszę tego się trzymać. Ciocia wié, że ja dziś przyjadę i zapewne oczekiwać mnie będzie na poczcie.
— Nie narzucam mojéj rady, ale sądzę, że nie zaszkodzi gdy się pani z moją siostrą pozna. Dobra to bardzo i poczciwa kobieta. Znajomość z nią wyszłaby pani tém bardziéj na dobre, że siostra moja sama na siebie pracuje.
— Niezamężna?
— Wdowa od lat dziesięciu. Krótko żyła z mężem, bo coś dwa lata niecałe. Umarł i zostawił ją z dzieckiem. Chłopczyk ten do szkół już chodzi. Gdy siostra owdowiała, chciałem ją wziąść na wieś do siebie. Oparła się jednak stanowczo i powiedziała, że zamierza istniéć o własnych siłach.
— Były nawet z tego powodu nieporozumienia między nami — ciągnął daléj szlachcic — lecz siostra postawiła na swojém i nie żałuje dziś tego. Ma niezależny kawałek chleba, dochody niewielkie, lecz wystarczające, wychowuje syna bardzo dobrze, kształci go, czegóż żądać więcéj?
— Istotnie! niech mi pan powié jaką drogą doszła do tego, jaki sobie zawód obrała?
— Bardzo pospolity, proszę pani. Nauczyła się kroju, szycia, a że miała niewielki kapitalik, więc założyła magazyn, z początku bardzo mały, ale z czasem rozwinęła go i dziś zatrudnia, jeżeli się nie mylę, dziesięć czy dwanaście panien. Otóż powiadam, że rada takiéj kobiety praktycznéj i doświadczonéj mogłaby się pani bardzo przydać.
— Najzupełniéj podzielam pana zdanie i niezawodnie zgłoszę się do siostry pańskiéj, jeżeli...
— Jeżeli?
— Obawiam się, że osoba tak zatrudniona może...
— Zaręczam, że przyjmie panią z otwartemi rękami. Siostra moja ma bardzo dobre serce, zacnego charakteru kobieta. Jak tylko przyjadę do Warszawy, opowiem jéj o pani i uprzedzę, że pani ją odwiedzi.
— Dziękuję serdecznie — odrzekła, podając mu rękę.
Omnibus zatrzymał się przed stacyą.
— Tu — rzekł — postoimy z pół godziny, a może nawet i dłużéj. Poczta jest wspaniałomyślną dla swych ofiar, pozwala im rozprostować zmęczone kości i rozgrzać się herbatą. Niech pani wysiądzie. Znam wszystkie austerye na tym trakcie, mogę więc być przewodnikiem. W téj, do któréj wejdziemy zaraz, jest nawet oddzielny pokoik dla dam, gdzie pani będzie mogła spocząć i poprawić toaletę... Otóż jesteśmy na progu. Niech pani wejdzie na salę, w te drzwi na prawo, a ja każę tymczasem przygotować herbatę.
W dużéj izbie wyklejonéj żółtém obiciem, był już ruch. Na bufecie stał ogromny, dymiący samowar, z poza którego wychylała się pulchna twarz gospodyni. Rozespany chłopak oczekiwał na rozkazy gości.
W stancyi znajdowało się kilka osób, gdyż lada chwila miał nadejść omnibus z Warszawy; jedni spodziewali się znaléźć w nim miejsce, drudzy oczekiwali na gazety, na listy.
Rudy żydek w wypłowiałym chałacie, ma się rozumiéć faktor, zwijał się między gośćmi w nadziei zarobku.
Ściany owéj sali przyozdobione były staremi sztychami i litografiami, pokrytemi kurzem, popstrzonemi przez muchy. Jeden sztych przedstawiał wielkiego Napoleona, w historycznym szarym surducie, z lunetą polową u oka, drugi wyobrażał śmierć księcia Józefa w nurtach Elstry, na innych były Muzy, Gracye i różne postacie mitologiczne. Nad wypłowiałą ze starości zieloną kanapą wisiało lustro duże, w ramach niegdyś zapewne złoconych, pokryte również warstwą kurzu. Żółte stoły jesionowe, czerwonemi serwetami przykryte, dopełniały całości umeblowania tego przybytku, w którym codziennie kilka partyj podróżnych zatrzymywało się, dla wypoczynku i pokrzepienia sił.
Po kilku chwilach panna Zofia, uporządkowawszy swoją toaletę, wyszła do owéj żółtemi obiciami wyklejonéj stancyi i zajęła miejsce przy oddzielnym stoliku obok swego towarzysza podróży.
Dzień już się zrobił na dobre, w stancyi było jasno, więc téż nasi podróżni mogli się sobie nawzajem dobrze przypatrzyć.
Oboje czynili ten przegląd w milczeniu. On podziwiał drobne rysy jéj twarzy, nacechowane wyrazem niezwykłéj łagodności, ona zaś ze zdumieniem spostrzegła, że towarzysz podróży, który jéj się staruszkiem wydawał, wcale na starego człowieka nie wyglądał.
Twarz jego była gładka i niepoorana zmarszczkami, oczy czarne błyszczące, włosy bujne i gęste niegdyś czarne jak heban, lecz teraz tak przypruszone siwizną, że się prawie białemi wydawały. Gdy miał na sobie futro, którego duży kołnierz zasłaniał mu pół twarzy, to istotnie owe siwe włosy, wychylające się z pod czapki, nadawały mu pozór człowieka wiekowego. Światło latarki w omnibusie dopełniało złudzenia.
Panna Zofia spojrzała na niego z niedowierzaniem.
— Pan mieni się przyjacielem mego ojca? — spytała.
— Istotnie pani! łączył nas stosunek serdecznéj przyjaźni.
— Dziwna rzecz — rzekła, jakby w zamyśleniu — mój ojciec musiał być znacznie starszym od pana.
— O całe dziesięć lat, może i więcéj nawet, przytem on się ożenił bardzo młodo, a ja zaledwie przed sześcioma laty. Ztąd wynika pozornie duża różnica wieku, bo on biedak umarł i zostawił po sobie dzieci prawie dorosłe — a ja utraciwszy żonę, zostałem z dwojgiem małych dziatek.
— Gdzież są te biedne sierotki?
— Są u mnie, na wsi, pod opieką drugiéj mojéj siostry. Poczciwa kobieta, ale... matki nikt podobno dobrze nie zastąpi.
— Żona pańska młodo umarła?
— Zginęła w płomieniach... jak męczennica. Straszne to wspomnienia — odrzekł smutnie — lepiéj o nich nie mówić. Więc pani do swojéj kuzynki się uda? — dodał, chcąc zmienić przedmiot rozmowy.
— Tak panie, trzymać się będę instrukcyj, jakie od mamy dostałam. Zajadę wprost do babci, bo my tę kuzynkę babcią nazywamy i zaraz rozpocznę starania.
Rozległ się dźwięk trąbki pocztowéj. Podróżni ruszyli się z miejsc i po kilku minutach omnibus potoczył się daléj ku Warszawie. Podróż w dzień nie wydawała się już Zosi tak przykrą i straszną. Zajmowała ją rozmowa podróżnych, zajmowały widoki okolic i czas uchodził szybko, niepostrzeżenie prawie.
Już było dobrze szaro, kiedy omnibus zaczął się toczyć po nierównym bruku Grochowa.
W oknach licznych domków płonęły światła, z kominów fabrycznych wylatywały iskry. Im daléj, tém dymy gęstsze, świateł więcéj. Omnibus przejechał przez Pragę, przez most pontonowy i powoli wtaczał się pod górę.
Otóż i Warszawa, pierwszy etap wędrówki sierocéj!
Zosia patrzyła z trwogą na to miasto wielkie, na ludzi biegnących szybko po ślizkich, kamiennych chodnikach. Czy wśród tego tłumu znajdzie się kto, co jéj niedolę odczuje i możność do pracowania na kawałek chleba poda?... A prawda, przecież jest babcia!...
Omnibus wjeżdża w dziedziniec pocztowy, gromada dorożkarzy ofiaruje przyjezdnym swe usługi, faktorzy rekomendują tanie zajazdy. Gwar i krzyk. Zosia nie umiałyby się ruszyć w tym zgiełku, ani rzeczy swoich odnaleść, ale na szczęście zajął się nią towarzysz podróży. Rzeczy odebrał, do dorożki zanieść kazał; byłby nawet chętnie odwiózł Zosię do babki, ale narzucać się nie śmiał.
Uścisnął jéj tylko rękę na pożegnanie i powodzenia życzył.
Doróżka stanęła wkrótce na Starem mieście. Zosia zeskoczyła, wzięła swoją walizkę i weszła do sieni wązkiéj, długiéj, o nierównéj posadzce kamiennéj. Kopcąca lampka naftowa oświetlała wnętrze tego sklepionego korytarza.
Usłyszawszy, że ktoś chodzi po sieni, stróż wysunął się ze swej kryjówki.
— A do kogo to? — zapytał gburowato.
— Mój człowieku, ja tu przyjechałam do mojéj krewnéj, pani Burhardt; czy nie moglibyście mi powiedziéć, gdzie ona mieszka?
— E... he! moja panienko, ona daleko tera mieszka.
— Nie w tym domu? czy się wyprowadziła?
— A juści! wyprowadziła się na Powązki.
— Umarła! — zawołała z przerażeniem Zosia.
— A dyć zmarło jéj się temu tydzień. Dochtory przychodzili, ale co to pomoże! na śmierć doktora nie ma.
— Gdzież ja się teraz podzieję? dokąd pójdę nieszczęśliwa?
— Toć Warszawa niemała...
— Ale ja tu nieznam nikogo!
Stróż się poskrobał po głowie.
— Ja na to nie dochtór — rzekł — jak se pani przyjechała — tak niech se pani odjedzie, bo tu nie ma co robić; pani Burhartowa pomarła, rzeczy już krewne zabrali, a w pokojach jutro malowanie będzie i zaraz się karta wywiesi... Nie ma tu pani co robić i tylo...
Zosia załamała ręce z rozpaczy.






II.

W magazynie strojów damskich pod firmą „Władysława”, robota dzienna była skończona. Pracownice porozchodziły się do domu, została tylko starsza panna, główna pomocnica właścicielki. Ta krzątała się jeszcze, to porządkując porozrzucane materyały, to znów zaglądała do dużéj książki, w któréj zapisane były zamówienia i miary klientek.
Magazyn do którego wchodziło się wprost z bramy, łączył się ze skromnem, ale bardzo gustownie urządzonem mieszkaniem właścicielki. Znać było w najmniejszym nawet drobiazgu rękę kobiety pracowitéj i dbałéj o porządek.
Mieszkanko składało się z trzech pokoików; w pierwszym z nich chłopczyk w granatowym mundurku siedział nad książką i powtarzał półgłosem deklinacye łacińskie; w drugim jego matka nakrywała stół do herbaty.
Była to osoba w średnim wieku, ale jeszcze bardzo przystojna. Brunetka o dość regularnych rysach, wysoka, w ruchach i wyrazie twarzy, w spojrzeniu zdradzała stanowczość i energię. Téj właśnie energii i stanowczości zawdzięczała swoje obecne, niezależne położenie materyalne.
— Leoś! — zawołała na chłopczyka — poproś panny Felicyi na herbatę i sam złóż książki i chodź.
Chłopczyk pobiegł, a jednocześnie ktoś zadzwonił.
Sama gospodyni pospieszyła otworzyć. Gościem jéj był brat, a towarzysz podróży panny Zofii.
— Przepraszam cię, moja Władziu — rzekł, podając jéj rękę — żem się spóźnił, ale tyle mam różnych interesów do załatwienia. Trzy dni jestem w Warszawie i jeszcze nie koniec. Elżbietka mi wypisała całą litanię sprawunków.
— Ach! Elżbietka... ona zawsze ma tysiące poleceń, ale nie nudź, chodź, samowar już gotów.
— Wujcio! — zawołał chłopczyk radośnie, rzucając się szlachcicowi na szyję.
— Mam tu coś dla ciebie.
— O! niech wujcio pokaże!
— Późniéj, późniéj, jest tu coś bardzo ładnego.
— Psujesz mi chłopca, mój bracie — rzekła pani Władysława — nie jest on przyzwyczajony do zabawek.
— To nie zabawka, to książka.
— Czy panna Felicya idzie?
— W téj chwili, mamo, tylko jeszcze ma pozamykać szafy.
— No, chodźcież już raz.
Po chwili brat, siostra i Leoś siedzieli przy stole. Niebawem nadeszła panna Felicya, osóbka sucha, zawiędła, milcząca. Nie wtrącała się téż prawie do rozmowy.
Pan Józef opowiadał o dzieciach swoich, które na wsi pod opieką drugiéj siostry zostawił, o kłopotach różnych, sprawunkach. Nagle gospodyni rzuciła mu pytanie:
— Powiedz mi, mój Józiu, czy nie spotkałeś gdzie Zosi?
— Córki pana Romana?
— No, tak! téj, o któréj opowiadałeś mi po przyjeździe. Powiedziałeś, że się do mnie zgłosi.
— Nie była jeszcze?
— Nie!
Pan Józef w czoło cię uderzył.
— Naturalnie! — zawołał — jakże mogła być tu, kiedy zapomniałem powiedzieć jéj gdzie mieszkasz.
— A to szkoda, to wielka szkoda. Ja zainteresowałam się bardzo tą panienką, tém bardziéj, że wiem z jak dobréj i zacnéj rodziny pochodzi i chciałam się zająć jéj losem.
— Zawsze masz złote serce, moja Władziu!
— Żal mi dziewczyny: Młoda, niedoświadczona, jakąż sobie radę da wśród obcych ludzi?
— Miała zamiar nauczycielką zostać.
Pani Władysława ruszyła ramionami.
— Nauczycielką — rzekła — i cóż będzie mogła miéć z tego? Chce być podporą rodziny, pracować dla matki i siostry młodszéj... dużo im pomoże! Widzisz, Józiu, ja dobrze zastanowiłam się nad tém i zdecydowana jestem wziąść ją do siebie. Straci jakiś czas na naukę, to prawda, ale będzie miała za to dobry kawałek chleba w ręku. Czy tu, czy na prowincyi, założy magazynik, boć zapewne został im jakiś kapitalik, a w najgorszym razie możnaby się postarać, pożyczyć, czy jak. Przy niéj wyuczyłaby się i młodsza siostra.
— Istotnie, masz słuszność. Co za szkoda, że jéj nie dałem twego adresu.
— No, to nic straconego, przecież powiedziała ci gdzie stanie.
— U jakiejś swojéj kuzynki, na Starem Mieście, ale pod którym numerem, także nie wiem.
— Czemuż się nie spytałeś?
— Proszę cię, nie wypadało, tem bardziéj, że, jak uważałem, chciała unikać pytań.
— Wiesz co, Józiu, a gdybyśmy poszukali jéj sami?
— Jakim sposobem?
— Stare Miasto nie wielkie, choćby przejść od domu do domu i pytać. Ja jak sobie co postanowię, lubię zaraz wykonać, a do téj młodéj dziewczyny nabrałam szczególnéj sympatyi. Takie nieszczęśliwe biedactwo! — godzi się przecież podać rękę, tembardziéj, że nasze rodziny żyły niegdyś w dobrych stosunkach. Już ja prędzéj coś poradzę, aniżeli jakaś babcia-emerytka, może najzacniejsza staruszka... ale staruszka.
— Masz słuszność, Władziu, wyświadczyłabyś jéj prawdziwe dobrodziejstwo.
— Pragnęłabym przynajmniéj.
— A no, więc jutro możemy się wybrać na poszukiwania; jeżeli chcesz, będę ci chętnie towarzyszył.
— Jutro?! Mój drogi, jutro od samego rana mamy bardzo dużą robotę, a zresztą ja nie lubię odkładać, co robić, to zrobić zaraz.
— Dziś?
— A tak, w téj chwili jest godzina ósma — jeszcze zatém dość wcześnie. Za pięć minut mogę być gotowa do wyjścia, a z powrotem odprowadzisz mnie.
— Ależ najchętniéj!
— Więc wybornie. Panno Felicyo, niech mi pani da kapelusz. Otóż, widzisz Józiu, jak to prędko idzie, bierz palto na siebie i chodźmy, a raczéj jedźmy.
— Mamo! i ja bym pojechał — prosił nieśmiało chłopczyk.
— Dobrze, pojedziesz!
Po chwili doróżka wiozła wszystko troje ku Staremu Miastu.
Niełatwo było natrafić na ślad Zosi, bo w którym domu na Starem Mieście nie mieszka jaka emerytka? Rozpytywali stróżów, aż nareszcie po długiem poszukiwaniu znaleźli jednego, który mógł coś o przyjezdnéj panience powiedziéć.
— Taka cieniuchna? — pytał — chuderlawa na gębie.
— Tak! szczupła... — potwierdził pan Józef.
— Przyjechała deruśką z poczty i miała ze sobą skórzany kuferek?
— Istotnie miała walizkę skórzaną.
— Ano, to rychtyk będzie ta!
— Pokażcież nam, proszę, gdzie mieszka, potrzebujemy się z nią widziéć.
— Albo ja wiem gdzie ona mieszka... jak sobie przyjechała, tak i odjechała.
— Przecież miała stanąć w tym domu u swojéj krewnéj.
— A juści, właśnie, jeno że się stała taka przygoda, ona krewna pomarła i pochowali ją, a ta panienka wybrała się do niéj w gościnę.
Pani Władysława spojrzała na brata.
— Jaka to szkoda — rzekła — że nie dałeś jéj mego adresu. Wyobrażam sobie kłopot téj biedaczki. Cóż zrobiła, do kogo się udała? Musimy się dowiedziéć przecie.
Do sieni wbiegła jakaś otyła jejmość, usłyszawszy kilka słów rozmowy, zatrzymała się.
— A co! — zawołała tryumfująco — ja wiedziałam, że ktoś będzie téj panienki szukał. Co porządne, to zaraz można poznać z pierwszego wejrzenia. Ja wiem to dobrze, ja się znam, bo ja nie dzisiejsza przecie!
— Pani może powiedzieć nam co o téj osobie? — spytała pani Władysława.
— Ma się rozumieć, że mogę, ale przecież nie w sieni. Proszę państwa do stancyi, wszystko rozpowiem — juściż nie będę państwa tu trzymała. Jaka stancya jest, taka jest, ale zawsze stancya. To tu, proszę państwa, obok, w drugim domu. Drogo, drogo, proszę państwa, gospodarz drze, że niech Matka Boska broni, ale co robić, juści trudno na bruku siedzieć, jeszcze z maglami! Bo, proszę pani, ja magle mam, dwa porządne magle, zaraz państwo zobaczą. Na dole moja stancya, bo według magli wysoko mieszkać nie można, a po drugie tera, proszę państwa, sługi to wielkie panie! którejby się chciało z tobołem bielizny po schodach chodzić? Oto tu! — rzekła, otwierając drzwi — proszę, proszę, wszyściutko opowiem, boć ta panienka, to zapewne krewna państwa.
— Tak! — odrzekła pani Władysława, aby coś odpowiedziéć.
Gadatliwa jejmość wprowadziła gości swych do mieszkania. Składało się ono z dużéj izby, w któréj stały dwa staroświeckie magle i małego pokoiku, będącego widocznie buduarem ich właścicielki. W tym pokoiku było bardzo czysto i porządnie. W oknie kwiaty, na ścianach obrazy, przytem szafa, komoda, parę krzeseł i ogromne łóżko, przykryte białem prześcieradłem.
— Niechże państwo spoczną, proszę bardzo! — mówiła uprzejmie gospodyni — a i ja téż siądę, bo jestem podupadła na nogi. W takiéj wilgoci, żeby człowiek żelazny był nawet, to by zardzewiał — a cóż dopiero biedna wdowa. Bo juściż wdową jestem, już od siedmiu lat, tak się oto kołaczę... ale cóż ja gadam. Miałam o téj panience...
— Właśnie, jeśli pani łaskawa, ciekawiśmy bardzo.
— Wierzę, wierzę, drogiéj pani, ja sama téż dzieci mam i odchowane już Bogu dzięki... tedy, właśnie szłam sobie... po cóż ja to szłam? Boże miłosierny! cóż to za kurza pamięć... po naftę, a tu obok przed kamienicą kupa ludzi. Ciekawość mnie zdjęła, przystanęłam. Patrzę panienka jakaś stoi i płacze. Stróż pijany plecie Bóg wie co, stróżka jeszcze gorzéj pijana... gadają, krzyczą, machają rękami — a to biedactwo płacze. Ale, że ja nie dzisiejsza i nie w ciemię bita, tak przepchałam się aż do téj panienki i pytam: a co? a jak? a zkąd? Ona powiedziała parę słów i podług tego zaraz zmiarkowałam co jest. Juściż myślę sobie: niedobrze. Nieboszczkę panią Burchartową znałam ja, godna była pani, zawsze przysyłała do mnie do magla, słyszę tedy, co się święci, i już chcę gębę otworzyć, żeby coś powiedziéć, aż tu Janklowa, nie wiem czy ją pani zna?
— Zkądże?
— Szelma z pod ciemnéj gwiazdy, żeby ona z piekła nie wyjrzała, powiada: niech się panienka nie martwi, ja panience dam śliczny pokoik i tak będzie panience dobrze! — jak wiadomo, taka to już wie, co ma mówić, a tu znowuż, nie wiedzieć zkąd, wyrwał się jakiś wypłosz, taki fanfaron, w cylindrze, ze szkiełkiem na nosie i także się nastręcza z pokojem. Tedy, proszę pani, już nie mogłam ścierpieć! Jak przyskoczę do owego eleganta, jak zacznę po swojemu! Pani kochająca, sam nie wiedział którędy ma uciekać, a potem do Janklowéj: A ty, powiadam, taka i owaka, to ty tak?! Zaraz rewirowego zawołam!.. Odszczekiwała mi, bo odszczekiwała, ale się zlękła, bo wie, że ja w gniewie nie pytam i że sprawiedliwość za mną będzie. Dość że przepędziłam żydówkę i zaraz obces biorę tę panienkę za rękę i powiadam: Nie patrz, panienko, że ja biedna i prosta kobieta, ale jestem stateczna, matka dzieciom, i sierocie krzywdy nie zrobię. A ona popatrzyła na mnie, popatrzyła, nareszcie powiada: „Pójdę z panią!” i poszła.
— Ślicznieś pani zrobiła, bardzo uczciwie, bardzo godnie! — rzekła pani Władysława.
— A! Boże miłosierny, czyż to nie moje psie prawo? A toż chybabym ostatnia już była, żeby takiéj sierotki nie poratować w kłopocie. Przyprowadziłam ją tu, do téj saméj stancyi, jako i państwa teraz, i powiadam: niech się panienka nic nie boi, ja magle utrzymuję... jeszcze tylko parę wałków przekręcą i będzie całkiem cicho. Ona sobie usiadła na krzesełku, płacze i drży, ale to, powiadam państwu, tak drży, jakby ją frybra trzęsła. O! myślę sobie, źle! rozchoruje się biedactwo i będzie... ale że ja téż wypraktykowana, wiec powiadam: moja panieneczko kochana, nie pytając rozebrać się i kłaść, a ja duchem samowarek nastawię, herbaty gorącéj dam i bez to wszystek mróz z panienki wylezie i do jutra będzie panienka zdrowa. Proszę, ma się rozumiéć, grzecznie, a ona nie, „dziękuję i dziękuję”. Już mię téż i złość wzięła, bo, proszę państwa, poprawdzie mówiąc, trochę prędka jestem...
Pani Władysława uśmiechnęła się.
— Niech się pani nie śmieje, prędkie ludzie złe nie są. Powiadam: co panienka sobie myśli, ja mam zamężną córkę i ta mnie musi słuchać, a panienka jest, za pozwoleniem, dzieciak — a skorom panienkę tu wzięła, to moje psie prawo uczciwie panienki dopilnować. A może, powiadam, panienka się tego łóżka brzydzi, proszę zobaczyć, jak czyściutko powleczone. Zaraz posłałam porządnie i powiadam: nie stroić grymasów, tylko się kłaść! Nawet przytupnęłam nogą... No, jakoś posłuchała. Ja téż zaraz duchem samowarek nastawiłam i trzy pacierze nie wyszło, jak dałam jéj herbaty i nawet kapeńkę araku dolałam, bo to do zimna wypędzenia jedyne... Ona nic już nie odzywała się, ale uważałam, że spogląda na mnie dobrze. Zaraz téż usnęła. Ja téż jeszcze kręciłam się po stancyi, patrzę, a moja panna takich kolorów dostała aż miło. No, myślę sobie, Bogu dzięki, nie będzie jéj nic.
— Wierzę, że usnęła dobrze — wtrącił pan Józef — po takiéj długiéj i utrudzającéj podróży.
— A tak! panie, a przytém takie młode stworzenie to śpi, jak na urząd, ja téż zrobiłam sobie w kącie posłanie i układłam się. Raniutko, jak tylko zadzwonili u Fary, wstałam, zaświeciłam lampkę, patrzę, moja sierotka otwiera oczy, przebudziła się zdrowa, śmiejąca nawet i dopieroż: a „Bóg zapłać!“ — powiada — a „czém ja pani odpłacę...“ — przysiadłam koło łóżka i pytam dopiero: jak? co? zkąd panienka jest? gdzie się chce udać? Oj Boże, Boże, wypowiedziała mi nieboga wszystko, o swojéj niedoli, o ojcu, o bracie, jak jéj teraz w świat potrzeba iść. Ona się popłakała i ja się popłakałam i tak płakałyśmy obie nad tą niedolą, nad tym losem, nad témi śmierciami. Jak mi zaczęła opowiadać o wsi, jeszczem się bardziéj rozżaliła, bo ja téż nie warszawska rodem...
— Ze wsi?
— A ze wsi, panie, ale mnie los do Warszawy zagnał, tu za mąż poszłam, za woźnego... dobry człowiek był, niech mu Pan Bóg da niebo. Tyle lat tu mieszkam, a przecie zawsze mnie do wsi ciągnie... ale co tam, już mi pola kawałka nie oglądać, chyba raz do roku na świętego Bonifacego w Czerniakowie. Oj, popłakałyśmy się, popłakały obie, ja znowuż samowarek nastawiłam i powiadam tak: moja panieneczko kochana, moja panno Zofio, bo powiedziała mi jak jéj na imię, rychtyk jak i mojéj córce — Bóg nad sierotami, niech się panienka ogarnie, pójdziemy do Fary do Pana Jezusa, wysłuchamy obie mszy świętéj, pomodlimy się. Ona z wielką chęcią. Poszłyśmy, akuratnie zaraz się msza zaczęła... Ona tedy panienka wyszła jakoś raźniejsza i zaraz się rwie obowiązku szukać. Ja mówię, niech sobie panienka odpocznie, rozpatrzy się... „Nie, zaraz“, powiada. Pilno jéj było, sierotce, do obowiązku iść. „Moja pani, powiada, musimy się przewiedziéć gdzie taki kantor jest, co dla gubernantków obowiązki stręczy“. Ja sama nie wiedziałam, ale mam znajomą sklepikarkę na Zapiecku, bardzo przebiegła kobieta, śpekulantna i codzień „Kuryera“ czyta. Poszłam zaraz do niéj, powiadam co jest, a ona mi z miejsca powiada: tu kantor, tu kantor, ale każe iść na Krakowskie Przedmieście, bo tam podobno największy. Mnie sług do magla nalazło dość, nie mogłam z panienką sama iść, ale kazałam stróżowemu chłopcu, żeby zaprowadził i przyprowadził, bo w Warszawie gorzéj niż w lesie, dla takiego, co miasta nie zna. Poszła. Może za godzinę wraca wesoła, cieszy się, powiada: „moja złota pani Pętlicka, bo mnie Pętlicka na przezwisko, a po mężu Wincentowa, moja pani Pętlicka, Pan Bóg nas wysłuchał, mam miejsce!
— Odrazu?
— Odrazu, powiadam państwu, godzinki nie zabawiło. Powiada: „mam miejsce za gubernantkę do dwojga dzieci, na wieś. W kantorze mówili, że państwo bardzo bogate i znaczne“.
— Tu w Warszawie?...
— Żeby w Warszawie, tobym choć kiedy niekiedy zobaczyła tę panienkę, bo przyznam się państwu tak mi oto do niéj serce przylgnęło, jak do rodzonego dziecka, otęsknić się nie mogę. Chciałam namawiać, żeby pozostała, że może się jeszcze co trafi, ale nie wypadało nastawać, możeby późniéj żal miała. Podrugie i nie posłuchałaby pewnie, bo zaraz tego samego dnia pojechała, choć bardzo prosiłam, żeby została na noc, żeby choć odpoczęła trochę.
— Nie wié pani dokąd pojechała? — spytał pan Józef.
— A no, pocztą pojechała, sztankielerką, czy jak się tam zowie, niby tą co do Brześcia odjeżdża.
— Do Brześcia?!
— Nie do samego Brześcia, ale w tamtą stronę, podobno w Łukowie, czy w Białéj miała wysiąść, a potém jeszcze w bok parę mil. Dość, że odjechała wieczorem, sama ją odprowadziłam na pocztę. Dobra, kochana panienka, pokochałam ją jak rodzone dziecko! I oto pamiątkę po niéj mam. Dziękowała mi za nocleg, jakby Bóg wié za co... i powiada tak: „Moja pani Pętlicka, za tę przysługę, coś mi wyświadczyła, za twoje dobre serce nie śmiałabym ci ofiarować pieniędzy.” Małom nie wybuchnęła, bo jakże, proszę pani! ale ona nie dała mi przemówić i powiada, że „serce można tylko sercem odpłacić,” jak mi Bóg miły tak powiedziała — a zaś mówi: na pamiątkę naszéj znajomości przyjmijcie — powiada — książeczkę do nabożeństwa” i położyła paczuszkę na komodzie. Ja nie patrzyłam, bo to i żal mnie zdjął i już naprawdę był czas — dopiéro za powrotem spoglądam, a tu książka nowiusieńka, śliczności! i jakby dla mnie zrobiona, bo litery wielkie, a ja na oczy nie bardzo. Będę się codzień modliła, żeby Pan Bóg nad tą dobrą panieneczką...
— Więc pani nie wiadomo dokładnie dokąd pojechała?
— Mówiła jak się owa wieś zowie, ale co prawda już przepomniałam.
— Szkoda...
— E nie, poczekawszy z tydzień będę wiedziała.
— Zkąd?
— Obiecała, że do mnie napisze.
— Czyby pani nie była tak grzeczna po otrzymaniu listu...
— Dać państwu znać? Dlaczego nie!
— Do téj pani, do mojéj siostry — rzekł Kamiński i wymienił adres.
— Owszem, proszę pana z największą chęcią, zaraz, abym tylko odebrała.
— Dziękujemy pani bardzo za objaśnienie, bardzo dziękujemy!
— Nie ma za co... Niech Pan Bóg prowadzi... poświecę państwu, bo tu u nas w sieni ciemno, jak w piwnicy. Niby się to tli jakiś knotek, ale Boże zmiłuj się, nasz gospodarz to tylko do komornego podnoszenia pierwszy, ale żeby choć piec wylepić, goździk w ścianę wbić!... Dobranoc państwu!... Ostrożnie po schodkach. Ja powiadam zawsze, że dopiéro jak on sam nogę złamie, to każe te schodki zreperować... Dobranoc!
Pani Władysława z bratem wsiadła w dorożkę i po upływie kwadransa oboje siedzieli przy stole w pokoju przyległym do magazynu. Rozmawiali z sobą to o tém, to o owém, nareszcie odezwał się pan Józef.
— Szczególna rzecz jednak, jakie ta Zosia ma szczęście do ludzi, ta maglarka naprzykład...
— O! w téj sferze bardzo często znaléźć można serca bardzo dobre.
— Przecież ty nie należysz do téj sfery, a jednak zainteresowałaś się Zosią także, chciałaś ją zabrać do siebie.
Po ładnie zarysowanych ustach pani Władysławy przemknął uśmiech przelotny.
— Ja mój Józiu — rzekła — jestem przedewszystkiém kobieta praktyczna.
— A cóż ma wspólnego praktyczność z losem Zosi?
— Hm!... zobaczylibyśmy to późniéj.
— Nie rozumiem cię, Władziu!
— Tyleś mi o téj Zosi naopowiadał, że przyszłam bardzo łatwo do wniosku, że jesteś nią zajęty...
— Ja!?
— Ty, mój bracie.
— Co mówisz?
— Dla mnie nie ma w tém nic a nic dziwnego.
— Czyż ja się mogę kim zająć? Czy mógłbym się ożenić?
— Mojem zdaniem powinieneś koniecznie.
— A dlaczegoż ty za mąż wyjść nie chcesz?
— Bo mi saméj lepiéj. Mam pracę, niezależność, syna odchowanego i dam sobie radę na świecie, ty zaś z dwojgiem małych dzieci nie możesz się obejść bez pomocy kobiecéj.
— Przecież Elżbietka!...
— Czyż tobie się zdaje, że ona potrafi dzieci wychować? Nie mój kochany, pod tym względem mylisz się. Nie zapieraj, że owa Zosia ci się podobała, bo ja to widzę. Nie mów mi również o tém, że nie ożeniłbyś się przez pamięć o pierwszéj żonie. Wiem o tém, żeś ją kochał, to prawda, ale nie ma jéj już. Czas zaciera bolesne rany w sercu, a ty przecież jesteś jeszcze młody.
— I siwy!
— Do twarzy ci z tą siwizną, mój Józiu... Zresztą, o co się spierać. Nie ożenisz się dziś, to się ożenisz za rok. To nie uchybi pamięci zmarłéj. Bardziéj uchybiałoby gdybyś żył Bóg wie jak i może wszedł na złe drogi, zaniedbał dzieci. Takie jest przynajmniéj moje przekonanie. Mógłby kto zarzucić Zosi, że jest biedna, ale ty biedny nie jesteś i możesz pracować. Panienka z zacnéj rodziny, z dobremi zasadami, mogłaby być dla ciebie bardzo odpowiednią towarzyszką życia — naturalnie gdybyś ją, poznawszy bliżéj, pokochał.
Pan Józef nie przerywał, siostra mówiła daléj:
— Otóż dla tego chciałam wziąć Zosię do siebie. Przez jakiś rok, lub dłużéj, nauczyłaby się pożytecznego zatrudnienia, a ta umiejętność kobiecie zawsze się przyda. Towarzystwo moje nie wyszło by jéj na złe, a ty, Józiu, znalazłbyś sposobność do bliższego jéj poznania i zawiązania téj nitki serdecznéj, któraby was połączyła na zawsze. Takie były moje plany... niestety, nie udały się.
— Nie udały się... — powtórzył pan Józef obojętnie na pozór, lecz pani Władysławie zdawało się, że słowom brata towarzyszyło ciche, bardzo ciche westchnienie.






III.

Pannie Zofii sprzyjało osobliwsze szczęście.
Odrazu, przyszedłszy do kantoru, znalazła posadę i to stosunkowo dość korzystną. Przyjęła ją téż bez wahania i, jak wiemy, pomimo próśb i perswazyi gadatliwéj, ale bardzo zacnéj Pętlickiéj, pojechała zaraz, ażeby objąć obowiązki.
Los rzucił ją na Podlasie, do ludzi uchodzących za bardzo zamożnych, prowadzących dom wystawnie, co nawet wyglądało dość rażąco na tle ogólnéj biedy i przygnębienia.
Państwo Kramarzewscy niedawno mieszkali w Lipowie. Nabyli majątek ten przed pięcioma laty i mieli się zaraz sprowadzić, ale odnowienie i wyporządzenie rezydencyi zajęło sporo czasu, a potém przyszły chwile burzliwe, niebezpieczne, uznali więc, że lepiéj przepędzić je spokojnie wśród murów miejskich. Dopiero gdy burza przeszła, gdy uciszyło się wszystko i powoli do normalnego trybu powracać zaczęło, zjechali do Lipowa z całym dworem, z dziećmi, kuzynką, liczną służbą — i wystawném życiem, elegancyą powozów i strojów wprawiali w podziw sąsiadów, którym każdy grosz z nieopisaną trudnością przychodził. Każdy dzień pozostawania pod własnym dachem wydawał się jakby darowanym.
Dokoła, w lasach, które naówczas jedyną deskę ocalenia stanowiły, rozlegał się łoskot siekier... stare dęby i sosny padały pod toporami spekulantów; dokoła coraz widziéć było można szeregi kolonistów-niemców dążących do objęcia siedzib za bezcen kupionych. Dokoła było tęskno i smutno — a Lipów wyglądał niby oaza na pustyni.
Tam, jeżeli narzekano, to chyba tylko na nudy, jeżeli martwiono się, to z powodu zabawy do skutku niedoszłéj, jeżeli kłopotano się, to tylko z przyczyny obiadu, który mógł się kucharzowi nie udać.
Bo o cóżby innego? Żaden z sąsiadów stu rubli wówczas nie mógłby dostać, bo nawet żydzi lichwiarze zamknęli swoje kasy a do Lipowa grubsi „kupcy“ zjeżdżali się, jak na jarmark, z propozycyami interesów różnych, z gotowością udzielania szerokiego kredytu.
Pan Kramarzewski gospodarzem z zawodu nie był. Kupił Lipów dla rezydencyi, dla stanowiska, może dla ambicyi poniekąd, gdyż się o mandat radcy do Towarzystwa kredytowego ubiegał.
Historya tego pana da się opowiedziéć w kilku słowach.
Ojciec jego był urzędnikiem, podobno na komorze, przez całe życie skąpił, oszczędzał i zebrał spory kapitalik; syna kierować chciał na drogę handlową, gdyż, jak twierdził, jest to jedyny sposób dojścia do majątku.
Śmierć pokrzyżowała te plany. Stary Kramarzewski, powróciwszy pewnego wieczoru z resursy, gdzie mu karta szła świetnie, zmarł na anewryzm i spoczął w rodzinnym grobie na Powązkach, a uzbierane przez niego kapitały w całości przeszły na własność jedynego syna, Leona.
Młody człowiek stratę ojca opłakał, ale że miał się czém pocieszyć, więc łzy mu oschły prędko i rozpoczął życie wygodne, spokojne, bez troski. Używał go téż, nie żałując sobie na przyjemności wszelkie, mieszkał elegancko, jadał wykwitnie, ubierał się u piérwszych krawców, protegował niezmiernie balet; ale trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, że czynił wszystko z kredką w ręku i chociaż wyczerpywał procenta, kapitału jednak ani o jeden grosz nie uszczuplił.
Nie śpieszył się téż z ożenieniem, twierdząc, że mu samemu jest bardzo dobrze na świecie i że złotą wolność poświęci jedynie tylko dla osoby, któraby łączyła w sobie zalety majątkowe z wielką dystynkcyą i arystokratyczném pochodzeniem.
Na jednym balu w resursie spotkał taki właśnie ideał. Pochodzenie i dystynkcya nie ulegały żadnéj wątpliwości, co do stanu majątkowego informacye byty mniéj jasne, lecz powierzchowność przeważyła szalę wahania. Na owym balu pan Leon zrobił znajomość z panią baronową Entz, mającą dwie córki. Obie odznaczały się oryginalną pięknością, przy matowo białéj cerze posiadały pyszne rude warkocze i oczy koloru fal morskich.
Pan Leon uganiał się za oryginalnością, więc te niezwykłe piękności, a raczéj jedna z nich, młodsza, zrobiła na nim wrażenie. Po kilku wizytach oświadczył się o rękę młodszéj, Anny. Starsza baronówna, Franciszka, skrzywiła się na to, ale małżeństwo przyszło do skutku i odbyło się według wszelkich form, z wykwintném śniadaniem na sto osób, z podróżą poślubną na południe...
Po kilku miesiącach pan Leon powrócił do kraju, zupełnie podbity przez piękną i dystyngowaną małżonkę, myślący jéj myślami, słuchający rozkazów z całą uległością. O posagu nie było już mowy, zastąpiła go nadzieja jakiéjś wielkiéj sukcesyi, która, po czyjemś najdłuższém życiu, spaść miała na mamę Entz.
Pani Anna zauważyła, że nie przystoi, aby jéj mąż prowadził życie bezczynne, że powinien kupić majątek ziemski z piękną rezydencyą i postarać się o jakiś urząd honorowy. Należało to według jéj zdania, zrobić dla dobra dzieci i dla ich przyszłości, która rzecz naturalna, powinna być przecież wyjątkowo świetna.
Dzieci tych było dwoje, obie dziewczynki, starsza Leonia (na cześć ojca otrzymała to imię), młodsza Wilhelmina, nazwana tak dla uczczenia pamięci jakiegoś znakomitego przodka Entzów, który jak tradycya niesie, chadzał ongi z Krzyżakami pogańską Litwę nawracać.
Zaczął tedy pan Leon poszukiwać majątku, aż nareszcie, po długiém jeżdżeniu i szukaniu, zdecydował się na Lipów. Zaraz po nabyciu téj fortuny przysłano z Warszawy partyę robotników, w celu odrestaurowania i odświeżenia starego pałacu, uporządkowania i upiększenia parku.
Ku wielkiemu niezadowoleniu pani Anny, a zwłaszcza jéj mamy, zaszły w kraju wypadki, wobec których przezorność nie kazała porzucać murów Warszawy. Stan taki trwał blizko przez dwa lata. W tym czasie, pani baronowa mama przeniosła się do lepszego życia, pozostawiwszy zięciowi, zamiast sukcesyi, starszą swoją córkę, Franciszkę, która oprócz siostry nie miała już nikogo na świecie.
Pani Leonowa, wybierając się na wieś, postanowiła dom otworzyć, gości przyjmować i uszczęśliwić którego z młodych sąsiadów białą rączką swéj ukochanéj siostrzyczki.
Niedługo po przyjeździe i zainstalowaniu się w pałacu, upatrzyła odpowiedniego kandydata i postanowiła zarzucić na niego siatkę, z dystynkcyą, wdziękiem i dyplomacyą. Naturalnie panna Franciszka musiała być wtajemniczona w te plany i zręcznie zaczęła grać rolę zakochanéj, że jednak tego rodzaju eksperymenta nie zawsze uchodzą bezkarnie, więc ani się spostrzegła jak uczucie już nieudawane, ale prawdziwe, wkradło się w jéj serce, jak ją pochłonęło całą, pozbawiło snu i spokoju.


∗                    ∗

Tak stały rzeczy w Lipowie w chwili przybycia Zosi.
Pani Anna, ujrzawszy przed sobą młodziutką, ładną i sympatyczną dzieweczkę, nie ukrywała swego zadowolenia.
Wyznała przed mężem, że guwernantka jest zupełnie dobra i że dziewczynki mogą od niéj skorzystać wiele.
— Bo proszę cię Leonie — mówiła — wszystko za nią przemawia. Nie wiem, gdzie ją uczono po francuzku, ale akcent ma wyborny, bez zarzutu — gra, słyszałeś jak wczoraj grała?
— Słyszałem.
— I cóż?
— A no, nie źle... wcale nie źle — odrzekł wahając się — nie wiem jak ty uważasz...
— Ja uważam, że gra świetnie. To, proszę, cię, artystka! Była onieśmielona, ale jakie dotknięcie, jaka biegłość.
— Istotnie masz słuszność Andziu, żem téż tego odrazu nie zauważył... to szczególne!
— Dziś po obiedzie poproszę ją, żeby co zagrała, przekonasz się.
— Skoro tak powiadasz, to już jestem przekonany, ale posłucham, posłucham z przyjemnością.
— Dzieci bardzo ją pokochały.
— I to dobrze.
— Powiadam ci, że odrazu przylgnęły do niéj jak przylepki, jakoś umiała się im podobać.
— Z tego uważam, że jesteś zadowolona z panny Zofii, Andziu, a skoro ty jesteś zadowolona...
— No tak, dla mnie ma ona jeszcze dwie ważne zalety, przedewszystkiem jest dopiéro w pierwszym obowiązku.
— A cóż to znaczy?
— Bardzo wiele. Grymasów nie ma, poprzestanie na tém, co jéj dadzą i jest zadowolona.
— Może być!...
— Powtóre, a co w moich oczach znaczy najwięcéj, pochodzi z rodziny obywatelskiéj.
— No...
— Mój Leonie, przeczuwam, że chcesz się wyrwać z jakąś uwagą, a ja tego nie lubię... twoje demagogiczne przekonania schowaj gdzie pod ziemię i w mojéj obecności nie popisuj się niemi. Obecnie zwłaszcza, mógłbyś ich nie pokazywać nikomu.
— Przecież nic nie mówię...
— Ale myślisz... to na jedno wychodzi!
— Nie, Andziu!
— Nie protestuj, proszę, znam cię dobrze. Wiem, że udajesz białego, ale w gruncie rzeczy jesteś czerwony, a ja nie chcę, żebyś takim był.
— Przecież gdybym był taki, jak mówisz, nie ożeniłbym się z tobą... jesteś arystokratka.
— O, to nie dowód, mój panie. Wszyscy jesteście jednakowi, boście wszyscy mężczyźni. Potomek Bayarda zajrzy w oczy lada chłopce, byle tylko była piękna — a najczerwieńszy demagog padnie do nóg księżniczce... żeby go tylko chciała...
— Ależ, droga Andziu...
— Oh! nie przerywaj, o to nie ma sporu, pod tym względem nie może być dwóch zdań.
Gdy tak państwo Leonowie rozmawiali ze sobą, Zosia ukończywszy lekcye, zamknęła się w swym pokoiku, aby odpocząć trochę i zanim poproszą do stołu, chociaż część korespondencyi załatwić. Niewiele miała do pisania, tylko trzy listy, a właściwie dwa, gdyż trzeci do poczciwéj Pętlickiéj w rachunek nie wchodził i był już napisany. Zosia, wywiązując się z przyrzeczenia, danego swéj przygodnéj opiekunce, doniosła jéj, że zajechała na miejsce zdrowo i że jest z posady zadowolona. Doniosła poczciwéj babinie, że ją ma zawsze w pamięci, i że przy pierwszéj bytności w Warszawie, nie omieszka jéj odwiedzić.
Inna rzecz z listem do matki, do téj dobréj, strapionéj i cierpiącéj...
W tém piśmie chciałaby Zosia wypowiedziéć wszystko, zdać sprawę z każdego dnia, z każdéj godziny niemal. Wyspowiadać się ze swéj tęsknoty do najbliższych i najdroższych sercu, ze wszystkich myśli swoich, rojeń i marzeń. Pragnęłaby opisać najbardziéj szczegółowo ludzi, wśród których się znajduje, dzieci, które uczy, zwyczaje domu, w którym przebywa.
Wie ona, że gdyby mogła jakim cudem znaléść się na chwilę przynajmniéj z matką, to pytaniom nie byłoby końca, najmniejszy szczegół pobytu wśród obcych musiałby być opowiedziany.
Siadła przy stoliku i puściła drobną rączkę po papierze. Szeregi małych, zgrabnych literek, niby dwa sznureczki równe, snują się z pod jéj paluszków.
Już zapisała kartkę jedną, drugą i trzecią, już arkusik się skończył, a tu jeszcze tyle do powiedzenia zostało! Bierze drugi arkusik i ten nie wystarcza, robi więc przypisek i jeszcze odsyłacz. Boć nietylko o sobie donieść, ale i o kochanych zapytać w liście potrzeba: Co robi mama? co siostra, jak dzień przepędzają, czy zdrowe są, czy myślą kiedy o swojéj Zosi, czy rozmawiają o niéj?
Dziwią się ludzie długim, drobiazgowym listom kobiecym, wyśmiewają obfitość przypisków i dodatków, ale naprawdę nic w tém śmiesznego nie masz. Córka przed matką chciałaby duszę otworzyć, więc téż pisze i pisze, bo wie, że dla matki najdrobniejsze szczegóły obojętne nie będą i że zostaną z rozrzewnieniem przyjęte.
Do pisania trzeciego listu zabrała się Zosia dopiero, gdy już w całym pałacu lipowskim światła zagasły, a noc rozpostarła nad okolicą swój wielki płaszcz gwiaździsty.
Cicho jest, śpią wszyscy, tylko chwilami szczekanie psów we wsi, lub ostrzejszy poświst wiatru, przeryw a spokój i milczenie nocy.
Do ułożenia takiego listu, jak Zosia ma skreślić, potrzeba wyjątkowego spokoju, bo list to niezwykły i do napisania nie łatwy. Zosia pragnęłaby wyrazić w nim uczucia swoje, określić tęsknotę, ale się musi w wyrażeniach miarkować... wyrazy najoględniéj dobierać, gdyż każdy silniejszy okrzyk żalu albo smutku mógłby przyczynić cierpień temu, do kogo list jest pisany.
Czyż on tam, zdala od swoich, nie rozżala się i nie tęskni? Czyż można rozjątrzać ranę, jaką ma w sercu... przeciwnie, raczéj odwagi, otuchy i wytrwałości dodać mu należy. Powinien list przyjść do niego, niby duch pocieszyciel z promienną gwiazdą u czoła, niby dobra wróżka z gojącym balsamem na rany, niby zwiastun lepszéj doli... Nie łatwe to zadanie pocieszać, gdy we własnem sercu żal i smutek nurtuje, koić tęsknotę, będąc saméj stęsknioną, mówić o nadziei, gdy jéj się w duszy własnéj nie ma. I jeszcze w jaki sposób mówić? jakich wyrazów używać? Czy list dojdzie do niego bezpośrednio, czy téż pierwéj obce oczy na nim spoczną?
Te względy utrudniały Zosi zadanie, to téż litery i wyrazy nie wybiegały z pod jéj paluszków tak szybko, jak w liście do matki, lecz kreślone były powoli, z rozwagą. Same półsłówka, domyślniki, przenośnie... A jakżeby pragnęła zerwać te pęta, puścić myśli swobodnie; niechby pofrunęły jak ptaszęta przez pola szerokie, przez rzeki, jeziora i stepy, niechby na skrzydłach swoich tam do krainy lodów zaniosły ciepłe tchnienie miłości.
Jakżeż daleko, daleko pójdziesz kartko biała, posłanniczko kochającéj i stęsknionéj! Jak on cię serdecznie do ust będzie przyciskał!
Już było bardzo późno, gdy Zosia skończyła pisanie. Z położonych niedaleko pałacu zabudowań gospodarskich, słychać było pianie kogutów, a w niektórych chatach we wsi ogień palono.
Zosia spojrzała na zegarek, była już blizko czwarta rano. Zaledwie kilka godzin zostało na sen, gdyż o dziewiątéj rozpoczynały się zwykle lekcye z Leonka i Wilą.
Powiedzieliśmy, że pan Leon głównie dla pięknéj rezydencyi kupił Lipów i istotnie pod tym względem zadowolnił nawet dość wybredną w gustach swoją małżonkę.
Duży, murowany dwór, który w okolicy powszechnie pałacem nazywano, miał kilkanaście pokoi, a w ich liczbie ładną salę o czterech oknach, z drzwiami, wychodzącemi na taras, z którego po kilkunastu nizkich, szerokich stopniach schodziło się do parku.
Od frontu przed pałacem ciągnął się obszerny dziedziniec, otoczony malowniczemi grupami drzew. Z po za lip rozłożystych strzelały wysokie, włoskie topole, a biała kora brzóz ładnie odbijała od ciemnéj, prawie czarnéj zieleni świerków.
Piękny był téż i park w Lipowie. Przerzynała go wązka i kręta rzeczułka, po przez którą rzucono kilka mostków, w grupach starych drzew chowały się altanki, nęcące chłodem i ciszą podczas skwarnych dni letnich.
Folwark znajdował się niedaleko pałacu, nie tak wszakże znów blisko, żeby prozą swéj powszedniości miał razić estetyczne gusta właścicielki. Lipy i topole zasłaniały widok obór i stodół, domagających się gwałtem podpór i reperacyi.
Dopominał się o to rządca, niemiec, podobno znakomity agronom, sprowadzony z Prus za drogie pieniądze, lecz pan Leon z nakładami nie śpieszył i nawet mówić o tych kwestyach nie lubił.
Upłynęło już kilka tygodni od przybycia Zosi do Lipowa, a stosunek pomiędzy nią a stałemi mieszkańcami pałacu ułożył się jaknajlepiéj. Małomówna, cicha, z gorliwością obowiązkom swoim oddana nauczycielka, całe dnie przepędzała z dziećmi, nie narzucając „państwu“ swego towarzystwa. Przeciwnie, trzymała się zawsze z daleka, wchodziła do salonu wtenczas tylko gdy ją proszono, mówiła, jeśli ją pytano.
Takiem postępowaniem zjednała sobie sympatyę całego domu, prócz panny baronówny, która traktowała ją wprawdzie bardzo grzecznie, lecz ze źle ukrywaną niechęcią.
Pewnego, dnia, a było to w jakieś święto, panna Franciszka wstała późniéj niż zwykle i bardzo długo, zamknięta w swoim pokoju, siedziała przed toaletą.
Nie było to bez przyczyny. Tego dnia w Lipowie spodziewano się gości, a w ich liczbie miał się znajdować i ten, którego baronówna pragnęła uszczęśliwić swoją rączką i sercem. Udając z początku zajęcie się, kokietując go trochę dla zabawki, a więcéj z wyrachowania, panna Entz ani się spostrzegła, kiedy serce jéj zaczęło się dopominać o swoje prawa, a zaimprowizowana komedyjka zamieniła się w istotne, niekłamane uczucie, tém silniejsze, że już i spóźnione trochę.
Panna Franciszka, chociaż wyglądała znacznie młodziéj, liczyła już jednak trzydzieści wiosen z górą, a nieubłagane, bezczelne w prawdomówności swojéj lustro, szeptało ciągle, że na liliowych jéj skroniach rysują się już drobniutkie i ledwie, ledwie dostrzegalne zmarszczki. To odkrycie uderzyło baronównę jak piorun. Przyznała zupełną słuszność młodszéj siostrze, która dowodziła, że czas już o ołtarzu pomyśléć i zaczęła kokietować upatrzonego kandydata.
Ów kandydat, którego pierwsza bytność w domu państwa Leonów, wywołana była zręcznie koniecznością jakiejś agronomicznéj narady, do któréj pan Leon kilku sąsiadów zawezwał, późniéj zaproszony przez panią Annę, złożył wizytę już jako gość i od czasu do czasu bywał w Lipowie, ani się domyślając, że piękne oczy panny Franciszki pragną mu dużo, dużo mową palących źrenic powiedziéć.
Dotychczas baronówna nie była nikim na seryo zajęta. Kiedy bywała w towarzystwach, na balach, nie zdarzyło jéj się spotkać człowieka, któryby zrobił na niéj wrażenie.
Stało się to dopiero w Lipowie.
Baronównę zajął bardzo kandydat przez panią Leonową wynaleziony. W oczach téj damy miał on poważne kwalifikacye, jako właściciel dużéj fortuny, a choć majątek jego wskutek wiadomych przejść był zniszczony, chociaż ciężary znaczne spadły na niego, było jednak do przewidzenia, że energiczny gospodarz przetrwa złe czasy i wyjdzie z nich cało.
To wszystko wyjaśniła siostrze pani Leonowa, a zarazem usiłowała ją przekonać, że wdowcy bywają zazwyczaj lepszymi mężami aniżeli kawalerowie, a dzieci po pierwszéj żonie mogą się przywiązać do macochy tak dobrze, jak do rodzonéj matki.
Panna Franciszka wysłuchała bardzo uważnie tych racyj i zaczęła obserwować kandydata z innego stanowiska.
Po piérwszéj wizycie uczuła do niego żywą sympatyę, po trzeciéj już za nim tęskniła, po szóstéj spostrzegła, że go kocha i że życie bez niego nie ma dla niéj żadnéj wartości.
Młoda jego twarz przy zbielałych przedwcześnie włosach wydawała jéj się ideałem męzkiéj urody, a opowiadania, jakie o nim krążyły, jego czyny, pełne poświęceń i tragiczne wypadki, które przeżył, otaczały go w oczach baronównéj jakąś świetlaną, pełną uroku aureolą.
Dziś miał on właśnie przyjechać. Cóż więc dziwnego, że baronówna tak długo siedziała przy toalecie? Układała najmisterniéj swoje grube, ognistéj barwy warkocze, podkreślała oczy, posypywała twarz leciuchną warstwą pudru. Chciała być piękną i cel ten osiągnęła — a gdy weszła do salonu w czarnéj sukni, uwydatniającéj jéj kształtną figurę, pani Leonowa spojrzawszy na nią, zawołała:
— Jakaś ty dziś ładna, moja Franiu! Nieprawdaż mężu?
Pan mąż spojrzał, pomyślał chwilkę i rzekł:
— Siostra zawsze jest piękna, dziś wszakże... przewyższyła samą siebie.
Na twarzy baronównéj ukazał się lekki rumieniec zadowolenia.
Goście zaczęli się zjeżdżać wieczorem. Przy oświetleniu sztuczném panna Franciszka wyglądała jeszcze lepiéj. Była téż wesoła i ożywiona. Rozmawiała z nim prawie ciągle, niewiele zważając na resztę towarzystwa.
Zosi nie było w salonie. Wolała siedziéć w swoim pokoiku i nie widziéć obcych twarzy, zupełnie obojętnych dla niéj, lecz pani Anna, któréj szło o popisanie się muzykalnością nauczycielki swych córek, poprosiła ją, aby przyszła do towarzystwa.
Gdy ukazała się w salonie, ze spuszczonemi oczyma, onieśmielona nieco na widok liczniejszego zebrania, ten, z którym panna Franciszka rozmawiała z takiém ożywieniem, zerwał się nagle z krzesła:
— Czy mnie wzrok myli?... proszę pani, kto jest ta młoda osoba? — zapytał.
— Która? Ach ta panienka co weszła w téj chwili?
— Tak!
— Jest to nauczycielka dzieci Leonów. Mówiono mi jéj nazwisko, lecz wyszło mi już z pamięci... imię jéj podobno Zofia.
Pan Józef Kamiński, gdyż on to właśnie był, nie słuchał dalszych objaśnień. Szybkim krokiem zbliżył się do Zosi, ujął jéj drobne rączki i z niezmierném zajęciem zarzucał ją gradem pytań.
— Państwo się znacie? — zapytała zdumiona pani Leonowa.
— Ależ znamy się doskonale, od czasu kiedy panna Zofia była jeszcze dzieckiem.
Prawie przez cały wieczór pan Józef z Zosią rozmawiał i bardzo wymownie opowiedział towarzystwu nieszczęścia, jakie jedne po drugich rodzinę jéj dotykały, mówił o ojcu, o bracie jéj, tak, że uwaga wszystkich gości zwróconą została na skromną, cichą nauczycielkę, któréj obecności w innym razie możeby nawet nie zauważono w salonie.
Panna Franciszka zbladła. Przeczuwając w Zosi niebezpieczną rywalkę, rzucała na nią coraz wejrzenia, z których nic dobrego nie było można wróżyć. W oczach baronówny migotały płomienie. — Zosia nie przeczuwała, że od téj chwili ma śmiertelnego wroga. Biedna dziewczyna, sądziła, że w tym domu spędzi przynajmniéj kilka lat w cichéj, uczciwéj pracy, że zbierze trochę pieniędzy dla staréj matki i dla siostry.
Nie przeczuwała, że te marzenia bardzo prędko zostaną rozwiane — że znowuż będzie musiała znaléźć się na rozdrożu, bez dachu, bez nadziei lepszego jutra...






IV.

Od onego wieczoru zaczęły się dla Zosi dnie smutne. Rozmaite drobne udręczenia i przykrości spotykały ją coraz częściéj... Złośliwe uwagi, kolące słówka spadały na nią niewiadomo z jakiego powodu... Dziewczyna gubiła się w domysłach, czém się narazić mogła, pilnowała się na każdym kroku. Lekcye odbywała jeszcze gorliwiéj niż przedtém, z dziećmi, powierzonemi jéj pieczy, przebywała ciągle, nie odstępując ani na chwilę, do salonu nie weszła nigdy, jeśli jéj wyraźnie nie zaproszono. Stała się bardziéj jeszcze małomówną i cichą.
Pomimo tych starań i podwojonéj gorliwości w wykonywaniu obowiązków, pani Leonowa stała się dla Zosi bardzo chłodną, a siostra jéj nieznośną.
Na domiar nieszczęścia, pan Kamiński coraz częściéj przyjeżdżał i zawsze się o Zosię ze szczególną troskliwością dopytywał. Panie potrafiły ją w takich razach zręcznie usuwać i zwykle podczas obecności Kamińskiego w Lipowie wysyłano ją z dziećmi na przejażdżkę, albo téż kazano odbywać jakieś nadprogramowe lekcye.
Zosia poddawała się woli pań bez oporu, przyjmując z łagodnym uśmiechem na ustach wszystkie zlecenia, jakie jéj dawano. Przyczyny oziębienia się stosunków nie mogła odgadnąć odrazu. Nie wiedziała o tém, że baronówna na młodego wdowca ma oko, nie wiedziała i tego, że ów wdowiec na nią samą, biedną nauczycielkę, spogląda. Zmiana postępowania, któréj przykrych skutków nieustannie doznawała, była dla niéj czémś niezrozumiałem, niewytłómaczoném zupełnie.
Postanowiła znosić przykrości cierpliwie, dopóki będzie można; nie chciała bowiem porzucać posady względnie korzystnéj. Zosia rozumowała sobie, że w Lipowie ma chleb, gorzki coprawda, ale chleb. Gdy obowiązek w Lipowie porzuci, gdzież pójdzie? dokąd się uda?
Do małych swoich uczennic przywiązała się szczerze i potrafiła wzbudzić dla siebie sympatyę w ich serduszkach. Dziewczątka pokochały swoją cichą, dobrą, łagodną nauczycielkę, co bardziéj jeszcze rozdrażniało baronównę.
Panna Franciszka pragnęła, aby uczynić Zosię nienawistną dla całego domu, tymczasem działo się wprost przeciwnie; nawet pani Leonowa, chociaż na prośby i żądanie siostry, okazywała Zosi niechęć, w gruncie rzeczy jednak była przekonana, że nie ma do tego zasady. Pan Leon nie rozumiał dobrze o co chodzi. Słyszał od panny Franciszki, że Zosia dzieci zaniedbuje, a wszyscy znajomi nie mogli się nachwalić, jak szybko dziewczynki postępują w naukach. Radby prosić żony, żeby mu wyjaśniła tę sprzeczność, ale odkładał to z dnia na dzień, obawiając się czy nie wzbudzi jakich podejrzeń, lub nie wywoła niezadowolenia — wolał więc czekać dopóki kwestya nie wyjaśni się sama przez się.
Panna Franciszka zauważyła, że Zosia za często, jak na guwernantkę, pisuje listy i za często korespondencye odbiera.
— Szczególna rzecz! — mówiła raz do siostry — my przecież mamy tak rozległe stosunki, a nie prowadzimy takiéj korespondencyi jak ta twoja... panna od dzieci. Ile razy posyła się na pocztę, zawsze są jakieś listy i bileciki do panny Zofii i od panny Zofii. Będąc na twojem miejscu nie pozwoliłabym na to.
— Nie mam racyi, ani prawa zabronić jéj tego.
— Dziwię się bardzo! Jesteś przecież panią w tym domu, a ona jest w obowiązku, tak dobrze jak młodsza, szafarka i tym podobne istoty...
— Franiu!
— Dziwisz się? Co do mnie nie widzę najmniejszéj różnicy... wolę nawet młodszą, niż tak zwaną guwernantkę, z młodszą albowiem nie potrzebuję jadać przy jednym stole, ani wdawać się z nią w konwersacyę.
— Panna Zofia jest tak małomówna...
— To jeszcze gorzéj... to dowodzi, że jest fałszywa i obłudna, ale wracam do listów. Mogłabyś zwrócić jéj uwagę, że za dużo czasu traci na przelewanie swych uczuć na papier.
— Robi to w godzinach wolnych.
— A wiem, wiem, nieraz po całych nocach bazgrze i niepotrzebnie światło wypala.
— Czyż jéj mogę zabronić?
— Naturalnie, że możesz, bo na tém cierpi nauka twoich dzieci.
— A to jakim sposobem!
— Bardzo prostym... przesiaduje noce z piórem w ręku, więc do lekcyi przychodzi niewyspana! zamiast uważać pilnie, drzemie...
— Bywam często podczas lekcyi, ale nie zauważyłam.
— To ja już spostrzegłam z dziesięć razy, spostrzegłam mimochodem, wypadkiem, bo przecież nie asystuję przy nauce. Zechciéj tylko obserwować sama, moja Andziu, a przekonasz się jak o wszystkiém sądzisz z pozoru! Biedne dziecko tęskni do mamy! Komedya! Najprzód panna Zofia nie jest dzieckiem i niezawodnie liczy już dwadzieścia kilka wiosen, jeśli nie znacznie więcéj...
— Ale zkąd?!
— Powiadam ci... jéj naiwność, skromność, to tylko gra, coprawda, doskonale wystudyowana... a co się tyczy owych listów, to przysięgnę, że nie są pisane do mamy.
— Do kogoż by więc?
— Jestem przekonana, że kryje się w nich jakiś romansik.
— To być nie może!
— Jak ci się podoba, moja kochana, chcesz wierz — nie chcesz nie wierz! Ostatecznie nic mnie nie obchodzą jéj romanse. Nie odezwałabym się wcale, gdyby mi nie szło o twoje dzieci. Łatwowierność twoja może wyjść na złe. Osądź sama, bezstronnie... jaki masz powód do ufania osobie, któréj przeszłości nie znasz, dziewczynie szukającéj karyery nie w zawodzie nauczycielskim lecz...
— Ależ!...
— Przepraszam cię, moja siostro, pozwól mi dokończyć. Zkądże dowiedziałaś się o istnieniu téj panny? jaką drogą znalazłaś ją?... przez kantor, prawda?
— No, tak.
— Otóż muszę ci powiedziéć, że panienka rzeczywiście uzdolniona, nieposzlakowanéj opinii, pochodząca z dobréj rodziny, jeżeli chce znaléźć pracę, nie potrzebuje szukać pośrednictwa kantorów, gdyż z chęcią wezmą ją do swoich dzieci znajomi w najbliższéj okolicy, nawet ubiegać się o nią będą. Dlaczegóż jéj nikt nie wziął? Widocznie musiała być jakaś przyczyna.
Pani Leonowa zrobiła gest przeczący i chciała coś powiedziéć, ale siostra nie dała jéj przyjść do słowa.
— Czekajno, czekaj! — rzekła — niedługo skończę tę, przyznam ci się, bardzo niemiłą dla mnie rozmowę, otworzę ci oczy, gdyż uważam to za swój obowiązek, a ty postąpisz znów tak, jak ci twój obowiązek dyktuje. Mieszkałyśmy dość długo w Warszawie, miałyśmy liczne znajomości, no i ostatecznie wiemy przecież, co się na świecie dzieje. Nie sekret, że każda z tych panien, które przez różne kantory ofiarują swoje usługi w charakterze nauczycielek domowych, najmniéj myśli o uczeniu dzieci... Zwłaszcza, jeżeli która ma gładką buzię, a twoja panna Zofia posiada poniekąd ten przymiot, to głównym celem jéj jest zamążpójście, lub poprostu zrobienie karyery. Szukają téż miejsc przeważnie w domach zamożnych i, rozwinąwszy zasób kokieteryi, łowią w sidła ludzi bogatych. Ileż razy zdarza się, że taka osoba, przybyła niewiadomo zkąd, robi los i zostaje panią w całém znaczeniu tego wyrazu... albo téż, bo nie powiedziałam ci jeszcze wszystkiego, wchodzi do domu jak zły duch, wnosi niezgodę między małżeństwo, zrywa związki rodzinne, rujnuje majątek...
— Dość już, proszę cię, dość! moja Franiu wszystko, co powiedziałaś, nie może się stosować do naszéj nauczycielki.
— Chciałabym, żeby mogła słyszéć twoje słowa... służyłyby one jéj za wielki komplement, nie w tém znaczeniu, w jakiém sądzisz... nie! ale przekonałaby się, że jest skończoną artystką w sztuce udawania.
— Franiu!
— Owszem, moja Andziu, wierz jéj, ufaj, łudź się skromném jéj spojrzeniem i minką pensyonarki, która tylko opuściła mury klasztorne... łudź się, łudź, a może prędzéj, niż sądzisz ujrzysz u jéj stóp kogoś, co...
— Kogo? mów, proszę cię, otwarcie, bez zagadek i bez domyślników!... Czyś co widziała, dostrzegła?
— Cóżbym mogła dostrzedz? — odrzekła, naśladując głos siostry — przecież to jeszcze dziecko niewinne, aniołek, jeżeli zaś mąż twój...
— Co! co!?
— Nic... alboż nie można patrzyć na aniołki? patrzyć i zachwycać się niemi? Co piękne, to piękne, a mężczyźni miewają podobno szczególne zamiłowanie do estetyki... Wszak prawda, kochana siostro? Każdy z nich jest poniekąd artystą i zachwyca się pięknemi pannami.
Rzekłszy to panna Franciszka, pewna, że słowa jéj zrobiły pożądany efekt, wyszła.
— Franiu! Frania, wróć się! — wołała pani Leonowa.
Frania wszakże udała, że nie słyszy.
Pani Anna była niezmiernie wzburzona; zaczęła szybko chodzić po pokoju, stukając energicznie małemi obcasami, do głowy jéj cisnęły się najrozmaitsze myśli i uczucia.
— Jakto? — myślała — Leon! ten Leon, który dotychczas był tak posłuszny i pokorny, który jéj myślami myślał, jéj życzenia spełniał, do jéj woli we wszystkiém się stosował... ten Leon — nie to niepodobna, nie sposób... Wiary dać trudno... a przecież...
Podejrzenia zaczęły niepokoić panią Annę i przypominała sobie każdy gest, spojrzenie, każde słowo męża, wyrzeczone do Zosi i rozważała i rozpamiętywała.
Czyżby i on grał tak zręcznie komedyę przywiązania i uległości bez granic?
Spojrzała przez okno. Właśnie w téj chwili pan Leon powracał z folwarku. Szedł spokojnie, powoli, z powagą, właściwą ojcu rodziny, obywatelowi kraju i człowiekowi o solidnym majątku... Palił cygaro z takim spokojem, jakby w myśli niemiał nic złego, jakby nie knuł czarnéj, szkaradnéj zdrady względem żony, względem kobiety, która wypełniać powinna dla niego cały świat.
Patrząc na niego, pani Anna pomyślała z oburzeniem, że nie masz na kuli ziemskiéj istoty bardziéj fałszywéj, niż mężczyzna.
Pan Leon, ujrzawszy żonę w oknie, uśmiechnął się do niéj. Wydało jéj się to ostatnim stopniem przewrotności i cynizmu. Podobnym obłudnikiem może być tylko skończony łotr. Miała wielką ochotę powiedziéć co myśli i zrobić mu awanturę, ale wstrzymała się do czasu.
Postanowiła koniecznie zdobyć jakiś dowód i dopiero na podstawie faktu rozpocząć atak.
Powstrzymała wybuch gniewu, uśmiechnęła się nawet, gdy wszedłszy, ucałował jéj białą, wypieszczoną rękę.
— Poczekaj! — rzekła w myśli — ty udajesz i ja téż udawać potrafię.
— Moja Andziu — odezwał się pan Kramarzewski — przyszedłem cię uprzedzić, że za dwie godziny posyłam na pocztę, jeżeli więc będziesz miała jaką korespondencyę lub przesyłkę, to człowiek może zabrać.
— Dziękuję ci za twoją uprzejmość, nie mam żadnych listów do wysłania... ale à propos, ty jakoś bardzo często posyłasz na pocztę... przynajmniéj od jakiegoś czasu.
— Posyłam jak zwykle, cztery razy na tydzień.
— Chyba ośm, albo dziesięć.
— Kiedy poczta tylko cztery razy przychodzi.
— Być może, ale od niejakiego czasu...
— Zmienili rozkład poczt na naszym trakcie? nie słyszałem o tém.
— Nie, tylko w naszym domu korespondencya zwiększyła się niepomiernie. Piszemy masę listów i liścików.
— Czy tak?
— Udajesz, że nie wiesz.
— Istotnie piérwsze słyszę... Wprawdzie moja korespondencya jest nieco większa niż dawniéj.
— Wierzę bardzo, ale przecież nie załatwiasz jéj wyłącznie przez pocztę...
— Tak, czasem koresponduję przez posłańców umyślnych.
Pani roześmiała się gorzko.
— A czasem oczami! — rzekła.
Pan Leon wziął to za objaw dobrego humoru małżonki.
— Prawda — rzekł śmiejąc się — i to się praktykuje, zwłaszcza, gdy wypadnie siedziéć naprzeciw mojéj, zawsze pięknéj pani.
Pani Leonowa przeszyła swego małżonka groźném spojrzeniem; on zaś zmieszał się, nie wiedząc o co chodzi, lecz przewidując burzę.
— Uprzedzam pana — rzekła — że widzę wszystko, w pole się wyprowadzić nie dam i bynajmniéj nie mam zamiaru służyć za parawan do osłaniania pańskich awanturek.
Kramarzewski wielkie oczy zrobił.
— Wiesz co, droga Andziu...
— O, przepraszam... zdaje się, że już minęły czasy, w których byłam dla pana drogą Andzią. Wobec faktów, które spostrzegam, możemy się obchodzić bez słodkich przymiotników, stanowią one albowiem rażący kontrast z goryczą, jaką przepełnione bywa serce kobiety uczciwéj i nieposzlakowanéj, zranione śmiertelnie w swojéj dumie...
— Jak dzieci kocham, nic a nic nie rozumiem! widocznie zaszła jakaś pomyłka.
— O, zapewne! jeżeli ci się podoba, nazwij to pomyłką, gotów pan jesteś nawet twierdzić, że pomyłka niewinna... Tak! tak! po waszemu to pomyłka, a wiesz pan, że takie pomyłki religia nazywa grzechem, prawo występkiem, a opinia publiczna... nikczemnością.
Pan Leon z krzesła się zerwał, na twarz wybiegły mu rumieńce i pomimo zimnéj krwi swojéj i całéj uległości dla żony, blizkim był gwałtownego wybuchu gniewu. Nawet w najbardziéj zawojowanym mężu budzi się czasem energia.
— Tego już zawiele! — zawołał. — Tyle lat byłem dla ciebie uniżonym służką, ale od chwili, w któréj zaczynasz mnie krzywdzić bez najmniejszego powodu, zrywam te pęta! Proszę pamiętać, że jestem panem w domu i ubliżać sobie nie pozwolę.
Zdobywszy się na taką energię, Kramarzewski drzwiami trzasnął i wyszedł, pani zaś padła na fotel i wybuchnęła spazmatycznym płaczem. Panna Franciszka, która całą tę scenę z drugiego pokoju obserwowała, przybiegła do siostry, zadzwoniła na służbę, kazała podać wody, trzeźwiła i całowała nieszczęśliwą ofiarę wiarołomnego męża...
Zosia, przechodząc w téj chwili przez pokój, z przerażeniem i z całem współczuciem zbliżyła się do pani Leonowéj. Chciała zapytać co jest i czy nie może być w czém pomocną, usłużyć.
— Racz się pani nie troszczyć o to — rzekła panna Franciszka szyderczo — to sprawa czysto domowéj natury, najlepiéj więc jak załatwioną zostanie w rodzinie, bez udziału obcéj interwencyi i bez niepotrzebnéj ciekawości.
Zosia spojrzała na swoją antagonistkę oczami pełnemi łez i, nie odrzekłszy ani słowa, odeszła do obowiązku swego, do dzieci.
— Tak! — pomyślała w duchu — ta dumna panna ma słuszność... Jestem w tym domu obcą zupełnie, płatną najemnicą do uczenia dzieci... nie mam prawa narzucać się z życzliwością, ani z przywiązaniem... tak, nie mam.
Pan Leon zdobywczy się raz na energię, tak się rozpędził, że kazał zaprządz do powozu i bez obiadu i bez pożegnania, bez opowiedzenia dokąd się udaje, odjechał.
W drodze zmiękł już znacznie i gotów był kazać zawrócić, ale ponieważ do Warszawy interes miał pilny, rozmyślił więc, że lepiéj zrobi jak zaraz pojedzie; liczył téż na to, że przez kilka dni żona udobrucha się i wszystko wróci do dawnego stanu, do miłego spokoju, który flegmatyczny pan Leon nad wszystko przekładał.
Kazał zawieźć się na najbliższą stacyę, zkąd konie do domu odesłał, a sam własnym powozem, ekstrapocztą do Warszawy się udał. Przez całą drogę nad swoją piérwszą awanturą małżeńską rozmyślał i dociec nie mógł, o co żonie chodziło i czém mianowicie gniew jéj ściągnął na siebie. Liczył na to, że powróciwszy do domu, zastanie panią w usposobieniu lepszém, że ją w ostatecznym razie przeprosi.
Dla ułatwienia sobie tego zadania kupił bardzo kosztowną bransoletę, brylantami suto wysadzaną. Wiedział, że pani Anna błyskotki takie lubi i spodziewał się, że podarek ułatwi mu zgodę; kupił także i dla panny Franciszki ładny garniturek, bo przy wszelkich układach dobrze miéć zjednanego sprzymierzeńca.
Z najlepszą tedy myślą do domu powracał, ale się przerachował nieborak. Gdyby był daléj w gniewie trwał, a przynajmniéj zagniewanego udawał, piérwszego kroku do pojednania nie robił, to ostatecznie piękna pani, widząc, że góra do Mahometa przyjść nie chce, musiałaby tak postąpić jak turecki prorok i sama przyjść do góry; lecz że zobaczyła uległość i pokorę wielką, więc drożyć się zaczęła.
Na czułe powitania odpowiadała bardzo sztywnym ukłonem a prezentu przyjąć wcale nie chciała.
— Możesz go pan ofiarować komu chcesz, byle nie mnie... — rzekła. — Ja świecideł nie potrzebuję.
Panna Franciszka, choć jéj się garniturek bardzo podobał, również ofiary szwagra nie przyjęła, mówiąc, że prezent to za kosztowny dla niéj i że nie umiała by go nosić.
Widząc, że fiasco zrobił i w dyplomatycznych wyrachowaniach się zawiódł, pan Leon poddał się losowi i zastosował z pokorą do nowego w domu porządku.
Dom w Lipowie stał się nieznośny. Pan trzymał się oddzielnie w swoich apartamentach, pani cierpiała w swoich, do południa grała rolę ofiary w batystach, z rozpuszczonemi włosami, od południa w sukni nieodmiennie czarnéj, bez żadnych ozdób i błyskotek. Z mężem widywała się tylko podczas obiadu i to nie codzień, gdyż migrena nie zawsze pozwalała jéj ukazywać się przy stole. Panna Franciszka miała nieustannie czoło zmarszczone, spojrzenie pochmurne i rozjaśniała je wówczas tylko, gdy przyszła wlewać w serce siostry balsam współczucia i pocieszenia.
Do Zosi prawie nikt się nie odzywał. Była zupełnie odosobniona, samotna, owiewał ją chłód szczególny. Jedyną jéj pociechą były dwie, jasnowłose dziewczynki, serdecznie do niéj przywiązane; aczkolwiek dzieci jeszcze, dostrzegły jednak, że Zosia ani przez mamę, ani przez ciocię lubiona nie jest — starały się wynagradzać to pieszczotami, garnięciem się do nauki, posłuszeństwem. Uczyły się nad podziw dobrze, korzystały bardzo wiele i jedna przez drugą chciały się Zosi przypodobać. One téż stanowiły cały światek biednéj nauczycielki. Przesiadywały po całych dniach w jéj pokoju, rozmawiały z nią ciągle, kształcąc nietylko główki, ale i serduszka, w które Zosia umiała rzucać najszlachetniejsze ziarna.
Wydziwić się pani Anna nie mogła zkąd córeczki jéj nabrały tyle wiadomości z historyi, zkąd wyuczyły się tylu wierszy z najlepszych naszych poetów.
— Czy panna Zofia tak dużo wam zadaje? — pytała.
— Nie, mamo, panna Zofia na lekcye zadaje bardzo niewiele. Ona taka dobra! powiada, że nie chce nas męczyć zanadto, że jeszcze jesteśmy małe, aby godzinami całemi przesiadywać nad lekcyą. Ona nas bardzo kocha.
— Zkądże więc tyle umiecie?
— O mamusiu! panna Zofia nam opowiada. Ach! jak ona ślicznie opowiada, żeby mamusia choć raz chciała posłuchać!... Gdy jesteśmy na spacerze, albo podczas niepogody, to w pokoju, o szaréj godzinie, usiądziemy sobie i ona mówi. Mówi o różnych królach, wielkich ludziach, wojnach, a tak zajmująco, tak ślicznie, jakby kto z książki czytał. Potém każe nam powtarzać, pyta czy spamiętałyśmy dobrze, ale ktoby takiego opowiadania nie pamiętał! My bardzo lubimy te opowiadania, ale jeszcze bardziéj wiersze. Czasem czyta z książki, a więcéj mówi z pamięci, jak śliczna Zosia kurki karmiła, jak Telimena zbierała grzyby, jak regent[1] ciągle się kłócił z assesorem o psy! tacy śmieszni! i jak pan Wojski trąbił na wielkim rogu i przestał trąbić, a w lesie jeszcze echo grało... jak stary żyd Jankiel z siwą brodą grał na cymbałach i w tém graniu była cała historya. Ach! mamusiu kochana, jeszcze nigdy a nigdy w życiu nie słyszałyśmy takich pięknych wierszy. Jest ich cała książka, a panna Zofia prawie wszystko umie na pamięć, ale zobaczy mamusia, że nie długo i my także będziemy umiały. Dla ojca na imieniny przygotujemy wielką niespodziankę.
— Moje dzieci — spytała pani Leonowa — i to uczenie się wierszy nie przychodzi wam z trudnością?
— O nie! — panna Zofia powiada, że nie ma takiéj nauki, która byłaby trudna... ja wiem, że to prawda... Pamięta mamusia, ja nieraz płakałam nad arytmetyką, jeszcze kiedy panny Zofii nie było?... mówiłam, że nie ma nic szkaradniejszego nad rachunki.
— A teraz?
— Teraz śmieję się z tego. Arytmetyka jest bardzo łatwa i każde zadanie można zrobić. Panna Zofia tak dobrze umié wytłómaczyć. Kiedy nie mogłam z początku zrozumiéć, to ona przyniosła grochu, poukładała ziarnka w szeregi i kazała mi liczyć i wié mamusia, zrozumiałam bardzo łatwo, odrazu, teraz już nie boję się rachunków i nie powiadam, że są szkaradne. Owszem, lubię je nawet. Panna Zofia powiada, że każdy, choćby nawet najbogatszy człowiek, powinien umiéć dobrze rachować, gdyż...
— Moje dzieci — rzekła panna Franciszka, spoglądając na zegarek — zdaje mi się, że czas na lekcye.
— Ach! prawda ciociu! — zawołały dziewczynki — panna Zofia czeka na nas, biegnijmy, żeby się nie spóźnić!
Po wyjściu dzieci, panna Franciszka przybrała minę bardzo poważną i rzekła:
— Kochana Andziu, naumyślnie wyprawiłam dzieci, bo już nie mogłam słuchać tych pochwał, z których każda szczegółowo wzięta, wystarcza za najgorsze świadectwo dla twojéj mądréj nauczycielki i potępia ją ostatecznie.
— Ja ciebie nie rozumiem, Franiu!
— Posłuchaj, a zrozumiesz. Wiesz zapewne, że dawniéj, jeszcze przed kilkoma laty, za życia nieboszczki mamy, chciałam sama poświęcić się zawodowi nauczycielskiemu.
— Ach! przypominam sobie ten kaprys, bo przyznasz Franiu, że był to tylko kaprys chwilowy. Gdzieżbyś ty mogła tak nam zakrwawić serca i zostać nauczycielką w cudzym domu!
— Nazwij to jak ci się podoba... kaprys czy nie kaprys, dość, że starałam się zbadać gruntownie przedmiot, któremu się chciałam poświęcić i mam o nauczycielstwie niejakie wyobrażenie. Otóż na téj zasadzie mogę ci powiedziéć, że ta twoja panna Zofia uczy fatalnie.
— Ach! Franiu droga, takie rezultaty! na miłość Boską, mów co chcesz, mów na nią co ci się podoba, ale nawet największy nieprzyjaciel przyzna to dziewczynie, że uczyć umie i że jest...
— Skończoną komedyantką! Ha, ha, ha! wiesz! że gdyby tu nie szło o twoje rodzone dzieci, to możnaby się ubawić jak w teatrze. To skończona aktorka, doprawdy, na scenie zrobiłaby karyerę! Nawet, wiesz co, przysięgłabym, że ona musiała już nieraz występować, ma się rozumiéć na jakiejś scenie prowincyonalnéj siedemnastego rzędu... Rutynowana komedyantka, na piérwszy rzut oka można to poznać.
— Moja Franiu!
— Żądasz dowodu?... ależ zaraz go będziesz miała, słyszałaś przecie co dzieci mówiły!
— Słyszałam.
— Gdybyś słuchała uważnie, to przekonałabyś się, że te wszystkie wierszyki i historye, które twoje córeczki jak papużki powtarzają, a z czego ty zdajesz się być dumna, wpakowane im zostały w główki zapomocą oszukaństwa, obłudy, podstępu. Ona powiada: „moje drogie dziateczki, ja was niechcę przeciążać pracą, bo jesteście jeszcze malutkie, ale będę was zabawiała, opowiadać wam będę!“ No i opowiada... zakuwa dzieciom głowy, napycha je jak torby rozmaitemi wiadomościami, datami, faktami i przytępia im umysł.
— Sądziłabym, że rozwija raczéj. Ten sposób uczenia jest najnowszy, postępowy, czytałam sama w jakiémś piśmie.
— Wierzysz pismom? Dajże pokój! Zagranicą, o ile mi wiadomo, dawno już ta metoda uznana została za najszkodliwszą, a zresztą dość się uważnie zastanowić, ażeby poznać jéj ohydę. Jakto? więc do duszy dziecka, do téj jasnéj, niewinnéj duszyczki trzeba przystępować z fałszem, podstępem i obłudą, odrazu działać na nią kłamstwem? Jakto, czy godzi się pod pozorem zabawki osłabiać młodziuchną, zaledwie rozwijającą się inteligencyę i opychać ją różnemi wiadomościami, po to, aby w samym zarodku zabić w niéj wszelkie zdolności. A nie, Andziu! w zaślepieniu miłości macierzyńskiéj idziesz za daleko i dla próżności, dla popisu przed gośćmi, zabijasz całą intelektualną przyszłość twoich córek.
Pani Anna patrzyła na siostrę wytrzeszczonemi oczami. Grad brzmiących frazesów ogłuszał ją, argumentacya siostry przerażała. Pani Kramarzewska w życiu swojém nie wiele zgrzeszyła myśleniem, nie lubiła się głębiéj zastanawiać, a kto mówił głośno i gestykulował, mógł ją o wszystkiém przekonać. Budziła się w niéj pewna obawa, przypuszczenie, że siostra może być w błędzie, ale umotywować téj wątpliwości pani Anna nie mogła.
Panna Franciszka starała się spotęgować wrażenie, jakie na siostrze zrobiła.
— A czy ty nie widzisz, biedna Andziu, co się z twemi dziećmi dzieje?
— No, co?
— Czyż to są dzieci? To sawantki przecież! Czyż kiedy widzisz, żeby się goniły po całych dniach, krzyczały, żeby darły sukienki? a wszakże to są dzieci... Ale dzięki fałszywéj i podstępnéj metodzie panny Zofii, przekształciły się na jakieś karykatury. Zobaczysz, że za pół roku zaczną się już wybierać do Zurychu lub Paryża na uniwersytet... winszuję!
— Moja Franiu, pozwól...
— A cóż mam pozwalać?! — rzekła ramionami wzruszając — ty jesteś od tego, żebyś pozwalała na wszystko... niewidzisz co się koło ciebie dzieje! Czasem dziecko samo się wygada, ale i na to uwagi nie zwracasz.
— Co, cóż takiego?
— Ha! ha! a ta niespodzianka na imieniny „ojczulka!“ Cóż to jest? to już przechodzi wszelkie granice... Widocznie szwagierek ma u panny Zofii wyjątkowe łaski. Biedna Andziu, jakżeż cię bardzo żałuję...






V.

Dzień był lipcowy i upalny, promienie słoneczne sypały żar na ziemię. Listki na drzewach opuściły się, jakby przywiędłe, ptaszęta kryły się po krzakach, szukając cienia. Ludzie, korzystając z niedzieli, odpoczywali po pracy, szukając chłodu w ogrodach, pod konarami drzew, albo téż w pustych stodołach, gdzie przewiew wiatru przez uchylone wrota chłodził nieco straszne gorąco dnia.
Pan Kamiński popołudniu do Lipowa się wybrał. Spienione konie z trudnością oddychały, ciągnąc lekki wolant po gościńcu, z karków ich, z szyi, z piersi spadały kłęby białéj piany; stangret co chwila spocone czoło ocierał, bo istotnie wytrzymać było ciężko w skwarze słonecznym. Na zachodniéj stronie horyzontu zaczęły się ukazywać chmurki.
Pan Kamiński nie zważał na gorąco, nie myślał o niém, tak się w dumaniach zagłębił. Piękna i łagodna twarzyczka Zosi stała mu ciągle przed oczami. On wiedział, że téj dziewczynie u Kramarzewskich źle, ciężko, wiedział ile znosić musi, jak jest traktowana niepoczciwie; kilkakrotnie rozmówić się z nią chciał, ale ile razy do Lipowa przyjechał, zawsze ją tak schowano, że nie tylko pomówić, ale zobaczyć się z nią nie mógł. Bolało go to tém więcéj, że pokochał szczerze ową smutną, bladą dzieweczkę, że pragnął, za radą siostry iść, wziąć ją za dozgonną towarzyszkę życia, za przybraną matkę dla swoich sierotek. Przeczuwał, że byłaby dla nich prawdziwym aniołem opiekuńczym, a dla niego... szczęściem na ziemi. Wszakże jeszcze miał prawo do życia i szczęścia, mógł o niém marzyć. Zdawało się, że cóż łatwiejszego jak wyznać Zosi swe uczucia i o wzajemność poprosić. Bądź co bądź, dla biednéj dziewczyny takie zamążpójście to los, ale Kamiński skromny był, o sobie niewiele rozumiał i uważałby za uchybienie Zosi tak obcesowo miłości od niéj żądać. On widywać ją pragnął, mówić z nią, myśli wymieniać i wierzył, że gdyby go bliżéj poznała, to... to wtenczas pokochałaby może. Ale jakże tu mówić, jak myśli wymieniać, gdy biedna nauczycielka trzymana jest jak w więzieniu, gdy jéj nigdy zobaczyć nie można!
Zaprzątnięty smutnemi myślami, spojrzał przed siebie i zobaczył pyszny park lipowski, ogromny, nawpół dziki, nęcący chłodem alei z lip, szpalerów orzechowych, tworzących nad dróżkami sklepienia zielone, przez które promień słońca przecisnąć się nie mógł.
— Stój-no Marcinie! — odezwał się do stangreta, który téż natychmiast spienione kasztany osadził. — Gorąco straszne; ja przez park pieszo pójdę, a ty pomaleńku ku dworowi jedź... niech konie wytchną, trochę nawet w lipową drogę skręć, to cień znajdziesz.
Stangret odjechał, a Kamiński do parku wszedł. Zaraz na wstępie owiał go chłód przyjemny, rzeczka wiła się pomiędzy drzewami. Przeszedł przez mostek i skierował się w długi, kręty szpaler. Zdjął kapelusz, chciał usiąść na piérwszéj napotkanéj ławce, odpocząć. Nie spodziewał się spotkać nikogo ze dworu w téj oddalonéj części parku, bo istotnie rzadko tu kto przychodził. Gustowne altanki, kwietniki i gazony skupione były w części ogrodu, bliżéj pałacu leżącéj.
Już miał usiąść, gdy zdało mu się, że przez gęstwinę liści za piérwszym zakrętem szpaleru dostrzega jakąś postać. Zaciekawiony wstał i powoli poszedł w tamtą stronę; na piasku pokrywającym dróżkę gęstą warstwą, nie było słychać odgłosu kroków. Zbliżał się téż widząc, a sam nie będąc widzianym, ani zauważonym i poznał... Zosię.
Siedziała na ławce zamyślona, trzymając książkę w ręku, ale nie czytała, bo i nie mogła, mając oczy łez pełne.
— Pani! — zawołał — panno Zofio!
Przerażona niespodziewaném spotkaniem, zerwała się z ławki... On ją ujął za rękę.
— O! siądź pani, proszę — rzekł głosem, w którym wzruszenie znać było. — Siądź pani!... Ja już tak dawno pomówić z panią pragnę.
— I cóż panu przyjdzie z tego? — rzekła nie wstrzymując, a może wstrzymać nie mogąc, łez dużych, ciężkich, które staczały się po jéj czarnéj sukience.
— Co mi przyjdzie? dziwne pytanie doprawdy! Czyż w tych stronach obcych, gdzie pani jesteś zupełnie sama, gdzie pani źle... nie przyda się choć jedna dusza życzliwa?
— Alboż mi źle? Obowiązek, jak obowiązek, ma swoje przykre strony, ale nie trzeba na to zważać.
— Nie mów pani tak, widzę ja dobrze, co się tu święci i chciałbym przyjść pani z pomocą.
— Mnie jéj nie trzeba, panie...
— Harda dusza w pani, ale proszę pomyśléć, że jest pomoc i pomoc... a ja przemawiam do pani jak przyjaciel jéj rodziny, jak brat... Pani tu nie może pozostać, na żaden sposób nie może...
— Muszę!
— A jednak, jeżeli pani mego zdania słuchać nie chce, to odwołam się do wyższéj instancyi. W przyszłym tygodniu udaję się w lubelskie...
— Zobaczy pan moję mamę! siostrę! — zawołała z ożywieniem.
— Zobaczę i opowiem wszystko!
— O! nie krwaw jéj pan serca, proszę pana! Nie mów jéj nic, bo ona cierpiałaby bardzo, a właśnie nie ma do tego przyczyny.
— Więc trwasz pani przy swojem, utrzymujesz, że ci zupełnie dobrze w Lipowie?
Zosia schyliła głowę i odpowiedziała po namyśle:
— Naturalnie!... Rozczarowań doznać nie mogłam, bom szłam w świat bez złudzeń i, do pewnego stopnia, wiedziałam, a może raczéj przeczuwałam, co mnie czeka. Nie mam prawa wymagać od ludzi obcych téj życzliwości i tego ciepła, jakie miałam w domu. Nie mam prawa, aczkolwiek starałam się i staram na życzliwość zasłużyć.
— Wychodzi na to, że pośrednio przynajmniéj przyznaje mi pani słuszność i że nie omyliłem się przypuszczając, że masz pani tutaj ciężkie życie.
— Ja tego nie powiedziałam przecież.
Kamiński uśmiechnął się.
— Trzeba widzę — rzekł — szukać innego punktu wyjścia. Nie będę już wspominał o przykrościach i zmartwieniach. Przypuśćmy na chwilę, że pani tu jest znośnie, a nawet... dobrze, ale w takim razie czyż jest zabronionem szukać innego otoczenia, otoczenia takiego, w którém byłoby pani nietylko znośnie, ale bardzo dobrze, otoczenia, w którém znalazłabyś pani życzliwość serdeczną, sympatyę i najszczerszą przyjaźń...
— Co pan chce przez to powiedziéć? — spytała Zosia zdumiona.
— Chcę powiedziéć to, o czém już oddawna powiedziéć pani chciałem. Szkoda pani młodości i sił na marnowanie w gorzkim, przykrym, a tak bardzo zależnym, zawodzie nauczycielskim, bo i co panią w nim czeka? Wyszedłszy ztąd, gdzie według pani zdania tak dobrze! — dodał z odcieniem ironii — dostanie się pani do innego domu, gdzie może pani być jeszcze lepiéj, gdzie dozna pani jeszcze większych przyjemności. Wieczna tułaczka z domu do domu, nieustanne przykrości, niepewność, brak własnego kąta, w którymby można spokojnie odetchnąć, po pracy wypocząć...
— Dla czego mi pan to mówi? Czyż sama nie wiém, że tak jest, czyż mało łez nad tem wylałam, ale cóż zrobię? cóż zrobię? do czego wezmę się? Ponieważ nie mam uzdolnienia do innego rodzaju pracy, muszę żyć z tego, co umiem i z rezygnacyą, z poddaniem się, znosić los istotnie ciężki.
— Nie, nie, panno Zofio! poddanie się, rezygnacya, to smutna konieczność dla tych, co wyczerpali wszystkie siły w życiowych zapasach, co złamani, zgnębieni zupełnie, nie mają dość mocy, aby zrzucić z ramion ciężar, który ich gniecie. Starość i niemoc poddaje się losowi, młodość z nim walczyć powinna. Powtarzam, że pani nie powinnaś się marnować w tułaczce, w pogoni za marnym a niewdzięcznym zarobkiem...
— Wie pan dlaczego to czynię, wiadomo panu dobrze, jakie obowiązki mam.
— Wiem, wiem i właśnie skorzystałem z pierwszéj sposobności, aby przemówić do pani w imię tych obowiązków, jakie pani ma. Racz mnie posłuchać panno Zofio. Zapewne od czasu przybycia do Lipowa nie słyszałaś jeszcze szczerze przyjaznego, życzliwego głosu... Wspominałem już pani o mojéj siostrze Władysławie. Po śmierci męża była ona mniéj więcéj w takiem położeniu, w jakiem pani jesteś teraz, po stracie ojca, po wyzuciu was z majątku. Dziś ma ona stanowisko niezależne, kawałek chleba pewny, spokój, zadowolenie wewnętrzne, spełnia swój obowiązek wychowując dziecko, jedném słowem, stworzyła sobie mały światek własny, w którym panią jest i pierwszą robotnicą zarazem.
— Szczęśliwa! — rzekła Zosia z westchnieniem.
— I pani może znaléźć to szczęście z łatwością. Opuść pani Lipów, przyjedź do Warszawy. Siostra moja przyjmie panią z otwartemi rękami, będzie pani nauczycielką i przyjaciółką zarazem. Po roku lub dwóch, uzdolniona w zawodzie, znając już wszelkie jego tajemnice, założysz pani pracownię na własną rękę, weźmiesz pani do siebie mamę i siostrę i będziecie razem. Cóż, panno Zofio, czy zechcesz usłuchać rady szczerego przyjaciela?
Zosia miała łzy w oczach.
— O panie! — rzekła, podając mu rękę — rozwijasz przedemną bardzo ładne, bardzo ponętne obrazy. Czegóż więcéj pragnąć, o czém lepszem marzyć bym mogła? Miéć swoje własne mieszkanie, własną pracownię, nie tęsknić do biednéj, schorowanéj matki, nie drżéć w niepewności o jéj zdrowie, ale pielęgnować ją osobiście, otoczyć wszelkiemi wygodami, to... to doprawdy szczęście, o jakiem nawet marzyć nie mogłam! Sama bym się zajęła moją młodszą siostrą, jéj wykształceniem. O! doprawdy jakby to było dobrze, jak szczęśliwie, ale...
— Ale co, panno Zofio?
— Marzenie takie nigdy się nie spełni, bo niemożliwe jest do wykonania.
— A to z jakiego powodu? — zapytał ze zdumieniem Kamiński.
— Bo, proszę pana, na naukę czasu trzeba, a ja go nie mam, bo kto się uczy, ten nie zarabia, a ja zarobku potrzebuję dla matki, dla siostry... dla...
— Więc tylko o to idzie?
Zosia spojrzała na Kamińskiego z podziwieniem. Co chce przez to powiedziéć? Dlaczego wyraża się jakby z lekceważeniem „tylko o to idzie?“ a przecież to „tylko“ to jedyny cel jéj życia i zabiegów, dlatego „tylko“ ona pracuje, przebywa w obcym domu, znosi wszelkie przykrości i upokorzenia.
— Ja nie rozumiem — rzekła — znaczenia pańskiego wykrzyknika. Śmieje się pan, że mi „tylko o oto idzie“, ależ upewniam pana, że tylko i wyłącznie. Innego celu nie ma w mojem smutném życiu.
— Panno Zofio — rzekł — porozumiejmy się; pozwól mi pani wytłomaczyć tę rzecz bliżéj. W mojem odezwaniu się nie było myśli lekceważenia pani najszlachetniejszych intencyj, broń Boże! Ja chciałem tylko powiedziéć, że przeszkoda, o jakiéj pani mówi, da się z łatwością usunąć, że na czas pewien może pani być zupełnie zwolniona od swoich obowiązków i spokojna o dach nad głową i kawałek chleba dla swoich najdroższych.
— Jakim cudem?
— Bardzo prostym, najzwyczajniejszym sposobem. Dwór w Zabłociu jest duży, a chleba w nim nie braknie. Przez rok, dwa, czy ile będzie potrzeba, mama i siostrunia pani mogą w nim dysponować. Druga siostra, która u mnie mieszka, przyjmie je z otwartemi rękami.
— Serdecznie, serdecznie dziękuję za tę propozyę, za ten dowód dobroci i życzliwości, ale my byśmy nie mogły przyjąć...
— Za pozwoleniem! to już rzecz pomiędzy mamą pani a mną. Ja to biorę na siebie. Jak nadmieniłem przed chwilą, jadę w lubelskie, mamę pani odwiedzę i porozumiem się z nią. Jako przyjaciel ojca pani, jako dawny znajomy, sądzę, że mam prawo niejakie podać wam rękę pomocną. Przypuszczam że potrafię znaléźć dość argumentów, które będą mogły przekonać mamę pani, że plan mój dobry jest dla przyszłości waszéj, a jeżeli mamę przekonam, to czy pani zaakceptuje myśl moją? Czy pani zechce zostać uczennicą i przyjaciółką méj siostry?
Zosia myślała przez chwilę. Kamiński wpatrywał się w jéj wdzięczną, sympatyczną postać i z niepokojem oczekiwał odpowiedzi.
Po chwili namysłu Zosia podała mu rękę:
— Dobrze panie! — rzekła — jeżeli się mama zgodzi, to i ja pójdę za pańską radą i rozpocznę nowe życie. W każdym razie tak, czy owak wypadnie, przyjmij pan serdeczną podziękę sieroty za pańską dobroć, życzliwość i za poczciwe chęci, jakie względem nas, biednych rozbitków, okazujesz.
Kamiński pochwycił podaną mu rączkę i do ust przycisnął.
Jednocześnie w gęstwinie parkowéj coś zaszeleściło i zdawało się, że jakiś cień przesunął się pomiędzy krzakami leszczyny.
Zosia mimowolnie drgnęła.
— Co pani jest? — zapytał Kamiński.
— Nic!... przestraszyłam się, zdawało mi się, że jakiś cień.
— Cienia pani się lękasz?
— Czy ja wiem, czego się lękać, a czego nie. Tutaj w Lipowie, przyznam się panu otwarcie, ja się głosu własnego boję.
— Ach! więc nareszcie przyznajesz mi pani słuszność! więc nie omyliłem się, przypuszczając, że pani tu dobrze nie jest, że cierpisz...
— Nie mówmy o tém panie. Jak mi jest tutaj Bóg widzi, ale znoszę mój los z poddaniem się, bez szemrania i bez narzekań. Jeżeli stanie się wszystko tak, jak pan mówi, jeżeli mama moja przyjmie pańską życzliwą ofiarę, w takim razie opuszczę ten dom bez żalu i bez żalu téż wyrzeknę się nauczycielskiego zawodu. Tymczasem pełnić będę obowiązek jak dotąd, o ile siły pozwolą uczciwie i sumiennie. A teraz godzina mojéj rekreacyi kończy się, muszę wracać do moich elewek. Jeszcze raz dziękuję panu za życzliwość, za słowo pociechy, za promyk nadziei, jaki mi pan wskazujesz. Gdy pan zobaczy mamę moją i siostrę, niech im pan powie, że kocham je obie stale i niezmiennie, że moja myśl nie odbiega od nich ani na jedną chwilę, a niech pan nie opowiada mamie, że mam tu życie... nie bardzo słodkie, bo ona by się zmartwiła. Niech pan lepiéj nie mówi prawdy. Na co zasmucać biedną, schorowaną kobietę?
Zanim Kamiński zdążył odpowiedziéć, Zosia oddaliła się szybko. Znając doskonale park lipowski, pobiegła dróżką najbliższą i zniknęła w gęstwinie.
Kamiński odetchnął głęboko, jakby mu wielki ciężar spadł z serca. Więc nareszcie Zosia wyjedzie ztąd, zamieszka w domu jego siostry, on będzie mógł ją widywać, będzie mógł starać się o jéj przywiązanie.
Posiedział jeszcze czas jakiś na ławce, potém powstał i ku dworowi się udał. Nie znając dobrze lipowskiego parku, dość długo szukał głównéj alei, tak, że ubiegł z kwadrans czasu, zanim znalazł się w salonie państwa Kramarzewskich.
Sam gospodarz go przywitał, a miał minę dziwnie zakłopotaną. Stracił kontenans zupełnie, przestępował z nogi na nogę, nie wiedząc jak zacząć rozmowę, która widocznie sprawiała mu kłopot.
— Co panu jest, panie Leonie? — pytał gość — co się stało tutaj?... Widzę, że jesteś pan zakłopotany, że zjawiłem się nie w porę...
— A jakżeż można! przecież stare przysłowie mówi: „gość w dom, Bóg w dom”, a jeszcze taki gość jak kochany sąsiad dobrodziéj!
— Nie politykuj pan — odrzekł z uśmiechem Kamiński — bo to panu nie zbyt zręcznie idzie... oto lepiéj powiedziéć szczerze, może wybieracie się państwo gdzie? Niech was moja obecność nie krępuje, znamy się już od dość dawna i miałbym uzasadnioną pretensyą, gdybyście państwo robili sobie ze mną ceremonie. No, szanowny sąsiedzie, proszę bardzo po sąsiedzku, otwarcie...
— Ależ, bo widzi sąsiad, właściwie...
— No, przecież!
— Albo ja wiem co się tutaj dzieje?! Kobiety coś tam mają między sobą... niby moja żona i siostra żony. Jedna zadysponowała konie dla siebie, druga dla siebie, jedna odwołała dyspozycyę, druga posłała do stajni z poleceniem, żeby powóz natychmiast był gotów... Przyznam się kochanemu sąsiadowi, że wolałbym trzech wilków w lesie spotkać, aniżeli grymasy kobiece widziéć. Okropnie tego nie lubię, bardzo nie lubię!
— W takich razach najlepiéj jest uciekać, gdzie pieprz rośnie — rzekł z uśmiechem Kamiński — zwłaszcza jeżeli się coś przeskrobało, bo jużci nie ulega wątpliwości, że musiałeś sąsiad grubo względem pań przeskrobać, skoro się tak gniewają.
— Ja! cóż ja mogłem im zawinić?
— No, jak jest, to jest, ja sąsiada ocalę... Siadaj pan ze mną i pojedziemy.
— Na żaden sposób, nie mogę przecież zostawić samych kobiet w takiém rozdrażnieniu.
— Ale o cóż poszło tym paniom?
— Alboż ja wiem? powiadam sąsiadowi, że pod tym względem jestem jak tabaka w rogu... a tak pięknie zapowiadał się dzień — dodał z westchnieniem — miał być na obiad chłodnik... wyśmienity chłodnik. Sam dałem kucharzowi informacye, uważa sąsiad, sam dałem! a teraz cóż z tego chłodnika? co z całego obiadu? Wszelki niepokój odbiera apetyt, zawsze tego na sobie doświadczam i o ile możności unikam niepokoju...
— No szanowny sąsiedzie — odezwał się Kamiński — skoro nie chcesz korzystać z dobréj sposobności i uciekać ze mną przed burzą, to zostawiam pana własnemu losowi...
— Doprawdy! wypowiedziéć nie zdołam jak mi to przykro, ale szczerze mówiąc, ja tu sam jestem winien, nikt więcéj.
— Ja téż to zaraz powiedziałem.
— A! nie! nie w tém znaczeniu jak sąsiad rozumié, nie! tylko przez niedbalstwo.
— Niedbalstwo?
— Tak! tak! Już oddawna doktorzy mówią, że Andzia jest chora, że ma w wysokim stopniu rozdrażnione nerwy, że potrzebuje wzmocnienia, kuracyi; ja co prawda w nerwy nie bardzo wierzę, więc téż jedném uchem słuchałem, drugiém wypuszczałem... teraz przekonywam się, żem źle zrobił... ataki są coraz częstsze i coraz gwałtowniejsze, widzę, że doktorzy mieli słuszność.
— No, panie Leonie szanowny, bądź dobréj myśli. Jeszcze nie ma nic straconego, wypraw żonę zagranicę.
— Kiedy i Frania...
— To i pannę Franciszkę. Sam z niemi pojedź, rozerwiesz się trochę, odpoczniesz, a teraz pożegnam sąsiada dobrodzieja.
— Jak mi przykro, nie uwierzysz pan, jak mi niezmiernie przykro. Taki chłodnik! Sądzę wszakże, że ten wypadek nie wpłynie na zakłócenie naszéj harmonii.
— Cóż znowu?!
Kamiński odjechał.
Zaledwie wolant jego zniknął za bramą, wbiegła do salonu pani Anna.
— Wyprawiłeś go już? — spytała.
— Jak widzisz.
— Spodziewam się jednak, że zrobiłeś to dość zręcznie, żeby go nie obrazić.
— Użyłem całéj dyplomacyi... mogę się nawet pochwalić, żem wynalazł pozór bardzo zręczny godzien Metternicha.
— Ciekawam!
— Powiedziałem... powiedziałem, że ty, moja duszko, masz szalony atak rozdraźnienia nerwów.
Pani Anna wzruszyła ramionami:
— Jeżeli to miało być zręczne, to ciekawam bardzo cobyś nazwał niezręczném, lecz mniejsza o to, racz się teraz pofatygować do mego buduaru.
— Dobrze, ale moja Andziu, jakże będzie z tym chłodnikiem? Sam dawałem informacye kucharzowi.
— Chłodnik ci nie ucieknie, a tu idzie o ważniejsze sprawy; proszę cię, bądź łaskaw przyjść zaraz i pamiętaj, raz w życiu przynajmniéj okaż jakąś energię, bądź mężczyzną.
— Ależ!... o ilu mi się zdaje, droga Andziu...
— Ach, niestety, wiem o tém, tobie się zawsze zdaje i przez to właśnie my z siostrą jesteśmy najnieszczęśliwsze istoty pod słońcem.






VI.

Wszedłszy do buduaru swéj małżonki, powolny i spokojny pan Leon uczuł, że dreszcz przebiega mu po skórze i że zanosi się na coś nadzwyczajnego.
Panna Franciszka, blada jak ściana, siedziała przy oknie; skrzyżowała ręce na piersiach, jakby pragnąc przytłumić gwałtowne bicie serca. Pani Anna stanęła na środku pokoju i spoglądała poważnie i surowo.
— Proszę cię Leonie, zechciéj usiąść — rzekła.
Pan Leon spełnił ten rozkaz, oczekując dalszych.
— Mój panie, pomimo różnych a różnych kwestyi, których w téj chwili wszczynać nie chcę, jednak, jako mego męża i ojca moich dzieci, uważać pana muszę za głowę rodziny i pragnęłabym, abyś pan w tym właśnie charakterze, przynajmniéj raz w życiu, wystąpił z całą energią, na jaką się zdobyć możesz; jeżeli w ogóle energia jaka jest w panu...
— Moja duszko, o cóż chodzi?..
— Przedewszystkiém zwracam uwagę, że oddawna minęły czasy, w których byłam dla pana duszką.
— Ależ aniołku!...
— Tytuł żony będzie, jak sądzę, najwłaściwszy.
— Zatém co rozkażesz, żono?
— Idzie o nauczycielkę naszych dzieci.
— O pannę Zofię?
— Tak jest, o tę pannę Zofię, dla któréj panowie w ogóle macie szczególne względy... idzie o tę właśnie pannę Zofię. Życzeniem mojém jest, aby ta osoba natychmiast opuściła nasz dom. Ja widziéć jéj nie chcę, ty więc, jako pan domu i głowa rodziny, racz się z nią rozmówić, oblicz co jéj się należy i każ jéj zabierać rzeczy i wyjeżdżać.
— Jakto? dziś!.... zaraz? w téj godzinie?
— Jeżeli można, to nawet w téj minucie. Nie życzę sobie przebywać dłużéj pod jednym dachem z osobą, która...
— Cóż się stało? co zrobiła panna Zofia? Przecież byłaś z niéj zadowolona, mówiłaś, że dzieci dużo z niéj korzystają, że się ślicznie uczą.
— Byłam wprowadzona w błąd. Frania słusznie powiada, że taka komedyantka każdego potrafi oszukać; nie chciałam wierzyć, ale wobec jawnych dowodów niegodziwości i przewrotności, otworzyły mi się wreszcie oczy i zostałam przekonana.
— Nic nie rozumiem! Rąbcie mnie w kawałki, siekajcie, zarzynajcie, kolcie szpilkami, jeżeli wiem o co chodzi!
— Racz pan posłuchać co się dziś stało w parku. Sądzę, że ten jeden drobny fakcik wystarczy. Naturalnie pomijam mnóztwo innych, ten ostatni albowiem jak sądzę, przekona nawet ciebie. Moja Franiu, bądź łaskawą opowiedziéć szwagrowi to, co widziałaś własnemi oczami.
Panna Franciszka zaczęła mówić głosem cichym i z pozorną obojętnością.
— Wyszłam do parku przejść się. Chodziłam w bocznéj alei tam i napowrót, wyszukując miejsc najbardziéj zacienionych, gdyż nieznośny upał tamował oddech. Myślałam o tém i o owém, co zresztą do rzeczy nie należy. W tém zdawało mi się, ze słyszę jakieś szepty. Spojrzę, aż tu niedaleko na ławeczce kamiennéj siedzi ta panna... guwernanta, a obok niéj nasz dobry znajomy... pan Kamiński. Niech szwagier nie przerywa, albowiem opowiadanie moje skończy się zaraz. Ci państwo siedzieli obok siebie tak blizko i tak byli zachwyceni słodkiem „tête à tête,” że nie zauważyli nawet mojéj obecności. Nie chcąc im przeszkadzać, cofnęłam się dyskretnie.
— No! i cóż pan na to? — spytała pani Anna.
— Ja? ja, proszę cię, nic... Cóż wielkiego!.. spotkali się w parku, usiedli na ławce i rozmawiali. Przeciéż Kamiński zna ją od dziecka.
— Więc pan w tém nie widzisz nic złego?
— Daję słowo honoru, nic a nic. Jużcić nie podobna zabronić pannie Zofii rozmawiać ze znajomymi.
— Przewidywałam odpowiedź szwagra — rzekła panna Franciszka — i dla tego jeszcze raz proszę cię Andziu o konie. Wyjadę dziś, zaraz, pójdę w świat gdzie mnie oczy poniosą, ale tu, pod waszym dachem, nie pozostanę ani jednéj chwili.
— Nie, droga Franiu — odezwała się pani Leonowa, obejmując szyję siostry — wyjedziemy ztąd obydwie, naturalnie i z dziećmi. Zawsze tak bywa, że porządne kobiety muszą ustępować miejsca awanturnicom i kokietkom...
— I dokąd że panie zamierzacie pojechać, jeżeli wolno zapytać?
— Świat szeroki.... Spodziewam się, że jako matka pańskich dzieci, mam niejakie prawo do alimentów.
Pan Leon ramionami ruszył.
— Doprawdy! — rzekł — nie widzę powodu do ucieczki z domu. Zresztą, bez względu na to, czy panna Zofia zawiniła, czy nie, możesz się z nią rozstać.
— Ach! według pańskiego zdania nie zawiniła... Szczególna pobłażliwość!
— Nie wchodzę w to, powtarzani... możesz ją uwolnić.
— Ja! ja? miałabym z nią rozmawiać, po tém co zaszło? Nigdy. Możesz pan być przekonany, że nawet widziéć jéj nie chcę.
— Więc może cię siostrzyczka wyręczy.
— Nie rozmawiam z tego rodzaju kobietami — odrzekła panna Franciszka z grymasem — zresztą nie jestem jéj pracodawczynią i w ogóle żaden mnie stosunek z tą panną nie łączy.
— Dziwne żądania — wtrąciła pani Anna — bardzo dziwne. Jak możesz wymagać od Frani, żeby załatwiała tak drażliwe sprawy. Najlepiéj pójdź sam, zapłać co się téj pani należy i odeślij ją.
— Ha, skoro sobie tak życzysz.
— Albo nie, czekaj! Trzeba zrobić inaczéj. Przypuszczam, że będzie żądała objaśnień, że zechce tu przyjść. Gotowa zrobić jaką scenę i płakać, spazmować — a ja wcale nie życzę sobie być na takiém widowisku.
— Więc cóż?
— Każ zaprządz konie do powozu. Weźmiemy dzieci i pojedziemy z Franią w sąsiedztwo, zabawimy tam do późnego wieczoru, a może i do nocy. Przez ten czas zdążysz załatwić rachunki z panną Zofią i wyprawić ją z domu, tak, żebyśmy jéj nie zastały już za powrotem.
— Drażliwa to sprawa, ale kiedy żądasz tego koniecznie...
— Bezwarunkowo!
— Dobrze, ale cóż jéj powiem, gdy mnie zapyta o powód oddalenia?
— Powód oddalenia? Przecież mówiłam ci: romans z panem Kamińskim! romans skandaliczny, który w przyzwoitym i szanującym się domu tolerowany być nie może.
Pan Kramarzewski stuknął się palcem w czoło. Zrozumiał teraz co się święci... Przecież panna Franciszka miała na Kamińskiego widoki. Wobec tego faktu, wiedział, że nic nie poradzi, że nie uratuje biednéj dziewczyny, o któréj niewinności miał głębokie przekonanie. Postanowił zatém zrobić co mu żona zaleciła, ale zrobić w formie możliwie delikatnéj, najmniéj przykréj.
Powziąwszy to postanowienie, kazał zaprządz konie do powozu, a w pół godziny późniéj, gdy już panie odjechały, zapukał lekko do pokoju Zosi.
Zastał ją bardzo zmienioną. Twarz jéj była blada jak kreda, oczy zalane łzami, pochylona nad walizką układała w niéj swe rzeczy. Czyżby dowiedziała się co ją czeka?
Pan Leon w pierwszéj chwili nie wiedział co ma mówić. Zosia odezwała się pierwsza.
— Wiem po co pan przyszedł — rzekła — i, jak pan widzi, ustępuję.
— Ależ pani! panno Zofio... pozwól mi pani wytłómaczyć się, zapewniam panią na honor, że ja... to jest, że w całém tém zajściu nie widzę nic oprócz nieporozumienia...
— Nie ma tu żadnych nieporozumień — rzekła, podając mu ćwiarteczkę papieru. — Wszak to wyraźne, panie, a czy sprawiedliwe, niech Bóg osądzi!
Pan Leon spojrzał na kartkę. Drobném pismem były na niéj nakreślone te słowa:

„Mam nadzieję, że kochanka pana K. znajdzie sobie inną rezydencyę. Atmosfera Lipowa nie nie sprzyja skandalom“.
F. E.

— Gadzina! — szepnął Kramarzewski i krew nabiegła mu do skroni — w jaki sposób ja panią zdołam przeprosić za to, co ją pod moim dachem spotkało?
Zosia zwróciła ku niemu swe duże, załzawione oczy.
— Przeprosić?! — rzekła z westchnieniem — alboż...
— Pani, ja mam moralne przekonanie, że to wszystko fałsz i niegodziwość. Mnie całe to zajście do głębi duszy oburza!
— Więc pan wierzy w moją uczciwość?
— Wierzę, wierzę!... i słów nie mam na potępienie...
— Dość, panie... Dziękuję za słowo współczucia. Czy wolno mi posłać służącego na wieś, żeby mi wynajął chłopską furkę do najbliższéj stacyi pocztowéj?
— Ależ co znowu! Czy w Lipowie koni brak? Nie pozwolę na to, abyś pani miała odjeżdżać ztąd wynajętą furmanką.
— Nie mogę przyjmować grzeczności od...
— Odemnie? ależ na Boga żywego! panno Zofio! ja przecież nie obraziłem pani ani jedném słowem, a całe to zajście odczuwam boleśniéj, niż się pani zdaje. Niechże mi pani nie robi tego wstydu, żeby miała odjeżdżać na chłopskiéj furce.
— Dobrze, ale w takim razie proszę zaraz o konie, dłużéj tu ani chwili pozostawać nie mogę.
— Natychmiast wydam dyspozycyę, lecz mamy jeszcze do załatwienia rachunek.
— Bardzo niewielki.
— Zapewne... Oto w téj kopercie — rzekł podając Zosi pakiet — znajduje się pani pensya roczna.
— Nie należy mi się tyle.
— Pozwól mi pani miéć swoje zdanie pod tym względem. Nie powoduje mną nic więcéj nad poczucie obowiązku i słuszności; traci pani posadę nie z własnéj winy, takie jest moje moralne przekonanie i każdy sąd przyznałby pani całoroczną pensyę. Mając obowiązki względem matki, nie masz pani prawa powodować się fałszywą ambicyą i odrzucać tego, co się pani najsłuszniéj należy.
Kramarzewski, nie czując nad sobą argusowego oka swéj małżonki, był szczery i mówił to co myślał. Bolała go krzywda wyrządzona biednéj dziewczynie i chciałby ją, o ile możności, naprawić. To téż wręczywszy jéj kopertę, rzekł z uczuciem:
— Ja panią stokrotnie przepraszam za wszystko złe, jakiegoś pani doznała, twojéj dobréj sławy bronić będę wszędzie i zawsze, i pamiętaj pani, że w przykrym ci Lipowie pozostaje człowiek, który cię szanuje i współczuje twojemu nieszczęściu.
Zosia rozpłakała się, a pan Leon, nie mogąc nad wzruszeniem panować, uścisnął jéj rękę i wyszedł.
Stangret zaprzęgał konie do leciutkiéj bryczki, już miał zajeżdżać, gdy nagle wiatr się zerwał i miotać zaczął tumany kurzawy, a odległe grzmoty zapowiadały burzę, która się przez cały ten dzień upalny zbierała. Wicher szalał, na horyzoncie gromadziły się chmury ciężkie, czarne prawie; piętrzyły się, zachodziły jedna na drugą. Naraz zrobiło się prawie ciemno, błyskawice ślizgały się po niebie, niby ogniste węże, ryk gromów nie ustawał, piorun z przerażającym łoskotem uderzył w jedno z drzew parkowych i rozdarł je na dwoje. Zdawało się, że przyroda chciała odrazu wyrzucić z siebie cały zapas strasznéj, nieobliczonéj siły, że niebo chciało ziemię zmiażdżyć i zdruzgotać. Deszcz ulewny spadł z siłą uraganu, tworząc w oka mgnieniu kałuże, zalewając drogi i ścieżki.
Zosia przerażona padła na kolana przed obrazem i gorąco modlić się poczęła. Pan Leon uchylił drzwi, ale ujrzawszy ją na klęczkach, zatopioną w modlitwie, cofnął się...
Ze trzy kwandranse trwał wybuch rozszalałych żywiołów, potém błyskawice stawały się rzadsze, groźny ryk z grzmotem oddalał się coraz bardziéj, aż wreszcie z poza chmur zaczęło się pokazywać lazurowe niebo i od zachodniéj strony złocista głowa słońca wychyliła się, rzucając jasne promienie.
Deszcz ustał... a na horyzoncie położyła się tęcza, obejmująca świetnym, siedmiobarwnym łukiem połowę widnokręgu.
Na żądanie Zosi stangret zajechał. Wyniesiono na bryczkę jéj niewielki tłomoczek, w progu pożegnał ją pan Leon pełnym uszanowania ukłonem i rękę jéj uścisnął, jeszcze raz przepraszając, sumitując się, tłómacząc.
Po chwili dwór lipowski zniknął z przed jéj oczu. Znalazła się znowuż sama, sama jedna na świecie, bez dachu nad głową, bez jutra.
Chłodny wietrzyk muskał jéj skronie i nabrzmiałe od łez powieki, odświeżona przez burzę atmosfera uspokajała ją cokolwiek.
Dokąd iść, dokąd się udać?
Do stacyi pocztowéj przedewszystkiém, a ztamtąd gdzie oczy poniosą, aby daléj, aby jak najdaléj od tych stron, w których upłynęło tyle chwil bolesnych, ciężkich...
Pan Leon po odjeździe Zosi, zadumał się, był jak nie swój; niesprawiedliwość, wyrządzona biednéj dziewczynie, bolała go tembardziéj, że nie mógł złemu zapobiedz. Do walki z żoną i siostrą jéj sił nie miał, a zresztą do czego by go ta walka doprowadziła? Bezsilnym się czuł zupełnie.
— Jaśnie panie! — rzekł służący, wchodząc.
— Co chcesz?
— Kucharz zapytuje co będzie z obiadem?
— Ach, kucharz — odrzekł pan Leon bezmyślnie — kucharz.
— Tak jest, jaśnie panie, pyta czy podawać chłodnik...
— Chłodnik?
— Tak jest, jaśnie panie, chłodnik!
— Hm!... niech poda... albo lepiéj! zaczekaj...
— Słucham jaśnie panie!
— Nie będę jadł, każ mi zrobić szklankę mocnéj herbaty, gdyż mam szalony ból głowy.
Z jakiém uczuciem w sercu Zosia opuszczała Lipów, łatwo się domyśléć. Rozczarowanie, zawód, ból, poczucie krzywdy ciężkiéj przygniatały jéj serce jak głazem, a wśród tego żalu i boleści przychodziło jeszcze na myśl pytanie: co robić? dokąd się udać, w którą stronę się obrócić?
Tak niedawno jeszcze jedyny człowiek życzliwy, jakiego na drodze życia spotkała, ofiarowywał jéj życzliwą pomoc swéj siostry, a schorowaną matkę chciał przyjąć pod swój dach gościnny. Była to ofiara szlachetna i podyktowana przez szczerą życzliwość i sympatyę. Zosia rozumiała to dobrze, ale dziś już nie może z niéj korzystać. Bez wątpienia panna Franciszka nie zostawi całego zajścia w tajemnicy, przeciwnie, rozgłosi je, rozkrzyczy, żeby biedną dziewczynę na zawsze zgubić w opinii i potępić. Czyż wobec tego możliwém jest udawać się pod opiekę pani Władysławy? czy sam fakt pobytu pod jéj dachem nie da powodu do nowych plotek i potwarzy? Może kobieta doświadczeńsza, więcéj praktyczna i z życiem obyta rozumowała by inaczéj, może właśnie przyszła by do wniosków wprost przeciwnych, ale Zosia inaczéj zapatrywała się na tę sprawę. Nie chciała, by na jedyny jéj majątek, na poczciwe, niczém nie skalane imię, nie padał cień najmniejszy i sądziła, że gdy odjedzie daleko, jak najdaléj z tych stron, to cel swój osiągnie.
— Zniknę — myślała sobie — zagrzebię się w najodleglejszéj części kraju, jednéj tylko matce doniosę gdzie jestem, matce i jeszcze komuś! a gdy zejdę ludziom z oczu, to mówić o mnie przestaną, zapomną, żem istniała kiedy na świecie. Niczego téż więcéj nie pragnę; pracować, zarabiać dla matki, cierpiéć i czekać dni lepszych... oto wszystko co mam do zrobienia.
Tak téż uczyniła. Przyjechała do Warszawy i udawszy się do kantorów, znalazła posadę nauczycielki w bogatym, żydowskim domu w Kaliszu. Ponieważ sama pani osobiście przyjechała w celu wyszukania przewodniczki dla swych córeczek, a Zosia wymagań wielkich nie miała, przeto porozumienie nastąpiło zaraz.
Zosia napisała serdeczny list do matki, posłała jéj prawie wszystkie pieniądze, zapracowane w Lipowie, ale o powodach opuszczenia posady przemilczała dyskretnie, nie chcąc ranić serca schorowanéj kobiety. Po załatwieniu téj korespondencyi, wsiadła do wagonu wraz z swoją nową pracodawczynią i udała się do objęcia obowiązków.
Wypadkowym sposobem dowiedział się pan Kamiński o odjeździe Zosi z Lipowa. Powracając z miasta spotkał pana Leona, który zapewniwszy go, że panie już zdrowe, i że nerwy ich są zupełnie spokojne, zaprosił go do siebie na chwilę.
Istotnie panie wyglądały bardzo dobrze. Pani Anna była w doskonałym humorze, a baronówna wesoła i uprzejma jak nigdy. Grała, śpiewała i bawiła gości wesołą, dowcipną rozmową. Kamiński wszakże coraz na drzwi spoglądał, jakby spodziewając się, że wnet nadejść powinna ta, którą tak gorąco widziéć pragnął.
Nie mogąc się przyjścia Zosi doczekać, zwrócił się z zapytaniem wprost do baronównéj.
— Proszę pani — rzekł — czy panna Zofia nie będzie dziś widzialna?
Ruda piękność zmarszczyła brwi.
— Przepraszam — rzekła — o kogo panu idzie?... kto jest panna Zofia?
— Dziwne pytanie! nauczycielka pani siostrzeniczek, wszak nie ma innéj panny Zofii w Lipowie.
— Wybaczy pan, ale ta osoba nie zajmowała i nie zajmuje mnie wcale. Jeżeli jednak zależy panu co na téj wiadomości, to mogę panu powiedziéć, że owa panna opuściła już Lipów i wyjechała.
— Dokąd? — zawołał zdumiony Kamiński.
— Nie umiem pana objaśnić. Nie byłam w stosunkach przyjaźni z tą damą; nie pytałam jéj zkąd przybyła, ani téż nie byłam ciekawa wiedziéć dokąd ma zamiar się udać.
Kamiński wargi przygryzł ze złości.
— Ale — rzekł — może pani wiadomy jest powód nagłego wyjazdu panny Zofii?
— Nie wiem, doprawdy... podobno jakiś skandalik, romans, czy coś podobnego.
— To nieprawda! — zawołał z oburzeniem.
Baronówna podniosła się z krzesła.
— Samo oburzenie pańskie — rzekła — dowodzi że to prawda. Te panie mają zawsze swoich rycerzy...
Z temi słowy panna Franciszka opuściła salon.
Kamiński udał się z zapytaniem do pani Anny, ale ta ogólnikami go zbyła i właściwie nic się od niéj dowiedziéć nie mógł.
Pozostał jeszcze pan Leon.
Wyszedłszy z nim do ogrodu, Kamiński indagacyę rozpoczął:
— Bo to widzi sąsiad kochany — tłómaczył się Kramarzewski — kto z kobietami dojdzie do ładu? Najmniejsza bagatelka, pozór... coś takiego i o to awantura gotowa! Przywidzenia, halunacye, histerye, a rezultat zawsze niedobry... Przekonany jestem, że to nerwy, daję słowo, nerwy... nic więcéj! Nieraz zastanawiam się nad tém, dlaczego właściwie człowiek nerwy posiada? bo rozumiem, że płuca, mózg, serce są to organa ważne, niezbędne do utrzymania życia, ale nerwy!...
To objaśnienie nie wystarczyło Kamińskiemu.
— Proszę pana — rzekł poważnie — nerwy nie mają żadnego związku z przedmiotem, o którym pragnę mówić i ostatecznie nie widzę powodu, dla którego byś pan mógł odmówić wyjaśnienia, o jakie proszę. Wolno paniom miéć swoje, jak pan nazywa, halunacye i histerye, ale my mężczyźni powinniśmy mówić spokojnie i trzeźwo. Powiadam panu, że była nauczycielka pańskich dzieci obchodzi mnie bardzo, że znałem blizko jéj rodziców, że wreszcie jest to osoba nieszczęśliwa, któréj należy dać pomoc i opiekę... dlatego téż proszę pana i zaklinam na honor, zechciéj mi powiedziéć co się z nią stało i gdzie ona jest obecnie?
— Na drugie pytanie odpowiedzi dać nie mogę, gdyż nie wiem dokąd się panna Zofia udała. Odesłałem ją do najbliższéj stacyi pocztowéj, to jest fakt... Prawdopodobnie pojechała karetką do Warszawy. Przy odjeździe o dalsze zamiary nie śmiałem jéj pytać, zanadto była zmartwiona i zgnębiona. Na piérwsze pytanie odpowiem szczerze i całą prawdę. Zechciéj pan usiąść tu na ławce i słuchaj. Dodać winienem, że co się stało, to się stało wbrew mojéj woli, że samo wspomnienie tego przejścia przejmuje mnie żalem, ale zechciéj pan wejść w moje położenie... musiałem ustąpić, nie mogłem podejmować walki nierównéj i nieprowadzącéj do celu, bo gdybym nawet użył swojéj powagi i postawił stanowcze veto, to, przyznasz pan sam, w niczém a w niczém nie ulżyłoby ciężkiego losu panny Zofii. Nie mogłaby wytrzymać w tym domu. Słuchajże pan...
Tu Kramarzewski powoli, ze szczegółami wszystkiemi, opowiedział historyę owego upalnego dnia, burzy domowéj, naturalnéj burzy i zmarnowanego chłodnika.
Kamiński, wysłuchawszy relacyi, potrzebował użyć całéj siły woli, aby nie dać poznać tego, co się w jego sercu dzieje.
Pożegnał państwa Kramarzewskich z mocném postanowieniem, że więcéj noga jego w Lipowie nie postanie i udał się do domu.
Tam, zaraz drugie konie zaprządz kazał i na całą noc ku Warszawie podążył.
Gmach jego marzeń i nadziei odrazu w gruzy się rozpadał, plan ułożony tracił wartość, cel oddalał się coraz bardziéj. Zajście w Lipowie stawiało pomiędzy nim a Zosią trudną do zwalczenia przeszkodę.
Kamińskiemu w głowie huczało jak we młynie, ciągle miał przed oczami bladą twarzyczkę Zosi — postanowił gonić ją, szukać i znaléźć, choćby na końcu świata... wyznać jéj swoje uczucia i wprowadzić ją do swego domu, jako żonę swoją, przybraną matkę dla dzieci... Zakończyć raz jéj tułactwo i cierpienia.
Przez całą noc oka nie zmrużył, pomimo, że droga była przykra i nużąca. Układał plany poszukiwań, które pragnął natychmiast rozpocząć; droga wydawała mu się nieskończenie długą.
Sądząc, że karetą pocztową nie dojedzie dość prędko, wysiadł na jednéj stacyi i wziął extrapocztę. Przepłacał pocztylionów, aby śpieszyli i nareszcie po kilkunastu godzinach forsownéj jazdy, ujrzał wieżyce Warszawy, nad któremi unosił się, jak zwykle, obłok dymu.
— Tu ją znajdę! — myślał — tu ona być musi... przez tak krótki czas nie zdążyłaby dostać posady.
Przypuszczał, że Zosia zatrzymała się u Pętlickiéj, téj poczciwéj kobieciny, u któréj przed niedawnym czasem schronienie znalazła.
Kazał pocztylionowi wprost na Stare Miasto zajechać.
Na domu, który doskonale pamiętał, nie było już owego szyldziku, wyobrażającego „magiel wiedeński“, a z zebranych naprędce informacyj dowiedział się Kamiński, że Pętlicka magle sprzedała, wyniosła się całkiem z Warszawy i przy dzieciach na prowincyi osiadła.
Trzeba było szukać innéj drogi. Naturalnie, nie trudno się było domyśléć, że Zosia nie inaczéj jak za pośrednictwem kantorów posady szukała, natychmiast więc, nie posiliwszy się, nie spocząwszy po drodze, puścił się Kamiński na poszukiwania. Chodził od kantoru do kantoru, dopytywał, badał, aż nareszcie znalazł upragnioną wiadomość.
Postanowił jechać natychmiast.
Pobiegł do hotelu i przebrał się. Głód mu dokuczał; istotnie człowiek ten od dwudziestu czterech godzin nie miał nic w ustach. Zeszedł na dół do restauracyi hotelowéj i kazał sobie obiad podać. Siedział sam przy osobnym stoliku i rozmyślał o świeżo zaszłych wypadkach, o celu poszukiwań, o téj ślicznéj, bladéj dzieweczce, któréj obraz nieustannie miał przed oczami.
Nareszcie wie już gdzie jest... Pojedzie do niéj zaraz, natychmiast, wyzna jéj swoje uczucia, rozpocznie nowe, szczęśliwe życie.
W téj chwili jednak w duszy jego rodzić się zaczęły pewne wątpliwości... Zkąd pewność, że Zosia wyznanie dobrze przyjmie, że na uczucie uczuciem odpowie, że zgodzi się pójść z nim ręka w rękę, przez całe życie na złą i dobrą dolę. Któż za to zaręczy?... a może sama jego bytność u niéj, sama rozmowa z nią stanie się, jak w Lipowie, przyczyną utraty posady, powodem do nowych zmartwień, może tak jak poprzednio, pozbawi ją kawałka chleba i dachu nad głową.
— Nie! na to jéj narażać nie można.
Kamiński wybrał inną drogę. Postanowił poprosić siostrę swoją, panią Władysławę, aby pojechała do Zosi, wybadała ją, rozmówiła się szczerze i otwarcie. Pani Władysławie, jako kobiecie, łatwiéj to będzie, przytém i wizyta jéj żadnych podejrzeń nie wzbudzi.
Pobiegł natychmiast do siostry, rozmawiał z nią długo i szczerze, a znać trafił jéj do przekonania, gdyż jeszcze tego wieczora energiczna kobieta wybrała się w podróż.
Brat odprowadził ją na dworzec kolejowy, usadził w wagonie, a gdy pociąg ruszył, powrócił do miasta i w największym niepokoju oczekiwał wieści z Kalisza.
Siostra przyrzekła mu najsolenniéj, zaraz po zobaczeniu się z Zosią, wysłać telegram — tymczasem minęło już dwie doby, a upragnionéj depeszy nie było.






VII.

Ulica była piérwszorzędna, dom okazały, państwo Steinhaus zajmowali apartament na piéwszém piętrze, na dole znajdował się tak zwany kantor, w którym załatwiano rozmaite interesa finansowe, mniéj lub więcéj ryzykowne, ale zawsze korzystne, bo szef domu „Steinhaus et Comp.“ miał nos i lubił się chwalić z tém przed ludźmi. Wiedział co kiedy kupić, co sprzedać, prowadził dom okazale, a chociaż parokrotnie mówiono o nim, że się chwieje, jednak pogłoski nie sprawdziły się i firma istniała.
Pani Władysława wchodziła powoli po wygodnych schodach na piérwsze piętro.
Była godzina piérwsza w południe.
Na odgłos dzwonka otworzył drzwi służący w dość zakurzonym fraku i zapytał.
— Do kogo pani ma interes?
— Chciałabym się widziéć z guwernantką państwa Steinhaus.
Służący spojrzał na nią uważnie.
— Zdaje mi się, że wyszła — rzekł — ale pójdę zobaczę...
Po chwili powrócił.
— Guwernantka wyszła z panienkami, ale zaraz wróci. Niech pani pozwoli do salonu, sama pani Steinhaus o to prosi i także zaraz przyjdzie.
— Nie chciałabym saméj pani trudzić, bo mam tylko do guwernantki interes.
— Ale proszę! proszę! — odezwał się głos z sali — dlaczego pani nie ma spocząć? Panna Zofia zaraz przyjdzie. A może pani ma jakie sekreta dla panny Zofii?
— Nie mam jéj do powiedzenia nic takiego, czegobym wobec pani powtórzyć nie mogła — rzekła z powagą pani Władysława. — Osobiście prawie jéj nie znam i proszona jestem tylko, aby zakomunikować jéj niektóre wiadomości od krewnych.
— Ach! więc pani nie tutejsza?
— Mieszkam w Warszawie.
— Przepraszam, że ja panią tak wypytuję, ale rozmaicie bywa, a mając dobrą nauczycielkę, nie chciałabym jéj utracić.
— Nie rozumiem pani; nie mam ani kantoru stręczeń guwernantek, ani nie potrzebuję nauczycielki do własnych dzieci, gdyż mam tylko jednego chłopczyka.
Pani Steinhaus zmierzyła mówiącą od stóp do głów i przegląd ten widocznie wypadł dla pani Władysławy dość korzystnie.
Małżonka finansisty dopytywała o nowinki warszawskie, o teatr, opowiadała przytém o swojém nadwątloném zdrowiu, zamiarze wycieczki za granicę do wód, co wprawdzie bardzo drogo kosztuje, ale przy jéj bogactwach nie sprawi wielkiego kłopotu.
Upłynęło z półgodziny na takiéj pogadance, a tymczasem Zosia z dziećmi wróciła ze spaceru.
— Teraz — rzekła pani Steinhaus — może pani zobaczyć naszą nauczycielkę... Jan! — zawołała na służącego — zaprowadź panią do guwernantki.
Pokoik Zosia zajmowała maleńki, pokoik ponury, z jedném oknem, wychodzącém na podwórze.
Wizytę przyjęła z pewném niedowierzaniem, a nawet jakby z niechęcią, ale szczere, serdeczne odezwanie się pani Władysławy wnet rozbroiło dziewczynę. Piérwsze lody zostały przełamane, znajomość zawarta.
— Pani przejeżdża zapewne przez Kalisz? — zapytała Zosia.
— Nie! przybyłam tu naumyślnie i jedynie do pani.
— Jedynie do mnie?
— Tak jest, naumyślnie i jedynie do pani...
Zosia zrobiła wielkie oczy.
— Panno Zofio, mam ci dużo, a dużo do powiedzenia! Przychodzę z dobrém słowem, z sercem, z pociechą, któréj w twojém położeniu tak bardzo potrzebujesz. Brat mój stał się mimowoli powodem wielu przykrości dla ciebie...
— Istotnie, przecierpiałam bardzo wiele, ale pana Kamińskiego o to nie obwiniam. On chciał jak najlepiéj dla mnie... dla mojéj biednéj matki. Okazał mi tyle życzliwości, tyle dobrego serca, że mu do śmierci wdzięczną pozostanę. Nie jego wina, że źli ludzie...
— To, co pani mówi, dodaje mi otuchy.
— Otuchy?
Tak!... Mam dużo do powiedzenia i, jak powiedziałam, przychodzę z życzliwością i z sercem. Może przeprowadzenie misyi, dla któréj tu przybyłam, wymagało-by pewnéj dyplomacyi, ale wybacz... nie jestem na dyplomatkę stworzona, lubię iść prostą drogą, mówić co myślę i jak myślę.
— Doprawdy, zrozumiéć nie mogę, co pani chce powiedziéć.
— Zrozumiész, zrozumiész pani, tylko poświęć mi chwilę czasu i wysłuchaj. Wszak to do niczego nie obowiązuje. O jedno tylko proszę: szczerość za szczerość. Czy zgoda?
Zosia skinęła głową w milczeniu i patrzyła na mówiącą szeroko otwartemi oczami.
— Przedewszystkiem pani, Zosiu, jeżeli pozwolisz się tak nazwać, weź to na uwagę, że ja nie jestem ci tak obca, jak sądzisz. Niegdyś rodziny nasze były z sobą w bardzo dobrych stosunkach, a brat mój, pomimo znacznéj różnicy wieku, był serdecznym przyjacielem twego ojca... Gdyby nie nieszczęśliwe wypadki, które wszystkimi i wszystkiem tak silnie wstrząsnęły, może spotykałybyśmy się dziś w zupełnie innych warunkach, może-by nas tylko miedza rozdzielała. Stało się. Dziś, ty biedaczko, z żalem wspominasz dawne swoje kąty i tułać się musisz po świecie z nieustanną myślą o choréj matce, o siostrze...
W oczach Zosi błysnęły łzy, pani Władysława mówiła daléj:
— Dziś łączy nas pokrewieństwo niedoli i nieszczęścia, a takie węzły powinny być silne, silniejsze może od innych. Czy znasz dzieje naszéj rodziny, historyę mojego brata?
— Wspominał mi w kilku słowach.
— Wierzę, bo on dużo mówić nie lubi, a zwłaszcza o sobie. I ja nie będę ci opowiadała szczegółowo tego ciężkiego dramatu. Utracił żonę w sposób okropny, w płomieniach. Utracił kobietę, do któréj był szczerze przywiązany i został z dwojgiem dziatek sam jeden. Nie mówię już o stratach majątkowych, nie mówię o osobistych różnych przejściach, jakie znieść musiał. Nie oszczędzało go życie. Biedny człowiek! tyle musiał przeżyć, tyle przeboléć, przecierpiéć — i wierz mi, moja droga, że z téj twardéj szkoły nieszczęść, w któréj niejeden padłby zupełnie złamany, albo puścił się z rozpaczy na bezdroża, brat mój wyszedł czysty i pełen mocy ducha...
Powiedziawszy to, pani Władysława umilkła i po dłuższéj pauzie ciszéj mówić zaczęła:
— Wielkie to były nieszczęścia, ciężkie ciosy, ale, jak ci powiadam, brat mój zniósł je jak na mężczyznę i człowieka z charakterem przystało. W pracy szukał zapomnienia i ulgi i, do pewnego stopnia przynajmniéj, znalazł je. Czas jest lekarzem, który goi najboleśniejsze rany... Mówiłam téż zawsze bratu memu, że jest jeszcze młody, że ma prawo do szczęścia, że wreszcie nowy związek nie ubliży pamięci tamtéj... nieszczęśliwej, że przeciwnie, da jéj sierotom opiekunkę. Brat z początku słuchać o tém nie chciał, ale od niedawnego czasu zmienił zdanie. Znalazł osobę, dla któréj serce jego żywiéj uderzyło.
— Więc żeni się pan Kamiński? — zapytała Zosia z ciekawością.
— Przynajmniéj marzy o tém... Zmiana, jaka w usposobieniu jego zaszła, zmiana, z któréj ja, jako jego siostra, ucieszyłam się szczerze, datuje się od chwili owéj, kiedy, jeżeli przypominasz sobie pani, jechaliście razem do Warszawy omnibusem pocztowym. Odrazu wzbudziłaś w nim sympatyę, która z czasem zamieniła się w trwałe i poważne uczucie.
— Ja? co téż pani mówi?
— Panno Zofio! obiecałaś słuchać cierpliwie zatém wysłuchaj do końca. Nie będę przedłużała téj rozmowy, powiem krótko... brat mój kocha cię, a ja przybyłam umyślnie, aby ci to w jego imieniu oświadczyć i prosić o twoją rękę. Zostań jego żoną, to człowiek uczciwy i godzien szacunku. Będziesz w nim miała wiernego przyjaciela i towarzysza życia. Twoja tułaczka się skończy, będziesz miała przy sobie matkę, którą on kochać będzie jak własną, siostrę, dla któréj zostanie bratem... Milczysz pani, nie chcesz mi odpowiedziéć...
Zosia miała oczy pełne łez.
— Pani! — odrzekła po chwili namysłu — cóż tu odpowiedziéć?! Dla biednéj nauczycielki, sieroty, jest to los, który można przyjąć z wdzięcznością, témbardziéj, że brat pani umié wzbudzić sympatyę i szacunek.
— Więc przyjmujesz? — zawołała pani Władysława z radością i rzucając się na szyję Zosi — więc przyjmujesz, moja śliczna, kochana siostrzyczko?
— Nie nazywaj mnie pani tém imieniem. Ja wam, to jest i tobie pani i jéj szlachetnemu bratu, z całego serca, z całéj duszy dziękuję, ja wam będę do końca życia wdzięczna, ale... pozwólcie mi pójść własną drogą, pozostawcie mnie własnemu losowi.
— Dlaczego? na miłość Bozką! dlaczego?
— Szczerość za szczerość... wszak o to prosiłaś pani. Gdybym była wolną, nie odrzuciłabym poczciwych serc waszych. Mówią, że miłość na zawołanie nie przychodzi, ale ponieważ żywię dla brata pani głęboki szacunek, więc z całém zaufaniem dałabym mu rękę, gdybym była wolną, jak powiadam.
— Alboż jest inaczéj?
— Tak, pani. Ten, który miał być moim mężem, znajduje się ztąd daleko, bardzo daleko, burza porwała go jak liść z drzewa i uniosła w inne strony. Niewiadomo kiedy powróci ztamtąd, niewiadomo nawet czy powróci, ale sumienie nakazuje dotrzymać mu słowa. Patrz pani, ten maleńki pierścionek, z którym nie rozstaję się nigdy, od niego pochodzi. Sądzę, że nie będziesz pani starała się przekonać mnie, że mogę słowo złamać.
— Biedne dziecko — rzekła pani Władysława z westchnieniem — biedne dziecko! a jeżeli on zapomni, już zapomniał, jeżeli znalazł szczęście w innym związku?
— Zdaje mi się, że nie. Wprawdzie, dawno już listu od niego nie miałam...
— A widzisz!
— Jeżeli zapomniał, to jego rzecz — moja zaś dotrzymać.
Tu Zosia opowiedziała pani Władysławie króciuchną sielankę swéj bardzo wczesnéj młodości, miłość kilku dni słonecznych, które przerwała burza i po któréj rozpoczęło się jednostajne pasmo dni szarych, posępnych, smutnych.
— Więc z niczém odjadę, droga Zosiu — spytała siostra Kamińskiego — nie będę zwiastunką szczęścia dla niego...
— Zawieź mu pani odemnie serdeczny uścisk dłoni, podziękowanie za dobre serce, jakie okazał sierocie, zawieź mu szacunek mój i przyjaźń, ale sama widzisz, że nic więcéj nad to dać mu nie mogę.
Z ciężkiem sercem, a podwójną życzliwością i szacunkiem dla Zosi, opuściła pani Władysława Kalisz i podążyła ku Warszawie, aby zwiastować smutną nowinę bratu.
Zastała go na dworcu kolejowym, gdzie z niecierpliwością oczekiwał na pociąg. Odrazu z wyrazu twarzy siostry poznał, że nic dobrego nie przywozi, przez drogę do domu wysłuchał relacyi spokojnie, nie zdradziwszy nawet jedném westchnieniem ile cierpi.
— Ha, trudno — rzekł całując rękę siostry — widać nie przeznaczono mi szczęścia na téj ziemi. Dziękuję ci Władziu za trudy twoje i bądź zdrowa...
— Odjeżdżasz już? — zapytała.
— Tak! jadę. Czegóż tu mam siedziéć, moja droga, trzeba do domu. Zagrzebać się w gospodarstwie, w książkach, wegetować, aby daléj, aby daléj, aby z dnia na dzień, z roku na rok. O jedną łaskę cię proszę tylko siostro... utrzymuj stosunek listowny z Zosią. Wiedzmy przynajmniéj gdzie jest i w razie potrzeby przyjdziemy jéj w delikatny sposób z pomocą.
Pani Władysława przyrzekła, że to uczyni, a on pojechał.
Przybywszy do domu, zamknął się, przestał bywać w sąsiedztwie, a Kramarzewskiego, którego panna Franciszka z nadzwyczajną misyą wysłała, przyjął tak kwaśno i chłodno, że dziedzic Lipowa postanowił dalszych prób zaniechać.
W okolicy zaczęły krążyć pogłoski, mówiono, że Kamiński zdziecinniał, inni twierdzili, że melancholji dostał, ale ani jedno, ani drugie przypuszczenie nie było blizkie prawdy; on tylko zamknął się w sobie, pracą starał się przezwyciężyć smutek, pracował dużo, dużo czytał i z domu nie oddalał się wcale. Zawiązał téż korespondencyę w celu dowiedzenia się o swym rywalu; nie było to wprawdzie trudne, gdyż w owych stronach odległych miał wielu znajomych i przyjaciół a nawet i krewniaków, ale list w tamtę stronę szedł kilka miesięcy, w najlepszym nawet razie zaledwie za pół roku można się było odpowiedzi doczekać.
Pobyt Zosi w Kaliszu długo nie trwał.
Pan bankier, którego dzieci kształciła, zrobił kilka mniéj fortunnych operacyj, a czując, że mu się chwieje grunt pod nogami, wolał się zawczasu z interesów wycofać. Jakoż wycofał się tak zgrabnie, że wierzyciele nie spostrzegli się nawet, jak zniknął pewnéj nocy, wraz ze swoją rodziną, zabrawszy wszystkie kapitały i pozostawiwszy jedynie ruchomości.
Zosia naraz znalazła się znowu bez miejsca, ale to trwało niedługo. Zapoznała się z jedną rodziną, wyprowadzającą się za chlebem bardzo daleko w głąb Cesarstwa i przyjęła u niéj obowiązek nauczycielki.
Na krótko pojechała do matki, pożegnała ją, oddała jéj wszystkie swoje oszczędności, ucałowała jéj ręce stokrotnie i ze ściśniętém sercem, tłomacząc, że bardzo niedaleko wyjeżdża, opuściła rodzinne strony.
Do pani Władysławy napisała kilka słów serdecznych i potém już nie dawała o sobie znaku życia.
Tak przeszły trzy lata.






VIII.

Pani Władysława kończyła swoją pracę dzienną. Panny porozchodziły się, służąca sprzątała porozrzucane skrawki i gałganki.
Był wieczór zimowy, mroźny, na ulicach już ruch ustawał, bogatsi siedzieli w teatrach, lub wybierali się na zabawy, ubożsi tulili się w izbach przy piecach, sklepy już zamykano.
Pani Władysława wzięła się do swojéj książki rachunkowéj, lecz gdy zaledwie zaczęła cyfry podsumowywać, brzęk dzwonka w przedpokoju przerwał jéj tę robotę.
— Pójdź-no! — rzekła niecierpliwie do służącéj — zobacz kto tam dzwoni i czego chce o tak późnéj porze?
Służąca wróciła za chwilę.
— To, proszę pani, siostra przyszła i koniecznie chce się z panią widziéć.
— Jakto? panna Elżbieta przyjechała?
— Ale nie! siostra, proszę pani, prawdziwa siostra... powiada, że ze Świętego Ducha.
Pani Władysława zerwała się z krzesła i wprowadziła przybyłą do pokoju.
Była to siostra miłosierdzia, w szaréj grubéj sukni, w czepcu w wielkiemi skrzydłami.
— Wybacz pani — rzekła, spuszczając oczy ku ziemi — że niepokoję, a może pracę przerywam, ale przysłała mnie osoba, któréj chwile może są już policzone.
— Na Boga! o kim pani mówisz?
— Od tygodnia leży u nas w szpitalu młoda osoba, bardzo nieszczęśliwa, nie pod względem materyalnym, gdyż złożyła fundusik na opłatę za oddzielny pokoik, lecz nieszczęśliwa pod innemi względami. Z małemi przerwami jest prawie ciągle nieprzytomna, a z tego, co bredziła w gorączce, możnaby sądzić, że ją jakieś wielkie nieszczęście spotkało, mówiła o pogrzebie matki...
— Jak się nazywa? — spytała pani Władysława.
— Nie pamiętam doprawdy, wiem, że ma imię Zofia, miła blondyneczka z niebieskiemi oczami.
— Ach! to już wiem kto! Natychmiast śpieszmy do niéj siostro, nie tracąc ani chwili.
— O! niech pani pośpieszy. Właśnie przed godziną biedaczka odzyskała przytomność, przyzwała mnie do siebie i rzekła: „Jedną mam tylko życzliwą istotę w Warszawie (tu wymieniła nazwisko pani i adres), jedź, powiada, siostro, poproś ją do mnie... kto wié, co mnie czeka, może już jutro skończą się moje cierpienia“.
— Czy istotnie tak groźna choroba?
— Zapewne, doktorzy z powątpiewaniem kiwają głowami, ale Pan Bóg może poratować.
— Masz słuszność, siostro, w Nim tylko nadzieja.
— Modlę się téż codzień o zdrowie dla téj biedaczki... W drugim dniu choroby, gdy miała przytomność, wypytywała mnie o warunki przyjęcia do naszego zgromadzenia, mówiła, że pragnie siostrą miłosierdzia zostać. Tłómaczyłam jéj, że ma zbyt wątłe zdrowie i siły do tego obowiązku... Późniéj gorączka się wzmogła i już nie mówiłyśmy o tém.
Ta rozmowa prowadzoną już była w doróżce, która niebawem zatoczyła się przed gmach szpitalny.
Ze ściśniętém sercem, ze łzami w oczach szła pani Władysława przez długie kurytarze szpitalne, poprzedzana przez siostrę miłosierdzia.
Piérwszy raz znajdowała się w takim przybytku boleści i niemocy, zdawało jéj się, że blade widmo śmierci przechadza się po tym wielkim gmachu i czycha na swe ofiary. Zdawało jéj się, że przez drzwi, koło których przechodziła, słyszy westchnienia i jęki.
Spotkała kilka zakonnic, jak przesuwały się cicho po kurytarzu, w swoich białych czépcach skrzydlatych, oraz młodego studenta, który biegł raźno, nucąc półgłosem aryę z najnowszéj operetki... Widziała także posługaczów apatycznych, sennych, przyzwyczajonych do widoku cierpień i śmierci.
Zdawało się, że długie kurytarze nie mają końca, że ten przybytek jęków, to niby olbrzymi labirynt, z którego wyjścia nie ma.
Nareszcie doszły do celu.
Zakonnica otworzyła drzwi bez szelestu i skinęła na swą towarzyszkę.
Weszły.
Zosia leżała na łóżku z przymkniętemi oczami, tylko miarowe wznoszenie się i opadanie piersi świadczyło, że życie z niéj jeszcze nie uciekło. Piękna jéj twarzyczka o delikatnych rysach wyglądała jakby wyrzeźbiona z kararyjskiego marmuru. Nad białém czołem wiły się sploty jasnych włosów, rozrzucone w nieładzie. Ręce jak u dziecka drobne i wychudłe skrzyżowała na piersiach.
Pani Władysławie łzy zakręciły się w oczach.
— Zosiu! droga Zosiu! — szepnęła.
Odpowiedzi nie było.
— Usnęła... — rzekła zakonnica szeptem — ale się zaraz przebudzi; sen ma przerywany, krótki. Niech pani siądzie tu przy niéj... Ot tak, do światła, żeby panią lepiéj widziéć mogła.
Istotnie chora westchnęła i otworzyła oczy.
Na widok przybyłéj błysnął w nich promyk radości. Wzięła rękę pani Władysławy i przycisnęła ją do ust.
— Byłam pewną, że pani przyjdzie — rzekła — byłam pewną, chociaż nie zasłużyłam na tyle dobroci.
— O, moje dziecko, czemuś nie dałaś znać wcześniéj?... Byłabym cię wzięła do domu, pielęgnowała z całą troskliwością... Nie mogę pozwolić, żebyś leżała tu. Jutro, jeżeli doktorzy pozwolą, zabiorę cię do siebie.
— O nie! nie trzeba!... mnie tu dobrze. Siostra Zofia jest dla mnie prawdziwym aniołem opiekuńczym, bo ona także Zofia... ma takie imię jak ja i taka sierota jak ja... i matkę straciła niedawno... także jak ja. Nie bierz mnie pani ztąd, tu dobrze, spokojnie, cicho...
— Nie mów tak dużo, Zosiu, to cię męczy.
— Masz pani słuszność, doktor to samo powiada, ja téż długo pani nudzić nie będę. Tu pod poduszką są papiery, weź je pani do siebie. Jeżeli powrócę do zdrowia, oddasz mi je... jeżeli zaś umrę, spalisz...
— Ależ ty żyć będziesz, drogie dziecko, na szczęście własne i drugich.
— Bóg to wié jeden... weź pani te papiery, przeczytaj je, one ci powiedzą i wytłomaczą wszystko, powiedzą więcéj niż ja sama, bo nawet i mówić mi trudno.
— Nie wysilaj się téż, nie mów, próbuj usnąć, może cię sen pokrzepi. Biedne dziecko, potrzebujesz nabrać sił.
— Sił! — rzekła ze smutnym uśmiechem Zosia — tak, sił! Zdawało mi się, że mam ich wiele, bardzo wiele, a jednak, gdy mi serce zakrwawiono, życie złamano, gdym w jednym prawie dniu utraciła wszystko, co miałam najdroższego na ziemi, pokazało się, że moje siły były tylko złudzeniem, że wątła i słaba złamałam się odrazu pod tym ciężarem... Sił fizycznych zabrakło... a dusza!
— Bóg dodaje mocy cierpiącym i pomaga nieść krzyże, które na nich zsyła — odezwała się siostra miłosierdzia — błogosławieni którzy cierpią...
— O tak! — odrzekła Zosia, wznosząc śliczne swe oczy ku górze — błogosławieni, którzy cierpią, masz słuszność siostro, prawda, prawda... Cierpienie ma swoją poezyę i swoje uroki; ale ja bym wolała nie cierpiéć... Wolałabym być przy matce mojéj, oprzéć głowę na jéj ramieniu, wyżalić i wypłakać się... wolałabym łudzić się do końca życia, czekać do końca życia i wierzyć.
Mówiąc to, chora przymknęła powieki; na twarzy jéj wykwitły silne rumieńce, usta były suche, wychudłe białe paluszki poruszały się nerwowo.
— Znów gorączka — szepnęła zakonnica, pochylając się nad chorą. — Niestety, znowu gorączka.
— Powiedzcie mi wy... — szeptała Zosia — powiedzcie ludzie mądrzy... uczeni tego świata, powiedzcie czy to prawda, że są takie mrozy, które mogą serce wyziębić, pamięć odebrać, serce wystudzić i w bryłę lodu je zamienić? Czy są?... Ja wiem że są... Gdzieżeś matko moja? Tam wysoko, wysoko... prawda, że tam nie ma ani łez, ani zawodów... ani boleści? Weź mnie do siebie, weź mateczko, zabierz dziecko twoje. Tyś mnie porzuciła, on zapomniał, nie ma już dla mnie nic na téj ziemi, weź mnie matko do siebie...
— Zawsze tak — rzekła zakonnica — leży cicho, bez jęku i skargi; gdy zaś w gorączkę zapadnie, wnet o matce, lodach i mrozach opowiada. Musiała biedna wiele przecierpiéć.
— Co doktorzy mówią? — spytała pani Władysława — co mówią? Proszę o szczerą odpowiedź.
— Robią, co mogą; młodość choréj, jéj siły, oto cała nadzieja.
Pani Władysława przypatrywała się bacznie choréj, któréj usta poruszały się ciągle. Był to jednak szept tak cichy, że najbystrzejszy słuch nie mógł pochwycić pojedyńczych wyrazów.
— Niech pani jedzie do domu — rzekła zakonnica — ja tu będę czuwała przez noc całą. Jutro pani może zajrzy.
— Ależ i jutro i pojutrze i codzień... Nawet mam szczerą ochotę zabrać ztąd tę biedaczkę do siebie.
— Nie radzę pani, przynajmniéj dopóki polepszenie nie nastąpi. My czuwać nad nią będziemy, w domu saméj jednéj pani byłoby trudno.
— Droga siostro, szczególnéj opiece twojéj ją polecam. Na wszelkie wydatki fundusz dam, co tylko będzie potrzeba. Ratujcie ją tylko, ratujcie. O gdybyś wiedziała... jak komuś drogiem jest to życie zagrożone, o gdybyś wiedziała...
— Wierzę pani, ale zapewniam zarazem, że bez prośby pani będziemy jéj strzegły jak oka w głowie — to obowiązek nasz i jedyny cel życia.
— Szlachetny, piękny obowiązek! Siostro, wszak chora nie obudzi się, jeżeli pocałuję ją w czoło? powiedz jéj jutro, jak przytomna będzie, żem ją pożegnała jak siostra... jak siostra, proszę pamiętać.
— Wszakże to zapewne krewna pani?
— Tak — rzekła po chwili wahania się — tak! ona jest blizka memu sercu, bardzo blizka.
Siostra miłosierdzia przeprowadziła panią Władysławę napowrót przez długie kurytarze szpitalne, aż do przedsionka.
Téj nocy pani Władysława nie spała zupełnie. Rozwinęła papiery, dane jéj przez Zosię i pogrążyła się w czytaniu.
Wszak była upoważniona do tego, a owe papiery miały zastąpić właśnie opowiadanie choréj.
Była to paczka listów, ułożonych kolejno, podług dat. Widocznie były one odczytywane niejednokronie i niejednokrotnie wywoływały łzy, bo w kilku miejscach atrament był jakby zmyty.
Listy te pisane były jednakowym charakterem i widocznie wszystkie wyszły z pod pióra jednego i tego samego autora. Sądząc według dat, korespondencya ciągnęła się przez lat cztery z górą — i urwała się nagle... tak nagle... z takim dysonansem niemiłym, że pani Władysława zerwała się z krzesła... i nie mogła mimowolnego okrzyku powstrzymać.
W piérwszych listach, kreślonych widocznie zaraz po rozstaniu się, widać było żal, tęsknotę i szczere, głębokie uczucie.
„Każdy twój list, moja Zosiu — pisał — to promyczek słońca, wpadający do ciemnicy i rozpraszający mroki. Łatwiéj się znosi cierpienie, łatwiéj pokonywa tęsknotę, gdy się ma takiego anioła pocieszyciela, jak ty! Czém zasłużyłem na to przywiązanie, czém zdobyłem je sobie.”
Dziękuję Ci za drobny, polny kwiatek, który mi w liście przysłałaś! Biedna, mała roślinka tyle drogi przebyła, aby mi przynieść pozdrowienie od Ciebie i od tych pól szerokich, na których wyrosła. Kto Ci podszepnął myśl, żebyś mi kwiatek przysłała? Ani się domyślasz, jaki to drogi dar dla mnie... Ucałowałem go tysiąc razy... ach! czemuż nie mogę ucałować twych białych rączek“.
„Ty, droga Zosiu — pisał w innym liście — robisz dla mnie więcéj niż możesz. Wyrzucona z pod rodzinnéj strzechy, poszłaś do obcych ludzi na najniewdzięczniejszy z niewdzięcznych chleb nauczycielki. Ja wiem, że masz całe dnie zajęte, a jednak znajdujesz jeszcze czas na pisanie długich, serdecznych listów. Domyślam się, że czynisz to nocami z krzywdą własnego zdrowia. Nieraz chcę Ci powiedziéć: nie rób tego, oszczędzaj siły, nie psuj tych ślicznych oczu, którym może jeszcze daném będzie szczęście oglądać: nieraz chcę Ci to powiedziéć, ale jednocześnie budzi się we mnie egoizm i myślę z trwogą, co by moje biedne życie było warte bez wymiany myśli z tobą, bez téj pociechy, którą mi prawie każda poczta przynosi“.
„Znowuż kwiatek! kwiatek i listek. Fijołek! Zkąd tam u was biorą się kwiaty tak wcześnie? Ucierpiał w drodze bardzo, zwiądł i prawie szczerniał, ale zachował swój zapach przedziwny. Czém Ci odpłacę ten dar?“
„Piszesz, ażebym był cierpliwy, wlewasz mi w serce otuchę, że złe czasy przejdą, że zajaśnieją jeszcze dni spokoju i szczęścia. Każesz mi być silnym i wytrwałym. Ciężko to! Gdyby przynajmniéj wiedziéć, ile czasu potrwa rozłączenie? Niepewność nad wszystko gorsza. Dręczy ona strasznie, jak robak toczy serce i odbiera spokój. Po co ja to piszę? Na co zatruwam Ci życie gorzkie i ciężkie? Alboż ja wiem? Zdaje mi się, że jak wypowiem co mam na sercu, wyspowiadam się przed Tobą, wypłaczę, to mi lżéj jakoś. Samolubstwo to, egoizm!“
„Donoszę Ci — pisał znów w innym liście — że znalazłem zajęcie. Cieszę się z tego niewymownie, bo prędzéj będzie czas schodził, tém bardziéj, że owo zajęcie miało dla mnie zawsze pewien urok... w domu uważałem je za rozrywkę, tu oddam mu się dla zarobku. Zamierzamy w kilku czynić wyprawy myśliwskie. Zmęczenie fizyczne i trudy podobno dobrze działają na cierpienia duszy... Zobaczymy!”
Dalsze listy były coraz krótsze i coraz mniéj podobne do poprzednich. Różnica uwydatniała się stopniowo, nietylko w treści saméj, ale i w formie, w sposobie wyrażania się, w zwrotach mowy. Pisane były one pośpiesznie, jakby autor ich nie miał czasu, lub chęci, na dłuższą pogadankę.
„Powiadam ci Aniele, że nie masz się o co gniewać. Mówisz żem zapomniał o Tobie — nie, niezapomniałem. Tylko, że dawniéj siadywałem więcéj w domu, a dziś to tu, to tam, ciągle w podróży! Czasem to i dwa tygodnie atramentu nie widzę, a Ty się Zosiu gniewasz, że nie pisuję do Ciebie. Nie otrzymałaś listu dziś, to otrzymasz go jutro, nie jutro to pojutrze, ale zawsze otrzymasz. Ty tęsknisz i ja tęsknię“.
„Dziwię się kochanie co ty widzisz w mych listach nienaturalnego. Pisuję je zwykle z pośpiechem, bo mi brak czasu, a przytém i ręka odwykła od pisania. Przysłałaś mi książki do czytania, dziękuję ci za nie, będę je czytywał w wolnych chwilach od pracy. Kiedyż my się zobaczymy? Bóg wié... lecz cóż robić, czekaliśmy tyle, przeczekamy resztę”.
„Mam nowe mieszkanie, wprowadziłem się do niego przed trzema tygodniami; pokoik ciepły, wygodny — gospodyni dobra kobiecina, podobno wdowa po majorze — młoda jeszcze, ma dwoje małych dzieci i trochę pieniędzy; mieszka w własnym domu, a i w miasteczku ma drugi dom. Pokoik mój jest przy jéj mieszkaniu. Ona pochodzi ze stanu kupieckiego i ma bogatych krewnych“.
Pani Władysława z uwagą i zajęciem wielkiém odczytywała te listy.
Lampa dopalała się już, płomyk jéj bladł coraz bardziéj, gasł już prawie. Czytająca nie zważała na to i z gorączkowym pośpiechem wzięła do ręki list ostatni.
Ten był najkrótszy ze wszystkich.
„Nie gniewaj się na mnie za to, o czém ci tu donoszę. Czas już było zakończyć troski i ustalić życie. Myśmy się kochali to prawda, ja i dziś jeszcze kocham ciebie — lecz cóż robić, tysiąc wiorst między nami! Głową muru nie przebijesz, a człowiek się starzeje. Ożeniłem się więc z moją gospodynią, to bardzo dobra kobietka i z grosiwem. Radzę więc i tobie wyjść zamąż, bo im późniéj tém będzie trudniéj. Życzę ci szczęścia i wszystkiego dobrego, a i żona moja zasyła ci ukłony“.
Na tym liście kończyła się korespondencya.
Był jeszcze w papierach jeden dokument — depesza o śmierci matki. Data listu zbiegła się z datą depeszy.
Biedna dziewczyna śpieszyła na pogrzeb, ale nie mogła przenieść tylu wrażeń i złamana, bezprzytomna walczyła między życiem a śmiercią.






IX.

Kilka tygodni upłynęło od chwili, w któréj siostra miłosierdzia wezwała panią Władysławę do Zosi, kilka tygodni niepewności, walki młodych sił życia z niszczącą siłą śmierci.
Młodość zwyciężyła, przemogła chorobę, a na bladéj twarzyczce Zosi zaczęły się ukazywać ledwie dostrzegalne rumieńce.
Pani Władysława była codziennym gościem chorej, otaczała ją najtroskliwszą opieką, czuwała nad nią, jak matka nad dzieckiem rodzoném.
Gdy już lekarze pozwolili Zosi opuścić łóżko, pani Władysława rzekła do niéj:
— Droga moja, teraz zabieram cię do siebie. Nie protestuj! Chcesz, czy nie chcesz, ale wezmę cię ztąd.
— Pani...
— O! dajże pokój... Tylem się namartwiła przez czas twojéj choroby a teraz, już jesteś blizką wyzdrowienia, miałabym cię opuścić? Nie, Zosiu, tego nie będzie.
— Ja mam przed sobą drogę wytkniętą...
— Istotnie masz ją, moje dziecko. Jak na teraz twoja droga to cisza, wino i wzmacniająca dyeta. Słyszałaś przed chwilą co powiedzieli lekarze.
— Prawda, ale...
— Nie ma ale, żadnego ale nie ma.
— Jabym pragnęła.
— Ciekawam co...
— Jabym pragnęła wstąpić do zgromadzenia. Nie mam już nikogo z bliskich...
— A siostra?
— Przygarną ją krewni... ja zaś będę służyła nieszczęśliwym!
— Siostrą miłosierdzia chcesz zostać?
— O tak! to moje jedyne pragnienie!
Pani Władysława roześmiała się.
— Śliczna myśl i trzeba ją wykonać jak najprędzéj. Taka kolosalna kobieta jak ty, taka silna, będzie mogła czuwać po całych nocach, dźwigać chorych... Wszak prawda? Pokaż no ręce! A widzisz, takiemi rękami głazy mogłabyś podnosić.
— Siły wrócą! — szepnęła Zosia.
— Ano, nareszcie przyszliśmy do punktu, na którym możemy się porozumiéć. Siły wrócą, dobrze, niech wrócą, ale tymczasem, póki ich nie ma, nie możesz być ani nauczycielką, ani siostrą miłosierdzia, musisz zatém pozostać moją pupilką i jechać do mnie. Późniéj rozporządzisz sobą, jak sama zechcesz.
— Czém ja się pani odwdzięczę?
— W tym razie tylko pośpiechem. Pomogę ci się ubrać. Kareta oczekuje na dole.
— Kareta? po co takie zbytki?
— Moje dziecko, takiego Herkulesa jak ty, inaczéj przewieźć nie można, powiew wiatru może ci zaszkodzić.
— Ja pani będę ciężarem.
— Jeżeli go biorę dobrowolnie... Zresztą, pozwól mi miéć swoje fantazye... ja cię kocham, moja droga, i mam nadzieję, że i ty mnie z czasem...
— Ja panią już bardzo pokochałam...
— Więc jedźmy!
— W téj chwili...
— Uprzedzić cię jednak muszę, moja Zosiu, że przygotowałam dla ciebie niespodziane.
— Dla mnie?
— Tak jest! Szczególna to niespodzianka, o któréj się uprzedza, ale z choremi trzeba ostrożnie.
— Czy niespodzianka przykra? — spytała Zosia z uśmiechem.
— O nie! Będziesz nią zachwycona, tylko przyrzecz mi naprzód, że będziesz panowała nad wzruszeniem.
— Tyle już wzruszeń przeszłam!
— To, o którém mówię, będzie wzruszenie radosne.
Kareta zatrzymała się, pani Władysława ujęła Zosię za rękę i wprowadziła do mieszkania.
— Oto, moja Zosiu, jest twój pokoik — rzekła. — Urządziłam go jak dla rekonwalescentki. Jest sporo kwiatów i dość powietrza, a przytém zupełna cisza, żaden zgiełk nie dochodzi tutaj, chyba szmer maszyn do szycia z pracowni, ale do tego można się przyzwyczaić. W szafie znajdziesz książki, jeżeli czytać zechcesz. Jest ich tam sporo... Przebędziesz w tym pokoju dotąd, dopóki do zdrowia nie przyjdziesz. Siły ci powrócą, myśli swobodniejsze a wtedy postanowisz, co daléj uczynić.
— O, moja pani, czémże ci się odwdzięczę?...
— Sercem się płaci za serce! Już mówiłyśmy o tém... Kochaj mnie, a będziemy skwitowane zupełnie. Jeszcze słowo! Wraz ze zdrowiem wróci twoja wolność, ale ponieważ przypuszczałam, że saméj będzie ci smutno, przeto postarałam się o towarzyszkę dla ciebie.
— Ah!...
— Tak i to jest właśnie niespodzianka, o któréj ci mówiłam. Twoja towarzyszka jest młoda i bardzo miła dzieweczka... Pokochacie się od pierwszego wejrzenia... Jestem nawet pewna, że się już kochacie.
— Czy ją znam?
— Zdaje się... ale już ukrywać nie będę. Istotnie miałam zamiar, nic nie mówiąc, nie uprzedzając cię wcale, przyprowadzić ją tutaj, lecz obawiałam się, że nagłe wzruszenie mogłoby ci zaszkodzić, lepiéj więc będzie, gdy powiem... Zosiu, twoja siostra jest tutaj i ona będzie twoją towarzyszką.
— Helenka! Helenka! Ona tu? nie! to niepodobna!... prowadź mnie pani do niéj.
— Jestem, jestem! — zawołała, wbiegając do pokoju młodziutka osoba w czarnéj sukni, obszytéj szerokim szlakiem krepowym — Zosiu! Zosiu moja!
Obie siostry z płaczem rzuciły się sobie w objęcia, pani Władysława wyszła dyskretnie.
— Zkąd się tu wzięłaś, moja serdeczna — zapytała Zosia, patrząc w oczy siostrze — zkąd się wzięłaś Helenko?
— Wezwana zostałam listownie... Ta poczciwa kobieta w najoględniejszych wyrazach doniosła mi, żeś chora i prosiła o rychłe przybycie. Czy mam ci opowiadać, jak spieszyłam, jak pragnęłam w jednéj chwili być przy tobie, Zosiu. Ty biedaczko, tyś moja opiekunka... teraz jesteśmy same tylko, dwie nas z całéj rodziny...
— Biedna mama!
— Zgasła bez cierpień... Ostatnia jéj myśl była o tobie, ostatnie wyrazy zawierały błogosławieństwo dla ciebie. Umarła na mojém ręku. Mówiła, że jedyném jéj cierpieniem jest to, że ciebie niema, że cię nie może ucałować, pożegnać. Były to ciężkie chwile, moja siostro. Gdy matka umarła, wysłałam natychmiast depeszę. Opóźniliśmy pogrzeb, czekaliśmy. Sądziłam, że depesza nie doszła, wysłałam drugą do twoich pracodawców z zapytaniem. Nadeszła odpowiédź, że już wyjechałaś... Możesz sobie wyobrazić moją rozpacz, gdy upłynęły trzy, cztery dni, tydzień, a ciebie widać nie było. Pochowaliśmy mamę na cmentarzu, w miejscu, które sobie sama za życia obrała. Jeszcze nie mogłam przyjść do siebie po takiéj ciężkiéj stracie, po takim ciosie bolesnym, a już ugodził w moje serce drugi... Zaczęłam ciebie opłakiwać, Zosiu.
— O! i miałabyś słuszny powód do tego, gdyby nie Opatrzność Boża, która mi tę zacną kobietę zesłała.
— Tyś w drodze zachorowała, Zosiu?
— Tak! Zaraz po otrzymaniu depeszy byłam jak oszołomiona, jechałam do Warszawy prawie nieprzytomna. Jak rozmawiałam, sama nie wiem. Majaczył mi się świst lokomotywy, brzęk dzwonków pocztowych, jakieś miasta, wsie, ludzie, drogi... wreszcie w Warszawie utraciłam zupełnie siły, przytomność. Ktoś się mną zajął, przypuszczam, że chyba rządca hotelu, w którym stanęłam. Dość, że zawieźli mnie do szpitala. Życie moje wisiało podobno na włosku... ale już przeszło złe... Widzę ciebie moja najdroższa i jestem szczęśliwa... Jakeś ty wyrosła, wypiękniała, Helenko!
— I ty się zmieniłaś, moja Zosiu.
— Po takich przejściach...
— Po przejściach została ci tylko bladość twarzy, ale w oczach zmieniłaś się bardzo!
— W oczach?
— O tak! ja pamiętam przecież dobrze twoje oczy z przed laty, takie zawsze jasne, pogodne... a teraz...
— Znajdujesz w nich zmianę?
— Smutek w nich widzę i żal, a oczy są obrazem duszy... ztąd wniosek, że dusza twoja cierpi.
— Cierpi, moje dziecko, bardzo cierpi.
— Pociesz się, cierpienie to przeminie, przejdzie, nastaną jeszcze dni szczęścia.
— Szczęście... — powtórzyła Zosia z bolesnym uśmiechem na ustach — szczęście... moja droga, gdzież ono? gdzie go szukać... Dla mnie przynajmniéj wszelkie nadzieje zniknęły...
Pani Władysława przerwała tę rozmowę.
— O czém siostrzyczki mówią? — zapytała, wchodząc.
— Ciągle mówimy... — odezwała się młodsza.
— I jeszczeście nie powiedziały sobie setnéj części tego, co powiedziéć pragniecie. Wszak prawda, Zosiu?
— Pokazuje się, że nas pani zna wybornie.
Pani Władysława rozśmiała się.
— Czy was znam!? Boże drogi! Przecież i ja byłam kiedyś młoda i miałam swoje marzenia, pragnienia, miałam przyjaciółki serdeczne, przed któremi spowiadałam się ze wszystkich myśli swoich... Nieraz, gdyśmy się zeszły, to końca gawędce nie było... a cóż dopiero mówić o was, o dwóch siostrach, które spotkały się po długiém niewidzeniu, po takich ciężkich przejściach. Zdaje się, że przez rok cały miały byście przedmiot do rozmowy.
— Istotnie! — odezwała się Helenka — to prawda.
— Jabym wam nie przeszkadzała, ale obowiązek gospodyni każe mi prosić was do stołu i poetyczny urok waszéj rozmowy przerwać zwyczajną, powszednią prozą życia. Chodźcież się posilić panienki.
Gdy już wszystkie trzy zasiadły przy stole, Zosia odezwała się nieśmiało:
— Jaka ja jednak jestem niedobra i niewdzięczna...
— Dlaczego się tak oskarżasz?
— Doznałam od pani tyle dobrego, tyle poświęcenia a dotychczas zajmowałam panią tylko wyłącznie swoją osobą — nie zapytałam nawet jak się miewa brat pani?
— Mój brat? Dużo-by o tém można powiedziéć. Dziś miał odjechać i zapewne, że odjechał. Może przed półgodziną opuścił Warszawę — dodała, na zegarek spojrzawszy.
— I nie przyszedł pożegnać się z panią?
— Owszem, pożegnaliśmy się na ulicy, w domu u mnie nie był.
— Dlaczego?
— Wiedział, że mam gości i nie chciał im przeszkadzać.
— Ah! doprawdy — zawołała Helenka — to już zbyteczna delikatność. Jakto? więc dlatego, że my tu jesteśmy brat pani nie może odwiedzić?
Zosia spuściła oczy.
— Mój brat — rzekła z westchnieniem pani Władysława — jest dziwny człowiek, od niejakiego czasu zwłaszcza, unika ludzi i pędzi życie samotne.
— Dlaczego? — spytała Helenka — cóż mu ludzie złego wyrządzili?
— Złego? nic! ale takie usposobienie, zawsze smutny, zamyślony...
— Przecież pani sama mówiła, że od niejakiego czasu. Musiała być więc jakaś przyczyna niezbyt dawno.
— Nie wiem...
— Czy bywa brat pani w Lipowie? — zapytała Zosia.
— Od czasu twego wyjazdu, o ile mi wiadomo, nie był ani razu, ale ja wiem co się tam dzieje.
— Dziewczynki zapewne podrosły, były to bardzo milutkie i sympatyczne dzieci. Kochałam je bardzo.
— I miałaś wzajemność... W Lipowie wogóle zmiany niewielkie. Państwo Kramarzewscy wyjeżdżali zagranicę z całym dworem i powrócili niedawno. On doskonale wygląda, ona utyła, a panna Franciszka...
— Ach! panna Franciszka!
— Żali się na losy i dokucza całemu otoczeniu... Wiesz sama jaki to słodki cukierek...
— Niech jéj Bóg przebaczy!... ja staram się zapomniéć.
— Cóż ona ci zrobiła Zosiu? — zapytała Helenka.
— Nie ma o czém mówić... Wyrządziła mi przykrość.
— Czy tylko przykrość! — zawołała pani Władysława — ona ci wyrządziła krzywdę... Taką krzywdę, jakiéj nie zapomina się nigdy.
— Powtarzam pani, żem już zapomniała.
— Złote masz serce. Ale ona została ukarana za swoją złośliwość.
— Ukarana? jakim sposobem?
— Choćby tym, że nie osiągnęła celu do którego dążyła, że niegodny postępek nie przyniósł jéj żadnéj korzyści.






X.

Przez kilka tygodni, podczas których Zosia znajdowała się ciągle w domu pani Władysławy, Kamiński nie zajrzał do siostry ani razu. Nie chciał się narzucać, wolał pozostać zdaleka i cieszyć się nadzieją, że z czasem, gdy wrażenia bolesne pod wpływem czasu złagodzone zostaną, gdy Zosia uspokoi się cokolwiek — będzie mógł podjąć na nowo starania...
Wolał oczekiwać, aniżeli przyjść w porze niewłaściwéj i stracić nadzieję na zawsze... Była ona zbyt drogą dla niego, ażeby ją mógł na jedną kartę postawić.
Zdaleka się więc trzymał i czekał, ufając, że czas najlepszym i najwierniejszym sprzymierzeńcem mu będzie.
W Warszawie bywał często i o ukochanéj swojéj najbardziéj szczegółowe miał relacye. Wiedział, że zdrowie jéj z każdym dniem powraca, że na twarzy zaczyna się pokazywać delikatny rumieniec, biała rączka coraz mniéj szczupłą, mniéj przezroczystą się staje...
I o tém wiedział także, że Zosia już nie płacze tak często, nie zamyśla się jak dawniéj godzinami całemi, i że o listach, które pani Władysławie do schowania powierzyła, nie wspomina wcale. Były to wiadomości pocieszające, a siostra utrzymywała go ciągle w nadziei, że z czasem cel jego marzeń zostanie spełniony.
On ją tak kochał, tę wątłą, bladą dzieweczkę, która w samém zaraniu życia wyrzucona z rodzinnego gniazdka, na tułaczkę pomiędzy obcych pójść musiała, która przecierpiała i przebolała tak wiele. Dotychczas była związana słowem, była narzeczoną innego — dziś zmieniły się rzeczy, tamten stosunki zerwał, porzucił ją na zawsze, cóż więc na przeszkodzie stać może? a jednak Kamiński miał pewne obawy. O sobie niewiele rozumiał, wątpił, czy potrafi wzbudzić przywiązanie i uczucie.
W miarę jak Zosi przybywało zdrowia, budziła się w niéj dawna energia. — Nie taka energia, jak ją zwykli ludzie rozumieją, hałaśliwa, głośna, rzucająca się, lecz przeciwnie, cicha i zrezygnowana, łagodna a wytrwała.
— Dość już spoczynku! — mówiła sama do siebie — nie mogę być dłużéj ciężarem téj zacnéj, szlachetnéj kobiecie, nie mogę jeść jéj chleba zapracowanego ciężko... nie!
Upatrzywszy chwilę, kiedy pani Władysława sama się w swoim pokoju znajdowała, Zosia weszła pocichu, ujęła rękę swéj chwilowéj opiekunki i ucałowała ją.
— Zosiu! a to co?
— Podziękować ci przyszłam, droga pani, za twoją dobroć, za wszystko, co uczyniłaś dla mnie, za opiekę... prawie że za życie, bo gdyby nie twoja pani opieka, kto wié, czy nie znajdowałabym się teraz na cmentarzu, pod ciężką mogiłą.
— Nie bądź-że dziwną, moje dziecko, życie Bóg daje, a nie ludzka opieka...
— Bóg daje wszystko, i takie serca dobre, jak twoje, pani, jest Jego najpiękniejszym darem.
— Po co ty to mówisz, moje dziecko?
— Aby ci podziękować pani i aby cię pożegnać zarazem...
— Ach! co za duch niespokojny! — zawołała pani Władysława z uśmiechem — dokądże cię znów ciągnie jakiś chochlik? Czy znów na cygańską włóczęgę między obcych...
— A cóż mam robić? Pójdę, postaram się o miejsce, dzieci znów uczyć będę...
— I znów zachoruję, znów utracę zdrowie, które cudem prawie wróciło i zmarnuję życie zdaleka od swoich, w otoczeniu ludzi obojętnych, nieznanych...
— Jeżeli taki jest mój los!
— Moje dziecko, najgorszy bywa ten los, jaki sobie sami przeznaczamy. Zkąd ty możesz wiedziéć, że taki jest twój los?
— Tak mi się zdaje przynajmniéj.
— A mnie zupełnie zdaje się inaczéj. Czy możesz poświęcić mi chwilkę czasu? Czy będziesz mogła mówić spokojnie, chociaż-bym nawet poruszała jakieś zagrzebane popioły...
— Starać się będę...
— Usiądź więc i posłuchaj. Kiedy przed laty młodziutka, prawie jeszcze dziecko, oddałaś komuś swoje uczucie, zdawało ci się wówczas, że przeznaczeniem twojém jest być najszczęśliwszą istotą na ziemi. Kochać, być kochaną, spędzić życie wśród pól, łąk i lasów, w ukochanéj wiosce rodzinnéj, w tym malutkim światku, któryby ci jednak był za cały świat wystarczył. Przypomnij sobie, moje dziecko, czy nie takiém wydawało ci się wówczas twoje przeznaczenie.
Zosia westchnęła zamiast odpowiedzi.
— A późniéj, późniéj, gdy grom bił za gromem, cios uderzał za ciosem, klęska za klęską, gdy utraciłaś ojca, brata i jeszcze kogoś... gdy przed oczami krwawiły ci się łuny pożarne, gdy dom wasz przestał być waszym domem, a schorowana matka z młodszą twą siostrą nie miała dachu nad głową, gdy musiałaś pójść w świat, na przykrości, na niedolę — wtenczas zdawało ci się, że twojém przeznaczeniem jest tylko cierpiéć, płakać i czekać.
— Czyż nie miałam słuszności?
— Wcale nie... Przeznaczeniem twojem nie było cierpiéć i dręczyć się, gdyż ja sama osobiście przynosiłam ci, jeżeli nie szczęście, to przynajmniéj spokój i wytchnienie po latach ciężko przebytych. Odrzuciłaś jednak.
— Pani, pani! wszak odkryłam wtedy przed tobą największą tajemnicę mego serca, wszak powołałam się na twój sąd... Czyż mogłam postąpić inaczéj?
— Bynajmniéj, nie ganię twego postąpienia, przeciwnie, byłam i jestem z całem uznaniem dla twéj szlachetności i stałości. Odmowa, którą otrzymałam wtedy, zabolała mnie bardzo ze względu, że zraniła zacne, a tak blizkie mi serce, ale taż sama odmowa, droga Zosiu, postawiła cię w moich oczach bardzo wysoko. Ja cię pokochałam już wtenczas, kiedy mi brat opowiadał o tobie, pokochałam ujrzawszy cię, ale po rozmowie w Kaliszu, oprócz miłości zjednałaś sobie mój szacunek. Przedstawiłaś mi się jako kobieta o silnym duchu i szlachetném sercu... i cierpiałam bardzo na myśl, że cię muszę utracić. Nie przerywaj, droga Zosieczko, słuchaj daléj, dosłuchaj się wszystkiego do końca. Od chwili, kiedy wyjechałaś daleko i zniknęłaś nam z oczu, oboje z bratem moim cierpieliśmy bardzo. Co się działo w jego sercu, tego ci opowiadać nie będę, bo nie potrafię. Zmienił się do niepoznania... ja jedna wiedziałam tylko, jak mu ciężko i gorzko na świecie. Nareszcie nadszedł ów wieczór, którego nigdy nie zapomnę, ów wieczór, w którym siostra miłosierdzia przyniosła mi wiadomość, że ty tu jesteś w Warszawie... ciężko chora, zawieszona między życiem i śmiercią. Czy pamiętasz?
— Mogłażbym zapomniéć?
— Wtedy, gdy siedziałam pochylona nad twojem łóżkiem i z biciem serca wpatrywałam się w twarz twoją, nacechowaną ciężkiem cierpieniem, wtenczas, przypomnij sobie, otworzyłaś oczy i w chwili krótkotrwałéj, przelotnéj przytomności, dałaś mi do przechowania zwitek papierów.
— Tak! Do przechowania i do przejrzenia zarazem.
— Powiedziałaś, że z nich dowiem się o wiele więcéj, aniżeli z opowiadania twego.
— Czytałaś je pani?
— Cóż za pytanie? Przeczytałam wszystkie jednym tchem... od początku do końca i oblałam je łzami. Tak! tak, moja droga Zosiu, popłakałam się nad cichym dramatem twego życia... Powiedziałaś, że po przeczytaniu mam te papiery zachować i jeżeli wyzdrowiejesz, zwrócić ci je, jeżeli zaś Bóg zrządzi inaczéj, to spalić. Nie upominałaś się o nie dotychczas, są u mnie... ale, droga Zosiu, popełniłam niedyskrecyę, którą mi musisz wybaczyć.
— Niedyskrecyę?
— Tak jest! Z treścią tych papierów zapoznałam mego brata.
— O! na co?
— Sama nie wiem na co... Zdawało mi się, że to przyniesie mu przynajmniéj jakiś cień nadziei. Pokazało się wszakże, że treść owych listów nie była mu obca.
— Co pani powiedziała?
— Brat mój znał doskonale twoją historyę. Przeprowadził ze znajomymi korespondencyę o nim... wiedział o każdym jego kroku... a wiesz jaki miał w tém cel? Oto, chciał poruszyć wszelkie sprężyny, aby go powrócić i tobie oddać, aby cię uszczęśliwić. On tak cię kocha, ten mój brat... Wiadomości jednak, jakie ztamtąd otrzymał, sparaliżowały najszlachetniejsze zamiary. Pokazało się, że przedmiot ukochania twego zmienił się zupełnie, że znalazł szczęście tam daleko, a o tobie zapomniał.
— To prawda! — rzekła Zosia z westchnieniem. O mnie zapomniał, o wszystkiem zapomniał... ha! niech mu Bóg przebaczy!
Pani Władysława objęła Zosię z czułością.
— Słuchaj — szeptała do niéj — ciebie już dziś nic nie wiąże... jesteś wolna, niezależna, możesz rozporządzać sercem swojém, jak zechcesz. Zostań więc tu u mnie i pozwól, aby mój brat rozpoczął starania o twoją rękę.
— Pani! — rzekła Zosia poważnie — to niepodobieństwo.
— Dlaczego? dlaczego? Na miłość Boską dlaczego?!
— Wytłomaczę się pani. Ja wysoko cenię pani brata, uwielbiam jego zacny i szlachetny charakter, ale... — tu przerwała i zamyśliła się smutnie.
— Ale co? co za przeszkoda? — nagliła pani Władysława.
— Przeszkoda i duża przeszkoda, droga pani. Cóżbym mu w zamian przynieść mogła za jego przywiązanie i szlachetność? co? Złamane życie, duszę zbolałą!... Brat pani wart lepszego losu i znajdzie go niezawodnie.
— A jeżeli on właśnie ten najlepszy los widzi w związku z tobą?...
— To mi go żal... Ja nie jestem stworzona do szczęścia i nie potrafiłabym uszczęśliwić nikogo.
— Ty dziecko jeszcze jesteś, moja droga Zosiu.
— Masz pani słuszność, istotnie jestem dziecko niedoli i smutku.
— A czy on nie jest dzieckiem niedoli? Czy nie przeszedł chrztu nieszczęść, czy nie szedł w życiu przez ciernie kolące. Jego dotknął los bardziéj, aniżeli innych?
— To prawda! — szepnęła Zosia — to prawda...
— I tobie i jemu... obojgu wam należy się jaśniejsza chwila od losu... Dlaczegoż własnemi rękami ją odpychać?
— Pani! — odezwała się Zosia, mając oczy łez pełne — w związku, który projektuje pani, są szanse nierówne. Brat pani chce mi dać nazwisko swoje, majątek, zapewnić mi życie wygodne i spokojne... a ja cóż mu ze swéj strony ofiarować mogę... Co? powiedz pani sama... Jestem biedna, sierota, życie moje złamane...
— Ach! złamane... złamane! w twoim wieku ludzie się nie łamią, a zresztą, moja Zosiu, zastanówże się, czego ja od ciebie żądam, o co cię proszę? Czy zmuszam cię, abyś wbrew przekonaniu własnemu i uczuciom została żoną mego brata? Czy każę ci udawać przywiązanie, którego nie czujesz? Nie, moja Zosieczko, tego nie wymagam od ciebie. Jedynie tylko o to cię proszę, nie opuszczaj mego domu, nie odjeżdżaj... pozwól memu bratu, żeby tu przychodził, żeby się o twoją rękę starał. Poznacie się bliżéj, a jeżeli pomiędzy wami zawiąże się nić sympatyi wzajemnéj, jeżeli uznasz, że mój brat godny jest twéj ręki... to uszczęśliwisz go. Jeżeli nie, uczynisz co ci się podoba... Cóż mi odpowiesz na to, Zosiu?
— Zostanę...






XI.

Nadeszła wiosna. W Lipowie ludzie krzątali się na folwarku i na wsi. Z pługami, z bronami wyjeżdżali na pole, bydło rozproszyło się po pastwiskach, zrobił się ruch wiosenny. Bocian przywędrował ze stron dalekich, jaskółki uwijały się nad wodami, a wieczorem można było słyszéć odgłosy fujarek pastuszych i rechotanie żab.
Pan Leon od niejakiego czasu więcéj się gospodarstwem domowem zajmował, niż dawniéj. Wstawał raniéj i kazawszy sobie konia podać, w pole albo do lasu wyjeżdżał. Po obiedzie wypoczywał w swoim gabinecie, wieczorem zaś dzienniki czytywał, listy pisał, albo rachunki załatwiał i tak był ciągle zatrudniony, że z żoną i panną Franciszką zaledwie podczas obiadu widywał się i kilka słów obojętnych z niemi zamieniał. Te obiady lipowskie były bardzo monotonne i odbywały się prawie w milczeniu. Służący podawał i sprzątał potrawy, pani Anna czasem rzuciła jakieś słówko do dzieci, a pan Leon zwykle nic nie mówił.
Po skończonym obiedzie wstawał, całował żonę w rękę, pogłaskał jasne główki dzieci i ukłoniwszy się zdaleka pannie Franciszce, odchodził. Taka scena powtarzała się codzień, chyba że czasem gość się jaki trafił i monotonność tych uroczystych obiadów urozmaicił.
Właśnie p. Leon wstawał od stołu i ujął rękę swéj małżonki, aby złożyć na niéj pocałunek, gdy pani Anna swym słodkim, omdlewającym głosem rzekła:
— Mam z tobą do pomówienia.
— Ze mną?
— Ach, dziwi cię to? Zapewne! mówimy z sobą tak rzadko...
— Ależ przeciwnie, zawsze jestem na twoje rozkazy.
— W takim razie, proszę cię, chciéj przejść do salonu, rozmowa potrwa może dłużéj, niż byś pan sobie życzył.
— Ale owszem, owszem...
— Wiem, że wolałbyś spać swoim zwyczajem, lecz kwestya jest ważna, proszę cię...
— Czy przynajmniéj pozwolisz, że każę sobie przynieść czarnéj kawy?
— I zapewne zapalisz pan cygaro?!
— Jeżeli nie masz nic przeciwko temu.
— O! teraz możesz pan palić. Obojętne mi to jest, czy nasz salon zamieni się na kordegardę, czy nie...
— Dla czego?
— Chciéj pan usiąść i posłuchać...
Pan Leon usiadł na fotelu, pani Anna zaczęła się przechadzać po salonie, pragnąc myśli zebrać. Wreszcie zatrzymała się przed mężem.
— Nie wiém, czy raczyłeś zauważyć, że dzieci nasze rosną...
— A istotnie! — odrzekł tłumiąc ziewanie — w saméj rzeczy...
— Szczególna rzecz... a ja sądziłam, że pan tego nie widzisz, lub widziéć nie chcesz,..
— Widzę codzień...
— I nic cię to nie obchodzi?
— Ależ przeciwnie! bardzo...
— O, gdyby cię obchodziło, myślałbyś o tem, zastanawiał się...
— A któż pani powiedział, że nie myślę?...
— Zapewne, może zastanawiasz się, żeby im dać wysoką edukacyę, rozwinąć w nich talenta, jedném słowem, wychować je tak, jak przystoi panienkom ich urodzenia i majątku.
— Naturalnie...
— I sądzisz, że taką edukacyę dasz im tu w Lipowie...?
— Sama przecież wybierasz guwernantki, płacę im ile tylko każesz.
Pani zrobiła grymas.
— To wszystko na nic się zdało — rzekła — córkom naszym czego innego potrzeba.
— Hm, jak uważasz...
— Uważam, że trzeba ztąd wyjechać.
— Więc wyjedź!
— Nie wątpię, żeby to zrobiło panu przyjemność, ale my musimy wyjechać ztąd z całym domem.
— Wszyscy?
— Naturalnie, jeżeli mówię, że z całym domem, to łatwo się pan domyślisz, że idzie mi o cały dom. Tu stanowczo nie mamy co robić.
— Ależ w takim razie cóż się stanie z majątkiem?
— To już jest kwestya pańskich osobistych poglądów. Wszakże nie żeniłeś się z Lipowem i w każdéj chwili możesz się z nim rozstać.
— To niepodobna! nie sposób! — wymawiał się pan Leon, przerażony nagłem postanowieniem swéj małżonki — powtarzam, że nie sposób! Poczyniłem znaczne nakłady, podniósłem wartość majątku, powznosiłem budowle, w tém przekonaniu, że będę tu siedział do śmierci... marzyłem o tém. Nie jestem już taki młodzik, żebym miał na nowo karyerę zaczynać, zmieniać przyzwyczajenie swoje, tryb życia...
— Doprawdy, każden wyraz pański tchnie szkaradnym egoizmem.
— Egoizmem? zkądże znów?
— A tak! marzenia pańskie nie wychodzą po za granice wygodnego gabinetu, dobrego obiadu i ciepłego szlafroka... w Lipowie masz pan to wszystko, a przytém umiarkowaną agitacyę, która pomaga panu do dobrego trawienia. Bez kwestyi, są to bardzo piękne i wzniosłe cele życia, a wystarczyłyby w zupełności, gdybyś pan był kawalerem, ale nie zapominaj pan, że masz córki, a co za tém idzie i obowiązki.
— Pamiętam o tém.
— O, jeżeli pamięć zasadza się na obdarzeniu dzieci zabawką lub cukierkami, to tak... ale...
— Nie rozumiem, moja żono, czego właściwie żądasz.
— Szczęścia córek a przedewszystkiem edukacyi dla nich, domu otwartego, w którym poznałyby życie towarzyskie i same kiedyś dały się poznać, a przecież na tém pustkowiu...
— Więc wyjedź, zamieszkaj z dziećmi w Warszawie, w Wiedniu, gdzie zechcesz. Jesteśmy dość zamożni i możemy sobie na taki zbytek pozwolić.
— Nie mam zamiaru grać roli separatki i nie wyobrażam sobie domu bez męża. Pojmujesz zapewne, że nie chodzi mi o widok twojéj zaokrąglonéj twarzy i kilku podbródków.
— Zdaje się, że nasza rozmowa zaczyna przybierać ton cokolwiek, że się tak wyrażę...
— Zmienię go, skoro się panu nie podoba, a na poparcie moich słusznych żądań użyję jeszcze jednego argumentu. Sądzę, że będzie miał także pewne znaczenie.
— Ciekawym.
— Wiész pan, że prócz dzieci mamy także siostrę.
— Więc cóż ztąd?
— Jest to sierota i, bądź co bądź, pozostaje na naszéj opiece. Dla niéj musimy prowadzić dom otwarty, gdyż sam przyznasz, że czas wydać ją za mąż.
— O istotnie! był czas...
— Coś pan powiedział?
— No, powiedziałem, że według mego zdania, panna Franciszka mogłaby zrezygnować i wyperswadować sobie aspiracye do stanu małżeńskiego.
— A to z jakiego powodu?
— Hm!... co tu w bawełnę owijać... panna już nie młoda...
— Jesteś pan grubijanin! Frania niemłoda! a więc ja jestem stara, niedługo babą mnie nazwiesz?!
— Zmiłujże się, duszko, przecież czas w miejscu nie stoi, nie mogę cię nazywać szesnastoletnią panienką, skoro masz teraz lat...
— Powstrzymaj się pan z rachunkiem i odpowiedz mi na moje pytanie, a raczéj na moje żądanie stanowcze... kiedy wyjeżdżamy?
— Cóż tak pilnego? Przecież nie mogę zabrać was tak od razu, bez żadnego przygotowania i wywieźć, że już nie powiem o interesach majątkowych, na uregulowanie których potrzeba i rozmysłu i czasu.
— A jednak jabym chciała wyjechać jak najprędzéj.
— To téż wyjedziesz... wyjedziesz... dajmy na to, za pół roku; prędzéj na żaden sposób nie można.
— W takim razie zostań pan tu sam, do czasu, a ja z Franią i dziećmi pojadę do Warszawy jeszcze w tym tygodniu.
— Nie rozumiem przyczyny tego pośpiechu.
— Nie rozumiesz pan, bo nie chcesz rozumiéć, ale zastanów się, przecież skazane tu jesteśmy na zupełne odosobnienie się, nawet do kościoła nie możemy pojechać.
— Dla czego? przez Boga, racz-że powiedziéć dlaczego?
— Pan się pytasz! Żądasz więc, abyśmy obie z Franią siadały na jednéj ławce obok tej awanturnicy i intrygantki.
— O kim mówisz?
— Wiész dobrze o kim ja mówię... o pani Kamińskiéj.
— Ah! więc ta przyczyna?... to jest edukacya dzieci... potrzeba prowadzenia otwartego domu? A więc to tak, że się téż nie domyśliłem tego odrazu.
— Nie grzeszyłeś nigdy domyślnością, ale dość już tego. Ta przyczyna, czy inna, dość, że wyjechać musimy. Nie mogę pozostawać w tak bliskiem sąsiedztwie z tą, tą... panią!
Pan Leon oburzył się.
— Więc jeszcze znęcacie się nad nią? Nie dość, żeście jéj w własnym domu u siebie wyrządziły krzywdę, jeszcze i teraz chcecie ją prześladować. Wstydź się, żono! Wiesz dobrze, że to była dziewczyna zacna i uczciwa.
— O porzuć pan rolę obrońcy!
— Pani Kamińska nie potrzebuje obrońców, ma męża, który w razie potrzeby osłoni ją od napaści... a ja pani oświadczam, że dla kaprysów panny Franciszki Lipowa nie sprzedam. Nie podoba jéj się sąsiedztwo, to niech sobie wyjeżdża, choćby na koniec świata... wolno jéj! a pani, jako żona będziesz mieszkała, tam gdzie i twój mąż, to jest oto... w Lipowie. To jest moje ostatnie słowo!
To rzekłszy, pan Leon wyszedł z salonu i drzwi za sobą zatrzasnął.
Z powodu tak nad wszelkie spodziewanie energicznego wystąpienia p. Leona, stał się w Lipowie płacz i zgrzytanie zębów, panna Franciszka szczególniéj była w rozpaczy. Obie siostry zamknęły się w domu, jak w klasztorze, nie wyjeżdżały nigdzie, nie pokazywały się wcale w okolicy. Nawet w kościele na niedzielne nabożeństwo, ławka, którą te panie zwykle zajmowały, była pusta ku wielkiemu zdumieniu proboszcza.
Poczciwy księżysko, sądząc, że panie chore, posyła po nieszporach dziada, aby się o ich zdrowie dowiedział i co niedziela dziad przynosi odpowiedź, że w Lipowie źle, bo tak w dziedziczce, jako i w jéj siostrze duch się ledwie kołacze.
Ale kobiety łatwo za wygranę nie dają, a pani Anna zanadto dobrze znała swego małżonka, aby nie wiedziéć, że upór jego da się wreszcie przełamać. Po niejakim więc czasie znowuż wystąpiła kwestya edukacyi panienek i ostatecznie panie przeniosły się na mieszkanie do Warszawy — a pan Leon został na gospodarstwie do czasu, dopóki nie znajdzie na majątek kupca, lub dzierżawcy.
Został na gospodarstwie i co gorsza, złożył państwu Kamińskim wizytę... Nie pochwalił się z tém jednak przed żoną, gdyż przewidywał co by go za to spotkało, a... każdéj istocie na świecie spokój jest miły...

. . . . . . . . . . . . . . . .

Niedaleko od Lipowa, przed dworkiem białym, schludnym, otoczonym drzewami i zielenią — igrają na trawniku dwie dziewczynki.
Złote, bujne kędziory w puklach spadają im na ramiona, na uśmiechniętych twarzyczkach błyszczą rumieńce zdrowia... Igrają, przeplatając zabawę wybuchami wesołego, pustego, dziecięcego śmiechu.
Są to dwie sierotki, które przestały już być sierotami, albowiem znalazły matkę. Przez cały czas dzieciństwa nigdy nie wymówiły tego imienia, gdyż w chwili, kiedy prawdziwa matka ich, jak męczennica zginęła w płomieniach, w chwili téj strasznéj tragedyi, były jeszcze zbyt małe, aby jakikolwiek, choćby najstraszniejszy obraz mógł się utrwalić w ich pamięci. Opiekunkę swoją nazywały ciocią, kochały ją nawet, ale zarazem i bały się jéj, bo ta ciocia, chociaż bardzo i bardzo dobra... nie umiała jakoś przygarnąć ich do siebie. Teraz ciocia odjechała do Warszawy, a na jéj miejsce przybyła mama... taka serdeczna, dobra, kochająca, że opowiedziéć trudno. Odrazu polubiła swoje córeczki, sama je uczy, pieści, sukienki im szyje... Oprócz mamy jest jeszcze w tym domu druga ciocia, wcale niepodobna do cioci Elżbiety, ma na imię Helenka. Jest śliczna, młodziutka, wesoła... czasem lubi się z dziećmi gonić po ogrodzie, a jak potrafi lalki ubierać!...
Gdy ją dzieci bardzo proszą, gdy cały dzień są grzeczne, to ciocia Helenka idzie z niemi do ogrodu, opowiada im jakieś bajeczki, potém urządza gry różne i zabawy. Nie chce się wracać do domu, tak miło, tak szybko czas schodzi... Siedziałyby tam do nocy, ale oto przychodzi Weronika, ta uprzykrzona Weronika i powiada, że mama prosi do domu, bo już chłodno, już rosa i Bóg wié co tam jeszcze...
Teraz dziewczynki igrają na dziedzińcu.
Wieczór nadchodzi, słońce czerwienieje, chyli się ku zachodowi, chowa za drzewa, za lasy, pozłociło wodę w rzece, pozłociło listki na drzewach, na krzakach, ślizga się jeszcze po kwiatach róż napełniających ogród zapachem — niczemu nie daruje, ze wszystkiém igra... swawoli, dopóki nie upieści i do snu nie ułoży.
Na ganek wychodzi młoda dzieweczka, w jasnéj sukience, z grubym warkoczem, związanym wstążką. Nakrywa stół, krząta się.
Dzieci przybiegają do niéj.
— Co cioteczka robi?
— Dziś tu będziemy pili herbatę.
— Ach! jak to dobrze... ojczulek tu najlepiéj lubi...
— Dlatego téż mama tu kazała nakryć...
Za chwilę ukazuje się mama, ale jakże niepodobna do owéj Zosi, którąśmy na początku opowiadania poznali.
Zmężniała, zdaje się, że urosła, białe rączki już nie takie szczupłe, nie takie przezroczyste jak dawniéj, na twarzy kwitnie rumieniec.
Zapomniała już o doznanych przejściach, jest spokojna, szczęśliwa.
Patrzy ku bramie, jakby oczekiwała na kogoś...
I ten ktoś ukazuje się wreszcie. Zeskoczył z konia, rzucił chłopcu cugle, a sam spieszy na ganek. Zosia pocałunkami go wita, dzieci się rąk jego czepiają.
Zasiedli przy stole, rozmowa ożywiona się toczy. O powszednich sprawach dnia, o gospodarstwie mowa. Niby jak zwykle, ale przecież nie zwykle, bo tu króluje miłość, praca, spokój; bo to złoty, pogodny dzień, który nastał nareszcie... po burzy...


KONIEC.


POKÓJ PRZY FAMILJI.
(Z PAMIĘTNIKÓW STAREGO KAWALERA).



„...Pytano mnie częstokroć, dlaczego zostałem starym kawalerem? ale nie mam zwyczaju odpowiadać na takie interpelacye i rozwiązanie zagadki (o ile to może kogo obchodzić) zostawiam domyślności pytających, która, jak wiadomo, granic nie ma.
Przypuszczają, że musiałem miéć w życiu jakiś dramat mieszczański, ma się rozumiéć, przynajmniéj w siedmiu obrazach, z dwoma inżynierami... Inna wersya twierdzi, że jestem dotknięty wadą wzroku i skutkiem tego nie znam się na piękności warszawianek, a niektóre ciocie są pewne, że uczyniłem ślub dozgonnego celibatu.
Nie potrzebuję dodawać, że we wszystkich tych wersyach nie ma ani cienia prawdy, a właściwy powód mego celibatu da się opowiedziéć w kilku słowach. Jestem urzędnikiem kolei — oto cały sekret. Znakomity matematyk, który układał etaty dla urzędników naszéj instytucyi, nie pomylił się. Pensya wystarcza na opędzenie niezbędnych potrzeb życia jednostki — a zatém, według prostego rachunku, nie sposób z niéj utrzymać dwójki, a ewentualnie trójki, czwórki i dalszych liczb owego rosnącego postępu, którego wykładnikiem jest poczciwe pożycie małżeńskie, a ostatnim wyrazem licytacya ruchomości, zrobiona przez komisarza sądowego, z zachowaniem wszelkich formalności prawnych.
Nie byłem, nie jestem i nie spodziewam się, żebym kiedykolwiek mógł być obojętnym na tak zwane wdzięki piękniejszéj połowy rodzaju ludzkiego — przeciwnie, powiedziałbym nawet, że idę zadaleko w tym kierunku. Zachwycała mnie zawsze i zachwyca doskonałość form, blaski źrenic, uśmiechy ust różanych. Posiadam piękne album, pełne fotografij, i wpatruję się w nie w wolnych chwilach całemi godzinami. Lubię również towarzystwo damskie, a zwłaszcza kobiet inteligentnych i dowcipnych...
Ślubu dozgonnego celibatu nie miałem potrzeby czynić, gdyż faktycznie zrobił to w mojém imieniu zarząd naszéj kolei, wyznaczywszy mi pensyę ściśle celibatową...
Mieszkam w hotelu, jadam w restauracyi, chorować zaś i umierać będę w szpitalu, gdyż tak sobie przed laty piętnastoma postanowiłem.
Bracia w celibacie! koledzy! starzy kawalerowie, jeżeli czytać będziecie kiedy te kartki, zastanówcie się głęboko nad kwestyą, która...
O mało nie palnąłem mówki... ale ponieważ nie odznaczam się talentem krasomówczym, przeto daję za wygranę i powracam do mego pamiętnika, do suchego rejestrowania faktów.
Było to przed laty piętnastoma. Uboższy w dochody stałe, a bogatszy w czuprynę (która nie jest stałą własnością), tęskniłem w kawalerskiéj stancyjce i było mi smutno i zimno.
Szarpałem się jak ptak, w klatce zamknięty, doznawałem wrażeń Robinsona, rzuconego na bezludną wyspę. A przecież mieszkałem w Warszawie!
Zdarzyło się w tym czasie, żem się przeziębił i musiałem przeleżéć trzy dni, bez żadnéj pomocy i opieki, gdyż stróżka, która mi usługiwała, była akurat w tym czasie także cierpiącą, a jéj małżonek, z powodu zmartwień rodzinnych, oraz licznych zajęć przy utrzymywaniu czystości w kamienicy upijał się codziennie, aż do utraty przytomności.
Młoda moja natura oparła się chorobie i po trzech dniach chodziłem już do biura.
Po południu udałem się do ogrodu Botanicznego. Była najcudowniejsza wiosna, zapach kwiatów napełniał powietrze, mnóstwo osób używało spaceru.
Obserwowałem publiczność i czułem dziwną gorycz w sercu. Nikt nie był samotny, jak ja. To szła matka z dwiema córkami, którym asystował jakiś elegant; to ojciec otoczony dziatwą, to jakaś szczęśliwa para, gruchająca wesoło... a ja sam! sam jak kołek w płocie!
Dlaczego nie mam nikogo? Dlaczego nie mam rodziny? Dlaczego nikt nie przemówi do mnie, nikt się nie uśmiechnie, nie odezwie.
Co to musi być za niewypowiedziane szczęście mieszkać z młodą żoneczką, blondynką (do tych miałem bo szczególną predylekcyę), jadać obiady przyrządzone jéj rączką, opowiadać jej różne kłopoty biurowe, chodzić z nią na spacery pod rękę!
Wyobraźnia unosiła mnie coraz daléj, widziałem wokoło siebie cherubinków z jasnemi włosami, skaczących, uśmiechniętych, nazywających mnie „papą.“
Zerwałem się z ławki jak szalony i pobiegłem do miasta. Szedłem bez celu, potrącając przechodniów, narażając się na szturchańce. Jakiś tragarz uderzył mnie w bok, ale co tam bok! dusza bardziéj boli, gdy samotność dokucza. Niechby mi dziesięciu tragarzy dało po dziesięć szturchańców, bylebym miał ciepło rodzinnego ogniska, sam-bym im boki nadstawił!
Nie wiem kiedy znalazłem się na ulicy Wspólnéj; dwie służące z wielkim koszem bielizny zagrodziły mi drogę — musiałem się zatrzymać... Machinalnie rzuciłem okiem na bramę i spostrzegłem kartkę papieru, na któréj skreślono następujące słowa: „Jest do wynajęcia przy zacnéj familii ze wspólném wejściem pokój kawalerski, wiadomość u stróża Onufrego, który może być z samowarem, usługą, a na żądanie i z całodzienném życiem.
Nie zastanawiałem się nad stylem ogłoszenia, albowiem chodziło mi głównie o rzecz. Pokój ze wspólném wejściem, przy zacnéj rodzinie, z samowarem i z życiem — toż to marzenie! Nie mogłem miéć własnéj rodziny, przygarnę się do cudzéj — a może, może znajdę — owo ciepło, którego tak gorąco pragnę.
W jednéj chwili znalazłem się u stróża.
— Mój przyjacielu — rzekłem — wciskając mu w rękę wielką miedzianą dziesiątkę (żeby przecie poczuł, że coś dostał) — mój przyjacielu, gdzie mieszka zacna rodzina, mająca do odnajęcia pokój ze wspólnem wejściem?
— Nijakiéj ja tu rodziny nie znom — odrzekł zbieracz dziesiątek z namysłem — jeno na drugiem piętrze mieszka pani Szwalbergowa i chce jeden pokój odnająć.
— Prowadźcież mnie do niéj.
— Po co? dyć pan i sam dobrze trafi, prawa oficyna, osiemnasty numer, nawet widzi mi się, że tam je napisane coś na drzwiach.
Pobiegłem, o ile na to pozwalały wązkie i brudne schody. Na drugiem piętrze, na drzwiach oznaczonych n-rem 18, była przybita blaszka z napisem „Evelina v. Szwalberg.”
Zadzwoniłem nieśmiało.
— Zaraz — odezwał się jakiś opryskliwy głos — proszę poczekać!
Jednocześnie usłyszałem szurgot przesuwanych stołków, czy téż innych gratów. Po kilku minutach oczekiwania, zamorusana służąca otworzyła mi drzwi. Przedpokój był ciemny; przez półotwarte drzwi na prawo widać było wnętrze kuchni, z ogromną balją na środku. Wprost wchodziło się do saloniku, a drzwi z lewéj strony były zamknięte.
Na progu saloniku powitała mnie dama okazałéj tuszy, w stroju, który był pół szlafrokiem, pół suknią.
— Co pan sobie życzy? — spytała.
— Pani szanowna ma do wynajęcia pokoik?
Dama zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów i rzekła:
— Proszę pana daléj, niech pan usiądzie. Zanim pomówimy o pokoiku, muszę wpierw pana o niejedno zapytać. Nie weźmie mi pan zapewne za złe téj ciekawości, bo... widzisz pan, przecież pokoju przy familii, ze wspólnem wejściem, nie można piérwszemu lepszemu wynająć. Warszawa jest miasto duże, a młodzież dzisiejsza, niech to pana nie obraża, niewiele warta...
Przyznałem słuszność szanownéj damie i opowiedziałem jéj najdokładniéj: jak się nazywam, gdzie pracuję, ile pobieram pensyi i jakie mam widoki na przyszłość. Opowiedziawszy całe curriculum vitae, objaśniłem, jakie pobudki skłaniają mnie do starania się o pokoik przy familii...
— Boże wielki! — zawołała załamując ręce, jakież to okropne położenie! Chorować przez trzy dni, bez rosołu z kurczęcia, bez kataplazmów, bez serdecznéj opieki kobiecéj... to rozpacz! A! panie, ja bo mam takie serce, że, gdyby już nie powiem człowiek, ale kot u mnie w domu zachorował, tobym mu duszę oddała... a moja Pelcia! moja Pelcia jest jeszcze tkliwsza, ale pan nie wiesz zapewne, kto jest Pelcia?
— Istotnie, nie miałem szczęścia...
— Prawda, co ja téż mówię? przecież widzę pana pierwszy raz w życiu... Ja jestem Szwalbergowa, mój mąż nazywa się von Szwalberg, pochodzi z baronów, chociaż nie lubię o tém wspominać. Wszyscy ludzie niby-to są sobie równi... ale co tam! Mam dwie córki, poznasz je pan. Olimpcia jest mężatką, ale nie żyje z mężem... proszę pana, tak pójść za mąż! a zdawało się...
— Pani Olimpia nie jest szczęśliwa...
— Ktoby był szczęśliwy z takim, za pozwoleniem, łotrem!!! Wyobraź pan sobie skąpstwo, zazdrość i nadużycie trunków, zapakowane razem w jeden wielki tłomok — a będziesz miał obraz mego zięcia... Olimpcia nie mogła wytrzymać i uciekła do mnie z czworgiem dzieci. Są teraz na spacerze aniołki... Złote dzieci, poznasz je pan... Olimpcia robi teraz kroki...
— Jakto?
— Kroki, wyraźnie powiadam przecie, że robi kroki rozwodowe. Jakież ma robić, biedaczka? Pomaga jéj w tém jeden pan, który jest adwokatem. Poznasz go pan, bardzo przyjemny młody człowiek, nazywa się Klekotowicz... Wiem nawet zkądinąd, że ma widoki na Olimpcię, ale naturalnie przed rozwodem nic nie mówi... Boi się mnie i ma racyę. Niechby spróbował! A proszę pana, Pelcia, to jest moja druga córka. Poznasz ją pan... Anioł dobroci! Chodzi na naukę muzyki, artystka skończona... Miała mnóstwo konkurentów, trudno się było opędzić... Ja sama namawiałam... mówiłam, proszę pana: idź Pelciu, idź już raz duszko, bo byli ludzie z pozycyą, ale ona nie chciała. Czekać będę, powiada, aż moje serce uderzy... Istny anioł! i oto, wyobraź sobie pan, czeka dotąd. Poznasz ją pan... Zawsze mówi, że jak kogo pokocha, to powiadam panu strasznie i nie będzie zważała na nic! Duża pensya, mała pensya, to jéj wszystko jedno. Zupełnie tak samo jak ja. Ja mego męża wzięłam poprostu w jednym, za pozwoleniem, tużurku, ale jak go kochałam; Boże, jak ja go kochałam!!!
— Dawno pan von Szwalberg umarł? — zapytałem.
— Ha, ha! — roześmiała się z goryczą, alboż taki łotr kiedy umrze?! Żyje dotąd i mieszka w Odessie. Poznasz go pan... ale, co ja mówię, nie poznasz go pan... bo on tu nie przyjdzie. On wie, że mamy z sobą pewne rachuneczki. Majątek mu oddałam, młodość, niewinność — a on!... To panie taka wdzięczność! Dziś żyję z małego kapitaliku i z pracy. Dopomaga mi trochę mój kuzyn, który jest maszynistą na kolei. Mężczyzna jak lew, podkowy łamie w ręku, poznasz go pan... trochę szorstki, bo naturalnie, przy takiem zajęciu... ale jedyny chłopak... Niech pan zobaczy pokoik...
Poszliśmy do owego pokoiku. Był on trochę ciemny i okropnie brudny, ale że mi chodziło głównie o ciepło rodzinne, więc nie zważałem na ściany... Serca było mi trzeba, a nie murów.
— Tu będzie panu jak w niebie — mówiła zacna dama. Cisza i spokój, bo proszę pana, któż tu mieszka właściwie? Ja jedna, zawsze sama. Pelci nie rachuję, takie to łagodne i cichutkie stworzenie. Grywa czasem, ale trzeba wiedziéć, że artystycznie grywa, nie jak ta z piérwszego piętra. Poznasz ją pan... Kokietka jakiéj świat nie widział! Ciągle siedzi w oknie i mizdrzy się... Cisza, spokój u mnie jest zawsze. Olimpcia także u mnie mieszka, ale rozumiesz pan przecie, ciągle zajęta. Robi kroki i mało kiedy w domu jest, a tych czworga dziatek niema co rachować. To są aniołki milutkie, cichutkie i w ogóle rzadko kiedy płaczą. Pan zapewne życzy sobie miéć samowar i usługę?
— Wprawdzie mam własny samowar, ale wolałbym...
— Domyślałam się tego, dobrze więc. Usługiwać panu będzie Katarzyna, moja służąca. Bardzo dobra kobieta. Lubi się czasem upić, ale nie codzień. Wybaczam jéj to, ponieważ wybornie gotuje.
— Jabym téż, proszę pani, najął chętnie pokoik z całkowitém utrzymaniem...
— Jeżeli pan sobie życzy... obawiam się tylko czy panu dogodzę...
— Nie jestem wymagający. Byle nie truć się w restauracyi, będę zadowolony ze wszystkiego.
— Bo, widzisz pan, u nas po gospodarsku. Zupa jedna, sztuka mięsa jedna, pieczeń jedna! Wszystkiego po jednemu, ale zdrowo i smacznie; przekonasz się pan, że zbytków nie robimy, jak jest na obiad indyk, to już nie ma zająca. Czasem mamy kuropatwy, cietrzewie. Poczciwy Jaś, przysyła je nam. Wiesz pan przecie, Jaś maszynista. Niekiedy znajomy konduktor przywozi nam drób z prowincyi. Zwyczajnie, staramy się jak możemy. Czasem sama Pelcia robi leguminkę, pysznie robi! Zobaczysz pan! Wogóle po gospodarsku, a pan może przyzwyczajony...
— Nie szanowna pani, nie jestem przyzwyczajony do zbytków... Idzie mi tylko o to, czy będę mógł wywzajemnić się za te wszystkie wygody...
— To najmniejsza rzecz. Da pan dwadzieścia pięć rubli miesięcznie, ma się rozumiéć z góry, gdyż właśnie chciałam sprawić Pelci okrycie — bo to, które ma (zobaczysz je pan) jest już niemodne. Obecnie noszą zupełnie inny fason, a Pelcia, chociaż nie elegantka, ale o takie rzeczy dba. Naturalnie, taka młoda panienka nie może mieć nic wspólnego ze starym fasonem!
Zgodziłem się na wszystko, zapłaciłem z góry, w przystępie rozrzewnienia ucałowałem nawet rączki godnéj damy — i wybiegłem uszczęśliwiony na ulicę...
Za dwadzieścia pięć rubli na miesiąc miéć pokój ze wspólném wejściem, usługę, herbatę rano i wieczorem, obiad, towarzystwo i opiekę w chorobie — to szczyt marzeń i szczyt taniości zarazem! Samo ciepło rodzinne i troskliwość kobieca więcéj są warte.
Nazajutrz zainstalowałem się w moim pokoiku. Poznałem Olimpcię, Pelcię, adwokata, czworo miłych dziatek i Katarzynę. W niedzielę przyszedł maszynista, i po obiedzie wszyscy poszliśmy na spacer do Łazienek.
Śliczny to był dzień, prawdziwa rozkosz dla mnie. Byłem w gronie rodzinném, wprawdzie w cudzem, ale zawsze w gronie. Maszynista prowadził panią Szwalberg, adwokat Olimpcię, dzieci szły przodem — a ja... zdobyłem się na odwagę i podałem ramię Pelci. Przyjęła je z wdzięcznym uśmiechem. Byłem szczęśliwy i dumny. Pelcia rozmawiała ze mną o kwiatach. Postanowiłem w duchu, że codzień będzie miała na swoim stoliku świeży bukiet. Opierała się na mojem ramieniu lekko, ale dotknięcie jéj ręki sprawiało mi nieopisaną rozkosz. Chodziliśmy w cieniu starych kasztanów, muzyka grała... Chodziliśmy tak do wieczora, wracając, wstąpiliśmy do ogródka w alejach. Maszynista kupił piwa, a ja cukierków dla pan. Były to chwile pełne niewysłowionego uroku.
Nazajutrz, gdy przyszedłem na obiad, zastałem panią Szwalbergową bardzo wzburzoną i musiałem jéj przyznać słuszność.
Poczciwa Katarzyna, z powodu nieprzewidzianego spotkania się na targu z jakąś kumoszką, nie była trzeźwą, w kuchni narobiła pełno dymu, obiad się zepsuł.
Ktoby tam dbał o takie rzeczy! Pelcia przyrządziła kawę i zaspokoiliśmy głód... Wróciwszy do mego pokoiku, zastałem w nim wielki nieład. Wszystko było poprzewracane, fotografie, powyciągane z albumów, walały się na podłodze, a ładny wazonik porcelanowy, który miałem ofiarować Pelci, rozbity na kawałki.
Niewiedziałem czemu ten nieład przypisać, ale uprzejma gospodyni sama wyprowadziła mnie z błędu.
— Panie Stanisławie — rzekła wchodząc — jestem w rozpaczy!... Obiadu dziś nie było...
— To bagatelka.
— Pan jesteś bardzo wyrozumiały, zawstydzasz mnie swoją dobrocią.
— Niema o czém wspominać...
— Ale oprócz tego, poniosłeś pan stratę — odezwała się płaczliwie usiłując zebrać potłuczone skorupki. — Taki wazon!
— Nie miał wielkiéj wartości.
— Ale zawsze, bo widzi pan, ja muszę się wytłómaczyć... Loluś bawił się albumem, a miał paluszki powalane masłem, chciałam mu zabronić, ale rozpłakał się; za Lolusiem przyszła Micia, Sabcia i mały Broniś — i oto zrobiło się nieszczęście. Widzi pan, Olimpcia teraz robiąc kroki, nie ma czasu zajmować się dziećmi, ja jestem rozerwana, Pelcia ma przed południem lekcye, a w sali jest lustro. Bojąc się o nie, pozwalam dzieciom bawić się w tym pokoiku, przecież to panu nic nie szkodzi...
— No, zapewne...
— A! jesteś pan nie szczery...
— Co pani mówi?...
— Ja wiem, że pan lubi dzieci, pan bardzo lubi dzieci, widać to panu z oczów. Nawet Pelcia zauważyła, że pan lubi — ale ta szkoda, niepowetowana szkoda, czém ją panu wynagrodzę?... Pelcia chce panu zrobić pantofelek do zegarka, poczciwa duszka! Powiedziała, że nie zazna spokoju dopóki go nie skończy...
— Zbytek dobroci...
Ułagodziło się jakoś. Nazajutrz, był obiad kompletny.
Z czasem na horyzoncie mego szczęścia zaczęły się pokazywać chmurki. Biedne moje album z fotografiami, poplamione, zniszczone, nosiło coraz więcéj śladów paluszków Lolusia i Mici, wszystkie figurki porcelanowe miały już poutrącane nosy i ręce, a kilka dość drogich książek, które mi jeden z kolegów dał do przeczytania, pani Olimpcia pożyczała adwokatowi, a ten znów komuś — tak, że jużem się z niémi nigdy w życiu nie zobaczył.
Usposobienie pani Szwalbergowéj dla mnie uległo także pewnéj zmianie. Dość często żaliła się w mojéj obecności na niewdzięczność ludzką, na brak stanowczości ze strony młodzieży, jéj egoizm i karygodne zamiłowanie w knajpiarskiém życiu...
Pelcia pomizerniała, unikała rozmowy ze mną... i miała ciągle na ustach jakiś kwaśny grymasik, najwyraźniéj do mnie adresowany.
Nadomiar nieszczęścia, przyjechali moi krewni z prowincyi, którym musiałem ciągle asystować i chodzić z nimi do teatru.
Naturalnie, przychodziłem do domu dość późno, starając się jednak robić jak najmniéj hałasu... Przepłacałem Katarzynę, żeby mi otwierała jak najciszéj, ale to niewiele pomagało; moja gospodyni miała dziwnie lekki sen... Trzeciego dnia, a raczéj trzeciéj nocy, Katarzyna spała bardzo twardo i z konieczności musiałem mocniéj zadzwonić...
Otworzyła mi sama pani Szwalbergowa.
Nigdy w życiu nie zapomnę téj chwili...
Na twarzy zacnéj damy, malowała się szczególna powaga. Było coś uroczystego w jéj postaci. Ubrana w czerwoną flanelową spódnicę, w olbrzymim, białym czepcu na głowie, na ramionach miała zarzuconą wielką kapę zieloną w złote palmy, a w ręku trzymała ogromną lampę. W tym kostyumie wyglądała ona istotnie, jak Dalaj Lama Tybetu w stroju najbardziéj uroczystym.
Bąknąłem dobry wieczór i kilka wyrazów przeproszenia, gdyż onieśmielony byłem jéj wspaniałością.
Odpowiedziała mi na to, że kto trzyma w domu ludzi podejrzanéj konduity, musi się narażać na najgorsze następstwa. Dodała przytém, że nie mogła dotąd zmrużyć oka, gdyż obowiązek matki nakazywał jéj czuwać przy dziecku, cierpiącém w skutek rozczarowań, zawodów i zmartwień...
Dzieckiem tém nieszczęśliwém była ma się rozumieć — Pelcia.
Od tego czasu, pomimo że wracałem bardzo wcześnie do domu, pomimo żem się wyrzekł koncertów, teatru i wszelkich stosunków towarzyskich, żem zerwał zupełnie z kolegami — nie mogłem rozżalonéj damy przejednać. Nawet Olimpcia i jéj dziatki dawały mi do zrozumienia, że nie jestem „persona grata“ w tym domu...
Co prawda, to już mi owo ciepło rodzinne, z fatalnemi obiadami, z czworgiem nieznośnych dzieci i nieustannemi pretensyami pań, zaczęło się przykrzyć... Zatęskniłem do mojéj samotnéj stancyjki, w któréj nikt mi nie przeszkadzał, nie plamił albumów, nie lustrował drobiazgów, nie dziwił się i nie oburzał, jeżeli przyszedłem późno do domu.
Zacząłem przemyśliwać, jakby w przyzwoity sposób rozstać się z rodziną Szwalbergów i poszukać sobie nowego mieszkania...
Niestety, nieprzewidziana okoliczność stanęła temu na przeszkodzie... Zachorowałem.
Nieznośny ból głowy i ogólna niemoc zmusiły mnie do pozostania w łóżku. Prosiłem Katarzyny, żeby poszła po lekarza, ta jednak uznała za właściwsze zameldować pani domu, żem zasłabł, że mam dreszcze, ciągoty i głowę rozpaloną jak żelazko do prasowania. Godna dama weszła do mego pokoju z uroczystą powagą. Dotknęła ręką mego czoła i rzekła:
— Stanowczo nie pozwolę posyłać po doktora... Pokaż no pan język... Nie żenuj się pan, jestem kobietą nie piérwszéj młodości i matką dzieciom... Już wiem, co panu jest. Wdaj się pan tylko z doktorami, a nie obejrzysz się, kiedy pójdziesz na mary... Wprawdzie nie zasługujesz pan na naszą sympatyę, wprawdzie prowadzenie się pańskie pozostawia wiele do życzenia — ale na widok nieszczęścia, w każdéj uczciwéj kobiecie budzi się serce; to serce, z którém każdy z was chciałby igrać jak kot z myszą — ale my jesteśmy o całe niebo wyższe, wobec cudzych cierpień, nasze osobiste urazy milkną...
Chciałem zapytać, czém mianowicie mogłem urazić panią Szwalbergową, ale nie pozwoliła mi przyjść do słowa.
— To późniéj, to późniéj — rzekła, będzie jeszcze dość czasu... przedewszystkiém trzeba się wyleczyć.
Słyszałem przez drzwi, jak moja opiekunka odbywała konsylium z Katarzyną. Niestety, konsylium było dość burzliwe, a w saméj dyagnozie ujawniły się zdania sprzeczne. Pani twierdziła, że się przejadłem, i że należy mi dać porządną porcyę emetyku, Katarzyna zaś była zdania, że się we mnie coś oberwało, i że trzeba mnie przedewszystkiem natrząsnąć. Oświadczyła zarazem gotowość wykonania téj operacyi, przy pomocy Onufrego, stróża, który się na takich rzeczach zna i niejednego już w podobnym wypadku skutecznie poratował.
Ponieważ w sporze z Katarzyną zdanie pani było rozstrzygające, przeto o natrząsaniu nie mogło już być mowy; wszelako poczciwa kucharka postanowiła, niezależnie od środków leczniczych przedsięwziętych przez panią, wysmarować mnie okowitą z octem, co we wszelkich cierpieniach przynosi niezawodną ulgę. Ze swéj strony, Pelcia przysłała mi sześć kawałków cytryny, z zaleceniem, abym je przyłożył na skronie i czoło, a Olimpcia ofiarowała mi plasterek gorczycowy Rigollot, wprawdzie już nieco używany, ale jeszcze mogący skutecznie odciągać humory.
Koło południa przyszedł adwokat Klekotowicz i w sposób przyjacielski doradził paniom, ażeby, jeżeli nie chcą miéć w domu tyfusu, zarazy, a ewentualnie śmierci, kazały mi przystawić przynajmniéj sześć pijawek za uszami... Odciągnięcie krwi w danéj chwili, miało zapobiedz groźnym następstwom i ocalić życie człowiekowi, który wprawdzie nie zasługiwał na sympatyę, ale, bądź co bądź, godzien był przynajmniéj litości.
Rada pana „mecenasa” przyjętą została z uznaniem — i to tak dalece, że do pijawek dołączono jeszcze wizykatoryę na karku...
Nie potrzebuję dodawać, że po zaaplikowaniu tych wszystkich środków, zrobiło mi się o tyle lepiéj, że prawie nie wiedziałem, co się ze mną dzieje.
Leżałem jak bezwładny, poddając się biernie wszystkim systemom kuracyi, na jakie zdobyć się mogła zacna rodzina, odnajmująca przyzwoitemu młodzieńcowi pokój ze wspólném wejściem...
Przypominam sobie, że dawano mi okłady zimne i gorące, stawiano bańki, kataplazmowano, smarowano różnemi spirytusami i maściami. Grube i twarde palce Katarzyny szorowały mnie po żebrach, sprawiając ból nieznośny... Nareszcie Bóg zmiłował się nademną i straciłem przytomność zupełnie.
Gdym po kilku dniach przyszedł do siebie, ujrzałem w moim pokoiku dwóch kolegów z biura, i lekarza kolejowego, który mi zalecił spokój i zapewnił, że jestem na drodze do wyzdrowienia. Rodzina Szwalbergów jaśniała radością, na widok, że troskliwość jéj i kuracya wzięły tak doskonały obrót...
Przez następny tydzień myśl moja pracowała usilnie nad rozwiązaniem arcyciekawéj zagadki: co jest znośniejsze: czy choroba, czy rekonwalescencya?
Mama Szwalbergowa postanowiła mnie odżywiać, a wszyscy w całym domu starali się o to, żeby było cicho...
Co chwila musiałem połykać jakieś rosoły, befsztyki, najrozmaitsze potrawy, które pchano we mnie na gwałt, pomimo że opierałem się wszelkiemi siłami.
Adwokat Klekotowicz kupił, ma się rozumiéć za moje pieniądze, funt kawioru, a poczciwy maszynista przydźwigał butelkę koniaku, przeszwarcowanego z Katowic... Dzielny ten człowiek, silny jak Samson i ważący około trzystu funtów, żywił pogardę dla wszelakiéj wiedzy medycznéj i dowodził, że jedném i jedyném lekarstwem na wszelkie słabości i cierpienia ludzkie jest koniak, zwłaszcza pruski, notabene, jeżeli się go przyjmuje w imponujących dozach.
Według twierdzenia zacnego mechanika, gdyby ludzie pili tylko koniak i używali dwa razy na tydzień łaźni parowéj, mogliby się zupełnie a zupełnie obchodzić bez lekarzy i żyliby po sto pięćdziesiąt lat przynajmniéj.
Wszyscy członkowie rodziny starali się o to, żebym miał spokój, przy rekonwalescencyi niezbędny — to téż co pięć minut rozlegały się po całym mieszkaniu straszne krzyki na niesforne dziateczki.
— Cicho! bębny nieznośne! — wołała na cały głos pani Szwalbergowa, czy nie wiecie, że pan Stanisław jest chory i potrzebuje spokoju?...
— Będziesz ty cicho! raku jeden! — wrzeszczała Katarzyna na Lolusia, który bardzo lubił przychodzić do kuchni i czynić tam różne psoty — a to pędrak utrapiony! Tam panisko chore, ledwie że się wygrzebało z ciężkiéj niemocy... a on wrzaski wyprawia...
Dzięki téj dbałości o spokojność i ciszę, nie słyszałem istotnie głosu dzieci, gdyż krzyki ich głuszyły ciągle sopran Pelci, kontralt Olimpci i potężne głosy pani Szwalbergowéj, oraz Katarzyny.
Głowa moja była blizka pęknięcia, pomimo, że Pelcia po kilka razy na dzień przysyłała mi świeże plasterki cytryny...
Pewnego dnia, gdy już byłem znacznie zdrowszy, pani Szwalbergowa oświadczyła mi, że Pelcia chce mnie zobaczyć...
— Biedne dziecko — mówiła zacna dama, co ono przez ten czas wycierpiało! Nie znam dziewczyny z tak dobrém sercem... Musiałeś w czepku przyjść na świat, panie Stanisławie. Pozwolisz pan, że ją tu wprowadzę...
Ubrałem się naprędce. Po chwili weszła pani Szwalbergowa z Pelcią, która wyglądała jak wcielone pocieszenie rekonwalescentów.
Włosy miała cokolwiek w nieładzie, oczy jakby dopiero z łez otarte. Podała mi białą rączkę, którą uścisnąłem lekko, dziękując za troskliwość, jaką byłem otoczony podczas choroby.
— No, moje dzieci — rzekła mama — muszę ja pójść do kuchni. Porozmawiajcie ze sobą... pan Stanisław nudzi się sam, może więc w twojém towarzystwie, droga Pelciu, odzyska humor...
Przypuszczenie to nie było zbyt trafne. Trudno było mi odzyskać humor w towarzystwie Pelci, która była milcząca i jakby zawstydzona...
Zaczynałem rozmowę to o tém, to o owém, ale jakoś nie szło. Panna Pelagia albo nie odpowiadała wcale, albo odpowiadała półsłówkami. Mówiłem o kwiatach, literaturze i teatrze. Dała mi do zrozumienia, że w obecnym nastroju jéj ducha, o kwiatach nie myśli, literatury nienawidzi, a teatrowi życzy, żeby się zawalił co prędzéj. Zapytana o przyczynę takich czarnych myśli, odpowiedziała, że życie jéj zbrzydło i utraciło w jéj oczach powaby.
— Dawniéj — mówiła — byłam wesoła, ożywiona, lubiłam towarzystwo i muzykę, dziś już mnie nic nie zajmuje i nic nie obchodzi. Podobno słońce świeci, kwiaty pachną, słowiki śpiewają, przecież to właśnie pora... Co do mnie, nie słyszałam ich śpiewu i słyszéć go nie chcę. Smutno mi. Fortepianu nie dotknęłam już od dwóch tygodni... Dla kogo mam grać?
— Choćby dla siebie saméj, dla własnéj przyjemności.
— Egoistką nie jestem... Nie, panie, nie... Życie moje już złamane, pragnę tylko ciszy, spokoju i zapomnienia. Gdyby mnie jaki dobry geniusz zaniósł na bezludną wyspę i porzucił samotną, w cieniu wielkich drzew, w grocie wykutéj w skale... byłabym najszczęśliwszą...
Umilkła. Czułem, że wypada mi paść na kolana i przykładając rękę do serca zawołać:
— Pelciu! Aniele, duszo méj duszy! gwiazdo moich gwiazd!... pozwól, że ja będę tym dobrym geniuszem i zaniosę cię na odludną wyspę. Tam, zdala od świata, zdaleka od ludzi, pić będziemy z czystego zdroju zachwytów i uniesień... Zgodne bicie dwojga naszych serc słyszéć będą rajskie ptaki, kołyszące się na gałęziach, świadkiem naszych rozkoszy będzie antylopa o ślicznych wilgotnych oczach...
Nie mogę powiedziéć, żebym Pelcię kochał — ale w téj sytuacyi, może byłbym się oświadczył, choćby tylko przez grzeczność... lecz z czegobym żonę utrzymał? Bądź co bądź, za najmniejsze dwie pieczary i kuchnię na odludnéj wyspie, trzeba oddać blizko połowę pensyi — kilka funtów antylopy na rosół, korzonki i zioła niezbędne do pożywienia, pochłoną resztę — a w cóż odzieję moją piękną pustelnicę? czém okryję alabastrowe jéj ramiona... za co umebluję wnętrze groty, w któréj dwoje serc naszych ma uderzać zgodnie, do czasu piérwszéj sprzeczki przynajmniéj...
Wobec takich poważnych zagadnień, na które nie mogłem znaléźć odpowiedzi, nie pozostawało mi nic innego, jak tylko westchnąć nad losem nieszczęśliwéj Pelci, i zapewnić ją o mojéj wdzięczności i niekłamanéj sympatyi.
Starałem się dowieść, że obecny stan jéj psychiczny jest prawdopodobnie wynikiem nadwątlonego zdrowia i chorobliwego rozstroju nerwów. Radziłem jéj, żeby spróbowała hydropatyi...
Podniosła się z krzesła i spojrzała na mnie wzrokiem obrażonéj królowéj, poczem westchnęła cicho i wyszła.
Gdy zamknęła drzwi do uszu moich doleciało kilka wyrazów rozmowy.
— I cóż? i cóż? — pytała z gorączkową ciekawością mama, którą poznałem po głosie...
— Nic, była cicha odpowiedź.
— Jakto? pomimo wszystkiego, nic.
— Nic, moja mamo...
— A to osioł!! — zawołała już głośno, nie kryjąc swego oburzenia pani Szwalbergowa. A trzeba wiedzieć, z jakim akcentem wymówiła ten brzydki wyraz... słychać w nim było najmniéj siedmdziesiąt cztery S., co sprawiało efekt syku wężów, świstu wiatru, szmeru wody, przedzierającéj się zdradziecko przez tamę.
Domyśliłem się łatwo, że niepochlebny wyraz wysłany został pod moim adresem i że od téj chwili będę znany w rodzinie Szwalbergów pod nowym pseudonimem...
Westchnąłem. Do wygód pokoju przy zacnéj rodzinie ze wspólnem wejściem, przybył mi jeszcze i tytuł.
Słyszałem, jak pani Szwalbergowa mówiła, że to się tak skończyć nie może, że trzeba, aby adwokat Klekotowicz i maszynista pan Jan rozmówili się ze mną na seryo i energicznie. Klekotowicza nie bardzo się lękałem. Byłem pewny, że ten kauzyperda, nawet na prośby Olimpci nie wyjdzie z roli pokątnego doradcy i co najwyżéj wytoczy mi proces o jakie niebywałe straty i szkody — ale maszynista budził we mnie niejakie obawy...
Chłop jak lew, gburowaty i trochę awanturnik, miał pięście wielkie, żylaste, twarde, które w danym razie mogłyby wywrzeć ciśnienie co najmniéj pięciu atmosfer na grzbiet bliźniego. Jeżeli takiemi argumentami zechce wzbudzać we mnie gwałtowną miłość dla Pelci, to będę pięknie wyglądał! W najlepszym razie, Pelcia mogłaby dostać mnie pod dożywotnią władzę z nadłamanemi żebrami.
Ostatecznie, gdyby mnie wyzwali na pojedynek — stanąłbym... Cóż robić! raz kozie śmierć, ale narażać się na awantury, człowiekowi spokojnemu... to nie arcyprzyjemna perspektywa!!
Długo zastanawiałem się nad położeniem, które zaczynało być tragiczne i szukałem drogi wyjścia... Po dojrzałym namyśle postanowiłem zdobyć się na odwagę i odrazu przeciąć wszelkie kwestye...
Na trzeci dzień potém, ubrawszy się jak mogłem najstaranniéj; wszedłem śmiało do salonu pani Szwalbergowéj.
Zacna dama zmierzyła mnie wzrokiem, który zdawał się zapowiadać, że mnie zmiażdży na proszek, Olimpcia siedziała na kozetce, obok niéj Klekotowicz z zaciśniętemi ustami i bardzo złośliwym wyrazem twarzy.
Pelcia wpół leżąc, wpół siedząc na dużym fotelu, trzymała w ręku robótkę...
— Szanowna pani — rzekłem kłaniając się mojéj gosposi — przychodzę dopełnić obowiązku, który mi leży na sercu...
Pani Szwalbergowa spojrzała znacząco na Pelcię...
— Należało to dawno zrobić — rzekła z godnością — dziś może być już zapóźno... ale słucham pana... owszem słucham, nawet bardzo uważnie słucham... Istotnie, przekonywam się sama, że wyrozumiałość moja nie ma granic... Jest bezbrzeżna jak ocean. Olimpcia mi to codzień powtarza...
— Naprzód winienem panią dobrodziejkę przeprosić, że przez czas mego mieszkania tutaj mogłem jéj mimowoli wyrządzić przykrość.
— Ach panie! któryż to z was, mężczyzn, żyje moralnie, nie włóczy się po nocach... to przecież swoja rzecz...
— Przepraszam stokrotnie... Zarazem pragnę podziękować za troskliwość i opiekę, jaką byłem otoczony podczas choroby, i uregulować zaległy rachunek.
— Takich rzeczy panie nie płaci się pieniędzmi — rzekła z godnością — a zresztą nie ma nic pilnego... przecież nie upominam się...
— Istotnie, delikatność pani zawstydza mnie, lecz ponieważ od dziś to mieszkanie opuszczam...
— Co?! — zawołała pani Szwalbergowa podnosząc się z krzesła.
— Wyjeżdżam dziś, proszę pani. Lekarze zalecili mi pobyt na wsi, a że otrzymałem urlop...
Pelcia pochyliła głowę na poręcz fotelu...
— Proszę pani — rzekłem — oto jest należność.
— Za pozwoleniem — wtrącił Klekotowicz — to wcale nie jest należność. Trzeba panu wiedziéć, że należnością w danym razie nie nazywa się to, co się należy, lecz to, co ewentualnie z kosztami należyć się może... Czy sądzisz pan, że wyprowadzając się nagle, bez uprzedniego wypowiedzenia, nie narażasz pani Szwalbergowéj na straty? Czy wyobrażasz sobie, że istnieje na świecie sąd, który nie skaże pana na zapłacenie straconych korzyści i kosztów procesu? Czy nareszcie zdaje się panu, że wolno jest zmieniać mieszkanie, tak jak krawaty, albo rękawiczki? bez uprzedniego wypowiedzenia, bez dania stronie interesowanéj czasu i możności wyszukania nowego lokatora. Tak pan sądzisz? Otóż zmuszony jestem uprzedzić pana, że jesteś w błędzie. Na szczęście, prawo przewiduje podobne wypadki, a ja postaram się zatrzymać pańskie ruchomości na pewność... Nie wolno krzywdzić biednych kobiet, mój panie...
— O tak! patrz pan na Pelcię. Biedne dziecko!
— Zdaje mi się — rzekłem — że pan adwokat myli się; ja nie krzywdzę pani Szwalbergowéj, albowiem porozumiałem się już z kolegą, który weźmie ten pokoik na takich samych warunkach.
— To jeszcze kwestya czy go pani przyjąć zechce?
— O nie! nie! — zawołała w najwyższém oburzeniu dama — dość już mam tego, dość! Niepokój po nocach, otwieranie drzwi nad ranem, grymasów co niemiara...
— Pani — rzekłem z wyrzutem — czy kiedy chociaż jedném słowem zganiłem obiady, czy dałem poznać...
— Tak, nie mówiłeś pan nic, bo jesteś skrytego charakteru i milczek, ale myślałeś... O ja wiem, że pan myślałeś... a to dość. Ja jestem nieprzyzwyczajona do znoszenia tego, co sobie tam jakiś ktoś myśli! Chciéj pan o tém pamiętać, że kobieta, która czuje swoją godność, jest kobietą czującą swą godność... W takich zasadach byłam wychowana i w takich zapewne umrę. Wolę wszystko stracić, byle tylko swoją godność zachować i swego honoru nie dać na poniewierkę.
Główka Pelci opuszczała się coraz niżéj...
— Morderco, tygrysie! — zawoła pani Szwalbergowa biegnąc ku córce... — Morderco coś zrobił! zabiłeś mi dziecko! Rozdarłeś niewinne serduszko. Podejściem, intrygami, zawracaniem głowy, wzbudziłeś uczucie w dziewczątku, które dotychczas kochało tylko matkę! Czy nie widzisz, że ona mdleje, że bez ciebie żyć nie może! Olimpciu! Ona zemdlała, pomóż mi ją ratować... Ach! co za niegodziwość szkaradna! Co za zbrodnia wołająca o pomstę do nieba i do wszystkich piekieł!
Nie mogłem znieść naraz tylu wzruszeń i korzystając z zamięszania, uciekłem, pozostawiając na pastwę losu i adwokata, moje biedne ruchomości...
Ciepło rodzinne, którego tak pragnąłem, oparzyło mnie fatalnie.
Opuściłem plac boju.
Z całą serdecznością, pokorą i skruchą przyznaję się do braku odwagi. Trudno, nie jestem rycerzem, lecz zwykłym pracownikiem kolejowym, w wydziale tłomoków o umiarkowanéj szybkości.
Może właśnie ten rodzaj zatrudnienia rozwinął we mnie zdolność do odwrotu. Nigdy w życiu, żadnego transportu nie wyekspedyowałem tak szybko, jak siebie samego z mieszkania pani Szwalbergowéj.
Nająłem sobie pokoik, aż na Elektoralnéj ulicy u jakiéjś emerytki, staruszki.
Ta przynajmniéj, myślałem sobie, nie będzie ujawniała aspiracyj matrymonialnych — i nie ujawniała ich istotnie... ale za to znów miała tyle różnych dziwactw i grymasów, że zaledwie dwa miesiące mogłem z nią pod jednym dachem wytrzymać.
Późniéj istotnie wyjechałem do krewnych na wieś, gdzie zabawiłem przez czas dłuższy. Urlop mój skończył się, powróciłem do Warszawy. Chciałem powrócić do pierwszéj mojéj stancyjki, byłem już nawet w sieni tego domu, aby rozmówić się z gospodarzem, lecz po chwili namysłu cofnąłem się...
Bądź co bądź, myślałem sobie, samemu jest źle. O własnéj rodzinie marzyć mi nie wolno, ale dlaczegóż nie miał-bym zbliżyć się do cudzéj. Lubię towarzystwo, lubię dzieci... Wprawdzie u pani Szwalbergowéj towarzystwo doprowadziło mnie do smutnych rezultatów, a dzieci... dzieci stanęły mi kością w gardle. Zniszczyły moje album, poplamiły pamiątkowe fotografie, potłukły drobne graciki, do których przyzwyczaiłem się — ale przecież cały świat nie składa się z takich rodzin, jak ta przy któréj mieszkałem.
Postanowiłem spróbować jeszcze szczęścia. Będę ostrożniejszym, będę się trzymał zdaleka, dopóki doskonale nie poznam z kim mam do czynienia...
Próbowałem, szukałem... przez rok zmieniałem mieszkanie pięć czy sześć razy i, niestety, nigdy nie mogłem dobrze trafić.
Miałem pokoje z wejściem oddzielném, lub wspólném, a najczęściéj ze wspólnym dymem, wspólnym swędem, wspólną wilgocią i krzykiem. Miałem różne gosposie i różne opieki i przyszedłem do wniosku, że najlepiéj jest żyć swoim dworem.
Przeniosłem się téż ostatecznie do hotelu, jadam w restauracyi, a jeżeli zapadnę na zdrowiu, to udaję się wprost do szpitala, gdzie mam ciszę, spokój, kuracyę jak się należy i poczciwą opiekę siostry miłosierdzia... bez pretensyj do dozgonnéj wdzięczności, bez wymagań, abym za poświęcenie płacił osobistą wolnością.
Kto jest tyle szczęśliwy, że ma własną rodzinę, niech się nią cieszy, my zaś samotnicy, my biedne bociany bez pary, musimy korzystać z instytucyj publicznych, gdyż w tych jesteśmy obsłużeni najlepiéj i mamy wszelką swobodę.
Bracia w celibacie, zapiszcie sobie te słowa.
Co do mnie, pragnąłem szczerze miéć własną rodzinę, było to mojém marzeniem od czasu, w którym mi wąsy rosnąć zaczęły — ale jak powiedziałem na początku, etaty naszéj drogi nie są obliczone na ludzi familijnych...
W początkach mojéj karyery, gdym miał jeszcze młodość, siły, energię, nie mogłem się żenić dla braku odpowiedniego utrzymania; dziś, gdy dobiłem się już jakiéj takiéj pensyjki gdy od biedy miałbym czém rodzinę wyżywić, młodość przeszła, siły się wyczerpały, a energia ujawnia się tylko przy szachach.
Stało się... Jest jak jest, bo inaczéj być nie może... lecz spieszę dokończyć ten fragment starokawalerskiego pamiętnika...
W trzy lata od owéj chwili, w któréj pani Szwalbergowa nazwała mnie tygrysem i mordercą Pelci, szedłem zamyślony przez Aleje Ujazdowskie.
Dążyłem do ogrodu botanicznego, albowiem miłe to ustronie ma dla mnie niewypowiedziany urok i w niém najchętniéj letnie wieczory przepędzam... Z rozkoszą oddycham wonią kwiatów, z rozkoszą wciągam w płuca miłe balsamiczne powietrze.
Właśnie mijałem Dolinę Szwajcarską, gdy nagle na ramieniu uczułem ciężar, jakby kto na niém cegłę położył... Obejrzałem się.
Był to kuzyn pani Szwalbergowéj, maszynista...
Utył trochę, brodę zapuścił i, przynajmniéj w moich oczach, miał minę świętokrzyzkiego zbójcy.
Drgnąłem.
No, myślę sobie, będzie mi ciepło... ciekawym co ten bandyta ze mną zamierza uczynić?
— A jest nareszcie zguba! — zawołał tryumfująco — jest zguba!
— Panie...
— Może pan nie przypominasz sobie?
— Ależ owszem pamiętam, doskonale pamiętam. Czyż mógł-bym zapomniéć?
Bandyta wyszczerzył białe zęby i śmiał się...
— Figlarz z jegomości — rzekł — figlarz, panienkom głowy zawracać, to podobno pański fach, pańska specyalność!...
— Ja... to jest właściwie...
— Nie udawaj pan niewiniątka. Jużci nie zaprzeczysz, że umizgałeś się do Pelci.
— Nawet przez myśl mi to nigdy nie przeszło.
— Ktoby panu wierzył?...
— Mogę pana zapewnić.
— Gadanie! ale nie o to idzie... Co się mamy kłócić; ja jestem kolejarz, pan kolejarz, ostatecznie łączy nas koleżeństwo... Co się stało, to stało. Oto lepiéj weźmy dorożkę i pojedziemy na kolacyę...
— Ale...
— Nie ma mowy, siadać i jechać! Co kolega fanaberye stroisz i gardzisz mojém zaproszeniem.
Poczciwy Jaś, był już trochę pod dobrą datą, uważałem więc, że lepiéj go nie drażnić...
— Dobrze — rzekłem — pojadę, nawet z przyjemnością pojadę.
— Tak to rozumiem. Zawsze miałem do ciebie słabość, panie Stanisławie, a chociaż nie chciałeś się ubrać w Pelcię, to dla mnie ostatecznie jest ganz pomade...
— Ubrać w Pelcię?!
— A ma się rozumiéć... Możeś już zapomniał, co było przed trzema laty?
— Owszem, pamiętam...
— I ja to pamiętam... Przywlekłem się towarówką i ogarnąwszy się trochę, poszedłem na Wspólną, to jest do Szwalbergowéj. Niby to moja kuzynka... co prawda, dziesiąta woda po kisielu... Żeby ten gałgan Szwalberg chciał umrzéć, a ona żeby była młodsza, to mógłbym się z nią ożenić jak nic... Ale nie dokończyłem. Przychodzę tam i zastaję awanturę... Szwalbergowa aż kipi. Czerwona jak haltsygnał, rozkrzyczała się całą parą! Pelcia piszczy, jak alarmowa gwizdawka!! Olipcia jęczy, a ten mydłek Klekotowicz ciągle dogaduje: zapozwać, zapozwać... Ledwie się dopytałem co się dzieje. Wykryło się, że to wszystko twoja sprawka, panie Stanisławie. Ładny z ciebie kwiatek!...
— Ależ przysięgam...
— Daj pokój, nie przysięgaj. Słuchaj daléj. Szwalbergowa płacze i zaklina mnie, żebym ci wszystkie kości połamał.
— I byłbyś pan to zrobił?...
— W piérwszéj chwili może... bo jakoś kobiecie nie wypada takiéj małéj grzeczności odmówić, ale późniéj myślę sobie: za co? alboż mało głupich na świecie, nie będzie ten, to będzie drugi. Zresztą miałem do pana słabość. Choćbyś nawet i zawracał Pelci głowę, to przecież nie zbrodnia. Na całym świecie młodzi chłopcy to robią, a młode dziewczyny to lubią. Taki jest rozkład pociągów życia ludzkiego. Powiedziałem sobie tedy, że ani cię szukać nie będę, ani żeber łamać nie myślę, boś jest kolega i dzielny chłop, chociaż niepokaźny... Klekotowicz dogadywał, alem mu powiedział, żeby się w nieswoje rzeczy nie wdawał, bo może wyjść na tém jak Zabłocki na mydle. Ucichł. No — wstąpmy tedy na buteleczkę. Mam czas i wypić i wyspać się. Jutro dopiero w południe jadę siedemnastym numerem, a przez ten czas można Bóg wié co zjeść i wypić.
Weszliśmy.
Kazałem dać butelkę, przy któréj panu Janowi język się jeszcze bardziéj rozwiązał. Opowiadał o swoich kłopotach, przeklinał wydział ruchu oddzielnie i wydział mechaniczny oddzielnie, a cały zarząd kolei razem. Opowiadał jak mu milowe obcinają, jak trudno jest oszczędzić co na węglach, wynurzał się z żalami, że dziś tylko protekcya coś znaczy i że szczerą pracą nikt do niczego nie dojdzie... Zwyczajnie, jak kolejarz, mówił o tém, co mu najbardziéj dolegało.
Skierowałem rozmowę na dawne czasy i zapytałem o panią Szwalbergową i jéj córki.
— Ona wygląda jak ćwik — rzekł — trochę jeszcze przytyła, ale to jéj nie szkodzi. Trzyma zawsze większe mieszkanie i miewa pokoje do wynajęcia. Po tobie, panie Stanisławie, było już z piętnastu lokatorów.
— Klekotowicz zawsze asystuje?
— A jakże... Ciągle nibyto robi kroki rozwodowe dla Olimpci... ale zdaje mi się, że w rezultacie rozwiedzie ją z tą resztą pieniędzy, jak a jéj pozostała, a potém puści ją kantem. Nie lubię tego obłudnika i jeżeli kiedy Szwalbergowa poprosi żebym go moresu nauczył, to zabiorę się do niego z gustem... Jak go trącę w tender, to wszystkie węgle pogubi, lis jeden... Niech on mi się nie nastręcza...
— A Pelcia? — spytałem nieśmiało.
— Aha! — rozśmiał się mechanik — tegom czekał, wiedziałem, że się o nią zapytasz... Teraz się nie wyprzesz, że ci w oko wpadła...
— Ale zkąd!...
— Po co ta obłuda?... U mnie, widzisz, co w głowie to w mowie, co w myśli to na języku... Co mam gadać, to powiem i, żebym nawet siedmiu żydów zabił, tobym się nie wyparł. Nie masz się czego wstydzić, Pelcia nie była brzydka dziewczyna...
— Spodziewam się, że miewa się dobrze.
— Nie bardzo. Wyszła za mąż.
— Dawno?
— Może wpół roku po awanturze z tobą, zrobiła się druga awantura.
— Jakto?
— A tak, sprowadził się młody człowiek, wziął po tobie i mieszkanie i sukcesyę. Kochliwy mazgaj, odrazu zaczął się do Pelci umizgać. Ona z początku nie chciała, udawała, jak sądzę... Potem, gdy miał się wyprowadzić, znowu był ambaras. Posyłali po mnie — no i jakoś zrobiły się zaręczyny, a potem ślub... Już mają dwoje dzieci, ale że jego pensyjka nieduża, więc bieda aż piszczy. — Żyją téż ze sobą jak pies z kotem. Ona jemu wymawia, że nie ma dużéj pensyi — on jéj, że nie dostał żadnego posagu... Czasem się kłócą i wtenczas ona zabiera dzieci i ucieka do matki... ale to długo nie trwa. On przychodzi, przeprasza, zabiera swoje skarby i znów jest święta zgoda, na tydzień... Dobrze zrobiłeś, żeś się w Pelcię nie ubrał, bo między nami mówiąc, jest to nie osobliwe stworzenie. Złe jak osa, a skąpa, głodem by cię zamorzyła... A może ciebie nie — dodał po namyśle...
— A to dla czego?
— Ona cię kochała.
— Żarty!
— Naprawdę kochała cię...
— Zkąd pan możesz to wiedziéć?
— Sama mi powiedziała. Jeszcze na trzy dni przed ślubem mówiła do mnie, że ciebie jednego kocha.
— A jednak wyszła za tamtego.
— Cóż miała robić? Przecież nie mogła dla twoich pięknych oczu zostać starą panną... Zresztą, co ja tam wiem, powtarzam, com słyszał, a czy to prawda, nie ręczę i nie wiem. Kto z kobietami dojdzie do ładu? u nich inaczéj się mówi, a inaczéj pisze, a jeszcze inaczéj myśli. W wilję ślubu jeszcze mówiła do mnie, że nie przeżyje swego smutku, że serce jéj pęknie.
— No... ale dzięki Bogu, dotychczas nie pękło.
— Cóż chcesz!... Czy serce takiéj Pelci jest kocioł parowy, żeby miało pęknąć. Zawsze znajdzie się w niém jakaś zapasowa klapka, która odwróci katastrofę...


KONIEC.


SUKCESYA PO GOZDAWACH.


. . . . . . . . . . . . . . . .

Cóż robić, gdy ziemię, jak okiem daleko sięgnąć, ubieli śnieg, gdy grubą, łokciową warstwą ułoży się na polach, na łąkach, na zamarzniętéj powierzchni jeziora?... Wyjść z pieskiem do lasu, wziąwszy strzelbę na ramię, nie sposób, bo śnieg głęboki — i ochoty człek nie ma do łowów... Wiatr rozhulał się na dobre, a i mróz szczypie nie żartem... W stodółce roboty nie ma... wymłócono już wszystko, a koło dobytku stary Szymon z dwoma parobkami chodzi poczciwie i ani go doglądać, ani popędzać nie trzeba...
Magda naręcze drzew przyniosła, rzuciła je przed kominek aż szyby w oknach zadrżały... i po chwili już ogień błyska wesoło...
Płomyki czerwonawe uciekają w górę, za nimi drugie gonią, a za drugiemi znów inne; czasem strzeli głośno drzewo gorejące, iskrami sypnie, węgiel rozżarzony aż na pokój odrzuci i znowu płonie cicho, równo, póki nie zostanie z niego spalona głowienka... wpół spopielała, wpół czarna.
Patrzy oto człowiek w ten ogień jasny i duma, a myślom się opędzić nie może... Zarzewie wspomnień tli się w duszy, w sercu, rozpłomienia, wybiega uśmiechem na usta, rumieńcem na twarz, albo chmurką na czoło, łzą na oko... i tak całego człowieka ciepłem swojém obejmie, że ani mu się oprzéć, ani obronić nie sposób...
Ileż razy przed tym samym kominkiem siedziałem i rozpamiętywałem chwile ubiegłe, a zawsze te same obrazy snuły się przed oczami méj duszy... Zawsze stare i zawsze mimo to świéże... A gdyby... gdyby téż spisać owe krótkie dzieje długiego życia, gdyby je przenieść na papiér, duszę w nie tchnąć i myśl, a uwięzione w martwych literach dołożyć do owéj sukcesyi po niegdyś Janie Gozdawie, sukcesyi, którą tak niespodziewanie objąłem...

. . . . . . . . . . . . . . . .

O sobie samym niewiele mam do powiedzenia. Przyszedłem na świat w jakimś białym domu nad Wisłą i pamiętam go jeszcze jak przez sen... Rodzice moi nie byli ani bardzo biedni, ani bardzo bogaci i oboje pomarli wcześnie... Dzieci, prócz mnie jednego, nie mieli. Po śmierci ojca i matki dostałem się wraz z białym dworkiem i kawałkiem ziemi, który do niego należał, pod władzę opiekuna... Był to jakiś daleki krewniak ojca, człowiek niezły, ale podobno grosz go okrutnie w ręce parzył... Nie będę opisywał, jak co było i jak się stało, bo dzieje to przestarzałe i nikogo obchodzić nie mogą — dość, że dworek mój po ojcu i ziemia przeszły w inne ręce, a przedemną stanął otworem świat szeroki...
Idź gdzie chcesz i szukaj czego chcesz...
Przecież nie zginąłem.
Opiekun mająteczek mi stracił, ale naukę jaką taką dał; skończyło się szkoły u Pijarów, nawet nie źle się skończyło, a że w owych czasach kto chciał, to pracę bez trudności znajdował, więc dostałem się na aplikacyę do sądu, a po latach dwóch miałem już posadkę skromną, ale na opędzenie życia wystarczającą... I tak oto czas szedł przy pracy i przy skromnych rozrywkach; awansowałem, pensyę mi zwiększano, a nawet ludzie zaczęli mnie namawiać, żebym się żenił...
Nie byłem ja ci od tego, ale że lubiłem wszystko z rozmysłem robić, więc nie spieszyłem się, chciałem przedewszystkiem dojść do fundusiku jakiego. Pisywało się wolnym czasem to u regentów, to w hypotece i nie mogę się skarżyć, żeby mi źle było. Owszem, miałem dobrą opinię u zwierzchników, zarobek i nadzieję przyszłości. Oto wszystko, co miałem do powiedzenia o sobie, teraz wypadnie mi mówić o innych...
Miałem około trzydziestu czterech, czy może trzydziestu pięciu lat życia, gdy zaszedł wypadek, który pchnął mnie na zupełnie nowe drogi. Jacyś dalecy krewni legitymowali się do spadku po niegdy Janie Gozdawie. Gdy ogłoszenie wpadło mi w ręce, zastanowiłem się... Wiedziałem, że właśnie nieboszczka moja matka była Gozdawianka de domo i słusznie przyszło mi na myśl, ażali i ja nie mam prawa do téj sukcesyi... Udałem się po radę do doświadczonych jurystów, zaczęliśmy szperać, poszukiwać, zbierać dowody — i pokazało się, że owi dalecy krewni nie mają żadnego prawa do sukcesyi i że jedynym spadkobiercą jestem ja, jako sukcesor praw matce mojéj przysługujących.
Niegdy Jan Gozdawa był rodzonym stryjem mojéj matki, a więc moim dziadkiem; że zaś zmarł bezpotomnie za granicą, we Francyi, gdzie ostatnie lata życia swego przepędził — i rozporządzenia żadnego co do majątku nie uczynił, przeto takowy z prawa przechodzi na moją matkę, a ewentualnie na mnie, jako jedynego jéj spadkobiercę.
Strutynowawszy to wszystko, zebrawszy dowody, wylegitymowałem się z praw swoich... proces wygrałem we wszystkich instancyach, i ostatecznie spadek przy mnie pozostał. Nie wielka to była habenda, ale habenda, bądź co bądź nie do pogardzenia. Folwarczek mały, w niezłéj glebie, z łąką, wodą, z kawałkiem lasu, który do rozległych książęcych borów przytykał.
Nie przechodziło mi nawet przez myśl, aby urzędowanie opuścić i gospodarstwo objąć, ale zobaczyć Pustelnię pragnąłem koniecznie. Paliła mnie ciekawość jak téż wygląda mój własny kawałek ziemi? Czy taki jest jak inne, czy może przyjemniejszy, piękniejszy?... Od młodych lat chowałem się w mieście, wśród murów, tam spędziłem najpiękniejszy czas życia — a przecie, gdy mi przyszło na myśl, że posiadam własny kawałek ziemi — to zapachniała mi ona osobliwie; poczułem, że mnie do niéj coś ciągnie, wabi, że woła prawie ludzkim głosem. Powiadają, że niektórzy ludzie we krwi już mają takie dla ziemi kochanie, widocznie w moich żyłach nie insza też krew płynęła.
Otrzymawszy urlop, udałem się do Pustelni.
Przez trzy, czy pięć dni jechałem po drogach najszkaradniejszych i wertepach, bo zjechawszy z głównego traktu, trzeba się było bocznemi drogami, przez wielkie lasy, przez bagna dostawać. Jechałem rzemiennym dyszlem, jak to mówią... Z początku, na głównym trakcie z żydami, bo wówczas wielkie brodzkie bryki chodziły i można niemi było wygodnie, chociaż bez wielkiego pośpiechu, peregrynować, a późniéj na bocznych szlakach chłopskiemi furkami się wlokłem, od wsi do wsi, nocując po karczemkach, albo-li téż, co przyjemniejsze było, pod gołém niebem, w lesie.
Ładny był czas wtedy, a już noc piękna szczególnie, bo w dzień gorąco dokuczało, nocą zaś wietrzyk chłodził... Nad lasem niebo było czyste, bez chmur, zasiane złocistemi gwiazdami... a w boru gałęzie szumiały, jakby gwarząc, jakby spowiadając się jedna przed drugą.
Na ostatnim noclegu, przed ostatecznym kresem mojéj podróży, chłop, który mnie wiózł, rozmowę ze mną zaczął. Odzywał się bojaźliwie, nieśmiało... niby chciał mi coś powiedziéć, a nie śmiał.
— To już jutro — rzekł — zanim słonko ku południowi się podniesie, będą pan w onéj Pustelni.
— Ja nie wiem — odpowiedziałem — bom w tych stronach piérwszy raz, ale skoro powiadacie, że przed południem staniemy, to zapewne tak będzie.
— A juści, że będzie, wielmożny panie — rzekł chłop, wpatrując się w gwiazdy. — Ono już kiele północka tera; niech ta szkapiny obroku dojedzą, a pan się krzynkę prześpią, to się powleczemy pomaleńku. Tu nie pogoni, panie, bo piachy tęgie wskróś, het, pod samą Pustelnię... Znam ja tu każdy krzaczek, panie, znam. Da Bóg miłosierny doczekać, jeno gwiazdy pobieleją krzynkę, to pojedziem... O wschodzie staniem przy Michałowym młynie... tam znów szkapiny kłaczek siana zjedzą, napoję je i pojedziemy daléj, bez Lisi Majdan, bez Wisielcowy Grądzik, bez Wilczedoły, a potém wskróś lasem mała milka drogi... ta i Pustelnia!... Wielmożny pan pewnie ze słodkością serca jedzie, jako do swojaczyzny swojéj, do dziadkowego gruntu; a ktoby ta do gruntu ze słodkością serca nie szedł?... Już taki chyba z nieba samego je przykaz, że człowiek, na to mówiący, do ziemi ciągnie. Choć ona nie zawdy przychylna, o nie zawdy panie! Człek upracuje, umolestuje, umęczy się do ostatniéj kropli potu... a ona nie urodzi i głód wypadnie przymierać... i jużby chciało się pomstować i przeklinać, ale gdzieby ta kto świętą ziemię przeklął!... Niechno jeno wiosna przyjdzie... już człowiek, jak ptak na skrzydłach na pole-by leciał, już do niéj, do onéj ziemi z pługiem, już z broną, już z ziarnem... bo juści naród z téj ziemi świętéj życie ma i nie jest żadna rzecz na świecie, coby z ziemi nie była... a przecie jenszy kawałek ziemi taki będzie, że zawdy...
— Co?
— Et, tak się rzekło... oto niechcący, jako zwyczajnie chłop głupi. Dobrze to powiadają, że podobniéj chłopu cepem młócić, niżeli językiem obracać, bo młóci celne zboże, a co powié to i plewy nie warto...
— Dlaczego mój człowieku? owszem, podobno to chłopski rozum właśnie najlepszy...
— A juści, ale powiadają téż i tak: Chwalił się chłop jeden, że u niego dziedzic bardzo dobry je. A gdzie ten dziedzic? pytają ludzie. Tedy chłop powiada: a właśnie, że go nie ma. Tak to panie i z onym chłopskim rozumem, musi on bez to dobry, że go nie ma, ale co ta bajdurzyć, niech się pan położą, ta i usną. Jeśli pan nie wzgardzą, toby można sukmaninę moją pod głowę...
— Bóg zapłać, człowieku — odrzekłem — do spania nie mam jakoś ochoty, wolę oto raczéj, na gwiazdy patrzając, pogwarzyć... Wy znacie Pustelnię, byliście tam kiedy?
— A juści znam, znam panie... Oj, oj, bywało się tam nieraz, bywało... nasza wieś do książęcych dobrów należąca, to czasem wypadnie do lasu, właśnie aż pod samą Pustelnię dojeżdżać.
— Powiedzcież mi tedy co o niéj.
— Ta i co mam powiedziéć? Pustelnia i dość. Jać to i panowego dziadka znałem, co w onéj Pustelni siedział; kawalir to piękny był, a jak się w mundur ubrał, a kaśkiet na głowę włożył, to jakby go kto z malowanego obrazu wykroił... Wojna była, dziadek poszedł i jak poszedł, tak i nie przyszedł już więcéj. Takie to już snać w onéj Pustelni założenie; jak ludzka pamięć sięga, żaden tu dziedzic jeszcze głowy swojéj nie położył, jeno zmarniał wśród obcego narodu za morzami... starzy ludzie gadali, ale ja téż! Po co ta wielmożnemu panu takie rzeczy powiadać.
Lekki dreszcz uczułem w sobie, ale to nie było z przerażenia, tylko od nocy chłodnéj, a może od rosy, co się na mchach i na paprociach perliła... Słowa chłopa jednak dużo do myślenia mi dały.
— Eh, mój człowieku — rzekłem — nie takim ja bojący jak się wam widzi, skoro człowiek sumienie czyste ma, to się lada czego nie lęka.
— Dyć prawda... i księża podobnie na kazaniach powiadają... a przecie, choć i na panowym dziadku i na tamtych, znowuż niby ojcach dziadkowych, krzywdy ludzkiéj ani przekleństwa nijakiego nie było... marnieli nieboraki jak na urząd, żaden tu swoich kości nie położył, żaden na cmentarzu, na poświęconéj ziemi nie spoczywa, jeno Bóg wie nie gdzie...
— Dlaczego?
— Moc boska... kto je ta zgadnie?... Wieczne odpoczywanie daj im Boże, ale oni i po śmierci spokoju nie mają... Ja ta nie widziałem na swoje oczy, ale insze ludzie widzące są, to powiadali...
Tu chłop urwał nagle i zamilkł.
— Cóż powiadali? co powiadali? — spytałem do najwyższego stopnia zaciekawiony — powiedz-że mi człowieku, przecież to krewni moi, pradziadowie... wiedziéć więc chcę...
— Eh! wielmożny panie, strach nocą takie rzeczy gadać... złe wszędzie jest na zgubę ludzką dybiące, a najbardziéj ku północkowi moc jego... ale skoro pan tak molestuje, to i powiem... Kole Pustelni podobno, w lesie, pokazują się nocami osoby.... a naród powiada, że to dawne dziedzice...
Więcéj nad to nic z chłopa wydobyć nie mogłem, ukląkł koło wozu i pacierz półgłosem zaczął mówić, z umysłu zapewne, żebym przerywać nie śmiejąc, o więcéj nie dobadywał i nie pytał.
Położyłem się na ziemi i patrzyłem w gwiazdy. W lesie panowała zupełna cisza, przerywana tylko szeptem chłopskiego pacierza; konie jeść przestały, łby zwiesiły ku ziemi, czasem sucha gałęź przez wiatr trącona skrzypnęła... Spać nie mogłem... myślałem o tém co mi chłop powiedział i sam nie wiedziałem czy wierzyć, czy wątpić; przeszło mi tak ze dwie godzin w rozmyślaniu, w kontemplacyi głębokiéj... aż wreszcie gwiazdy bladły, bladły coraz bardziéj, co drobniejsze znikały i tylko największe walczyły z zaraniem jasności, co się niebawem miała na letnim wschodzie zapalić.
Chłop wstał, uprząż na koniach poprawił i pojechaliśmy.
O wschodzie, przy Michałowym młynie konie się wody napiły i kłaczek siana zjadły, a potém przez las ciągle, przez Lisi Majdan, przez Wisielcowy Grądzik i Wilczedoły powlekliśmy się ku Pustelni.
Ku południowi miało się już słońce, gdy wyjeżdżaliśmy z lasu i chłop biczyskiem mi sukcesyę moją pokazał.
Kilka budynków ujrzałem, otoczonych wysokim ostrokołem, poczerniałym ze starości, popsutym miejscami, wysoki żuraw studzienny, gołębnik — i uczułem, że mi jakoś dziwnie smutno na sercu...

. . . . . . . . . . . . . . . .

Trzy osoby na moje powitanie wyszły i to nie od razu, lecz każda z nich z innéj nadciągnęła strony... Naprzód szczekanie psów wywabiło na ganek kobietę jakąś niemłodą, wysoką, szczupłą, w wielkim białym czepcu na głowie, w czarnéj chustce zawieszonéj na wychudłych ramionach. Zacząłem jéj tłómaczyć kto jestem i po co przyjeżdżam, a tymczasem od budynków chłop nadbiegł, stary, ale rzeźki jeszcze, przysadzisty, krępy, opalony jak cygan... Dobrze przyprószone siwizną długie włosy spadały mu aż na ramiona, rozsypywały się grubemi promieniami po wytartéj szaréj siermiędze. Z drugiéj strony od wpół rozwalonego czworaka żyd się zbliżał, z brodą długą i białą, jedną ręką oczy od słońca zakrywał, drugą za pas włóczkowy zatknął i tak powoli szedł, przyglądając mi się bacznie.
Gdym ja z kobietą rozmawiał, chłop czapkę zdjął i głowę zwiesił ku ziemi, żyd zaś kłaniał się ciągle, ustami cmokał i czarnemi, bystremi oczami wpatrywał się we mnie.
— Oto, proszę pana — rzekła kobieta suchym, bezdźwięcznym głosem — oto cały dwór pański. Ja, ten oto chłop Szymon i żyd Jojna... Wszyscy jak jesteśmy z czasów nieboszczyka dziadka... Ja już od paru lat pana oczekuję...
— Pani?
— Tak, nieraz jeszcze, jak tylko Rymszowie i Sokolscy proces zaczęli i Pustelnię chcieli objąć, ja mówiłam do Szymona i do Jojny: nie, nie wskórają nic, prawowity dziedzic jest, bo nieboszczyk Jan brata miał, a po tym bracie została córka Rozalia...
— Moja matka...
— Nie wiedziałam ja, że to pańska matka, ale słyszałam, że się wychowała, że za mąż poszła za Orzechowskiego, że mieszkała gdzieś nad Wisłą, że oboje z mężem zmarli i że pozostał po nich synek. Więcéj nie wiedziałam nic, ale mówiłam do tych ludzi, mogą poświadczyć, prawy dziedzic jest, majątek po kądzieli przejdzie na niego... i tak się stało. Sokolscy i Rymszowie przyjeżdżali tu, chcieli Pustelnię obejmować, ale nie dałam. Szymon z parobkami od bramy zastąpił, Jojnę do urzędu popchnęłam po pomoc, nawymyślałam, nakrzyczałam... no i przecie zkąd przyszli tam i poszli, proces się ciągnął... aż wreszcie pan oto przyjechałeś. Wejdźże w swoje własne progi i mieszkaj w nich szczęśliwie... chociaż ty jeden przynajmniéj — dodała już szeptem.
— A jakże mam panią tytułować? — zapytałem.
— Mnie wcale tytułować nie trzeba; baba, stara baba, oto cały mój tytuł. Byłam tu niby klucznicą, niby zastępczynią, czémś takiem sobie, oto, piątem kołem u wozu... Rządziłam, gdy dziedzica nie było... dziedzic przyszedł, rządy oddaję i po wszystkiem...
— Ależ, moja pani, potrzebuję przecież wiedziéć kto pani jesteś i jak się nazywasz.
— Jestem pańska daleka krewna... Nie bój się pan, bardzo daleka, dziesiąta woda po kisielu... Na imię mi Barbara, z domu Sokolska, po mężu Wojtkiewiczowa. Oto wszystko... a teraz wejdź pan w swoje progi... posiłek jaki przyjmij, chleba własnego skosztuj... Czarny on, ale dobry.
— Oj, oj, żeby gorszy nie buł do saméj śmierci — wtrącił nieśmiało żyd.
— Posiliwszy się, może pan zechce Pustelnię obejrzéć, grunta, łąki, las, to Szymon pokaże; może się pan zechce o okolicę rozpytać, to znowuż Jojna wszystko powie, a ja sukcesyę panu oddam dopiero wieczorem.
— Jakąż sukcesyę, przecież Pustelnię już mam, jestem w niéj.
— Pustelnia swoją drogą, a sukcesya swoją.

. . . . . . . . . . . . . . . .

Pokrzepiłem siły i spojrzałem w około.
Byłem w dużéj izbie dość nizkiéj, ale szerokiéj i długiéj; w rogu stał piec ogromny, staroświecki, z kafli zielonych, po ścianach wisiały obrazy religijne, starodawne, w ramach poczerniałych zupełnie, z za belek pułapu wychylały się pęki ziół poświęcanych. Umeblowanie téj izby pochodziło zapewne nie z czasów dziadka, ale chyba pradziadów dziadkowych; ławy pod ścianami, wielki stół dębowy pośrodku, tapczan łosiową skórą przykryty. Przy jednéj ścianie znajdował się sprzęt dziwaczny, niby kantorek, niby szafa. Widocznie z późniejszych już czasów ów sprzęt pochodził, bo ozdoby jakieś miał na sobie i gęsto poczerniałemi bronzami był okuty.
Gdym się po téj wielkiéj izbie rozglądał, wszedł Jojna i przy progu stanął.
— Może teraz wielmożny pan jedno słowo posłucha — rzekł.
— Owszem, słucham, co powiecie, siądźcie, proszę.
— Jest miejsce, gdzie pasuje siedziéć, jest miejsce, gdzie pasuje stoić — odrzekł żyd z powagą — w tém miejscu mnie pasuje stoić, to ja będę stojał.
— Jak wasza wola — ja proszę.
— Słucham wielmożnego pana... W tym rodzie wszystkie panowie delikatne byli i złego słowa nikt od nich nie słyszał.
— Dawno tu mieszkacie w Pustelni?
— Kto to zrachuje? wielmożny panie, ja nie potrafię. Pyta pan jak dawno ja w Pustelni mieszkam? Ha, niech pan dobrodziéj spojrzy na moją brodę... ona tu urosła i tu zrobiła się taka długa, i tu zrobiła się taka biała... na taki interes potrzeba parę kilka lat, jak panu wiadomo.
— Powiedzcież mi, proszę, czém wy tu jesteście?
— Czém ja jestem? Ja jestem proszę wielmożnego pana żydem.
— To przecież widzę, ale czém jesteście tu w folwarku?
— W folwarku? Ny, w folwarku? także jestem żydem... Pan się śmieje, a ja powiadam prawdę... Dawniéj rachowało się na dwie włóki gruntu trzy pary wołów, a na jeden folwark jeden żyd, na duży folwark dwa żydy. W Pustelni mój ojciec za żyda służył, dziadek służył, no i ja także służę... Biorę mleko od krów, potrafię trochę smoły wypalić, a zresztą tak jestem przy folwarku; każą gdzie pojechać... to jadę, każą jaki interes zrobić... to zrobię, każą zboże sprzedać... sprzedam. Nawet, jak teraz proces był, co nikt nie wiedział jak się skończy, kto Pustelnię zabierze, to pani Wojtkiewiczowa powiedziała tylko jedno słowo: „jedź Jojna i wywąchaj...” Ja zaprzęgałem moją szkapę do biedki, ja pojechałem, nie było mnie w domu ze dwa tygodnie, no... i wszystko było wywąchane dobrze, po żydowsku.
— Ciekawym coście mogli wywąchać?...
— Ha! ha! wszystko... Wywąchałem, że wielmożny pan żyje, że się o Pustelnię prawuje, że jest urzędnikiem przy sądzie, że pan kiedy jeszcze prezesem może być... że pan nie ma wielkiéj ochoty na wsi siedziéć... No, to nie dziwota, albo to kiedy który dziedzic siedział?
— Dlaczego?
— Albo ja wiém... Oni coś gonili po świecie... ale co oni gonili to ja nie wiem. Może jaki słup ognisty przed nimi świecił... może im się zdawało, że szczęście złapią. Tymczasem oni łapali kulę w głowę, albo kalectwo na nogi, albo śmierć na cudzych śmieciach. Za przeproszeniem wielmożnego pana, oni byli tak jak żydy. Oni szli po całym świecie szukać swego Mesyasza, oni szukali muru, żeby jego przebić swoją głową... ale tylko głowy sobie rozbijali, a mur stojał... Pański dziadek nieboszczyk, po którym teraz Pustelnia wielmożnemu panu się dostała, siedział tu kawałek czasu... Myślałem, że do śmierci posiedzi; on gospodarował pięknie, on chciał sobie ożenić, nawet zaręczony już był z jedną panienką... Nie wiele brakowało do wesela... Dość panu powiedziéć, że ja sam jeździłem do Kozienic po wino... dwie beczki ztamtąd przywiozłem, sprawiedliwéj miary po trzydzieści sześć garncy, od Wulfa, co miał najgłówniejszy skład na całe Kozienice, co sam dwa razy do roku jeździł na Węgry... On już dawno nie żyje ten Wulff. Aj waj! Aj waj! czy ja spodziewałem się kto to wino wypije! No nie mam wielmożnemu panu dużo co powiadać i nie potrzebuję tego powiadać, dość że wesela nie było, tylko smutek był, a pański dziadek w świat poszedł i już go moje oczy nie widziały... Teraz pan nastaje, ale mnie się widzi na moje rozumienie, że wielmożny pan téż nie posiedzi długo między nami, będzie pan wolał być przy urzędzie, w mieście, gdzie wesoło jest, gdzie można sobie zabawić...
— Nie wiém jeszcze co zrobię — odrzekłem, a potem zapytałem nagle. — Powiedzcie mi Jojno, czy to prawda, że tu w Pustelni coś straszy?!...
Żyd cofnął się ku drzwiom, splunął trzykrotnie i zawołał:
— Kto panu takie chłopskie bajki opowiadał? Na co pan się mnie o taką rzecz pyta?
— Chcę wiedziéć...
— Niech my o takim interesie nie wiemy, niech my nie słyszymy, niech nasze oczy tego nie zobaczą! kto straszy, niech nas omija. Pan Bóg jest nad nami!
— Słyszałem ja jednak coś...
— To nie żydowski interes, wielmożny panie, ja niewiem, ja nic nie wiém. Co mnie do tego? Ja nawet niemam chęci rozmawiać o takiéj rzeczy. Nie moja głowa na to, chociaż, Bogu dzięki, uczony człowiek jestem... Póki miałem zdrowie, tom się ruszał po świecie, ale teraz na starość, kiedym już wszystkie dzieci w świat puścił i sam tu tylko z żoną i z jedną dziewczyną na Pustelni został, to co mam robić? Chwalę Pana Boga i czytam nabożne książki. Czytam nabożne książki a modlę się, a wié pan, o co ja się modlę? O to, żeby Pan Bóg dał wielmożnemu panu dobre pomyślenie, żebym ja tu w Pustelni mógł zostać... Gdzie ja się teraz podzieję na starość? gdzie ja moje chore kości poniosę? Ja właśnie z tą prośbą naumyślnie przyszedłem... Tam w izbie moja żona płacze... ona także stara, także słaba, a gdzie ona pójdzie? Może ja się wielmożnemu panu i przydam, może odsłużę; ja tu żadnej pensyi nie biorę, niech sama pani Wojtkiewiczowa poświadczy, tylko co izbę mam i trochę ziemi pod kartofle; to cała parada jest, a dla mnie starego to majątek...
Pomyślałem chwilę i rzekłem.
— No, nie bójcie się, krzywdy wam nie zrobię. Nie wiém jeszcze jak się urządzę, nie postanowiłem nic dotychczas, ale w każdym razie macie moje przyrzeczenie, że na dziady was nie puszczę. Tyczy się to wszystkich starych sług w Pustelni; a teraz mój Jojno, chciałbym się was o niejedno jeszcze zapytać.
Żyd wahał się, pogładził długą brodę i rzekł:
— Wielmożny panie, może jutro...
— Dlaczego?
— Dobrą wiadomość trzeba prędko nosić... Jabym teraz chciał poleciéć do mojéj żony i jeżeli pan pozwoli, to ja zaraz polecę... ja będę leciał i będę krzyczał: „Ryfka, słuchajno Ryfka! ciesz się, ja tobie niosę perłę, ja tobie niosę brylant, ja tobie niosę pańskie słowo!“
Roześmiałem się.
— A skoro tak, to niechże Jojna leci.
Żyd ukłonił się do saméj ziemi, dziękował jeszcze i zniknął za drzwiami.
Otworzyłem okno.
Do izby nizkiéj i dusznéj wpadły czerwonawe płomienie zachodzącego słońca i wniosły z sobą orzeźwiające tchnienie ogrodu... Zapach niewykwintnych, ale miłych kwiatów: rezedy, pachnącego groszku, lewkonii, orzeźwił mnie przyjemnie. Oparłem się o futrynę i wychyliłem głowę przez okno, wtem nagle doleciał mnie dźwięczny i rzewny śpiew: „Wszystkie nasze dzienne sprawy...“
Głos był silny, metaliczny, młody i pełnemi tonami rozbrzmiewał w powietrzu. Zkąd, pomyślałem sobie on się tutaj, w téj prawdziwéj Pustelni, w tém schronisku ludzi starych, w tém jakimś miejscu zaklętem, nad którem jak chłop powiadał, założenie jakieś ciąży? Zkąd tu, w tym przybytku starości i smutku, mogła zabrzmiéć nuta tak dźwięczna i miła?
Wysilałem wzrok, ale oczy moje nie mogły przebić gęstéj ściany zieleni, poza którą znajdowała się tajemnicza śpiewaczka.

. . . . . . . . . . . . . . . .

Do zmroku chodziłem koło domu, sądząc że ją spotkam, ale napróżno... postanowiłem więc nazajutrz poszukiwania rozpocząć i prowadzić je dotąd, póki nie zostaną uwieńczone dobrym skutkiem.
Wrażenia, których w ciągu dnia doznałem, zmęczyły mnie i wyczerpały z sił zupełnie; chciałem odpocząć, odpocząć, i odpocząć, zasnąć na świeżem sianie, zapomniéć o wszystkiem, dotąd przynajmniéj, dopóki ten sam rzewny i dźwięczny głos, przodując chórom ptasząt leśnych, nie obudzi mnie pieśnią: „Kiedy ranne w stają zorze“.
Przeczucie mi mówiło, że pieśń usłyszę.
I téj nocy jeszcze i wielu następnych nie był mi przeznaczony odpoczynek. Z uderzeniem godziny dziesiątéj weszła do stancyi Wojtkiewiczowa, z dziwnie poważnym wyrazem twarzy, uroczysta jakaś, straszna prawie... Biały czepek żałobnie odbijał od chustki czarnéj, narzuconéj na kościste ramiona, a wysoki wzrost, ostre rysy twarzy, nadawały téj kobiecie postać widma raczéj, aniżeli żyjącéj istoty. Wydobyła z pod chustki plik papierów i skrzyneczkę z pieniędzmi, położyła na stole i rzekła:
— Oto depozyt który zwracam. Tu są pieniądze i rachunki, niech pan sprawdzi i przeliczy. Może panu trudno będzie dojść ładu z babskim rachunkiem, w takim razie proszę mnie zawołać, objaśnię ustnie.
— O, pani! — rzekłem — kuzynko, jestem dziś tak znużony, że doprawdy siły na to nie mam, a zresztą nic pilnego... uwolniłem się z biura na cały miesiąc, więc mam czas na rachunki i sprawdzania. Można będzie zrobić to jutro, pojutrze, za tydzień.
— Jak wola pańska. Niech pan liczy jutro, pojutrze, ale ja całą sukcesyę dziś oddam... Alboż wiem czy jutra doczekam! stara jestem, a wiesz pan że życie ludzkie to nitka, którą wola Boża lada moment przerwać może.... Przyjechałeś pan do Pustelni, więc bierz co swoje.
— Czyż jest jeszcze co oprócz tych pieniędzy?
— Chodź pan — rzekła brzęknąwszy kluczami.
Podniosłem się niechętnie. Wysoka kobieta szła przedemną szybko, przyświecając sobie żółtą woskową świecą roboty domowéj, wydającą szczególny jakiś zapach.
Przeszliśmy przez duże puste izby i zatrzymaliśmy się przed dębowemi drzwiami silnie okutemi żelazem. Otworzyła drzwi wielkim staroświeckim kluczem i zaprowadziła mnie do jakiegoś spichlerzyka przybudowanego do ściany domu. Spichlerzyk nie był widać nigdy otwierany, bo czuć w nim było stęchliznę i wilgoć.
— Oto jest pańska sukcesya — rzekła podnosząc światło do góry.
O mało nie krzyknąłem z przerażenia... Przedemną na dwóch ławeczkach stała wielka trumna dębowa, prawie czarna, z posrebrzanym krzyżem na wieku.
— Nie lękaj się pan — rzekła Wojtkiewiczowa — w téj trumnie umarły nie leży... Wieko zamyka się na klucz... proszę, oto jest... Chciéj otworzyć, tam znajdziesz swoją sukcesyę.
— Pani — zawołałem — na miłość Boską, nie dziś! Nie jestem w stanie, nie mogę, zostawmy to do jutra...
— Dobrze, niech i tak będzie — rzekła — ja zrobiłam co do mnie należało, oddałam depozyt a jutro z czystem sumieniem mogę ztąd odejść.
— Nie odejdziesz pani! — zawołałem — przynajmniéj dopóki...
— Dopóki nie otworzysz pan trumny. Zgoda i na to, a teraz spocznij; w piérwszéj izbie znajdziesz pan łóżko posłane... Światło się tam pali... Dobranoc.
Zamknęła lamus, wielki ciężki klucz oddała mi do ręki i zanim zdążyłem się opamiętać, zniknęła jak cień z przed moich oczu.

. . . . . . . . . . . . . . . .

Piérwsze dni pobytu w Pustelni będą mi na całe życie pamiętne. Owego wieczoru a raczéj nocy owéj gdy Wojtkiewiczowa w swoim czepcu wielkim zniknęła już za drzwiami, pozostawiwszy w mem ręku ciężki klucz od lamusa, przez długi czas nie mogłem myśli zebrać, ani się uspokoić. Przejmowały mnie dreszcze, a jednocześnie żar szczególny palił moje skronie, w których krew uderzała jak młotem. Ledwie dowlokłem się do izby gdzie przygotowane było dla mnie posłanie i, nie gasząc światła, rzuciłem się na łóżko. Na stoliku paliły się dwie świece woskowe żółte, takie same jak te, które w ręku Wojtkiewiczowéj widziałem. Widocznie musieli tu miéć dużą pasiekę blisko domu. Obok świec dostrzegłem bukiecik wdzięcznie ułożony z rezedy i lewkonij. Kto go tu przyniósł? kto miał tak dobre serce, że widokiem kwiatów pragnął rozweselić moje smutki?... Pytanie to zajmowało mnie bardzo, ale nie mogło wypędzić z pamięci obrazu wielkiéj tajemniczéj trumny, którą widziałem przed chwilą. Co w niéj jest? Komu przyszła myśl przekazywać spadkobiercom taki sprzęt żałobny? Może to przestroga, może głos wołający: „uciekaj ztąd, uciekaj!“
Chciałem usnąć, zapomniéć o wszystkiem, dać sobie wypoczynek po wrażeniach doznanych, lecz sen uciekał od mych powiek. Silny wiatr zerwał się i szamotał gałęziami w ogrodzie, czyniąc szum nieznośny, trącał skrzypiące okiennice, do komina z żałosnem wyciem się wdzierał... Nad płomykami świec unosił się dymek sznureczkiem wązkim, czarnym... wił się jak żmijka i ginął gdzieś aż pod pułapem, z poza belek którego wychylały się pęki ziół poświęcanych. Przeleżałem do samego świtu bezsennie i dopiero gdy światło jutrzenki zaczęło wpływać do izby, zgasiłem wielkie świece i zasnąłem. Spałem snem przerywanym i nierównym, budziłem się niemal co chwila. W jednem z takich przebudzeń zdawało mi się, że słyszę śpiew „Kiedy ranne...“ — Ten sam dźwięczny srebrzysty głos co wczoraj!... Ten śpiew uspokoił mnie i już słońce wysoko wzbiło się na niebie gdy wstałem, zmęczony wprawdzie fizycznie, ale za to spokojniejszy na duchu.
Dostrzegłem przy łóżku na prostym stołku drewnianym ogromną misę pełną wody zimnéj, zdrojowéj i ręcznik domowéj roboty. Woda orzeźwiła mnie. Wyszedłem na ganek i siadłszy na ławce zapaliłem fajeczkę. Po chwili powróciwszy do izby zastałem stół nakryty, na nim dzbanek mleka świeżego, szklankę, kawał czarnego chleba i sól.
Niewidzialna ręka usługiwała mi ciągle.
Wyjrzałem przez okno ku zabudowaniom, ale nie dostrzegłem nikogo. Była pora letnia, czas najpilniejszy do roboty; widocznie więc ludzie w pole wyszli. Myślałem, że Wojtkiewiczową dostrzegę, ale i ona gdzieś się schowała, czy wyszła... Postanowiłem pójść do owego lamusa i otworzyć trumnę, niech się raz już skończy ta niepewność, ten niepokój — niech wiém nareszcie czego się trzymać. Wziąłem ów wielki klucz oddany mi przez Wojtkiewiczową, otworzyłem nim drzwi żelazne i znalazłem się w lamusie, półciemnym, pełnym stęchlizny. Przedewszystkiem postanowiłem wpuścić tu trochę światła i powietrza, pchnąłem więc okiennicę jedną i drugą. Otwarły się z łatwością. Szyb w oknach nie było, tylko kraty żelazne, grube, rdzą pokryte.
Cały lamus napełnił się dzienną jasnością.
Nie było w nim nic, prócz starego żelaztwa, łańcuchów, rzemieni... Na kołkach w ściany wbitych wisiało kilka staroświeckich siodeł, w kącie leżała baryłka grubemi żelaznemi obręczami okuta. Nie zwracałem uwagi na tę starzyznę, gdyż głównie zajmowała mnie trumna. Stała na samym środku lamusa, na dwóch stołkach drewnianych, długa, szeroka, widocznie na mężczyznę wysokiego wzrostu robiona. Przypatrzyłem się bliżéj, na wieku oprócz krzyża były jakieś napisy, a właściwie jeden napis zmieniany i poprawiany kilkakrotnie. Poprawki dotyczyły tylko imienia właściciela trumny, nazwisko i wyrazy łacińskie „obiit A. D...“ pozostały bez zmiany. Pierwiastkowy napis brzmiał: „Laurentius Gozdawa obiit A. D“... Widocznie więc trumna sporządzona była i przeznaczona dla niego. Następnie, inną już ręką wyraz Laurentius przekreślony był, a nad nim napisano Petrus, i znowu inna jakaś ręka przekreśliła Petrus, a natomiast napisała Joannes... To ostatnie imię pozostało nietknięte.
Laurentius, Petrus, Joannes... Domyślałem się, że Joannes był to Jan po którym odziedziczyłem Pustelnię, ale co zacz byli tamci, którzy się do owéj trumny cisnęli i docisnąć się nie mogli?
Może mi na to wnętrze trumny odpowie.
Z poszanowaniem, a nawet nie bez pewnéj bojaźni, podniosłem wieko. Wewnątrz trumna była pusta, gładko wyheblowana, bez obicia i bez poduszek. Na samym środku na dnie leżała ogromna koperta z szarego grubego papieru, otwierana widać kilkakrotnie, gdyż nosiła na sobie ślady dawniejszych rozłamanych pieczęci. Ostatnia pieczęć była nienaruszona.
Wziąłem papiery do ręki zamknąłem wieko trumienne, drzwi od lamusa — i udałem się do izby wielkiéj, w któréj poprzedniego dnia z Jojną rozmawiałem. Tam znalazłem pewne zmiany, niewiadomo kiedy i przez kogo zrobione. Przy samem oknie ustawiony był stół pokryty grubem suknem zielonem, a na stole znajdował się staroświecki kałamarz drewniany z piaseczniczką, pęk piór, oraz zwój papierów i ta skrzyneczka z pieniędzmi, którą mi Wojtkiewiczowa wczoraj doręczyła. Obok kałamarza znowuż bukiecik lewkonij, tak jak w tamtéj izbie przy łóżku...
Któż tutaj ciągle językiem kwiatów przemawia, kto daje poznać, że oprócz zbutwiałych szpargałów i trumny jest młodość i życie w téj Pustelni nieszczęsnéj!?...

. . . . . . . . . . . . . . . .

Kto się w stare szpargały wczytuje, ten jakoby do krainy zmarłych zstępował i z duchami ojców rozmawiał. Źle mówię rozmawiał... jakoby opowiadania ich słuchał. Silne ongi ramiona rozsypały się dawno w proch, duchy ofiarne i mężne rozpłynęły się w nieskończoności niepojętéj i tylko myśl zaklęta w marny wiotki papier, przeżyła o wiele głowę, z któréj wyszła i rękę co ją drobnemi wyraziła znaczkami.
Otworzyłem wielką kopertę i zdawało mi się, żem do mogił katakumb zeszedł, że z wielkiego cmentarzyska wychodzą postacie krwią mi i duchem pokrewne, że pousiadały na cmentarnych głazach, na zwaliskach i rozpoczęły spowiedź swego dawno zapomnianego życia...
Piérwszy zeszyt opowiada: „Dzieje zacnego rodu Gozdawów“. Opowiada je drobiazgowo ze szczegółami i szczególikami takiemi, które ani z rodem, ani z domu zacnością żadnego związku nie mają. Bohaterskie czyny obok gospodarskich notatek, historya rzędzików i koni obok historyi ludzi... koligacye, małżeństwa, sprawy, procesa, zajazdy, wyprawy, sejmiki... Powtarzać tego ani przepisywać nie będę, boć foliant nie zawierał nic więcéj, prócz historyi rodu jakich było tysiące. Ród ten z prądem czasu szedł i prądowi temu łatwo unosić się dawał — zapalny, ofiarny aż do poświęceń, to znowu samolubny i drobiazgowy; ot ród zwyczajnie, z cnotami i wadami, z niepokalaną jasnością... ale nie bez plamek także.
Przeczytałem foliant cały, westchnąłem za spokój umarłych i wziąłem się do dalszego przeglądania papierów. Plik, który wpadł mi z kolei do ręki wyłącznie spraw majątkowych dotyczył. Przerzuciłem szybko różne akta, nadania, umowy, wyroki — nie wczytywałem się w szczegóły, bo i cóż mi z nich?... Prócz Pustelni, z majątku znacznie większego niegdyś nic nie zostało, a do posiadania Pustelni tytuł mam jasny, niezaprzeczony i nie spodziewam się, żeby mi kiedy zakwestyonował go ktokolwiek. Pozostawiłem tedy wszelkie dowody majątkowe na czas dalszy, związałem je starannie; niech tamci, którzy po mnie do Pustelni przyjdą oglądają je jeżeli zechcą.
Oparłem głowę na dłoniach i zamyśliłem się; — ani dzieje rodu zacnego, ani dowody odnoszące się do spraw majątkowych nie nauczyły mnie nic o tajemniczéj trumnie, nie powiedziały po co ona stoi w lamusie, dlaczego napisane było na niéj pierwiastkowo Laurentius, później Petrus, wreszcie Joannes... Któż mi rozwikła tę zagadkę?... Chyba Wojtkiewiczowéj zapytam, albo starego Szymona, albo wreszcie żyda Jojny... Przecież choć jedno z tych trojga ludzi — dziada mojego pamiętających — musi o tém coś wiedziéć...
Zebrałem owe szpargały i chciałem je włożyć w kopertę napowrót, gdy spostrzegłem, że w téjże kopercie złożony we czworo znajduje się jeszcze arkusz pożółkłego papieru.
W nim znalazłem rozwiązanie zagadki.
U góry arkusza, dużemi bardzo kształtnemi literami napisane były te słowa: „Ja Wawrzyniec Gozdawa z Pustelni, na potrzebę pospolitę wychodząc, zkąd moc Boska i wola może mnie zdrowym powrócić, albo i nie powrócić, to synowi memu przykazuję: że jeżeli wyroki Przedwiecznego dadzą mi kiedy żywym i zdrowym pod strzechę własną się dostać i pod nią żywota dokonać — iżby tedy przerzeczony syn Piotr, grzeszne ciało moje w trumnie dębowéj, w lamusie stojącéj, pogrzebać kazał. Gdybym zaś gdzieindziéj głowę złożył, niech syn mój Piotr trumnę takową dla siebie zachowa“. Pod temi kilkoma wierszami był krótki dopisek Piotra, skreślony jakby w pośpiechu, literami drobnemi, nieczytelnie.
„P. S. Podobało się Najwyższemu, że rodzic mój Wawrzyniec chwalebną śmiercią zginął. Opuszczając progi domowe, a nie wiedząc ażali je kiedykolwiek obaczę, synowi memu Janowi trumnę ojcowską przekazuję, i albo ja w niéj legnę za powrotem, albo-li gdy nie powrócę, syn mój Jan“.
Ostatni przypisek zrobił Jan.
Ten z rezygnacyą jak widać, ale i z żalem opuszczał domowe progi. Ciągnęła go do nich nadzieja szczęścia, które się nigdy ziścić nie miało.
Widocznie długo się nad zredagowaniem przypiska namyślał, bo kilka wierszy przekreślił i znów zaczynał, i znów mazał, aż dał folgę uczuciom swoim w niezbyt zgrabnym, lecz rzewnym wierszyku:

Już rżą konie osiodłane, już pobudkę grają.
Matki synów, a kochanki kochanków żegnają...
Czy polegnę w téj wyprawie, czy mnie miną kule,
Imię moje, Andziu droga, zawsze wspomnij czule!
A gdy przyjdzie kto i powie: „zginął Jaś serdeczny”,
Zmów za niego, Andziu droga: „odpoczynek wieczny”.

Pod tą strofką było znowuż kilka wierszy przekreślonych, a po nich następowały te słowa:
„Kto weźmie po mnie ojcowskie dziedzictwo nie wiem — ale błogosławię mu i życzę niech będzie szczęśliwy i niech dożyje lat późnych, a po najdłuższém życiu niech zabierze ze sobą tę nieszczęsną trumnę na cmentarz“.
Oto i cały dokument.
Boże! toż przez trzy pokolenia trumna czekała i czekała i doczekać się mieszkańca swego nie mogła... Nieszczęsna trumna!... biedne pokolenia!... Wstałem od stołu, przeszedłem się kilkakrotnie po wielkiéj izbie, myśląc nad owem fatum szególném, które nad rodem Gozdawów zawisło... a czyż nad tym jednym tylko?!... Gdym tak dumał, drzwi otworzyły się cicho i stanęła przedemną Wojtkiewiczowa, ubrana jak wczoraj w białym czepcu i czarnéj chustce na ramionach. Nie przywitała mnie ani słowem, nie rzekła „dzień dobry“, nie spytała jak piérwszą noc pod własnym przepędziłem dachem, tylko utkwiła we mnie wzrok pytający, badawczy, surowy i zapytała:
— No cóż?
Jednéj chwili powziąłem postanowienie i, podniósłszy rękę do góry, rzekłem:
— Sukcesyę po Janie Gozdawie biorę dla siebie...
W oczach staréj kobiety błysnęły łzy rozrzewnienia, objęła kościstemi rękami moją głowę, pocałowała w czoło i rzekła na wpół z płaczem.
— Nareszcie!!

. . . . . . . . . . . . . . . .

Po południu wyszedłem w pole z Szymonem. Nie wiem z jakiéj przyczyny ponury i mrukowaty ten chłop rozjaśnił czoło i stał się rozmownym... Szliśmy miedzami; żyto już żęli, pszenica złociła się, a jęczmieniowi, gdzie wcześniéj siany, płowieć zaczynały wąsiska. Chłop pokazywał mi pola do mnie należące i dogadywał wciąż:
— Tu panie grunt dobry, a tu krzynkę gorszy, tu woziliśmy gnój przed dwoma laty, tu zaś po pszeniczysku kartofle posadziłem.
— Więc to wy, mój Szymonie — spytałem — gospodarstwo tu prowadzicie?
— A dyć.
— Sami?
— Głowa moja jedna starczy, ale ręców dwie za mało; parobków nie ma... ani czeladzi... a choć Pustelnia sama w sobie Pustelnia...
— Jak to rozumiéć, sama w sobie?
— Ano, tak rozumiéć, jak się powiada: folwark jest sam w sobie, przeze wsi, chłopów nie ma, dla tego o ludzi bajki. Przyjdą z życzliwością, za niewielką zapłatę, a robią dobrze i przypędzać nie trzeba... Ja tu panie od maleńkości; chciałem było za panowym dziadkiem w świat iść, ale przykazował, żebym przy ojcu ostał, bo ojciec letni już był i na księżą oborę patrzał... Tedy panowy dziadek to słowo rzekł: „Szymonie, ty tu siedzić masz, a jak ojciec twój oczy zamknie, to już cała Pustelnia na twojéj głowie będzie“... Jako téż z woli Boga miłosiernego do téj pory i była... Orało się, zbierało, młóciło, jak Bóg przykazał... Cztery lata siedziałem tu sam i żyd siedział w drugim czworaku... niby Jojna, setnie stare żydzisko; on i sam zrachować nie potrafi siła ma lat...
— A cóż się po czterech latach stało?
— Po czterech latach przyjechała pani Wojtkiewiczowa i zabrała wszystko w swoje ręce.
— A wy?
— Ja jaki byłem taki jestem. Miała pisanie od pana, żeby jéj wszystko do ręki oddawać, tom wzion kużdą rzec i oddał... I lepiéj, ona kobieta mądra, piśmienna, a ja chłop, mnie do sochy podobniéj, niż do tych ta rachunków, com zawdy po kilka kijów od końca do końca niemi nakarbował; i to przez Jojny pomocy nie mógłbym się dorachować... Podobno pani dosyłała panu dziedzicowi za granicę pieniędzy, bo tam między obcym narodem o chleb trudno, a powiadają, że jenszy miemiec to jeno same kartofliska z osypką jada...
— Kto wam to powiedział?
— A juści, niby ja niewiem? Przyjeżdżały tu łońskiego roku dwa miemce, co chcieli młyn po Michale kupować, to właśnie takie były spaśne, rozbuchane, brzuchate, że inszy karmnik po grochu taki nie jest... Im kużda rzecz podobna, bo nawet mowy ludzkiéj nie znają, jeno tak rzechotali między sobą paskudnie, że i nie każdy żyd rozumiał... A może teraz łąkę pan obaczy, pastwisko...
Poszliśmy daléj.
Na łąkach kilka stogów siana stało, a daléj na pastwisku bydełko utrzymane ładnie, skubało gęstą trawę.
— Oto dobytek pański — mówił Szymon — krowy niczego i jałowizna téż. Woliska i konie w robocie, jako wielmożny pan widział, a źrebaków jest ćtyry całéj obrady, to mają zagrodzony okólnik za stodołą, tam się pasą...
Rozmawiając z Szymonem doszliśmy do lasu.
— Może zechce pan obaczyć? — spytał chłop — niewiele lasu jest ale ładny, a jeżeli pan do strzelby nauczny, to tu zwierzyny jakiéj chcąc zdybie. On nasz las do książęcych borów ma przytknięcie, zwierz przychodzi, a że tak tu jak i tu nie ma go komu straszyć, to się i chowa.
— Podobno tu są jakieś straszne miejsca w lesie? — spytałem.
Chłop się rozśmiał.
— Et podobno są; ludzie coś plotą, ale ja nie widziałem na swoje oczy ni razu... a zreśtą, choćby co i przeszkadzało, to już tera prawa nie ma.
— Dlaczego?
— Bo założenie takie podobnoć je, że dopóki w Pustelni gospodarza nie będzie, dopóty ono ma przeszkadzać.
— Któż wam to mówił?
— Ot kto mówił! Zaś gadali, powiadali i tylo... ale skoro Bogu dziękować gospodarz się zdybał, to nie będą mieli co powiadać i przestaną...
Szymon wcale nie zapytywał mnie o swoje losy, nie ciekawy był wiedziéć, czy go zatrzymam, czy nie... Gdy wspomniałem mu, że go z chęcią wielką i nadal przy gospodarstwie widziéć będę, a pracę jego wynagrodzę odpowiednio, spojrzał na mnie z podziwieniem najwyższém i rzekł:
— Nie była Pustelnia przez Szymona i Szymon przez Pustelni téż nie będzie...

. . . . . . . . . . . . . . . .

Głód mi dokuczał.
Powróciwszy z obchodu gospodarstwa, przedeptawszy co najmniéj ze dwie mile drogi, po polach i łąkach, czułem, że mam wilczy apetyt. Na progu dworku spotkałem jakąś krępą dziewczynę.
— Moje dziecko — rzekłem — czyś tutejsza?
Rozśmiała się, wyszczerzywszy przytém dwa rzędy, dużych białych zębów. Wzruszyła ramionami i rzekła:
— A dyć wielmożny pan téż... niby dziedzic, a Magdy nie zna...
— Teraz, gdy mi powiedziałaś kto jesteś, już cię znam i wiém żeś Magdusia.
— Juści, że nie pies...
— Co téż mówisz!... mam do ciebie prośbę.
— Nie wójt ja, żeby do mnie z prośbami chodzili. Co pan chcą, to powiedziéć — i skutek.
— Pójdźże do pani Wojtkiewiczowéj i poproś jéj grzecznie odemnie, żeby była łaskawa tu pofatygować się do mnie.
— Ii, ja ta nie potrafię tak gadać, powiem jeno: niech pani leci duchém do dziedzica i ju!
Chciałem jéj wytłómaczyć, że ja pani Wojtkiewiczowéj rozkazywać nie śmiem i nie mam prawa, ale zanim się zdobyłem na słowo, Magda była już w ogrodzie.
Po chwili do owéj wielkiéj izby, w któréj odczytywałem papiery po dziadku, weszła pani Barbara, ale ubrana jakoś inaczéj, weselsza i uśmiechnięta. Miała znacznie mniejszy czepiec na głowie, zamiast czarnéj chustki popielaty kaftanik. Spojrzałem na nią i spostrzegłem, że nie jest tak stara, jak mi się na piérwszy rzut oka zdawało. Wprawdzie czoło jéj było zmarszczkami pokryte, włosy popruszone gęsto szronem siwizny, ale w oczach było tyle życia, energii i siły, że trudno było przypuszczać, aby ta kobieta więcéj nad jakie pięćdziesiąt lat życia liczyć mogła.
— Pani dobrodziejko — zawołałem bez żadnych wstępów — kuzynko, czy jak się pani nazwać rozkażesz, jestem tak głodny, że gotówbym gryźć kamienie.
Rozśmiała się.
— Znajdziemy coś lepszego i nie tak szkodliwego na zęby, bo ja przewidziałam pański apetyt, widząc że wychodzisz w pole z Szymonem. Nie braknie w Pustelni kurcząt, ani śmietany, a do wypicia znajdzie się coś także... jest starka i miód dobry ze swojéj pasieczki. Nie gospodarowaliśmy tu źle... W ogrodzie jest altanka chmielowa, w niéj stół nakryty oczekuje na pana.
— Biegnę tam natychmiast...
— Poczekaj pan, nie znudzę... jedno tylko słówko.
— Słucham pani.
— Uregulujmy nasz stosunek, wiedzmy kim odtąd mamy być dla siebie.
— Ależ to moje pragnienie.
— Tém lepiéj... Wczoraj, gdym panu oddała to czego przez długie lata strzegłam, powiedziałam, że od dziś Pustelnię opuszczę.
— Dla czego?
— Czekaj pan... Musiałam tak powiedziéć... Nie wiedziałam jak postąpisz... Gdybyś postanowił nie mieszkać tu, odjechać napowrót do Warszawy, nie zostałabym dłużéj ani jednéj godziny... teraz wszelako myślę inaczéj, a kwestya wyjazdu mego, lub pozostania tutaj, wyłącznie już od pana zależy.
— Czyż może się pani o to pytać!
— A więc pozostaję... ale jeszcze słowo, a raczéj dwa słowa: pierwsze, jestem pańską cioteczną ciotką, zechcesz mnie nazywać ciotką Barbarą.
— Z całą przyjemnością, droga ciociu.
— To dobrze... a ja będę ci mówiła odtąd: Leonardzie.
— Prześlicznie.
— Jeszcze jedno... Zatrzymując mnie, zatrzymujesz w Pustelni jeszcze jedną osobę, dla któréj opiekunką jestem. Nie jada ona wiele, a pracuje chętnie i dużo. Jest to moja kuzynka, młoda dziewczyna, sierota.
— Ach! ta co tak ślicznie śpiewa! — zawołałem.
— Jużeś ją wypatrzył?!
— Wysłuchałem ją raczéj. Usłyszawszy śpiew, pomyślałem, że taki głos piękny może miéć tylko młoda i bardzo ładna osoba.
— Młoda jest... a co do ładności... zobaczysz ją zaraz. Chodźmy, bo nie chcę cię morzyć dłużéj głodem, mój kochany dziedzicu.

. . . . . . . . . . . . . . . .

Altana była duża, niezdarnie sklecona z łat sosnowych, ukośnie między słupami przybitych. Arcydzieło to skleił własnoręcznie Szymon, dla uciechy panienki, a panienka znów dla uciechy całego domu obsadziła ją chmielem; że zaś grunt w tém miejscu był bardzo żyzny, a panienka miała do sadzenia szczęśliwą rękę, więc chmiel się przyjął doskonale i porozkładał się na łatach, festonami zieleni przykrywając ich chropowatość i krzywość. Pod zieloném chłodném sklepieniem altany mogło się pomieścić wygodnie z piętnaście osób. Gdyśmy tam z ciotką Barbarą weszli, zastaliśmy tylko jedną... na widok któréj stanąłem jak wryty. Nieopisany wdzięk prostoty i urok młodości łączyły się w téj dziewczynie. Mogła miéć może szesnaście, może siedemnaście lat dopiero; średniego wzrostu, szczupła, kształtna, z oczami pełnemi blasków i życia, z brzoskwiniowym puszkiem młodości na rumianéj twarzyczce, z grubemi warkoczami, czarnemi, które wolno puszczone spadały na jéj ramiona, wydała mi się niezwykle piękną. Skłoniłem się jéj z pewnego rodzaju zakłopotaniem, nie wiedząc jak ją przywitać, jak nazwać — a i jéj twarzyczka, opalona trochę od słońca, pokryła się żywym rumieńcem. Ciotka Barbara pośpieszyła, aby nas wyprowadzić z kłopotu.
— Leonardzie — rzekła — przedstawiam ci wychowanicę moją i kuzynkę Helenę Zakrzewską. Jest to sierota; od dziecka chowa się przy mnie... Dużoby trzeba opowiadać o stosunku familijnym jaki mnie z nią łączy. Powiem ci to przy sposobności... a teraz proszę do stołu. Skarżyłeś się, że jesteś głodny... Helenko pamiętaj o swoim sąsiedzie.
— Skoro panna Helena — rzekłem — jest skuzynowana z ciocią, a zatem i ze mną.
— No, nie bardzo... Jest wprawdzie powinowactwo, ale dalekie.
— Szkoda — odezwałem się — jako jedynak nie miałem rodzeństwa, byłbym więc bardzo szczęśliwy, gdybym znalazł siostrzyczkę.
Dziewczę zarumieniło się jeszcze bardziéj, a ja oczu od niéj oderwać nie mogłem. Ów apetyt wilczy, który przed chwilą tak mi się dawał we znaki, zniknął; ledwie dotykałem potraw, któremi ciotka Barbara częstowała mnie ciągle. Byłem milczący i onieśmielony. Ciotka, jak się późniéj dowiedziałem od niéj saméj, przypisywała to doznanym w ciągu ubiegłéj nocy i dnia dzisiejszego wrażeniom. Zdawało jéj się, że żałować zacząłem powziętego postanowienia, że przerażała mnie myśl pozostania na zawsze w téj Pustelni, w sąsiedztwie owéj smutnéj sukcesyi po Gozdawach, owéj wielkiéj trumny, co przez trzy pokolenia mieszkańca się nie mogła doczekać.
— Proszę cię Leonardzie, jedz — zachęcała ciotka — bądź łaskaw; jeszcze nie odpocząłeś dobrze po podróży, a dziś obszedłeś całe gospodarstwo, sfatygowałeś się, zmęczyłeś, więc potrzebujesz posiłku.
— Jużem głód zaspokoił — rzekłem.
— No, jeżeli zawsze tak jadasz, to dziw doprawdy jakim sposobem wychowałeś się i wyrosłeś na takiego mężczyznę... A może tak z tęsknoty za wielkiém miastem straciłeś apetyt.
— Czy panu bardzo żal Warszawy? — spytała Helenka, zwracając na mnie swoje piękne oczy.
— Nie...
— Ale nieraz będzie pan o niéj myślał.
— Myśléć, to nie znaczy żałować. Naturalnie, że wspomnę ją i często, pozostawiłem tam bowiem dużo znajomych, kolegów, przyjaciół. Spędziłem tyle lat...
— Czy szczęśliwych?
— To względne... ale w każdym razie spokojnych; dzień schodził zwykle szybko przy zajęciu, a wieczorem do teatru się szło, lub znajomych. W święto, jak latem, wyjeżdżało się czasem za miasto na spacer, w ogóle czas się nie dłużył, dnie za dniami mijały, że ani się obejrzéć jak rok przeszedł, a za nim drugi, trzeci, dziesiąty.
— Mówią, że Warszawa bardzo duże miasto?
— Pani nie zna? — spytałem.
— Nie, nie byłam tam nigdy, ale zdaje mi się, że zawsze na wsi chyba piękniéj i lepiéj.
— Dla czego?
— Nie wiem, ale tak przypuszczam... Na wsi wszyscy znajomi, wszyscy swoi, a tam obcy; na wsi przestrono i swobodnie, tam ciasno; tu mamy las, łąkę, pola, ogród, rzekę, jezioro, a tam tylko zimne mury. Jabym się bała tam mieszkać, wolę w Pustelni.
— Tu pani dobrze?
— Bardzo dobrze, nie umiem nawet opowiedziéć jak dobrze. Ciocia poczciwa kocha mnie, a choć się czasem rozgniewa, to jednak nie jest zawzięta, da się przebłagać.
To mówiąc ujęła pomarszczoną rękę ciotki Barbary i ucałowała ją serdecznie.
— Zapomniałam ci powiedziéć Leonardzie — rzekła pani Barbara — że Helenka jest tu ogrodnikiem.
— Nie mam się z czém pochwalić, ciociu...
— Jednak ogród utrzymany czyściutko, są w nim kwiaty, owoce, warzywa. Ja się w to nie wdaję, pomoc dam do roboty, a reszta na głowie Helenki. Może zechcesz zobaczyć ogród Leonardzie, pójdź z Helenką.
— Doprawdy, nie ma tam nic godnego widzenia — tłómaczyła się piękna ogrodniczka.
— Proszę pani — odezwałem się — odkąd mnie losy rzuciły do Pustelni, to wszystko co w niéj jest musi być dla mnie godném widzenia, jeżeli zatém zechce pani być moją przewodniczką...
— Służę panu — rzekła — ale uprzedzam, że się pan rozczaruje.
— To zobaczymy.
— Idźcie już idźcie — rzekła ciotka Barbara głosem widocznie do rozkazywania przywykłym — bo jak się zaczniecie ceremoniować i certować, słońce tymczasem zajdzie i Leonard ogrodu nie zobaczy.
Poszliśmy.
Nie był to wcale osobliwy ogród, a i dziś nic szczególnego w nim nie ma, chociaż i ja dużo w niego pracy włożyłem, — ot, zwyczajny ogródek wioskowy. Drzew dużo, szkółka, gęste krzaki agrestu, porzeczek, malin mnóztwo pod parkanami, a daléj grządki warzywa. Kilkanaście krzaczków róż, rabatki rezedy i mnóztwo pospolitych kwiatów: lewkonij, goździków, żółtéj i czerwonéj nasturcyi, kilkanaście georgiń przy palikach, piwonij czerwonych, astrów moc — słowem najpospolitszy w świecie ogródek. Dla mnie wszelako wydał mi się wtedy niezwykle pięknym i uroczym... Słuchałem opowiadania Helenki o zającach, które w zimie w szkółce spustoszenia wielkie pomiędzy szczepami zrobiły, o chrabąszczach niezwykle licznych na wiosnę, o wilgach żółtych, ładnie śpiewających ptaszkach, które wciąż przylatują z lasu i objadają najpiękniejsze wiśnie... Biedna ogrodniczka tyle miała kłopotów, tylu nieprzyjaciół i szkodników! Dowiedziałem się przy téj sposobności, że w Pustelni są bezczelne wróble, które wcale nic sobie nie robią ze strachów; że w parkanie brakuje kilka desek, a Szymon, chociaż ciągle obiecuje temu zaradzić, jednak ani myśli słowa dotrzymać. Dowiedziałem się także, że kapuście grozi poważne niebezpieczeństwo, gdyż z powodu suchego lata liszek jest bardzo dużo i trudno z niemi wojować. Dowiedziałem się wreszcie, że w nocy ogród jest strzeżony przez dwa bardzo porządne i mądre psiska, które przy téj sposobności zostały mi zaraz przedstawione. Wreszcie musiałem skosztować malin, które nie były zwyczajne, takie jak wszystkie maliny na świecie, ale nabyte od ogrodnika z dóbr książęcych i przyjęły się ślicznie.
Słuchając szczebiotania mojéj towarzyszki, doznawałem dziwnie przyjemnego wrażenia; zdawało mi się, że zostałem przeniesiony do świata innego, w jakieś czasy patryarchalne, pełne naiwnéj prostoty. Gdyśmy powracali do domu, byliśmy już z sobą na stopie przyjaźni, tak jakbyśmy się znali od dzieciństwa. Powiedziałem jéj, że ma głos prześliczny, że wczoraj słyszałem jéj śpiew; powiedziałem, że bardzo lubię lewkonię i goździki — i wreszcie ułożyliśmy, że nazajutrz pójdziemy zwiedzić pasiekę, na co Helenka miała wyjednać dla siebie specyalne zezwolenie cioci... Gdy wieczorem znalazłem się w izbie, która odtąd miała sypialnię moją stanowić, pomimo znużenia, nie udałem się na spoczynek, lecz zasiadłem do pisania i do godziny bardzo późnéj nie wypuszczałem pióra z ręki. O spaniu pomyślałem wówczas dopiéro, gdy już na stole leżał gotowy i zapieczętowany pakiet, zawierający w sobie podanie do mojéj władzy o uwolnienie mnie ze służby, z powodu interesów familijnych, oraz listy do kolegów i przyjaciół z którymi bliżéj żyłem, donosząc im o mojém niezłomném postanowieniu pozostania aż do śmierci w Pustelni. Pilno mi było zerwać wszystkie więzy łączące mnie z dotychczasowém otoczeniem i rozpocząć zupełnie nowe życie.

. . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz, koło południa, kazałem przywołać starego Jojnę. Przyszedł niebawem, stanął przy drzwiach i swoim zwyczajem, w milczeniu gładził siwą brodę, oczekując czego od niego zażądam.
— Pojedziecie Jojna — rzekłem — do miasteczka, w którém jest poczta.
— Wiem...
— I wyprawicie te papiery. Duży pakiet oddacie za kwitem, mniejsze listy bez.
Jojna wziął pakiet do ręki, przytknął do samych oczu prawie, przeczytał adres i uśmiechnął się.
— Ja wiem co tu jest w środku — rzekł — miarkuję...
— Naprzykład?
— Tu jest pisanie do wysokiego urzędu... a w tém pisaniu stoi, jako wielmożny pan, przyjechawszy do swoich majętnościów, zobaczył, że tu Bogu dziękować, aby zdrowie było, chleb jest, że pan sobie upodobał Pustelnię i bez to dziękuje za swój urząd i tu z nami zostanie.
— Bardzo z was domyślny człowiek.
— Ja nic więcéj nie robię, tylko myślę, a przez to, że ciągle myślę, to się czasem czego domyślę... Powinszować wielmożnemu panu...
— Czego?
— Szczęścia. Pan teraz jest na nowém miejscu, a u nas powiadają: że nowe miejsce, nowe szczęście. Tyle lat Pustelnia była bez dziedzica, teraz będzie z dziedzicem. Tu się wszystko robiło na wywrót. U nas stoi, że żydzi czterdzieści lat czekali na ziemię... tu się stało, że ziemia dłużéj musiała czekać na dziedzica. Teraz gospodarz jest już, więc aby siedział i cierpliwy był, to się wszystko na lepsze obróci...
— Dla czego cierpliwy?
— Bo cierpliwość, to jest wielka rzecz... Nasze mądre rabiny oszacowali, że cierpliwość jest warta czterysta „zuzów“, czterysta pieniędzy... i oni powiedzieli prawdę, bo oni zawsze prawdę mówią... Cierpliwość jest warta dużą sumę... Przez co żydzi wyszli z Babylonu? przez to, że mieli cierpliwość. Mógłbym wielmożnemu panu dużo powiedziéć o takich interesach, ale nie powiem, bo naprzód pan sam dobrze rozumie o co chodzi, a powtóre u nas stoi w megile, że gadanie jest szacowane na jeden złoty, a niegadanie na dwa złote.
— Dla czegóż to tak?
— To jest bardzo prosty interes. Skoro kto gada, to może powiedziéć albo co dobrego, albo co złego; a skoro kto nic nie gada, to wiadomo, że ani dobrze, ani źle nie powie, nie powie takie słowo co jest mądre, ani takie co jest w niem feler; a takie znowu słowo co ma feler to jest podobne do ptaka... Ono wyleci bardzo łatwo, ale złapać je i napowrót włożyć tam zkąd wyszło, wcale nie ma sposobu.
— Powiedzcież mi mój Jojno co o tutejszéj okolicy.
— Co pan chce wiedziéć o niéj?
— Wszystko... Skoro postanowiłem tu zostać, chciałbym wiedziéć przedewszystkiém jakich mam sąsiadów?
— Gdzie pan dobrodziéj widział, żeby Pustelnia miała sąsiadów?
— Przecież ktoś musi być.
— Proszę pana — rzekł Jojna brodę gładząc — ja tu siedzę tyle lat co sam zrachować nie mogę i jeszcze nie widziałem, żeby kto z blizkości do Pustelni przyjechał. Kto ma przyjechać, kiedy nikogo nie ma!... Pustelnia jest kawałek majątku sam w sobie, a dokoła jak pan spojrzy, wszystko wielkie dobra, pańskie dobra... Książęce majątki na parę mil się ciągną, hrabiowskie dobra téż ogromne, a Pustelnia między niémi w środku... jak Pustelnia. Ja miarkuję, że ona się przez to tak nazywa... ale niech się wielmożny pan nie martwi...
— Czegóż mam się martwić?
— Niech wielmożny pan nie bierze sobie do serca tego, że tu może być smutno, bo tu wcale smutno nie będzie, aby zdrowie było... Ładny kawałek gruntu, ładne gospodarstwo, chleb, Bogu dziękować był, jest i będzie... Tu się zawsze śliczne zboże rodzi, jak złoto zboże, a po miasteczkach żydków nie braknie. Przyjdą sami, dobre pieniądze dadzą i jeszcze się nizko pokłonią. Jabym życzył, żeby wielmożny pan pojechał sam trochę do miasteczka.
— Po co?
— Naszych kupców poznać. Co to panu szkodzi?
— Na to mam przecie dość czasu.
— I to jest prawda. Jak kto ma majątek obdłużony, jak potrzebuje sprzedać co, albo pieniędzy pożyczyć, to musi zaraz kupców poznać. Pan dobrodziéj, Bogu dziękować może czekać, aż oni sami przyjdą z pokłonem.
— Czy Jojna uważa, że Pustelnia tak dobrze stoi?...
— Żebym ja tak szczęśliwy był! Ja przecież najlepiéj tutejsze interesa znam... Długu nie ma ani grosza, pewnie i gotówki trochę pani Wojtkiewiczowa zebrała, a w folwarku Bogu dzięki nie brak nic. I w spichrzu jeszcze zboże jest i na łąkach zeszłoroczne stogi. Czego tu brak? Dziedzica tylko było brak, ale teraz kiedy dziedzic jest, to już nic nie brak. Pan nie pożałuje tego, że się między nami pozostał.
— Więc sąsiedztw żadnych nie ma?
— Nie ma, nie ma, wielmożny panie... Po prawdzie w tych wielkich dobrach, co z Pustelnią graniczą ludzi nie brak, są plenipotenty, rządcy, kasyery, ale oni swoim dworem żyją, między sobą kompanię trzymają.
— Dla czego?
— Jakto dla czego?... oni wszyscy Niemcy są. Poprzyjeżdżali z daleka, bardzo z daleka, z zagranicy, albo ja wiem zkąd?...
— To nie dobrze...
— Wiadomo że nie dobrze... Wielmożny pan lubiłby z kim kompanię trzymać, a tu nie ma z kim... ale co ja gadam! Jest, jest! no, że mi to od razu do głowy nie przyszło, ale ja myślałem, że pan pyta o obywateli, o szlachtę.
— Niekoniecznie.
— No, to tu w miasteczku, niedaleko, jest jeden człowiek co się wielmożnemu panu bardzo spodoba.
— Któż to?
— Nie duża osoba... całkiem doktór... ale jaki doktór! aj, waj! jaki on doktór! Nie potrzeba i w Warszawie lepszego szukać.
— Młody człowiek?
— Nie młody, wielmożny panie, i nie stary téż. Tak sobie, trochę szpakowaty... nazywa się Kaliński, wielki doktór, uczony człowiek! Jak raz, w lecie, był w swoim majątku sam książę i zachorował, to chcieli aż do Warszawy rozstawne konie po doktorów posyłać, ale że tymczasem był wielki gwałt, więc poprosili Kalińskiego... Nu, co wielmożny pan powié? On przyszedł, tego księcia obejrzał i powiedział, że nie potrzeba rozstawnych koni posyłać, ani doktorów zwozić, że za trzy dni to książę będzie całkiem zdrów... I tak się stało... On wtenczas duże pieniądze za to dostał... ale myśli pan, że on o pieniądze dba! wcale nie dba! Taki dziwny człowiek jest... On powiada, że człowiekowi pieniądze wcale niepotrzebne.
— A ma żonę? dzieci?
— Także nie ma. Powiada, że doktór z żoną nie wart pół tego co doktór bez żony. Ma taką swoją kombinacyę w głowie!
— Może to i racya.
— Hm, proszę pana, po doktorsku to jest trochę racya, bo doktór ma do czynienia z różnemi słabościami, może téż sam zachorować, może broń Boże umrzéć... no i co wtenczas z jego żoną? co z dziećmi? ale po naszemu, według naszéj kombinacyi, wcale nie jest racya. Naprzód, człowiek bez żony i bez dzieci to nie może być rachowany za całego człowieka... po drugie, takim ludziom Pan Bóg nie błogosławi, po trzecie, każdy człowiek ma swoje szczęście, a taki wcale nie ma szczęścia... Nie potrzebuję panu dużo opowiadać, ale dość, że ten doktór jest dziwny człowiek, a podobno i bardzo uczony człowiek... Pan dobrodziéj może miéć z niego kompanię.
— Postaram się go poznać.. ale skoro w miasteczku doktór jest, to musi być i aptekarz i ksiądz.
— Księdzów jest dwa nawet. Jeden stary, drugi młody... ale ja tu bałamucę, a mnie czas jechać... Oj, oj, dawniéj, dawniéj, jeszcze jak pański dziadek żył, to on téż lubił czasem ze mną gadać... On miał odemnie każdą nowinę, ale wtenczas ja byłem młody, ciekawy, jeździłem dużo po miastach, po jarmarkach, kręciłem się pomiędzy ludźmi, zawsze miałem co do powiedzenia... Teraz zestarzałem się, siedzę na miejscu, a powtóre, przez te lata co dziedzica nie było, komu miałem nowiny przynosić? Pani Wojtkiewiczowa nie bardzo ciekawa co się na świecie dzieje, a Szymon... wiadomo, Szymon chłop jest, prosty człowiek, nie rozumie się na delikatniejszych interesach.. No, teraz Bogu dzięki, pan jest, to ja jeszcze puszczę swoje stare kości w ruch, jeszcze będę tu różne nowiny przynosił.. Aj, aj, pan dobrodziéj się śmieje! Ja wiem, u państwa to się nazywa pantoflowa poczta. No, ale co to szkodzi? Czy ona jest pantoflowa, czy wozowa, to wszystko jedno, aby pan tylko wiedział co się na świecie dzieje.
Podziękowałem staremu żydowi za obietnicę i zapewniwszy go, że pantoflową pocztą nie pogardzam i wiadomości ze świata jestem bardzo ciekawy zaleciłem mu pośpiech.
Gdym wyjrzawszy przez okno, zobaczył Jojnę wyjeżdżającego za bramę, dziwnie mi się jakoś na sercu zrobiło, ale stało się... zerwałem zupełnie i stanowczo z dotychczasowym moim światem, wyrzekłem się go dobrowolnie, bez przymusu — i miałem rozpocząć nowe życie.
Czy lepsze ono będzie, weselsze?...

. . . . . . . . . . . . . . . .

Idziemy z Helenką do pasieki.
Dzień prześliczny, jasny, na niebie ani jednéj chmurki. Słońce obniża się już ku zachodowi, ale jeszcze dnia kawał przed nami. Wybraliśmy się wcześniéj, bo do pasieki kawałek drogi i ciotka Wojtkiewiczowa prosiła, żebyśmy przed zachodem słońca wrócili, bo z kolacyą oczekiwać nas będzie... A my słuchamy zawsze ciotki — my, to jest ja i Helenka, słuchamy jak dobre dzieci. Ciotka względem mnie przybrała ton macierzyński, daje mi różne rady i traktuje zupełnie jakby swego syna... Nie gniewam się o to, kobieta zacna, ze złotém sercem, otacza mnie taką troskliwością i opieką, jakiéj nigdy w życiu nie zaznałem... Mówi mi po imieniu, jakby od dziecka nie nazywała mnie inaczéj.
Idziemy do pasieki.
Dróżka, a raczéj ścieżka do niéj prowadzi, między dojrzewającemi ścianami żyta, potém ciągnie się, jak szare pasemko wśród łąk, a wreszcie ginie nad rzeką, w gaju, wśród którego dostrzedz można jakiś budynek.
Dziwnie pachnie i zboże i łąka i ów gaj, co się zdaleka przed nami rysuje.
— Dalekoż to jeszcze? — pytam.
— Czy się pan już zmęczył?
— Nie, alem ciekawy.
— Gdyby można było pójść prosto, byłoby bardzo bliziutko, ale rzeka ma takie skręty szczególne, a po łące mnóztwo rowów, które nie wiem po co Szymon kazał pokopać. Niektóre z nich są tak szerokie, że ja nie mogę przeskoczyć. Musimy trzymać się ścieżki, a na rowach znajdziemy kładki... Przejść można bardzo wygodnie, bez zamoczenia się... Ja tu w lecie jestem codzień.
— Codzień?!
— Czasami nawet bywam po dwa razy... bo w lecie największa robota przy pszczołach, trzeba ogromnie pilnować... chodzę więc, a wracam najczęściéj inną drogą.
— Dlaczego? kiedy są takie duże rowy?
— Właśnie dla tych rowów... mają one jedną dużą zaletę.
— Rowy! jakąż zaletę miéć mogą?... chyba tę, że odprowadzą z łąk zbyteczną wodę.
— Podobno, tak przynajmniéj dowodzi Szymon, ale ja się w to nie mieszam, a nad rowy chodzę, po niezapominajki... Zna pan zapewne... takie kwiatki niebieskie...
— Znam doskonale.
— Tu są prześliczne, a rośnie ich tak dużo, że można rwać pełnemi garściami. Ciocia bardzo lubi te kwiaty, dla tego téż pamiętam, aby przez całe lato miała je w swoim pokoju... Ach! otóż piérwsza kładka.
— Podam pani rękę...
— Nie, nie trzeba... raczéj ja panu podam.
W jednéj chwili była już na drugiéj stronie rowu i wyciągnęła do mnie rączkę, trochę opaloną, ale maleńką i zgrabną.
Późniéj przeprawiliśmy się przez drugą i trzecią kładkę i znaleźliśmy się w gaju.
— Któż budował te mosty? — spytałem, gdyśmy przez ostatnią kładkę przeszli.
— Któżby, jak nie Szymon... to jego wydział, a to mój — rzekła wskazując na dość wysoki parkan, z poza którego widziéć było można słomą pokrytą chatkę. Helenka otworzyła furtkę.
— Niech pan wejdzie, proszę...
— To więc jest pasieka? — spytałem.
— Tak... Szymon powiada, że istnieje tu ona od bardzo dawnych czasów i zapewne musi tak być, bo widzi pan jakie te kłody stare.
— Są i nowe jednak...
— Są; tego roku Szymon mi dwie dostarczył.
— Widzę, że pani z tym Szymonem ciągle ma do czynienia.
— Bo muszę. Prawie ciągle potrzebuję jego grzeczności; palików do drzew w ogrodzie, tyczek do grochu, ulów... Ciocia mi tego nie da, więc muszę Szymona prosić.
— Ale parkan w ogrodzie już naprawił.
— To nie jego zasługa, pan mu kazał, więc naprawił zaraz, a ja go prosiłam od dwóch tygodni napróżno. Chodźmy do pszczółek... Ale muszę pana przedtém zabezpieczyć, bo moje pszczółki nie są bardzo gościnne, nieznajomych kąsają... Wejdźmy do téj chatki...
Weszliśmy; była to nieduża stancya z kominem. Na ścianach wisiały siatki i różne narzędzia pszczolarskie, w kącie zaś stał tapczan, na nim garść słomy zmiętéj.
— Czy tu kto mieszka? — spytałem.
— Mieszka, ale tylko podczas zimy.
— Któż taki?
— Długa to historya... może ją panu ciocia lepiéj opowie...
— Ale pani zna tego mieszkańca?
— Miałabym nie znać?!... Jest to Bartłomiéj.
— To jeszcze nie wiele mnie nauczyło.
Helenka rozśmiała się.
— Wszyscy go Bartłomiejem tylko nazywają... Na jesieni późniéj przychodzi, mieszka w téj chacie i pasieki pilnuje, sieci nowe robi, albo stare naprawia, a na wiosnę bierze wielki kij w rękę, torbę płócienną na plecy i idzie znów w świat.
— Więc to żebrak?
— I tak, i nie. Tak, bo chodząc po świecie, żyje z jałmużny, a nie, bo nie chodzi umyślnie po to, żeby jałmużnę zbierać, tylko więcéj z nabożności... Wędruję do Częstochowy co roku i przynosi ztamtąd mnóztwo krzyżyków, medalików, różańców, które po największéj części darmo ludziom rozdaje. Chłopi go szanują, uważają go za pielgrzyma, pustelnika, prawie za świętego. Jak się tylko pokaże, wnet schodzą się do niego po radę, po różne pamiątki, które ze świętych miejsc poprzynosił... My mamy z niego wielką wygodę, szczególniéj ja, gdyż trudnoby mi było zaglądać do pasieki w zimie, gdy duże śniegi spadną... a tak, poczciwy Bartłomiéj mnie wyręczy. Ciocia mu daje zawsze trochę kartofli, kaszy i co tam potrzeba do jedzenia, a dziadowina sam sobie gotuje, tylko po chleb do dworu przychodzi... A prócz tego, żeby pan wiedział, jaki z niego rybak zawołany... Co on przed świętami ryb nałapie! Co roku żydzi przyjeżdżają i kupują. On wszystko umié ten Bartłomiéj; potrafi łapać wilki i lisy. Niech pan zobaczy ile skórek wisi w lamusie!
— Bardzo jestem ciekawy poznać tego Bartłomieja.
— Cóż łatwiejszego... pozna go pan niezadługo... Jaskółki odlecą, bociany w świat powędrują, żórawie... a po ich odlocie przyjdzie stary Bartłomiéj, przyjdzie, śpiewając jaką pieśń nabożną... Oto jest sitko, niech je pan włoży na twarz... Ach! jaki pan śmieszny w tém przebraniu! Trzeba jeszcze włożyć rękawiczki. Teraz możemy już iść śmiało między ule.
— A pani sitka nie bierze?
— Nie trzeba, pszczółki moje dobre znajome, nie ukąsi mnie żadna.
Poszliśmy, a Helenka szczebiotała ciągle.
Lata od téj pory przeszły — a jeszcze każdy jéj wyraz mam żywo w pamięci!
— To miejsce — mówiła — doskonale na pasiekę wybrane... Zaciszne, spokojne, tuż woda, łąki, las... a nad rzeką tyle malin, jeżyn, porzeczek, że pojęcie przechodzi! Mnie się téż zdaje, że Bartłomiej ma racyę.
— W czém?
— Ach prawda! pan nie wié. Bartłomiéj powiedział, że chyba przy stworzeniu świata ten zakątek na pasiekę przeznaczony został, bo lepszego nigdzie nie znajdzie, a przecież Bartłomiej dużo ziemi widział.
Zwiedziliśmy szczegółowo pasiekę — zdjąłem sitko z twarzy i zabraliśmy się do powrotu.
— Pan nie zgani mnie przed ciocią za moje gospodarstwo? — spytała.
— Lęka się pani?
— Naturalnie. Ciocia mi zawsze powtarza, że trzeba pracować, że grzech być próżniakiem, że nikomu na świecie chleba darmo nie dają, więc i ja téż robię co mogę i staram się, żeby było zrobione najlepiéj, a jeżeli pomimo woli mojéj jest co złego...
— To?
— To... proszę mi wybaczyć, panie — rzekła, podnosząc na mnie duże, prześliczne oczy.
Uchwyciłem drobną jéj rączkę i przycisnąłem do ust... Zażenowało ją to i onieśmieliło bardzo. Pokraśniała na twarzy jak róża i przez chwilę nie odzywała się do mnie wcale.
Szliśmy tą samą ścieżką przez łąki — i droga, dość długa w rzeczywistości, wydała mi się bardzo krótką... Z prawdziwą przykrością zobaczyłem, że już jesteśmy przy życie, poza którém ogród i folwark się znajdował. Na szczęście spostrzegłem dąb powalony przez piorun. Udałem zmęczonego, choć było to kłamstwo, bo wcale zmęczenia nie czułem.
— Panno Heleno — rzekłem — przyznam się, że już ledwie idę... zatrzymajmy się cokolwiek, spocznijmy...
— A dobrze — odpowiedziała — siądźmy na tém drzewie; nie wiedziałam, że pan taki niewytrzymały. Ja mogłabym jeszcze iść Bóg wié dokąd.
— Nieprzyzwyczajony jestem do chodzenia po polach, ale po niejakim czasie wprawię się i będę chodził tak jak pani.
— Czy w mieście ludzie mało chodzą? — spytała.
— Owszem, chodzą nawet bardzo dużo, ale tam, widzi pani, co innego, tam są wygodne, różne chodniki kamienne.
— O, dziękuję bardzo! Chyba żaden na świecie chodnik nie zastąpi zielonéj murawy, która jest miękka jak dywan.
Usiedliśmy na zwalonym dębie.
Słońce nachyliło się ku zachodowi; przyjemny, orzeźwiający wietrzyk muskał skronie.
Rzecz dziwna, rozmowa, która nam tak łatwo szła z początku, rwała się co chwila jak nitka i nawiązać jéj nie było można. Nie kusiliśmy się téż o to.... Helenka patrzyła na łąkę, po któréj bocian przechadzał się poważnie — ja ścigałem wzrokiem hyże jaskółki, uganiające się za muszkami w powietrzu. Drobne te szczegóły wyrzeźbiły się głęboko w mojéj pamięci i nie zatarły się, pomimo lat, aż po dzień dzisiejszy.

. . . . . . . . . . . . . . . .

Przyzwyczajony od wczesnéj młodości do systematycznéj pracy, nie mogłem siedziéć w Pustelni z założonemi rękami. Los niespodziewanie obdarzył mnie ziemią, a na gospodarstwie nie znałem się ani trochę. Postanowiłem więc praktykować przy Szymonie, a wiadomości teoretycznych szukać w książkach. Zaledwie dzień się zrobił, byłem już zwykle na nogach. Poczciwy Szymon budził mnie i chodziliśmy razem do zabudowań folwarcznych, do dobytku, a potem w pole, na łąki. Gdy robota odbywała się jednocześnie w dwóch punktach, Szymon dozorował na jednym, ja na drugim. Bardzo szybko przyzwyczaiłem się do tego zajęcia, polubiłem je nawet i dziś nie chciałbym go już na żadne inne zamienić. Szymon, małomówny z natury, o gospodarstwie jednak bardzo chętnie rozmawiał. Opowiadał mi, jak się tu od najdawniejszych czasów rolę uprawiało, według starego obyczaju, jak ongi jeszcze za dziadów — i wyszydzał różne nowości, które w sąsiednich magnackich gospodarstwach zaprowadzono. Z ciekawością wielką słuchałem tego chłopskiego wykładu, a wieczorami czytywałem książki rolnicze, i tak po troszę praktyką dopełniałem teoryę... teoryą znów praktykę — i ostatecznie z czasem nauczyłem się chodzić koło roli, téj nigdy niewyczerpanéj w swém bogactwie żywicielki naszéj.
Dnie ubiegały szybko jeden za drugim i na myśl mi nawet nie przyszło, żeby szukać nowych znajomości, towarzystwa. Na cóż? Miałem zatrudnienie, które wypełniało mi dzień cały, a kiedy po pracy zasiedliśmy do posiłku, ciotka Wojtkiewiczowa opowiadała różne epizody z dziejów rodziny naszéj, a Helenka szczebiotała jak ptaszek. Ze świata miałem także relacye, bo dwa razy na tydzień przywożono z poczty gazetę, którą moim paniom czytywałem głośno — z bliższych zaś okolic stary Jojna wieści przynosił.
Przeszło lato, pierwsze lato we własnym kącie, na własnym kawałku ziemi! Sprzątnęliśmy zboże, pozwozili do stodół, ułożyli w sterty to, co się pod dachy zabudowań zmieścić nie mogło. Szymon dumny był ze zbiorów i chwalił się niemi, wymieniając z tryumfem, ile mamy kóp zboża i stogów siana na łąkach.
Po lecie przyszła pogodna, złota jesień. Załatwiliśmy się z siewem ozimin i z orką — a Helenka ogołociła swój ogród z dorodnych jabłek i gruszek. Nad polami unosiły się srebrne nici babiego lata, bociany powędrowały za morze, odleciały zwinne jaskółki, żórawie krzykiem donośnym pożegnały nasze strony... Już się téż rankami i biały mrozik pokazywał, a dnie były coraz krótsze i krótsze. Helenka dziwiła się, że Bartłomiej z wędrówki nie wraca, wspominała o nim codzień prawie, wyglądała przez okno, czy go na drodze nie dojrzy. Przywlókł się dziad przecież!
Przyszedł, jak co rok, z zapasem krzyżyków i obrazków, z pieśnią nabożną na ustach. Był to człowiek wysoki i przygarbiony nieco, z długą białą brodą i takiemiż włosami, które mu na ramiona spadały. Ubrany ubogo ale schludnie, nie miał powierzchowności żebraka. Za pasem różaniec nosił, sakwę płócienną miał na sobie, a w ręku kosztur osobliwy, długi i sękaty. Gdy przyszedł, Helenka i ciotka Wojtkiewiczowa na spotkanie jego wybiegły, wprowadziły go do pokoju i dopytywały się gdzie bywał.
I ja zapragnąłem także owego gościa zobaczyć...
Gdym wszedł, skłonił mi się nizko, życzył szczęścia, krzyżyk z Częstochowy mi ofiarował i prosił, abym mu pozwolił przezimować w owéj budzie w pasiece. Proponowałem żeby na folwarku został, gdzieby miał większą wygodę — ale nie chciał.
— Wielmożny panie — odrzekł — mnie tam dobrze... a zresztą staremu niewiele potrzeba, byle dach nad głową, siaki taki komin i garstka słomy na posłanie... Podziękuję pokornie i odsłużę jak mogąc. Trochę to ja i rybak, trochę myśliwy. Siatki ponaprawiam, zwierzyny dostarczę... kłodę na ul wyżłobię...
Popatrzył na mnie uważnie — a potém dodał ciszéj:
— Gdym się teraz po świecie włóczył, ku miejscom świętym ciągnąc, precz mi się zdawało, że za powrotem do Pustelni, odmianę jakąś znajdę... Prosiłem téż Boga, żeby choć dobrą i Bóg miłosierny wysłuchał. Zastałem panią oto i panienkę we zdrowiu... a Pustelnia doczekała się dziedzica...
Znowu przerwał, spojrzał na Helenkę, potém na mnie, kiwnął głową, uśmiechnął się nieznacznie i rzekł:
— Niech-że Bóg błogosławi, niech będzie w tym domu radość i wesele...
Ten ostatni wyraz wymówił z naciskiem. Helenka zarumieniła się jak wiśnia i tak pilnie patrzyła w podłogę, jakby na jéj gładkich deskach coś bardzo ciekawego spostrzegła.
Polubiłem starego Bartłomieja. Namówił mnie, abym na polowanie z nim chodził, więc téż bobrowaliśmy prawie codzień po lesie, i ja nowicyusz, nauczyłem się przy nim różnych sekretów myśliwskich. Zaopatrywaliśmy śpiżarkę ciotki Barbary w zwierzynę, a skór lisich i wilczych coraz więcéj przybywało w lamusie. Robiliśmy téż wycieczki na jezioro, bo Bartłomiéj był rybak zawołany i jak chłopi twierdzili, miał takie sieci osobliwsze, do których ryby same się cisnęły gromadą. Tak przechodziły dnie zimowe — a wieczory były jeszcze milsze. Już ta smutna Pustelnia, to ustronie, o którém ludzie opowiadali straszne rzeczy, wydawała mi się istnym rajem — i nieraz zadawałem sobie w duchu pytanie, czém zasłużyłem na takie szczęście? Bo istotnie byłem zupełnie szczęśliwy — szczęśliwy bez miary, bez końca, bez granic... Jednego wieczoru, o szaréj godzinie, nim światło przynieśli, zacząłem rozmawiać z Helenką, to o tém, to o owém, aż wreszcie wypowiedziałem jéj to, co oddawna nosiłem już w sercu. W jakie wyrazy ubrałem to moje wyznanie, nie wiem, nie pamiętam — to mi jednak z pamięci nie wyjdzie, żem ją wziął za rączkę, że ona téj rączki z mojéj dłoni nie starała się wyswobodzić, że słuchała wyznania, nie przerywając ani jednem słowem — i że przyrzekła mi być moją, moją na zawsze...
Gdy ciotka Barbara weszła do pokoju ze światłem, spojrzała na nas uważnie i badawczo... Widocznie spostrzegła moje wzruszenie i prześliczne rumieńce Helenki. Zdaje mi się, że się chciała zapytać co się stało — ale nie dałem jéj przyjść do słowa, powiedziałem wszystko i prosiłem o błogosławieństwo.
— Ona sierota, ja sierota, niech więc ciotka matką naszą będzie...
Nie zgodziła się odrazu. Oponowała.
— Zastanów się Leonardzie — mówiła — pomyśl... tyś bogaty, ona biedna, sierota, a przytém prawie jeszcze dziecko. Pomyśl, że możesz znaleźć partyę lepszą.
— Nie! — zawołałem — nigdy nie znajdę, bo szukać nie będę, bo tylko tę jednę kocham, w téj szczęście widzę...
Zacząłem całować ciotkę po rękach, prosić, błagać... aż rozpłakała się i wyciągnęła nad nami ręce.
— Niechże was Bóg błogosławi — rzekła.
Szybko łzy otarła — i wnet na realniejsze sprawy myśl zwróciła.
— Narobiłeś mi kłopotu — rzekła z udanym gniewem — roboty na całą zimę...
— Roboty?!
— Naturalnie. Tobie się zdaje, że wziąć pannę z domu, to tak samo, jak zdjąć strzelbę z kołka...
— Ciociu, jestem w tém szczęśliwém położeniu, że panny z domu brać nie potrzebuję, przecież ona jest już w nim.
— To prawda, ale wyprawa! Nie wyobrażam sobie jak można wyjść za mąż bez wyprawy... Musicie poczekać z pół roku, zanim się wszystko przysposobi, uszyje...
— Na co?
— A nie, mój kochany. Trzeba ci wiedziéć, że ja mam także maleńki fundusik, mój własny i ten oddawna na wyprawę dla Helenki przeznaczyłam.
— Ależ ciociu — przerwałem — cóż to jedno drugiemu przeszkadza? Przecież panna Helena nie odjeżdża, zostanie tu z nami na zawsze, więc wyprawę szyć można choćby przez lat dziesięć.
— Rozumiem. Niech i tak będzie. W téj kochanéj Pustelni wszystko na opak się dzieje. Bierzcie więc ślub, a wyprawę będę przygotowywała powoli... Ktoby się spodziewał? ale co ja się dziwię?... po co było wilka do owczarni wpuszczać? Powiedzże mi przynajmniéj, ty mała psotnico, czy go bardzo kochasz?
— Bardzo — szepnęła, spuszczając powieki.
— I zkąd się wzięło to kochanie? Zkąd?
— Nie wiem, ciociu...
— Niewiniątko! No, no, moja droga, ja ci tego za złe nie mam. Człowiek na to ma serce, żeby kochał... a skoroś pokochała, to kochaj zawsze jednakowo, szczerze, serdecznie, aż do śmierci. Kochaj go w dobréj i w złéj doli, w szczęściu i w nieszczęściu... w radości i w smutku... zawsze, zawsze, pamiętaj o tém Helenko.
— Pamiętaj Helenko — szepnąłem.
Podała mi obie rączki, które pochwyciłem i pocałunkami pokryłem.
Ciotka wyszła, ocierając łzy nieznacznie. Przy kolacyi zjawiła się butelka starego miodu; — zamieniliśmy z Helenką pierścionki. Takie były nasze zaręczyny.
Na drugi dzień pojechałem do naszego proboszcza. Prosiłem go, żeby zapowiedzi ogłosił, a zarazem złożyłem na jego ręce spory fundusik na gruntowne odrestaurowanie kaplicy na cmentarzu.
— A cóż cię, mój dobrodzieju — rzekł ksiądz — obchodzi biedna cmentarna kapliczka? Jeżeli uczyniłeś sobie chwalebne votum, aby coś na chwałę Bożą ofiarować, to raczéj kościół wesprzyj, bo oto sam widzisz, że ubogi, stary, odnowienia potrzebuje...
— I na to chętnie ofiaruję, ale widzi ksiądz dobrodziéj o kapliczkę osobliwie mi chodzi... O ile wiem, ma ona i podziemia.
— A tak, tak, ma sklepione, bardzo porządne nawet.
— I nie zajęte zapewne?
— Ot zachciałeś także, mój łaskawco! Ciekawym ktoby tu podziemia zajmował. Chłop każe się grzebać w ziemi, a nasi wielcy panowie, których tu kilku mam w parafii, mają swoje groby rodzinne w innych majętnościach... Ale na cóż się dobrodziéj pytasz o te szczegóły?...
Opowiedziałem mu całą historyę méj sukcesyi i dodałem:
— Rozumie ksiądz dobrodziéj, że nie chciałbym takiego smutnego sprzętu w domu trzymać. Niechby tedy owa nieszczęsna trumna, pod kaplicą na poświęconém miejscu spoczywała, dopóki nie przyjdzie czas, w którym ją na wieki, jako sukcesyę obejmę.
Ksiądz zamyślił się.
— Ha — rzekł po chwili — dobrze... Juścić tak będzie lepiéj, niech wam to nieustanne „memento mori“, nie psuje chwil szczęścia. Przyślijże jegomość tę nieszczęsną sukcesyę, niechże sobie stoi pod kaplicą.
W trzy dni późniéj, wczesnym rankiem, wywieziono trumnę z lamusa. Eskortowałem ją z Szymonem — i po nabożeństwie za spokój duszy dziadka odprawionem, umieściliśmy smutny depozyt pod kaplicą.

. . . . . . . . . . . . . . . .

Do ślubu pojechaliśmy sankami, a orszak był bardzo niewielki... Bartłomiéj, Szymon i służba z Pustelni. Ciotka w domu została, aby nas powracających w progu chlebem i solą, obyczajem dawnym powitać. Nie miała Helenka drużbów, ani mnie piękne druchny do ołtarza nie wiodły, nie było gości wystrojonych, tylko mała gromadka prostych ludzi w siermięgach słyszała jakeśmy sobie dozgonną miłość przysięgali. Poczciwy proboszcz serdecznie do nas przemówił, pobłogosławił, a po skończonym obrządku, zabrał się z nami i do Pustelni pojechał. We drzwiach oczekiwała nas ciotka, wystrojona odświętnie i ofiarowała nam chleb świeży i sól. Ucałowała nas z płaczem.
Gdyśmy do pokoju weszli, wsunął się nieśmiało Jojna; ubrany był w atłasowy żupan, przepasany pasem jedwabnym, pod pachą trzymał czapkę z kuny z aksamitnym kołpakiem, a w prawéj ręce tackę, na któréj leżał jakiś biały piernik... Prosił o przyjęcie, — do saméj ziemi się kłaniał, życzył nam obojgu lat setnych i szczęścia.
I Bartłomiéj i Szymon i kilkunastu chłopów gospodarzy ze wsi i wszyscy parobcy, służba cała do pokoju wtargnęła z życzeniami, w których tyle było serca, tyle szczerości, żem się z trudnością mógł od łez powstrzymać. Dla tych dobrych ludzi, ciotka w dużéj izbie czeladnéj ucztę wyprawiła. Sprowadzili sobie muzykanta ze wsi i po chwili do uszu naszych dolatywał gwar rozmowy, odgłos skrzypiec i głośne przytupywanie tańczących.
— Niech się bawią — rzekła ciotka — niech tańczą do samego rana. Pustelnia już dawno, dawno nie słyszała muzyki.
Helenka w białéj sukni, w mirtowym wianku na skroni, wyglądała jak urocze, nadziemskie zjawisko. Patrzyłem na nią w zachwyceniu, tak mi się piękną wydawała...
Czém zasłużyłem sobie na takie szczęście?
Wziąłem ją za rączkę, poszliśmy na chwilę do izby czeladnéj, do tańczących. Za nami wsunęła się ciotka i ksiądz. Przywitano nas okrzykiem radości, a Bartłomiéj miał do nas mówkę, za którą ksiądz go pochwalił, a to uznanie napełniło dziada szczególną dumą i radością.
Chłop jeden zbliżył się do Helenki i rzekł:
— Panieneczko kochano, już grzech byłby to wielki, żeby panienka na swojem weselu nie tańczyła... Jeśli pani nie wzgardzi, to proszę...
Tańczyła Helenka i ja tańczyłem także — a potém powróciliśmy do pokoju, poprosiwszy wpierw Szymona, aby ludzi do tańca, do wesołości zachęcał. Do samego rana prawie hasali. Ciotce przykro było, że w téj uroczystéj chwili nie przybył nikt z krewnych, ani że nie było gości z naszéj sfery — ale ja nie brałem tego do serca. Co obchodził mnie cały świat? wówczas kiedy miałem swój własny, a taki piękny światek szczęścia i miłości!..

. . . . . . . . . . . . . . . .

Przeszły dwa lata, jak jedna godzina. Dwa lata niczém nie zamąconego spokoju i rozkoszy. Nie zaznaliśmy przez ten czas ani niepowodzenia, ani klęski w gospodarstwie, ani żadnéj choćby małéj przykrości. Mijał nas grad, oszczędzał ogień, dobrze uprawiona ziemia rodziła na podziw, plony były bajeczne, dobytek się pomnażał — aż lękałem się czy to powodzenie nie było zapowiedzią jakiéj wielkiéj, niepraktykowanéj klęski.
Helenka moja była gospodynią zawołaną, pracowała od świtu do nocy, wyręczała ciotkę, a prócz tego nie opuściła i swoich dawnych zatrudnień. W ogrodzie i pasiece była panią wszechwładną. Zacna, dobra, nieoceniona kobieta! Pomimo, że nie kończyła pensyi żadnych i nie bywała nigdy w wielkich miastach — nie ograniczała się jednak na zatrudnieniach pospolitych tylko — owszem pamiętała i o swoim umyśle, czytywała książki, umiała odczuwać piękności w pieśniach naszych poetów zaklęte. Czytywała nam nieraz wieczorami te poezye, a słowa wieszczych, natchnionych pieśni, brzmiały w jéj drobnych usteczkach jak najpiękniejsza melodya. Dziękowałem, całowałem po rączkach i prosiłem: „jeszcze czytaj, jeszcze” — ona odpowiadała skinieniem głowy, łagodnym uśmiechem i czytała daléj karta za kartą, a my z ciotką słuchaliśmy, coraz to nowe piękności odkrywając w tém czytaniu.
Nie zawsze mogła dokończyć — bo czasem w najciekawszym miejscu przerywał to czytanie despota nasz, tyran, a zarazem przedmiot miłości i uwielbienia całego domu naszego — Jaś...
Prawda, wy nie wiecie kto jest Jaś, co to za jeden. To nasza duma, nasza rozkosz, nadzieja, świat, szczęście, wszystko — nasz syn! Rok już miał wtedy, był biały, rumiany, pulchniutki jak aniołek, co go na obrazach malują. Ja mówiłem, że do Helenki podobny; Helenka wmawiała, że oczy ma moje; ciotka śmiała się, dowodząc że w takiem maleństwie nie sposób dopatrywać podobieństwa do kogokolwiek z dorosłych. Śmieliśmy się z tego, bo jakżeż?! Ciotce się zdawało, że Jaś to takie sobie, ot, zwyczajne dziecko, jak tysiące innych na świecie — ale my z Helenką wiedzieliśmy, że tak nie jest. Wiedzieliśmy, że w Jasiu zwyczajnego, ani pospolitego nic nie ma, że to sama dobroć, mądrość, inteligencya, dowcip... wszystko! wszystko!
Ciotka śmiała się z nas, a przecież my widzieliśmy to najwyraźniéj, że Jaś każde nasze słówko rozumie, że kocha nas, że wié o tém że jesteśmy jego rodzice — że on jest jedynym celem naszego życia... Mądry był chłopak. Nie mówił, bo jeszcze nie umiał, ale jak się uśmiechnął, jak spojrzał czarnemi ślepkami, jak pulchne rączki do klaskania złożył — my z Helenką wiedzieliśmy dobrze co to znaczy... A czy my tylko? Sam Szymon twierdził, że takiego „przyścipnego dzieciaka” nie widział jeszcze w swojem życiu; Bartłomiéj mówił, że takiego samego na obrazie widział w jednym znacznym kościele.
— Pan Jezus — powiada — namalowany był we światłości i chwale, a do niego garnęła się gromada dziatek i piérwszy najmniejszy rączki do Zbawiciela wyciągając biegnął; ten właśnie był akuratnie taki jako nasz Jaś... A nad obrazem, nad ramą złocistą, była taka, jakoby wstęga bieluchna, a na niéj literami wielkiemi napisano: „pozwólcie maluczkim przyjść do mnie”. I szły maluczkie — mówił Bartłomiéj — i chłopaczki i dziewczynki i większe i mniejsze i maluteczkie, a przodem właśnie takuteńki jako nasz Jaś...
Nasz Jaś!
Wszyscy go tak nazywali w Pustelni, nawet stary Jojna; i on mówił że „nasz Jaś” jest taki delikatny, jak mało dzieci na świecie... Nie wiém z jakiéj racyi w nim żyd tę delikatność dopatrzył, bo chłopak był tęgi na podziw i ciotka nie bez racyi małym niedźwiadkiem go zwała... Naturalnie przez żarty — bo chociaż gniewała się na nas, że zanadto dziecko pieścimy, jednak sama pieściła je więcéj jeszcze niż my — a kiedy Jaś piérwszy raz wymówił „ba-ba”, to się o mało nie rozpłakała z radości... Ten Jaś odbierał mi ciągle Helenkę. Bywało w pole pójdziemy, lub do pasieki, a ja chciałbym z ukochaną moją zatrzymać się tam dłużéj — nie można, bo może tam Jaś płacze, trzeba iść do niego. Zimową znów porą, w trakcie najbardziéj zajmującéj rozmowy, albo wśród czytania, Jaś przebudził się, krzyknął — i już rozmowa przerwana, czytanie skończone. Helenka zrywa się, biegnie do niego... tuli, całuje, kołysze, śpiewa mu, dopóki malec nie uśnie. Nieraz zazdrościłem temu bębnowi... On właściwie był panem Pustelni, my wszyscy jego sługami... Ależ téż i warto było takiemu panu służyć, bo uśmiechem, figlami, szczebiotaniem hojnie nas wynagradzał. Lubił się bawić ślicznemi warkoczami Helenki, mnie nieraz mało wąsów nie poobrywał, a jak tylko ciotkę zobaczył, to póty manewrował, póty ciągnął, aż jéj musiał czepek zdjąć z głowy... I śmiał się z tych swoich figlów — mały psotnik!

. . . . . . . . . . . . . . . .

Wiele dat z życia mojego zapomniałem — ale jedna nie wyjdzie nigdy z mojéj pamięci. Wyryła się ona w sercu, wypaliła w mózgu, a chociaż lata przeszły, nie zdołały jednak jéj zatrzeć, ani zagładzić... Głowa posiwiała, oczy blask straciły — a ta data zawsze, zawsze będzie pamiętna...
23 grudnia 18...
Dwudziesty trzeci!... Tak, tak... to było w przeddzień wigilii Bożego Narodzenia... w przeddzień świąt tak radosnych i wesołych zazwyczaj...
23 grudnia...
Ledwie świtać zaczęło, Bartłomiéj zapukał do mego okienka. Ubrałem się pospiesznie, otworzyłem drzwi i wpuściłem dziadka do sieni...
— A cóż tam? — spytałem.
— Jutro wigilia święta, wielmożny panie — rzekł — trzebaby rybek nałapać.
— A dobrze...
— Otóż, żeby wielmożny pan Szymonowi kazał, żeby zebrał kilku parobków z siekierami i furmanką pod sieci, toby się pojechało na jezioro. Lód tęgi, a choć na nim śniegu na jaki łokieć, ale tonie można poprzerąbywać, włok mam gotowy, zaciągnęłoby się ze dwa, ze trzy razy...
— To niechże Bartłomiéj pójdzie do Szymona, weźcie pomoc jaką trzeba i jedźcie... porąbcie tonie, a przed południem ja nadjadę do was...
— Właśnie niech wielmożny pan nadjedzie, nawet popołudniu trochę, ale aby zaraz popołudniu, bo żydy z furami téż przyjadą. Już oni zwyczajni u nas w „wilię” wigilii ryby kupować, to będą, bo i co rok bywają.
— Dobrze, przyjadę.
Dziad czekał jeszcze.
— Co jeszcze chcecie powiedziéć? — spytałem.
— A to wielmożny panie, że jutro wigilia święta, to znów wedle myśliwskiego obyczaju, wartoby szczęścia spróbować w lesie.
— Mamy jeszcze czas, wybierzemy się, a teraz niech Bartłomiéj idzie do Szymona... albo ja sam pójdę.
Włożyłem kożuszek na siebie i wyszedłem przed dom.
Niby to dzień się zrobił, ale gwiazdy pobladłe jeszcze cokolwiek świeciły. Mróz był wielki, śnieg pod nogami skrzypiał.
Zaraz na dziedzińcu spotkałem Szymona.
— Dobry dzień będziemy mieli na ryby — rzekłem — pogoda zapowiada się ślicznie, choć mroźno.
Szymon na niebo spojrzał.
— Niby wielmożny pan tak według gwiazdów miarkuje?
— Zapewne, niebo jasne jak w lecie.
— Zwodzące ono bywa, panie; podług mego pomiarkowania dzień jak dzień, ale od wieczoru pewnie się zmiana zrobi.
Nie zważałem na te słowa, bo i cóż mnie miała tak bardzo pogoda obchodzić?! Czy taka ona czy owaka, w starym domu w Pustelni przecież ciepło i wesoło. Koło południa kazałem zaprządz konia do sanek i wybierałem się na jezioro. Już miałem siadać, gdy wybiegła do mnie Helenka w obcisłéj salopce, w czapeczce futrzanéj, zupełnie gotowa do drogi.
— Weź mnie z sobą — prosiła — Jaś zostanie przy ciotce.
Dlaczegóż miałbym jéj odmówić?... Umieściliśmy się w maleńkich sankach, a chłopakowi, który ze mną miał jechać, kazałem zostać w domu. Po wybornéj drodze koń pędził wyciągniętym kłusem; pogoda była prześliczna, niebo jasne, droga iskrzyła się od śniegowych kryształków. Ostry wiatr zarumienił twarzyczkę mojéj żoneczki, a na włosach wymykających się z pod czapeczki, na rzęsach, na brwiach, pousadzał się drobniutki, biały szron. Prześlicznie wyglądała, a szczebiotała ciągle, śmiała się z moich wąsów, które posiwiały od mrozu i mówiła, że mi będzie z siwizną do twarzy. Przyjechaliśmy na jezioro właśnie wtedy, gdy wyciągano sieci. Ogromny był połów, moja najdroższa gosposia aż w rączki klaskała z radości. Zarzucili sieci drugi raz, jeszcze z lepszym skutkiem. Żydzi ważyli ryby i zabierali je na sanie... Niebo zaczęło się chmurzyć, mróz cokolwiek się zmniejszył, zaczął padać śnieg drobny z początku, potém coraz gęstszy, od czasu do czasu czuliśmy silny powiew wiatru.
— Ku domowi trzeba — rzekł Szymon do ludzi — żwawo zwijajcie się chłopcy, sieć zbierać, a państwo — dodał — niech jadą. Już ściemni się zaraz, śnieg może drogę zawiać.
Śmiałem się z ostrzeżeń poczciwego chłopa; przecież droga była mi znana doskonale; tyle razy przemierzyłem ją pieszo, a zresztą odległość nie wielka, trochę więcéj niż pół mili, dom blizko. Ruszyliśmy. Mrok się zwiększał, robiło się coraz ciemniéj i ciemniéj, że tylko od śniegu cokolwieczek można było widziéć... a i ten śnieg dziwny jakiś, zdawało się, że nie leży na ziemi, ale podnosi się w górę i wypełnia sobą całą przestrzeń... Nie mogłem jechać szybko, gdyż silny wiatr miotał śniegiem wprost w oczy, tak, że nie sposób było spojrzéć przed siebie. Koń stąpał ostrożnie, coraz to schylał łeb ku ziemi, węszył i chrapał. Zdawało mi się, że zboczył z drogi na lewo, ściągnąłem go lejcami i naprowadziłem na drogę... Tak myślałem przynajmniéj... Helenka wstrząsnęła się nerwowo.
— Co ci jest? — spytałem.
— Nic... trochę zimno — odrzekła — ale nie lękaj się, przecież za chwilę będziemy w domu; szklanka herbaty mnie rozgrzeje... śliczny dzień dziś był, Leonardzie... prawda?
Nie mogłem odpowiedziéć, gdyż nagle koń szarpnął i sanki stoczyły się w jakiś dół.
Wpadliśmy w głęboki śnieg... Helenka śmiała się z téj przygody, ale ja uczułem dziwny niepokój... Podniosłem sanki i zacząłem rozglądać się dokoła... rozglądać! jak gdyby można było widziéć co w ciemnościach, podczas wichury miotającéj śnieg w oczy... Zdołałem jednak dojrzéć jakieś drzewa i ogarnęło mnie jeszcze większe przerażenie... Przy drodze prowadzącéj do domu drzew niéma, — więc zbłądziliśmy... Jesteśmy niewiadomo gdzie, wśród zamieci... Próbowałem szukać drogi. Zwróciłem konia na prawo, to na lewo; za pół godziny znowuż znaleźliśmy się przy tych drzewach fatalnych.
— Dlaczego tak długo jedziemy? — pytała Helenka — pośpiesz, bo tam w domu Jaś płacze.
— Zkąd możesz wiedziéć, że płacze?
— Ja zawsze wiém — odpowiedziała.
Pocieszałem ją, że już niedaleko. Znowu szukałem drogi i znów, po długiém błądzeniu, znalazłem się przed temi samemi drzewami. Helenka drżała coraz bardziéj — zdawało mi się, że płacze. Już nie mogłem dłużéj ukrywać położenia, bo sama wiedziała, że błądzimy, że nas zaskoczyła śnieżyca... Zdałem się na instynkt konia... puściłem mu lejce swobodnie... Poszedł i znowuż to samo... znowu te drzewa przeklęte! Jakaż siła wpędza mnie w to błędne koło? jakież złe duchy sprzysięgły się na naszą zgubę?! Czy to te postacie tajemnicze a straszne, te duchy pokutujące, o których mi podczas nocy letniéj w lesie chłop opowiadał... Ogarnął mnie zabobonny przestrach. Koń zatrzymał się... Wyszedłem z sanek, z załamanemi rękami, bezsilny, drżący z obawy o mój skarb, o moje szczęście całe... Żeby można przynajmniéj ognisko rozniecić, ogrzać ją... Wyrzuciłem z sanek garść słomy — podpaliłem zapałką. Buchnęła jasnym płomieniem... Sądziłem, że przy tém świetle rozejrzę się w miejscowości, poznam gdzie jestem... ale gdzie tam! Widziałem tylko płatki śniegowe unoszące się w powietrzu... Garść słomy spłonęła w jednéj chwili i ogarnęła nas zupełna ciemność... Rozpacz mnie porywała. Zacząłem bluźnić.
— Czyż niéma Boga! — wołałem łamiąc ręce — czy on nas opuścił?!
— Cicho, nie mów tak, nie grzesz — rzekła Helenka; a po chwili, chwytając mnie za rękę zawołała z radością. — Słuchaj, Leonardzie, słuchaj... pomoc nadchodzi.
Istotnie, z oddalenia dolatywał dość wyraźnie odgłos myśliwskiego rogu.
— Szukają nas, szukają! To Bartłomiéj... On nas znajdzie... Krzyczmy! krzyczmy ile mocy w piersiach, może usłyszą!...
Przypomniałem sobie, że mam strzelbę w sankach... Strzeliłem w powietrze... Na strzał odpowiedział jeszcze donioślejszy dźwięk rogu... Niebawem zamigotały światła jaskrawe, czerwone... to Szymon i parobcy z Pustelni szukali, przyświecając sobie pochodniami... Strzeliłem powtórnie; zapaliłem resztę słomy wyrzuconéj z sanek... Ludzie przyszli i wyprowadzili nas na drogę.

. . . . . . . . . . . . . . . .

Smutne były święta, bardzo smutne. Poznałem doktora Kalińskiego, owego dziwaka, o którym tyle opowiadał mi Jojna; przyjechał na piérwsze wezwanie. Wprowadziłem go do pokoju, w którym leżała ukochana moja chora... Krótko bardzo zabawił, zapisał lekarstwo, zalecił co było potrzeba i odjechał, tłómacząc się, że do chorych spieszy; ale wieczorem, nad wszelkie moje spodziewanie przyjechał najętemi końmi, przywiózł z sobą jeszcze jakieś leki i całą noc wraz ze mną czuwał nad Helenką. Przewidywał zapewne, że obecność jego będzie potrzebna... że może pogorszenie nastąpi... Rano powrócił do domu i znów przyjechał do nas i bywał codzień po dwa, trzy razy — aż do dziewiątego dnia...
Czy mam opisywać tę walkę życia ze śmiercią, czy potrafię odmalować rozpacz moją, boleść poczciwéj ciotki i smutek, jaki w całym domu panował? Nie potrafię... nie mogę...
Najdroższa moja wydała ostatnie tchnienie, może nawet nie wiedząc o tém, że umiéra. Była nieprzytomna, nie ucałowała Jasia, nie pożegnała mnie... nie usłyszałem jéj głosu... Kiedy już zamknęła śliczne swoje oczy na zawsze, przypadłem ustami do jéj ręki stygnącéj, a potém, potém nie wiem co było... Mówił mi późniéj Kaliński, żem rwał odzież na sobie, rozbijał głowę o ściany, żem nie płakał, lecz wył... Pobiegłem jak opętany do lasu, z gołą głową, w ubraniu poszarpaném, myśleli, żem obłędu dostał. Kaliński z Szymonem sprowadzili mnie przez siłę do domu... Co daléj było nie wiem, straciłem przytomność i trzy tygodnie przeleżałem w gorączce.
Nie widziałem... Nie byłem świadkiem jak moją ukochaną z domu wynieśli, jak ją złożyli na wieki w podziemiach kaplicy, obok téj trumny wielkiéj, która na mnie czeka. Nie słyszałem żałobnego odgłosu dzwonów, ani jęków ciotki, nic...
Gdym zaczął po trochu do przytomności przychodzić, gdy się myśli uśpione, czy zamroczone przez tak długi czas, przebudziły, a pamięć była w stanie minione obrazy odtwarzać, to mi się zdawało, żem się ze snu długiego obudził, że jestem w dawném mojém mieszkaniu w Warszawie, że sukcesya moja, Pustelnia, trumna po dziadkach, Szymon, stary żyd, Helenka i Jaś były tylko senne widziadła, niepochwytne postacie długiego marzenia. Tak mi się zdawało... ale oto do pokoju weszła ciotka z Kalińskim... A więc to nie sen — to rzeczywistość... prawdziwa, faktyczna... Więc było szczęście w istocie... było i przeszło jak sen, jak marzenie, pozostawiwszy po sobie smutek i żałobę... Wpadłem w stan apatyi, nie chciałem odpowiadać na pytania ciotki, odsuwałem ze wstrętem pożywienie, które mi przynosiła, aż dopiero Kaliński, ten lekarz mój i przyjaciel, przyniósł małego Jasia... Oblałem gorącemi łzami główkę sieroty i zapragnąłem żyć dla niego...

. . . . . . . . . . . . . . . .

Ostatnie to zapewne kartki mego pamiętnika... bo i cóż więcéj mam pisać?... Życie płynie cicho jak strumyk po łące, jednakowo, bez zmian... Orka, siew, żniwo i znów orka, siew, żniwo; — zimową porą las, czytanie, rozpamiętywanie chwil minionego szczęścia... a ciągle zimą i latem, dniem i nocą myśl o nim, o Jasiu...
Kaliński czasem przyjedzie i rozwesela moją samotność, bo samotny jestem zupełnie i opuszczony. Nie ma już dobréj ciotki Barbary, spoczęła obok Helenki pod kaplicą. Nie ma Bartłomieja, bo jak się jednego roku powlókł na wędrówkę o wiośnie, tak nie powrócił już więcéj. Pewnie się zmarło dziadowi.
I starego Jojny także nie ma — także nie żyje. Ze wszystkich dawnych domowników Pustelni jeden tylko Szymon pozostał. Przygarbiony, ze zbielałemi zupełnie włosami; żali się, że go wszystkie kości bolą, ale pomimo tego chodzi koło gospodarstwa jak dawniéj.
Jaś na pięknego młodzieńca wyrasta, szkoły skończył, teraz za granicą się kształci na rolnika. Do domu rzadko przyjeżdża, ale skoro się pokaże w Pustelni, to mi jakoś raźniéj i weseléj się robi. Cieszę się moim jedynakiem... kocham go. O! Helenko, czemuż cię tu niema!?...

. . . . . . . . . . . . . . . .

Jasiu, synu mój, dziecko moje! Niezadługo z zapasem sił młodzieńczych i wiedzy przyjdziesz do tego ustronia i zaczniesz pracować na tych zagonach szarych, po których ongi pradziadowie twoi stąpali. Nie wątpię, że znajdziesz dobrą towarzyszkę życia... Daj Boże taką, jak była matka twoja. Bądź szczęśliwy!
Mój kres się zbliża, siły nikną — czas... czas! Gdy zaniknę oczy na zawsze, włożysz ciało moje do wielkiéj trumny dębowéj, która czeka na mnie od lat tylu i pochowasz pod kaplicą obok Helenki. Taka jest moja ostatnia wola. Sukcesyę, którą wziąłem po Gozdawach oddaję ci w całości, za wyłączeniem jedynie owéj trumny, co tak długo na mieszkańca swojego czekała. Tę biorę dla siebie. Zostawiam ci nawet więcéj niż wziąłem — w budowlach, w dobytku, w pieniądzach. Weź to wszystko synu mój i pracuj. Ukochaj te zagony szare, z umiejętnością i starannością chodź koło nich. Nie rozpraszaj ich, z rąk nie puszczaj, a kiedy przyjdzie czas na ciebie, oddasz je w całości dzieciom twoim, wraz z tą miłością, którą zaszczepisz w ich sercach.
Czemuż cię nie ma, Helenko moja? wszak powiedziałabyś to samo Jasiowi...


KONIEC.


CUD NA KIRKUCIE.



Berek Guzik mówił, że uczoność to jest największy majątek, że jest skarb, w porównaniu z którym najwspanialsza fortuna znaczy tyle, co nic.
— Niech pan dobrodziéj sam uważy, niech weźmie na delikatny rozum! Znasz pan zapewne naszych bogaczów? Kto ich nie zna? To są wielkie osoby! wielcy ludzie! Oto, naprzykład taki Dawid Jojne, ma dom — i gdzie on ma dom? w samym rynku! ma karczmę! i gdzie ma karczmę? na samym rogu! Może pan miarkować, co to jest dom w rynku i karczma na rogu! To bogactwo! na moje sumienie bogactwo — ale to jeszcze nie koniec. On się ożenił bogato, sześćset rubli za żoną wziął, on szczęście miał w handlu! on jedną dużą sprawę wygrał, on się dorobił na zbożu, dorobił się na drzewie — on dziś jest pan! Proszę pójść do domu i zobaczyć jego bogactwo! On samowar ma, on lichtarze ma, on ma najzylbrowe łyżki — a jego żona nosi kolczyki z brylantami, aż oczy bolą patrzyć! I co mu z tego wszystkiego?
— Jakto co? bogaty jest.
— To prawda. On pierwszy bogacz na okolicę. Jedź pan do Lubartowa, do Firleja, do Kocka, do Kamionki, za Kamionkę, do samych Łysobyk — nie znajdziesz pan takiego bogacza — ale niech-no pan zajrzy jemu w głowę! ha! ha! co tam jest w jego głowie! całkiem nic. Jedno z drugiem nic!
— Musi jednak coś być — kiedy się dorobił i przyszedł do majątku.
Berek się rozśmiał.
— Nie, panie, ja widzę, że pan dobrodziéj nie zna się na takich interesach...
— Być może.
— Przepraszam, bez urazy godnéj osoby — ja panu to wytłomaczę. Do interesu głowa wcale nie potrzebna jest.
— Więc cóż?
— Szczęście! Kto ma szczęście, temu każdy interes pójdzie jak najlepiéj — a kto nie ma szczęścia, temu i dziesięć głów nie pomoże. Takie było prawo od samego początku świata, takie teraz jest i takie będzie do samego końca.
— W takim razie, niechże mi Berek wytłómaczy, do czego służy głowa?
— Ha! ha! głowa! Głowa służy do uczoności. Głowa to jest kufer, to jest tłomok, to jest cała szafarnia! A wiesz pan, dlaczego głowa twarda jest? Dla tego, że w niéj chowają się drogie rzeczy. Pomyśl pan: jeżeli człowiek na pieniądze, funduje sobie tęgi kufer albo żelazną skrzynię — więc na takie bogactwo, co w głowie może być, Pan Bóg dał także dobry, mocny kuferek.
— Wytłomacz-że mi jednak, mój Berku, czém się to dzieje, że są na świecie ludzie całkiem głupi — a przecież każdy człowiek ma głowę.
— Prawda. Prawda. Ale widzi pan, głowa a głowa to jest dyferencya. Ja nie chcę mówić o wszystkich głowach, ale powiem o żydowskich. Jak się panu zdaje, czy żydek, taki zwyczajny żydek, mały bachórek, przychodzi na świat mądry czy głupi?
— Cóż za pytanie!
— Ha! pan myśli, że głupi! Ha! ha! Nie — proszę pana, on wcale nie jest głupi, bo on przed urodzeniem nie próżnował, on darmo czasu nie tracił...
— A cóż u lich a robił?
— Uczył się; — przy nim był anioł i tłomaczył mu pismo — i tak go wyuczył wszystkiego, jak najlepszego rabina. Całą mądrość mu dał, pełną głowę mu nakładł.
— A dlaczego posyłacie dzieci do szkoły?
— Bo tak trzeba, tak musi być. Ja panu wytłómaczę. Człowiek jest człowiek, ma szczęście i nieszczęście. Pan Bóg daje mu dobre rzeczy — dyabeł (wiesz pan, taki paskudnik!) chce te dobre rzeczy od człowieka odebrać, chce mu wydrzéć, chce go całkiem zniszczyć. W każdym interesie lubi brzydki figiel zrobić. On starym ludziom dokucza, a dzieci! Żeby mógł, toby wszystkie (nie w złą godzinę powiedziawszy) pozjadał. To cały gałgan jest i przez niego nasze dzieci muszą do szkoły chodzić...
— Przez niego?
— Właśnie tak. Widzisz pan: taki mały żydowski chłopaczek, zanim przyjdzie na świat, to już jest mądry, uczony w piśmie jak cały rabin. On Torę zna, on Gemorę zna, on całe pismo zna! — ale co z tego?! Zaledwie na świat przyjdzie, dyabeł czeka na niego i daje mu, na pierwsze przywitanie prztyczka w nos! Nie wierzysz pan?! to proszę zobaczyć, że każdy człowiek, w tém miejscu, gdzie mu djabeł prztyczka dał — ma dołek.
— Ale cóż ztąd?
— Jakto co? Nie wiész pan co? Takie dziecko to przecież delikatne jest, ono się boi. Jak zobaczy tego paskudnika, to krzyknie, a jak dostanie od niego prztyczek, to się tak zestraszy, tak przelęknie, że wszystko co tylko umiało, czego się od anioła nauczyło — odrazu zapomni! W tém cała sztuka jest! Żeby nie on, żeby nie ten gałgan, to nie trzebaby było dzieci uczyć — wszystkie odrazu byłyby bardzo mądre. Pan się śmieje, pan nie wierzy, że to prawda jest. Ja wiem... państwo macie swoje zabobony. Może pan powiész, że dyabła nie ma? Oj! żebym ja tak nieszczęścia więcéj nie widział — jak ja go sam widziałem na moje własne oczy! Niewiadomo zkąd wlazł do izby.
— A jak wyglądał?
— Niech on zginie! niech jego moje oczy nie widzą! On wyglądał całkiem jak czarny kot! Tfy! tfy! Nie śmiéj się pan, bo broń Boże, może się zrobić nieszczęście!
— Ja się téż nie śmieję — ale odeszliśmy od przedmiotu. Nie wytłómaczyłeś mi Berku, dla czego chociaż każdy człowiek ma głowę — jednak głupich ludzi nie brak na świecie.
— Nie brak?! Ha! ha! żebym ja w swoim majątku tyle groszy miał, ile głupich ludzi się zdybie — to jabym się pytał ile cały Lublin kosztuje?
— Więc?
— Nu, więc ja byłbym bardzo bogaty. Co się tyczy mądrych i głupich, ja panu zaraz wytłómaczę. Żeby na świecie byli sami mądrzy, toby nie było głupich — a żeby byli sami głupi, toby nie było...
— Mądrych.
— Nie, toby także nie było głupich, bo każdemu głupiemu zdawałoby się że jest mądry. Weź pan na delikatny rozum, każdy towar potrzebuje miéć swoją miarę. Ocet mierzy się kwartą, cukier ważą na funty — sukno, albo biały towar, idzie na łokcie. No — jaki pan łokieć znajdzie do zmierzenia mądrości? Właśnie głupi człowiek to jest taki łokieć! Jak pan postawisz mądrego przy głupim i każesz im żeby obydwa gadali, to będzie miara. Przepraszam pana, niech-no pan słucha jeszcze. Na świecie wszystko potrzebne jest — i różne głowy są potrzebne. Zwyczajnych trzeba dużo, wielkich nie wiele, bo wielka głowa ma pomyślenie za małe głowy. Ja panu nie powiadam o pruskich głowach, ani o żadnych zagranicznych głowach — ja mówię tylko o żydowskich. Państwo się śmieją — ale żydowskie głowy, to wszystko fajn gatunek głowy jest! Na moje sumienie! Tylko nie do każdéj głowy może wléźć wielka mądrość, są niektóre trochę niezdatne...
— Ciasne?
Berek się skrzywił.
— Są i ciasne... ale od tego szkoła żeby probować. Zaraz z maleńkości widać już czy głowa zdatna czy nie zdatna. Jak która zdatna, to szczęście, to takie szczęście, ze dziesięć majątków mu nie wyrówna.
— Przepraszam za niedyskretne pytanie — ale powiedz mi Berku, co ty myślisz o twojéj własnéj głowie?
Zawahał się żyd.
— Co ja myślę? — rzekł po chwili, — co ja myślę? Co mam myśléć? ja nic nie myślę.
— Ale przecież.
— Jeżeli mam prawdę powiedziéć... ja jestem z mojéj głowy kontent. (Niech ona zdrowa będzie!) Mnie ją Pan Bóg dał, a ja — dodał z dumą — nie żałowałem kosztu...
— Jakto?
— Ja pakowałem w tę głowę co tylko wlazło, i jeszcze w nią kładę. Ja ciągle czytam, jak tylko czas mam to czytam, jak przyjdzie szabas czytam, jak pójdę do szkoły to także czytam, albo słucham co mądre ludzie gadają.
— Może dla tego właśnie nie masz do interesów szczęścia?
— Prawdę pan powiedział — ja nie mam szczęścia! Nie jestem bogaty, trochę nawet biedny jestem — a nawet cały kapcan jestem — ale za to mam swój honor. Mnie ludzie znają.
— Być może, ale robota nie tęgo ci idzie.
— Co ja mam na to poradzić! Komu teraz idzie robota? kto ma kawałek chleba? Temu lat dziesięć, może piętnaście... tak! piętnaście lat temu, to ja powiedziałem, że nasze miasto całkiem zbiednieje, że wszystkie nasze żydy będą mieli gorzkie życie... Kto nie wiedział co w mojéj głowie jest, ten się śmiał i nie chciał wiary dać — ale byli tacy co wierzyli, i niech się pan spyta, czy się wszystko nie sprawdziło? Całkiem się sprawdziło... a kto powiedział, że tak będzie? ja powiedziałem, bo dziękować Bogu głowę mam! Teraz wszyscy wiedzą, że nasze miasto upadło, że zarobku nie ma, że handlu nie ma! Teraz widzą, ale kto piętnaście lat temu widział? Jeden Berek!
— Zkądżeż mogłeś wiedziéć co się stanie w przyszłości.
— Zkąd? Były takie znaki. Chce pan posłuchać — to powiem. Temu będzie piętnaście lat, akurat w nasze święta jesienne, ja sobie szedłem ze szkoły. Ja się tam trochę zasiedziałem i już było późno jakem wracał. Było późno ale nie było ciemno; owszem widno było, bo miesiąc świecił. Ja sobie trochę śpiewałem. Dla czego ja nie miałem śpiewać? przecie święto? Tymczasem koło mnie coś przeleciało! Ja się zląkłem. Ktoby się nie zląkł w nocy? miasto całkiem puste, na ulicy nikt nie idzie. Ja się zląkłem! Obejrzałem się — nie ma nic; spojrzałem do góry... Aj waj! myślałem, że już mój koniec przyszedł. Znasz pan dom Gdali furmana?
— Znam.
— No to ja zobaczyłem (niech moje wrogi to zobaczą), ja zobaczyłem, że on siedzi na Gdali domu, na dachu!
— Co za on?
— Nu — on! Nie potrzebuję dużo powiadać: czarny kot! Cały czarny, a oczy to się jemu paliły jak świeczki. Ja chciałem krzyknąć gwałtu — ale nie mogłem. Mój język zrobił się jak drewniany kołek, moje gardło było ściśnięte, moje zęby tłukły się, jak grosze w puszce. Ja nie miałem siły stać — ja siadłem; ja nie miałem siły siedziéć — ja przewróciłem się całkiem, ja leżałem!...
— A kot?
— On sobie poszedł! Gdzie on poszedł, to ja nie chcę wiedziéć! Po co ja mam wiedziéć gdzie taki paskudnik chodzi? Ja zobaczyłem, że jego już niéma i wstałem. Na drugi dzień poszedłem między naszą starszyznę, i powiedziałem, że będzie nieszczęście. Radziłem, żeby zobaczyć czy się gdzie przykazanie nie popsuło (wiész pan, takie przykazanie w blaszanéj rurce, co musi być na każdéj futrynie przybite); radziłem żeby pilnować czy która żydówka nie przyprawiła sobie fałszywych włosów? (myślisz pan, że między naszemi żydówkami nie znajdą się takie gałganice?); radziłem, żeby uważać czy Gdala furman robi wszystko co w piśmie przykazane? Bo dla czego kot nie siedział na innym dachu, tylko na jego dachu? Prosiłem, mówiłem, że będzie nieszczęście, że całe miasto zginie. Nie słuchali. Powiedzieli: co Berek znaczy! Berek nic nie znaczy!
— No?
— Nu, i tak przeszło. Tymczasem pokazał się drugi znak.
— Znowuż kot.
— Nie... dla czego kot? Kto jem u zabroni zrobić się kozłem?! Oj, nieszczęście moje! To także było wieczór, nawet późno już było, całkiem późno. Miesiąc także świecił. Wolałbym żeby nie świecił, bo możebym nie był widział, tego co widziałem. Ja szedłem od burmistrza. Zawołał mnie, jak zwyczajnie, kazał sobie zrobić piękną kamizelkę. Wziąłem miarę, pogadałem z burmistrzem i wracam. Musiałem wracać do domu. Tymczasem znowuż koło Gdali domu zobaczyłem! Niech on zginie! Stał z rogami, z brodą i całkiem czarny jak smoła...
— Kto stał?
— Pan się pyta! Wiadomo kto stał. Czarny kozioł!
— Wielka rzecz!
— Właśnie że wielka rzecz. W całém mieście był tylko jeden kozioł i to całkiem biały — więc zkąd się czarny wziął? Nie, proszę pana, to nie był zwyczajny kozioł — ale był znak, drugi znak, że w mieście nieszczęście się stanie...
— Znak?
— Pewnie że znak. Ja znów narobiłem gwałtu. Znów chodziłem do naszéj starszyzny. Ale co ta nasza starszyzna warta! Oni tak dbają o miasto, jak i o ten piasek co na gościńcu leży. Aby sami mieli pieniądze, to dla nich dość. Ja mówiłem, prosiłem, płakałem nawet!
— A oni?
— Oni śmieli się! Oni powiedzieli, że ten kozioł to był kozioł; że spał w takiém miejscu, na które sadze wysypują i przez to zrobił się czarny. Ja wiedziałem, że to nie prawda, ale co miałem robić? Czekałem trzeciego znaku.
— I był?
— A jakże. Nie wyszło dwa miesiące i już był.
— Jakiż?
— Był całkiem pfe! Ja panu nie powiem o tém dużo i nie powiem mało, powiem jedno słowo: Gdala furmana córka uciekła!
— To znak?
— To był bardzo brzydki znak... taka dziewczynka! zaręczona już była. Pfe! a z kim ona uciekła? Ze stolarza Dzięciołkowskiego synem... z katolikiem! i ożeniła się z nim. Pfe! Zrobił się wtedy gwałt. Starszyzna się zawstydziła — a ja mówiłem: a co? Oni powiedzieli: — nieszczęście! Berek miał racyę, już jest nieszczęście! Ja powiedziałem: — Nie! to jest tylko pfe! ale nie nieszczęście, to znak, to trzeci znak! Bo proszę pana, przed każdém nieszczęściem, to jak na licytacyi, do trzech razy jest krzyk, a potrzecim razie przybicie. Proszę pana, nie wyszło od tego czasu dwa miesiące — i zaraz się zaczęło...
— Co się zaczęło?
— Nieszczęście! Przyjechali geometry, inżyniery, zaczęli mierzyć... krótko mówiąc, za dwa lata już była koléj żelazna.
— Alboż to nieszczęście?
Berek uśmiechnął się ironicznie.
— Proszę pana, — to właśnie jest cała zguba, od tego miasto upadło, a my wszyscy skapcanieli. Teraz weź pan na delikatny rozum. Ja nie chcę sądzić Gdali furmana, ale mnie się zdaje, że on musiał dużo grzeszyć. Na jego domu pokazał się czarny kot, koło jego domu stał czarny kozioł, z jego domu uciekła dziewczyna — i patrz pan, kto najpiérwszy skapcaniał? kogo najpiérw kolej zgubiła? — Gdalę furmana! Kogo zaraz za nim zgubiła — drugich furmanów. Ja się téż tak spodziewałem; bo proszę pana, furmany to grube ludzie są; oni ciągle w drodze — a gdzie najłatwiéj można zgrzeszyć? — w drodze! Skapcanieli furmany, skapcanieli kupcy, krawcy i szewcy... wszyscy skapcanieli. Jeden tylko Dawid-Jojna bogacz jest, ale co nam z tego? Źle jest na świecie, bardzo jest źle, przez to, że ludzie bardzo dużo niedobrych rzeczy robią... a czarny kot ciągle pilnuje żeby im zrobić zgubę.
To rzekłszy Berek, zwiesił głowę i zamyślił się.
Było to na gościńcu prowadzącym do Lublina. Berek przysiadł się na mój wózek, ponieważ Berek w ogóle miał taki system podróżowania. Jak mu wypadło puścić się w drogę, to nie kłopotał się wcale o furmankę — wychodził pieszo za miasto i szedł, czekając czy nie będzie mógł przysiąść się do kogo. Jest to system taki dobry jak inne, a przytém niekosztowny. Zresztą, względnie do swojéj sytuacyi majątkowéj, myślący ten człowiek nie mógł podróżować ani własnym ekwipażem, ani ekstrapocztą; furmanów żydowskich, jako ludzi grubych i nieuczonych, nie lubił i wszelkich z nimi stosunków unikał. Wolał jeździć na przysiadanego. Przytém jadąc na cudzym wózku, czuł się w obowiązku uprzyjemniać właścicielowi konia podróż miłą i pouczającą rozmową. Pod tym względem był niezmordowany, mógł mówić kilka godzin z rzędu, bez wytchnienia...
Wybór przedmiotu do rozmowy także mu był obojętny. Chętnie mówił o polityce, o handlu, o różnych ploteczkach z okolicy, o panu burmistrzu i o sekretarzu, o czém kto chciał. Najbardziéj wszakże przypadała mu do gustu rozmowa o takich przedmiotach, które nastręczały mu sposobność do popisania się głęboką uczonością. Wtedy olśniewał słuchacza głębią erudycyi.
A jaka to była erudycya! Istny groch z kapustą, prawdziwy bigos! Legendy, podania, przepisy wyznaniowe, imiona proroków dawnych, uczonych i rabinów współczesnych, przesądy, zabobony, gusła najszczególniejsze — wszystko było w téj głowie. Berek zaś nosił ją wysoko, z dumą, że takie skarby w niéj posiada. Nie miał szczęścia do handlu, nie miał majątku, ale uczoność miał i honory.
Pytałem go jakie mianowicie honory?
Uśmiechnął się i brodę pogładził.
— Pan się na tém nie zna, — mówił, — do tego trzeba miéć inszą głowę.
Wytłómaczyłem mu, że nie mogąc swéj głowy na inną zamienić, postaram się natężyć wszystkie siły umysłu, aby zrozumiéć, chociaż w części, znaczenie tych splendorów jakie na Berka spływają.
— Niech pan nie myśli, — mówił, — że ja chodzę do téj wielkiéj szkoły, gdzie dużo żydów się zbiera. Nie, na co mi to? Tam chodzą more-morejne i wszystkie z wielkiem fanaberyem — ja między nimi byłbym ostatni. A na co ja mam być ostatni? My mamy małą krawiecką bóżniczkę — tam jestem piérwszy! Do mnie schodzą się przyjaciele w szabas, albo w święto, my sobie śpiewamy. Ja jestem znawca na koszerne wino — ja byłem dwa razy w Biały u rabina — ja znam różne sposoby na dyabła... No, czy to jeszcze mało honoru! A prócz tego to ja ciągle czytam.
— I naturalnie, Berek rozumie wszystko co czyta?
— Ha! ha! co pan dobrodziéj powiada! Kto może rozumiéć wszystko co w książkach jest? Mało kto. Chyba wielkie rabiny, którzy mają taki sposób od Pana Boga, ale prosty człowiek dobrze że choć czyta.
— Cóż za przyjemność w czytaniu, jeżeli się nie rozumie tego co napisane?
— Aj, aj! Jakie to między państwem są zabobony! Ja nie umiem panu opowiedziéć dobrze, jaki jest w tém czytaniu smak — ale to jest wielki smak! Wierz mi pan ja czytałem wczoraj i jeszcze mam pełną gębę tego smaku!
— A o czémże Berek czytał?
— Jakto o czém? O czém można czytać w nabożnéj książce, o nabożnych rzeczach!
— Ale przecież. Czy Berek czytał o jakim proroku, czy o historyi dawnéj?
— Na co mam panu to opowiadać? Ja czytałem — niech będzie dość na tém, że ja czytałem...
— Więc nie powiesz?
— Ny, co ja mam powiedziéć? Nie każda rzecz da się opowiedziéć, nie każda się da powtórzyć i nie z każdym człowiekiem pasuje o takim interesie mówić. Państwo trzymają się swojego zakonu, my żydy swojego. Na co jeden drugiemu ma zaglądać do głowy?
— No, mój Berku, bardzo się zapędziłeś. Przecież u nas nawet małe dzieci uczą się starego zakonu. O stworzeniu świata, o Locie, o Egipcie, o patryarchach, królach żydowskich i prorokach...
— Ja wiém, ja słucham o tém, ale z przeproszeniem pana to nie jest żydowska nauka, i zawsze w niéj jakiś feler musi być.
— Najmniejszego.
— Co o tém gadać... niech każdy swoje trzyma.
— Przecież u nas nie uczą, że Goliat zabił Dawida, ale na odwrót.
— Pan zna tę historyę?
— Powiadam ci, że nawet małe dzieci ją znają.
— Aj, aj... to była kimedya! Powiadają że żydy nie są odważne — no, a kto zabił tego grubiana? Kto jem u głowę urznął? Niechby się kto inny poszedł z nim próbować! Ja to wszystko wiem, dobrze wiém, tak jakbym sam przy tém był!
To rzekłszy Berek pogładził się po brodzie i oczy mu błysnęły radością, że mógł się z erudycyą swoją popisać.
Koń zwolnił biegu, bo droga szła pod górę, turkot kół nie przeszkadzał rozmowie.
— A pan wié jak to naprawdę było? — zapytał Berek, — pan wié jak się ta cała historya zrobiła? Pewnie pan nie wié, ale ja panu opowiem. Ja wiém, że pan lubi słuchać o żydowskich interesach, ja to wiém...
— Owszem, bardzo lubię.
— Pewnie pan wié i to, że żydy dawno nie byli takie biedne kapcany jak dzisiaj, ale mieli żydowskiego króla, mieli żydowskie urzędniki, żydowskie wojsko... a jakie wojsko!. ha! ha! Same gwardye, z pikiem, z pałaszem, z bębnem, z armatem, jak potrzebuje być wielkie wojsko! Byli jednorały i zwyczajne proste sołdaty, jak się należy. Oni wojowali. Oni ciągle wojowali, a najbardziéj z Filistyanem. Bardzo paskudny naród był te filistyany, a między nimi zdybał się jeden bardzo wielki, bardzo mocny, poprostu cham, parobek nieuczony, grubian!
— Goliat!
— To cały rozbójnik był. On ciągle chodził koło naszego wojska i szukał zaczepki, nawet pewnie trochę pijany był i lubił zrobić awanturę, ale nasz król nie kazał z nim robić żadnéj awantury, bo król żałował wojska psuć — a taki cham mógł któremu wojakowi rękę złamać. On wymyślał, on krzyczał, on zrobił zaczepkę — ale nasze siedzieli sobie cicho, nie zważali. Nareszcie zdybał się jeden młodziak — może miał całkiem szesnaście lat, nawet nie zaręczony jeszcze — i myśli pan że jaka osoba?! Wcale nie osoba! Prosty pastuszek, taki co kozy pasł. On powiedział: puście mnie do tego grubiana! ja jemu pokażę sztukę! Wojaki śmieli się — aj waj! powiadali, chyba ty śmierci szukasz, Dawidku! A on taki zawzięty był że zaraz chciał leciéć... ale bez pozwoleństwa od króla jemu nie dali. Trzeba było do króla iść.
— I poszedł?
— Co pan mówi? U nas jak się do burmistrza idzie, to téż zaraz nie wpuszczą, tylko trzeba czekać — a tu do króla! I kto chciał z królem gadać? prosty pastuch! To akuratnie osoba do gadania z królem! Ale ten mały Dawidek (kto wtenczas mógł wiedziéć, że to będzie kiedyś wielki Dawid?) prosił jednego żydka, takiego poprostu faktora, żeby on królowi powiedział o tym interesie. Faktor jak wiadomo faktor — to wszędzie wlezie. On nie szedł na pokoje, tylko wlazł tyłem, przez kuchnię — no, dość że zobaczył króla i powiedział. Król, jak to usłyszał, za głowę się złapał. — Ja nie chcę! powiedział, ja nie chcę oddać takie dziecko na śmierć, na zgubę — ja nie potrzebuję nawet o tém słuchać! Faktor przeczekał, aż się król wysapił od złości i zaczął znowu perswadować. Powiada tak i tak dzieciak młody jest, ale kiedy się podejmuje, to dla czego nie ma spróbować? Przecież nikt nie przymusza go, on idzie ze swojéj własnéj woli. A zresztą, co wielmożny król do tego interesu dołoży?
— Tak powiedział?
— O, oj — ja wiém, ja wiém, tak jakbym sam przytém był. Proszę pana, czego faktor nie przetłómaczy? on wszystko przetłómaczy, on od tego jest. Dość, że król się zgodził. Ny — powiada, niech on idzie. Kazał jemu dać pałaszów, pików, wszystkiego co do wojowania trzeba, ale pastuszek nie chciał. Na co powiada ja mam dźwigać taki ciężar — ja mam na niego lepszy sposób. On wziął kamień, porządny kawałek kamień, zaczaił się na tego grubiana i jak na niego rzucił! Aj waj! ten cały cham, ten ordynarny chłop, jak długi był, tak się przewrócił! Wtenczas ten mały Dawidek wyskoczył z za drzewa, siadł grubianowi na plecy i zaczął krzyczyć gewałt! Zaraz przylecieli wojaki, starszyzna, jednorały żydowskie, urznęli Goliatowi wielki łeb i zanieśli do króla. Było krzyk, gwałt, muzykanty grali jak na wielkim weselu, a ten Dawidek, ten maleńki Dawidek, ten pastuszek, późniéj sam królem został. Tak jemu Pan Bóg dał. Aj było, było na świecie smak! honor był, wojsko było! Dziś co jest? dziś żydy grzeszne są przeciwko Pana Boga — to mają za to sam cymes. Oj mają! czarnego kota — i żelazną koléj. Niech moje wrogi to w sukcesyi dostaną! Źle teraz jest, całkiem źle jest i żeby nie to, że między wszystkiemi żydami zdybuje się zawsze trzydzieści i sześć sprawiedliwych, co zakon trzymają i modlą się — to ja nie wiém coby z nami było.
— Dla czegóż tylko trzydziestu sześciu?
— Albo ja wiém, tak musi być — tak od Pana Boga jest.
— A gdzież oni są ci sprawiedliwi?
— Tego, proszę pana, nikt nie może wiedziéć — dość na tém że oni są...
— Eh, mój Berku pleciesz sam nie wiész co.
— Ja plotę! ha... niech tak będzie że ja plotę — a ja swoje wiém. Pan myśli że na świecie są tylko te rabiny, co ich ludzie znają? Są i takie, których nikt nie zna, a które można powiedziéć, utrzymują świat. Czy ja wiem w jakich osobach ich dusze siedzą? Czy ja wiém? Czasem zdaje się, że to idzie biedny woziwoda i komu się może zdawać, że to jest naprawdę woziwoda, a to właśnie może być człowiek mądrzejszy niż rabin i nabożniejszy niż sam rabin! W Boskiém ręku wszystko jest i takie rzeczy — takie interesa, co człowiek nawet pomyśléć nie potrafi, także się dzieją na świecie. Pan myśli, że może Eljasz prorok nie był przeszłego roku na jarmarku w Lubartowie? Na moje sumienie był!
— Ale!
— Pan nie wierzy! Dalibóg mnie dziwno. Przecież i małe dzieci wiedzą, że Eljasz prorok ciągle chodzi po świecie.
— Po co?
— Już on wié po co on chodzi? Pan myśli, że mało biednych żydów on żywi. On wielki miłosiernik jest, on sam wyszukuje różnych kapcanów, biedaków i on im pomaga. Wielki miłosiernik jest. Pan nie wierzy?
— Skoro Berek powiada...
— Ja powiadam, ja wiem co ja powiadam.
— Berek wierzysz w cuda?
— Co nie mam wierzyć, albo mało cudów było na świecie? Mojżesz, przecież pan wié co robił Mojżesz?
— Wiem... ale teraz?
— I teraz także się praktykuje. Mógłbym panu dużo powiedziéć, ale lepiéj nie gadać — bo na co gadać, jak kto wiary nie daje.
— Przecież słucham.
— Aj panie dobrodzieju! Cudów jest moc, codzień to się może zrobić cud i dużo się robi, choć my o tém nie wiemy, bo kto wszystko może wiedziéć? I to już jest cud, że Pan Bóg życie daje biednym ludziom, i to cud, że słońce koło ziemi chodzi... co pan chcesz to wszystko jest cud!
Berek umilkł.
Byliśmy już blizko Lublina. Wieże kilkunastu kościołów rysowały się na niebie. Bramy Krakowską i Jezuicką można było wyraźnie rozróżnić. Miasto rozrzucone na wzgórzu, wygląda bardzo malowniczo, a dokoła krajobraz piękny, szeroki. Srebrna wstęga Bystrzycy wije się wśród łąk, a gdzie rzucić okiem widać wioseczki białe, czyste, tulące się pod wzgórzami, lub téż rozsiane po wzgórzach.
Na drogach do miasta prowadzących ruch ciągły, turkoczą powozy, bryczki i wózki chłopskie. Lud dorodny, w burych sukmanach z samodziału, suto wyszywanych czerwonemi lub niebieskiemi sznurkami, zdradza dobrobyt i względną zamożność nawet.
Wysokie wieże miasta rysują się zdaleka, imponująco wyglądają mury stare, stare bo już od wielu wieków stoją i dzielnie bronią się niszczącym zębom czasu.
Od téj strony zwłaszcza, z któréj przybywaliśmy z Berkiem, wjazd do Lublina bardzo jest ładny. Po prawéj ręce, na wyniosłem wzgórzu wznosi się piękny kościół, niegdyś Augustyanów, z zabudowaniami klasztornemi — po lewéj liczne domki, drewniane przeważnie, stare i zniszczone. Niektóre z nich niby jaskółcze gniazda poprzyczepiane na wzgórzach, inne rozrzucone dokoła wielkiego placu, przypominającego rynki takich sławnych miast jak Firléj, Łysobyki, lub Kamionka.
Jest to przedmieście, Kalinowszczyzną zwane, zamieszkałe przeważnie przez najbiedniejszą ludność żydowską, a w części przez biedniejszych rzemieślników i wyrobników.
Daléj droga skręca w głęboki parów i oczom podróżnego odsłania nowe widoki.
Starożytny kirkut żydowski na wysokiéj, stromo ściętéj z jednego boku górze — pełen drzew starych i nagrobków kamiennych przeważnie, postawionych obyczajem wschodnim, prostopadle.
U stóp stroméj góry, przy kirkucie samym, ruiny starożytnego kościoła Franciszkanów, dziś fabryka mydła; daléj kopuła dawnéj cerkiewki Bazyliańskiéj, a daléj już zgiełkliwa, żydowska część miasta.
Ów kirkut starodawny, na górze Grodzisko zwanéj, jak historya miasta świadczy, sięga roku 1554, ale to jest data aktu nadania. W rzeczywistości istniéć on już dawniéj musiał, bo nie masz śladu, żeby żydzi lubelscy gdzieindziéj jeszcze cmentarz swój mieli, a przecież mieszkali w Lublinie od wieków.
Ruiny kościoła, w których teraz mydlarnia się mieści, nie mają tak dawnéj historyi. Wprawdzie Franciszkanie siedzieli na tém miejscu w r. 1619, ale mieli tylko kapliczkę drewnianą, a gmach klasztorny dopiéro w r. 1700 został wzniesiony. W roku 1826 Franciszkanie opuścili swoją siedzibę, a gmach przeszedł na własność prywatną.
Niejeden przejeżdżający tamtędy zastanawia się dla czego góra od strony kościoła tak stromo jest ścięta, czy do tego przyczyniła się ręka ludzka, czy téż stało się to przez jakiś dziwny kaprys natury?
— Patrz Berku, — rzekłem — jak to dziwnie wygląda...
— Co dziwne? — zapytał, — co tu jest dziwne?
— Naprzód to sąsiedztwo szczególne, kościół tuż przy żydowskim cmentarzu...
— No, to jest miasto, proszę pana, — odrzekł, — to i dawniéj było miasto, a w mieście, jak zwyczajnie, gdzie kto ma plac to sobie buduje. Żydy mieli kawałek placu, zrobili sobie kirkut — księża mieli kawałek placu, zrobili sobie kościół! Co się dziwować? — każdy potrzebuje podług swojego zakonu. Ten kirkut to już bardzo stary jest.
— Trzysta lat ma z górą.
— Kto to panu powiedział niech zwróci pieniądze! Kto te lata rachował, kto pamiętać może takie dawne rzeczy?
— W książkach jest.
— Aj, co to znaczy! niby to każda książka prawdę powiada? Książki téż pewnie powiadają, że i ta góra dawno była i ten plac, na którym kościół stał, także dawno był!
— A tak.
— Ha! ha! to oni dużo powiadają! oni dużo wiedzą! Oni wiedzą tyle co nic, albo i całkiem nic.
— Ale przecież, to co jest w książkach historycznych, opiera się na dokumentach.
— Niech moje wrogi takie oparcie w plecach mają, jak to prawda! Książki piszą, że była tu góra i był dół, a ja panu powiadam, że tu ani góra nie była, ani dół także nie był.
— Więc cóż było?
— Pytaj się pan książki, — rzekł ironicznie Berek, — kiedy książki takie mądre są, to niech powiedzą co było?
Nie mogłem z niego więcéj wydobyć, tém bardziej, że już wjeżdżaliśmy do miasta i towarzysz mojéj podróży miał wielką ochotę zeskoczyć z wózka i wpaść odrazu w miasto, do którego różne interesa go sprowadzały.
— Kiedy pan dobrodziéj wraca? — zapytał.
— Jutro, o samym zachodzie słońca.
— Ny — to ja jutro o samym zachodzie słońca będę sobie stał przy starym kirkucie. Pan mnie znów podwiezie kawałek?
— Zobaczymy.
— Aj waj, pan podwiezie — ja jestem już podupadły całkiem na nogi, i, jak tylko prędko idę, to zaraz mnie koło serca pika! Niech Bóg broni jak pika!
— Dobrze więc, podwiozę cię dokąd zechcesz, ale musisz mi powiedziéć o téj górze, o tém co było wtenczas kiedy jéj nie było.
— Nu — dalibóg, pan zawsze ciekawy! dla czego pan taki ciekawy jest?
— Chciałbym wiedziéć.
— Ny, ny, do widzenia panu, — rzekł zeskakując z wózka i zniknął w bramie kamienicy, obok któréj przejeżdżaliśmy.
Nazajutrz opuszczałem Lublin. Zachodzące słońce złociło wysmukłe wieżyce, odbijało się w szybach, starym murom nadawało czerwonawą barwę.
Koło dawnego kirkuta oczekiwał Berek z tłomoczkiem pod pachą.
— Dobry wieczór, dobry wieczór pana dobrodzieja! — wołał. — Widzi pan jaki ja jestem słowny! Ha! znajdź pan drugiego człowieka żeby był taki punktualny jak Berek! Powiedział pan zachód słońca! Patrz pan, teraz akuratnie jest zachód słońca, a Berek stoi pinkt! jak na zegarku. Ny — ja myślę, że mnie pan kawałek podwiezie. Dla czego pan by mnie nie podwiózł? Przecież nic złego nie zrobiłem.
— A jakże będzie z górą?
— Ja myślałem, że pan już zapomniał, na moje sumienie! Góra jest góra! niech ona sobie stoi, bo ona jest góra, a my jedźmy, bo na to jesteśmy ludzie. Góra nie może jechać, nam nie pasuje stoić. Patrz pan, nawet kuń to rozumié, on już rucha nogami, już pokazuje, że czas jechać. Mądry kuń, dalibóg!
Mówiąc to, Berek wgramolił się na wózek. Ruszyliśmy.
Na starym kirkucie szumiały drzewa, minęliśmy je niebawem, minęliśmy przedmieście i most na Bystrzycy i ogromne karczmisko murowane przy drodze — a słońce zaszło już zupełnie, zaś z łąk podnosiły się fantastyczne tumany mgły i rozwiewały się w kształty dziwne, nieokreślone, zmieniające się ciągle.
Gwiazdy zaczęły się już ukazywać na niebie, złociste, mrugające figlarnie — wiatr przynosił z łąk zapach świeżo skoszonego siana.
— Jakże, Berku, — spytałem, — powiadasz że kirkut ma więcéj niż trzysta lat?
— Ha! ha! i wiele więcéj!
— Naprzykład?
— Ja nie wiem, ale on bardzo stary jest. On taki stary jak i sam Lublin, może nawet jeszcze starszy. Czy pan tam kiedy był?
— Nie.
— To pan nie widział jakie tam stare kamienie są?
— A Berek widział?
— I ja nie widziałem — ale ludzie gadają. Ludzie gadają, że tam już wszystkie pismo, co było na kamieniach wykute, wiatr wydmuchał i woda wymyła! Pomyśl pan sam wiele to trzeba było wiatru i wiele wody, żeby wytrzéć z kamienia pismo — a jakie pismo? Co wykute jest! Każda literka przynajmniéj na pół cala głęboko. Powiadają, że niektóre kamienie już tak w ziemię powłaziły, że mało ich co znać. Weź pan na delikatny rozum, wiele trzeba czasu żeby sam kamień w ziemię wlazł i żeby się w niéj schował — to nie bagatela jest!
— Na tym kirkucie zapewne wielu sławnych i uczonych żydów spoczywa?
— Aj! sławnych, uczonych, nabożnych rabinów, wielkich bogaczów moc! Cały kahał ich tam jest. Aj, aj, żebym ja miał jeden procent od tysiącznéj części téj zasługi co oni mają przed Panem Bogiem, to jabym bardzo, bardzo szczęśliwy był! Tam wielkie ludzie są pochowane, wielkie głowy! Tam nawet zdybuje się jeden kamień, na którym napisane jest nie dużo i nie mało, tylko jedno imię! A wiész pan jakie imię? Ha! Ester! A wiész pan czyje to imię? To była żydówka, z prostego stanu nawet, biednego krawca córka — ale późniéj to ona została żydowską królową...
— Żydowską? Źle jesteś poinformowany mój Berku, gdyż ona wcale królową nie była.
— Tak?! Pan może powié, że i ten król wcale nie był król i ta żydówka nie była żydówka, że on koło niéj nie siedział, a ona koło niego téż nie była. U państwa to wszystko jest na wywrót!
— Ale owszem, przyznaję, że była i że koło króla siedziała.
— Nu — a kto może koło króla siedziéć?! To kimedya jest, dalibóg! — koło krawca siedzi krawcowa, a koło króla... królowa. Małe dziecko nawet zrozumie taki interes.
— Ona niedaleko Krakowa jest pochowana — to wiadomo.
— Niech będzie i tak! Ja na jéj pogrzebie nie byłem. Dla mnie dość, że ludzie powiadają, że jest taki kamień i że na nim stoi napisane to imię Ester — i że ta Ester była żydowska królowa. Na co mnie wiedziéć więcéj? Mnie to dość. Kto chce niech daje wiarę, kto nie chce niech nie daje. Na to nie ma żadnego przymuszenia, żadnego gwałtu.
Widocznie Berek rozgniewał się. Jak można podawać w wątpliwość jego słowa? Przecież on nie jest prosty cham, on nie jest grubijanin, ale uczony człowiek, który dużo czytał, a jeszcze więcéj słyszał — i słyszał nietylko o zwyczajnych przygodach i wypadkach, ale i o cudownościach najrozmaitszych, o wydarzeniach takich, których głowa ludzka, choćby najtęższa, objąć ani wytłómaczyć nie może; słyszał jak wyglądają różni aniołowie i jakie zasadzki dyabeł urządza... tyle, tyle słyszał, a tu, znajduje się ktoś co wierzyć mu nie chce. I kto? pfe, dalibóg!
Trzeba było jakoś udobruchać uczonego męża.
— Zapal-że Berku cygaro i dotrzymaj słowa.
— Cygaro? dla czego ja nie mam sobie zapalić cygaro? Ja zapalę — a co się tyczy słowa, to ja nie wiem o jakiém słowie pan mówi...
— Miałem coś usłyszyć o owéj górze.
Machnął ręką, jakby przez to chciał dać do zrozumienia, że szkoda tracić słów napróżno.
— Co to dużo gadać — rzekł — nie warto!... Pan niewierzy, pan powiada, że wszystko nieprawda...
— Jesteś niesprawiedliwy — opowiadałeś o królu Dawidzie — czy przeczyłem? O trzydziestu sześciu sprawiedliwych — czy powiedziałem, że to fałsz?
— Ny — prawda.
— Są takie rzeczy, o których wszyscy wiedzą i są takie książki, w których jest napisane to co było — i nikt nie może powiedziéć, że tak nie było. Przecież musiał Berek słyszyć, że w Lublinie nauczali kiedyś wielcy rabini.
— Ha! ha! i jacy rabini, same nabożniki, uczone!
— Myślisz Berku, że o nich nie ma w książkach?
— Ja wiem, wiem — w różnych żydowskich książkach to jest.
— Nietylko w żydowskich, jest i w polskich...
— To nie może być!
— Jest, jest — bo dla czego nie miałoby być? O wielkich uczonych zawsze się świat dowié i szanuje ich.
— To prawda! ma pan recht! Ja sam byłem świadkiem jak raz do powiatu przyszedł rabin, nawet nie żaden wielki rabin, ale taki zwyczajny — to jemu postawili krzesło, żeby on sobie siadł! I urzędniki miarkowali, że dla duchownéj osoby należy się krzesło...
— Czemuż się więc dziwisz, że o prawdziwie wielkich rabinach ludzie coś wiedzą. Słyszałeś coś pewnie o rabi Salomonie Loria? rabi Salomonie ben Jehuda.
— Aj waj! ktoby nie słyszał?
— Przecież to lubelski rabin, wielki uczony. Umarł tu w Lublinie, temu z górą lat trzysta. Założyćby się można, że na starym kirkucie jego prochy leżą. A rabi Joel?
— Joel!... oj, oj, ja wiem, ja o nich wszystkich słuchałem — dlaczego ja nie miałem słyszyć?
— Rabi Joel Sirkes, ben Salmon.
— Sirkes! Kto nie słuchał o Sirkes?! Wielka głowa! wielki nabożnik! — on téż leży na starym Kirkucie.
— Nie, on leży w Krakowie.
— Może w Krakowie — nie będę się sprzeczał, ale mnie się zdaje, że nie. Jakby lubelskie żydy mogli od siebie puścić taką osobę?
— A jednak puścili, jest już temu więcéj niż dwieście lat — on pojechał do Krakowa; tam był rabinem i tam umarł, a pochowali go obok sławnego rabina Mosze Iserles. Słyszałeś Berku, koło tego sławnego rabina, którego nazywają Ra-mo!
— Ramo! kto nie wié o Ramo! Wiary trudno dać, żeby takie rzeczy mogły stać w nieżydowskich książkach! Ny — ny... ale ja myślę, że to musi być inny gatunek książek.
— Tak, tak! a rabi Jehuda Wiga, rabi Meier...
— Teraz to ja panu powiem!... ja panu wszystko powiem, a dlaczego powiem? Czy pan zna takich mechaników, co robią nie żydowskie książki?
— Znam.
— Ale nie te zwyczajne książki... tylko takie, wiesz pan... ten najlepszy gatunek, co w nich o samych rabinach stoi?
— Znam.
— To dobrze... bo to co ja panu powiem powinno być pisane w takich książkach. Ja panu powiem wszystko jak było — jak cała prawda jest... niech oni to napiszą! Słuchajno pan dobrodziéj... Co się stało na starym kirkucie, a co ja panu chcę powiedziéć, to był wielki interes! to była taka rzecz, takie zdarzenie... no! — obaczysz pan. Przekonasz się pan co znaczy Rabin, jaka w nim jest moc, jaka siła jest!
— O którym-że Rabinie Berek chce mówić.
— O którym? Ja nie wiem jak on się nazywał i nawet powiem prawdę, nie potrzebuję to wiedziéć. On był rabin — dość na tém, a czy on był mały rabin, czy wielki rabin, to pan zaraz zobaczy! U nas powiadają o tém i dużo powiadają — a co u nas powiadają, to najprawdziwsza prawda jest. Pan widziałeś tę górę?
— Widziałem.
— I kościół także pan widziałeś?
— Naturalnie.
— Kościół stoi całkiem w dole. Pan mówiłeś do mnie, że to się panu pokazuje dziwne, a to wcale nie dziwne. Dawniéj na tém miejscu nie było ani góry, ani dołu.
— Cóż więc było?
— Zwyczajny mały pagórek, taki jak te, których pan widzi tyle dokoła Lublina. Ten pagórek cały, może prawie cały, zawsze należał do żydów. Tylko nie duży kawałek placu był w innych rękach. Żydzi na pagórku zrobili sobie kirkut — a ten katolik, do którego drugi kawałek placu...
— Ksiądz Zuziewicz.
— Ksiądz Zuziewicz! Niech mu będzie Zuziewicz — dość, że postawił kościół. Na jednym pagórku był kirkut i kościół. Co to szkodzi? Pan zapewne słyszał o tém, że Pan Bóg stworzył siedmdziesiąt narodów i siedmdziesiąt wiar, i wszystkie te narody i wszystkie wiary od Pana Boga są. Każdy powinien swoją szanować. Ja panu nawet powiem jeszcze coś. Naprzykład, jak mi się przytrafi w drodze być, ja często w drodze bywam, czasem wieczór, czasem w nocy... trafi się przysiąść na wózek z chłopem!..
— Ale Berek miał mówić o górze.
— Czekaj pan — ja próżno nie gadam, moje każde słowo właśnie idzie do góry, ono ma taki chód. Więc jak ja siadam na furę do chłopa, to ja się trochę boję. Boję się, bo teraz różny naród jest i trudno po chłopie zmiarkować, czy on człowiek spokojny, czy gałgan. Więc ja uważam sobie na niego. Po drodze figury stoją, jeżeli chłop zdejmuje przed figurą czapkę — to ja się nie boję, ja z nim jadę. Jeżeli on nie zdejmuje — to ja boję się i uciekam, bo myślę, że taki chłop nie jest dobry człowiek, myślę poprostu, że to gałgan — a może i zbójca! Teraz miarkuje pan do czego idzie moja mowa?
— Niebardzo.
— Ha! przecież idzie do góry! Dla czego nie miał kirkut być koło kościoła, albo kościół koło kirkuta? Były oba na tym wzgórku; żydzi chowali swoich nieboszczyków, chodzili płakać na groby, chodzili modlić się, jak się godzi, jak trzeba podług starego zakonu. Po naszemu należy się modlić za umarłych, a zasługi, które umarli mają przed Panem Bogiem dużo znaczą dla tych żydów, co żyją na świecie. Żywe i umarłe żydy mają między sobą kompanię, i jedni drugim są pomocni. Więc ja powiadam, że było wszystko dobrze, git, całkiem git; żydy sobie, katoliki sobie, jedni drugim wcale nie przeszkadzali. Czasem tylko robiły się kwestye.
— Jakie kwestye?
— Może nie tak kwestye — jak poprostu nieprzyjemność. Widzisz pan, w każdym kościele są dzwony. Rano dzwonią, wieczór dzwonią, a jak święto jest to nawet bardzo dzwonią... więc jak w kościele dzwonili, a na kirkucie akurat wtedy żyda chowali — to była nieprzyjemność dla żydów, nawet powiem prawdę — było całe zmartwienie...
— Dla czego?
— Byłoby o tém dużo gadać... i nie wiem nawet czyby pan to dobrze zrozumiał. Różnie jest. Pan myślisz, że umarły nie ma cierpienia? Umarły ma cierpienie. Jego dusza także ma cierpienie. Ona się boi — na co ją jeszcze straszyć? na co jéj dzwonić? Powiadam panu, że było zmartwienia dość. Nabożni i uczeni żydzi powiadali, że będzie z tego nieszczęście — ale nie było. Nie dziwuję się, że nie było, dopóki chowali prostych żydów, zwyczajnych krawców, szewców, handlarzy — ale raz zdarzyło się, że umarł jeden wielki, bardzo wielki rabin!
— Nie wié Berek jak on się nazywał?
— Nie wiem, na moje sumienie — dość że rabin, wielki rabin! Jak umarł, to żydzi musieli jego zaraz pochować, bo jak pan wiész u nas nie godzi się umarłego trzymać — trzeba go prędko włożyć do ziemi. Akuratnie ten wypadek zdarzył się przed południem w niedzielę! Miarkuje pan sobie co to znaczy? ha!?
— O téj porze odbywa się u nas nabożeństwo i w każdym kościele dzwonią.
— W tém właśnie było całe nieszczęście! Jak tylko wnieśli rabina na kirkut, w kościele zaczęli dzwonić. Rozumie pan! Wszyscy żydzi przelękli się — oni drżeli, oni sobie trzęśli ze strachu, bo miarkowali, że tu się coś zrobi. A wiész pan, że co się tylko na świecie zrobi, to zawsze dla żydów będzie źle! Oni się bali! Rozumie pan dla czego się bali? Prosty interes. Rabin jest rabin. Jeżeli dzwony zrobią jemu przeszkodę, to dzwony mogą się popsuć, mogą się oberwać, mogą się zrobić niezdatne do dzwonienia! a jak się dzwony zrobią niezdatne, to ludzie powiedzą, że żydy czarowniki są — no i wiész pan, zaraz będzie krzyk, gwałt i gzojres.
— Cóż to jest gzojres?
— Nie wiész pan?! Gzojres to jest takie prawo na żydów, żeby nie handlowali wódką, żeby trzymali umarłego przez trzy dni w izbie. Gzojres to jest całe paskudztwo, całe pfe! Żydy to miarkowali, bali się i sami niewiedzieli co robić, czy stać, czy iść, czy czekać... ale przyszła taka siła, co jéj nie widać i taka moc, co jéj nie widać i popchnęła żydów żeby oni szli — i oni szli. A tymczasem dzwony dzwoniły coraz lepiéj, tak dzwoniły jak zawsze dzwonią przy niedzieli. Wszyscy spodziewali się, że coś będzie. Nie mogli zmiarkować co, a le wiedzieli, że coś się zrobi.
— No?
— I zrobiło się! Aj! co się zrobiło! słuchaj pan! Z wielkiego strachu żydzi nie szli, ale lecieli jak ptaki... Tymczasem naraz zrobiło się cicho... całkiem cicho. Kto to zrobił niewiadomo, dość, że nawet małe ptaszki, co na drzewach siedzą ucichły — a dzwony dzwoniły. Rabin podniósł się na marach, siadł i powiedział: stać! stać! Słyszałeś pan! wszyscy ludzie stanęli jak martwi, jakby ich kto w ziemię zakopał! Myślisz pan, że to bagatela jak umarły przemówi! Wszyscy stali. Rabin popatrzył, popatrzył i nareszcie pokazał palcem na jednego chłopaczka... na takiego małego, małego bachurka, co miał pięć, może sześć lat — i powiedział do niego — chodź-no tutaj! Chłopak przyszedł; dla czego nie miał przyjść? Stary się boi, a to taki dzieciak, on się nic nie boi, bo nic nie zna. On przyszedł, stanął przy marach i czekał co jemu rabin powié...
— I cóż powiedział?
— Bardzo niewiele. Powiedział: mój kochaneczku, pójdź ty do mego domu, do mojéj stancyi, tam jest szafa. W szafie książki są. Uważaj tylko dobrze, przystaw sobie stołek, żebyś dostał do najwyższéj półki. Jak zobaczysz tam książki, to masz je rachować od prawéj strony do lewéj, tak jak się czyta. Rachuj, raz, dwa, trzy, cztery, pięć i sześć — jak narachujesz sześć, to weź siódmą książkę i tu przynieś. Pamiętaj tylko nie omyl się, pamiętaj dobrze — idź. Ten bachur nie poszedł, ale poleciał, poleciał jak wiatr. A żydzi stali w wielkim strachu i słowa nikt nie mógł przemówić. Dzwony trochę ucichły, ale nie na długo, zaraz zaczęły dzwonić jeszcze z większym gwałtem. Oj! pan rozumié jak musiało żydom serce pikać... kiedy tak stali, jakby obróceni w kamień, bez duchu... Tymczasem dzieciak niedługo bawił — i przyniósł książkę. Rabin wziął ją do ręki, otworzył w samym środku i zaczął czytać. Wtenczas, wtenczas, panie, zrobiło się takie zdarzenie, co trudno sobie pomiarkować, trudno nawet pomyśléć...
— Cóż się stało?
— Cały pagórek zaczął się ruchać!...
— Niepodobna!
— Źle powiadam cały! pół pagórka, źle powiadam pół! ten kawałek placu, na którym kościół był. Pomaleńku, pomaleńku, jak rabin czytał, ten plac z kościołem, z dzwonami, z ludźmi, opuszczał się coraz niżéj, niżéj, niżéj... powoli, ale ciągle niżéj — a żydzi stali na kirkucie i bali się ruszyć, bo wszystkich taki strach ogarnął, jakby już koniec świata przyszedł; jakby cała ziemia miała się, broń Boże, zapaść, zginąć, poleciéć w głębie, w przepaść, jakby już ze światem miał być koniec...
— A daléj? cóż daléj się stało?
— Co się miało stać? Zrobił się krzyk, gwałt, lament! Ktoby nie robił lamentu, kto chce włazić w ziemię, jak na ziemi ma żonę, dzieci, interesa! Oni wszyscy tak myśleli no i wié pan co się stało?
— Co?
— Ny — najpiérwsze panowie, szlachta, dziedzice, same hrabie, księża, poszli co najprędzéj na kirkut do rabina i powiedzieli tak i tak: Niech pan rabin nie zrobi komu taką przykrość, niech pan rabin sobie uspokoi! Za co ma być między nami sprzeczka? Jak wiadomo panu, w takim interesie to już się nie można kłócić... trzeba prosić.
— I cóż rabin, dał się przebłagać?
— Ha? Rabin? Rabin nie potrzebował dać się przebłagać, bo on naprzód, jeszcze nim go mieli chować, nim umarł — to wiedział co będzie. On jeszcze za życia wiedział — on wszystko wiedział! A przez to, że wiedział, to nie trzeba go było długo prosić. Czy mało zrobił? on uważał, że dość! Jak go zaczęli prosić, nie powiedział ani słowa, tylko przestał czytać, a skoro tylko przestał — ziemia téż przestała się ruszać — i plac z kościołem, z ludźmi, z całém zabudowaniem, pozostał w tém miejscu jak dzisiaj stoi. No, widział pan przecie.
— A rabin?
— Rabin zawołał tego samego bachurka, co książkę przyniósł. Kazał mu, żeby ją odniósł napowrót i postawił w tém samém miejscu gdzie stała — a potém... potém rabin położył się napowrót na mary i znów nieżywy był. Ta sama moc co zatrzymała żydów w miejscu, pchnęła ich znowu naprzód żeby szli i oni szli; pochowali rabina z wielkim żalem, płaczem, lamentem... I późniéj poszli każdy do swojego domu i opowiadali dzieciom co było, a te dzieci znów, jak urosły, opowiadały swoim dzieciom, i tak to szło, szło i będzie szło, albo ja wiem dokąd będzie szło? zapewne póki się świat nie skończy.
Berek westchnął.
— Był panie czas, dalibóg ładny czas był, ludzie widzieli wielkie interesa — dziś, powiedz pan co dziś kto widzi? To co ja panu powiadam to prawda jest. Jeżeli książki pokazują inaczéj — to pokazują nieprawdę. Powiadasz pan historya! powiadasz pan dokument! wielka mecyja dokument? a gdzie te świadki co byli przy podpisywaniu?
— A gdzie ci co widzieli cud na kirkucie?
— Ich nie ma, ale oni byli, na moje sumienie byli — tylko że już pomarli. Przecież człowiek nie może żyć pół tysiąca lat.
— Więc przed pięciuset laty to się stało?
— Aj, co pan tak się pyta o lata! Żyd tak nie rachuje pieniędzy, jak pan chce te lata rachować. Co z tego? Po co rachować to co było, to się już nie wróci — było, dawno było i dość na tém — a pan pyta kiedy? którego roku? którego dnia? jak się rabin nazywał? Tak czy siak, to wszystko jedno jest. Z jednego pagórka zrobiła się góra i dół. Aj panie, dziwne rzeczy bywają na świecie. Strach mówić. Pan myślisz naprzykład, że pole to jest pole, a las to las...
— A cóż ma być?
— To jest las i pole, człowiek widzi tylko las i pole, ale i w polu i w lesie pełno jest takich, co niech zginą, co ja ich imienia nie chcę powiedziéć! Oni tylko patrzą żeby człowieka zgubić.
Zamyślił się Berek.
Była już noc, gwiaździsta, pogodna, piękna. Z ponad rzeki dolatywał turkot młyna, z wioski dochodziło szczekanie psów. Zastanawiałem się nad genezą legendy opowiadanéj mi przez Berka.
— Panie, proszę pana, — odezwał się.
— Co takiego?
— Niech pan powie, co pan myśli, o tym interesie?
— O jakim?
— O tym, co ja go panu opowiedziałem.
— Śliczna bajka.
— Bajka! to jest bajka! Ha... ładna bajka! Nie, panie, prawda to nie jest bajka — ale nie każdy chce prawdzie wierzyć...
— Trudno, widzisz.
— Trudno? dla czego trudno? — bo powiedział Berek, a jakby powiedziała książka, toby każdy wierzył — bo to książka. Berek nie ma wiary — a dlaczego Berek nie ma wiary? — bo jest Berek! Taki nasz los. My jesteśmy od całego świata pokrzywdzeni.
— W czém?
— We wszystkiém. Naprzód w majątku.
— Jakim sposobem?
— Niby pan nie wié!
— Nie wiem...
— Powiedz pan, przecież u państwa czytają biblię.
— Czytają.
— To pan wié, że stary Icchok miał dwóch synów, jeden się nazywał Jankiel (Jakób) — a drugi Ejsaw. Jankiel starszy był, jemu się należało dwie części majątku, a tamtemu tylko jedna. Od Jankla pochodzą żydy, bo on jest Isroel, od tamtego wszystkie inne ludzie — a majątek był ładny... piękny majątek był.
— Jaki?
— Cały świat! Weź pan teraz na delikatny rozum i miarkuj, jaka nam krzywda jest, i nawet nie dadzą się upomniéć — powiadają, że my łapserdaki jesteśmy. Sy git? to ładne procedura jest!.. to pfe jest!..
Tak gwarząc dojechaliśmy do miejsca, w którém się drogi rozchodzą. Berek zeskoczył z wózka i poszedł w swoją stronę, ku rodzinnemu miasteczku, ja pojechałem daléj.
Legenda opowiedziana przez Berka stała mi ciągle na myśli. Zkąd się wzięła? Kto ją wytworzył? Oczywiście, jak wszystkie legendy, powstała w bujnéj fantazyi, a przechodząc w ustném podaniu z ojca na syna, z pokolenia w pokolenie, rosła i nabierała nowych kształtów.
Zkąd się wzięła, gdzie jéj początek, kto piérwszy ją ułożył i kto kazał jéj iść przez pokolenia?
Tego dojść trudno.
Wśród wiejskiego ludu, fantastyczne baśnie i podania wykwitają przeważnie na tle zjawisk natury, albo téż na rumowiskach siedzib dawnych, na gruzach zamczysk, których dzieje, upiększone przez fantazyę, zmienione przez lata, a w jakiéjś cząsteczce przechowane w pieśniach, przeżyły wieki.
Złamane drzewo, głaz dziwacznéj formy, przebiegający meteor, noc burzliwa, błędne ogniki na moczarach, stara baszta, zapomniany kurhan — oto mniéj więcéj źródła, z których bogata fantazya ludu czerpie dla siebie motywy.
Legendy ludowe są mniéj więcéj znane, skrzętni zbieracze notują ich treść i utrwalają ją w drukowaném słowie.
Ta sfera ludności z któréj Berek pochodzi, także ma swoje podania i legendy — ma ich moc niezliczoną, lecz i fantazya jéj i charakter jest inny. Przeważa w nich pierwiastek nadprzyrodzony i mistyczny.
Zbieracz takich właśnie legend, ma zadanie bardzo trudne, jeżeli nie z książek, lecz z żywego słowa czerpać je pragnie.
Nieufność, niechęć, a wreszcie i mowa do zrozumienia niełatwa, stają wciąż na przeszkodzie.
Duchowa ojczyzna takich właśnie Berków, niezmiernie interesująca i ciekawa, przed obcym obserwatorem ma szczególnie zamknięte granice.
Jeżeli się uda coś z tego wynieść, to tylko zręcznym manewrem, przez kontrabandę, ukradkiem.
A świat to istotnie ciekawy, pełen osobliwości nieznanych nam zupełnie. Mieszkańcy jego obojętni na piękności przyrody, nie znają szerokich przestrzeni, ani gór malowniczych, szmerów wód, ani tajemniczych szeptów lasu. Urodzeni w brudnych domostwach, tam przepędzają dzieciństwo, częstokroć nie wychodząc po za obręb mieściny. Brudna izba, brudna szkoła, brudna bóżniczka, oto cały ich świat, w tym świecie ściśle zamkniętym, odgrodzonym, żyją i myślą. Niektórym zabiera trochę czasu liche rzemiosło — inni i tak, niewiadomo z czego żyją, w rozmyślaniach, w marzeniach...
Do tego ciasnego świata na skrzydłach fantazyi zbiegają się duchy różne, tysiące aniołów i szatanów... Mieszkańcy jego opowiadają sobie legendy i podania, biegną myślą w przyszłość świetną, któréj nie znają dokładnie, powtarzają jedni drugim najdziwaczniejsze pojęcia o świecie, o krajach fantastycznych, rzekach osobliwych, o górach z czarnéj mgły...
Lubią się z uczonością popisywać, szczycą się nią, choć gdzież im do uczoności poważnéj, wymagającéj całych lat pracy ciężkiéj i studyów!
Trochę wiadomości z biblii, trochę z historyi narodu — moc nieprzebrana formułek obrzędowych i nieprzebrana kopalnia legend i bajek, oto cały arsenał wielkich uczonych w rodzaju Berka.
A przecież ta „uczoność“ to jego cały świat!
W nim przestaje najchętniéj, w nim się zamyka, w nim zapomina o powszednich troskach życia — i tam jest niedostępny, niewidziany przez nikogo, prócz przez swoich.
Legendę o kościele po-franciszkańskim i starym kirkucie lubelskim usłyszałem wypadkiem i powtórzyłem tu, tak jak była opowiedziana, bez dodatków, bez zmian, lub autorskich upiększeń.
Berek zwierzył się późniéj przedemną, że zna jeszcze dużo, bardzo dużo takich wielkich historyj, takich wielkich wydarzeń, ale nie każdą historyę można opowiadać...
Berek niedarmo jest człowiek uczony — on dużo zna, bardzo dużo zna!
Ludzie prości, grubi ludzie, nie wierzyliby jego opowiadaniom, woli téż te cenne skarby przechować dla umysłów wyższych i głów delikatnych, rozumiejących to, że największym skarbem na świecie jest wielka uczoność — a największą uczonością, to czego nikt nie może zrozumiéć...






„NIE ODCHODŹ!...“



— Nie sądź mój kochany, że jestem bez praktyki, o nie! Wprawdzie tak utrzymują moi przyjaciele i współzawodnicy, ale to fałsz. Zaraz cię o tém przekonam. Mam pacyentkę jedną, jedyną, ale mam... Weź kapelusz, zaprowadzę cię do niéj. Powiadasz, że nie wypada? Dzieciństwo! Moja pacyentka już na formy towarzyskie nie zważa. Odwiedzam ją regularnie dwa razy tygodniowo, co środa i sobota, a dziś właśnie sobota, więc chodźmy.
Stary doktór przygładził resztkę siwych włosów na głowie, przetarł okulary chustką czerwoną, a zarzuciwszy na ramiona „almawiwę“ odwiecznego kroju, wyszedł na ulicę.
Nie znacie zapewne tego staruszka, bo i zkądby? Dziwak ten, oryginał i mizantrop, dziś już nie żyje; zakończył doczesną pielgrzymkę w małém miasteczku, gdzie się zagrzebał i od lat Bóg wié ilu wegetował biedaczysko. Długie życie było dla niego nieszczęściem.
Przed wieloma laty bowiem doszedł on do pewnego punktu i stanął, a świat podążył naprzód, nie oglądając się na marudera, nie dbając wcale o niego.
Nauka, ciekawa, badająca wszystko, co na drodze swéj napotyka, posuwała się olbrzymiemi krokami; za nią, niby ptaków przelotnych stada, niby sznury żórawi na jesieni, ciągnęły pojęcia; niejeden przesąd padał przy drodze i konał zapomniany, wyśmiany, a nawet potrzeby i obyczaje zmieniały się potrosze!
Stary doktor pozostał samotny na tém samém miejscu, na którém się zatrzymał...
I ludzie odbiegali od niego stopniowo, coraz rzadziéj po poradę ktoś przyszedł, aż wreszcie całkiém zapomniano o nim.
Zapewne gorzko mu to być musiało, ale nie skarżył się nigdy. Jako człowiek względnie zamożny, troski o chleb powszedni nie zaznawał, a na nową generacyę ludzi, na tych, co daleko już odbiegli od niego, spoglądał z lekceważeniem, wynikającém z przeświadczenia o wyższości osobistéj i wyższości tych czasów, w których jego młodość upłynęła.
Ubierał się zawsze, jak piérwszy elegant z roku... 1829-go, a co wieczór, na fortepianie antyku, wygrywał te walce i polki, przy których dźwiękach niegdyś poczciwe nasze babki puszczały się w pląsy... z dziadkami.
Biedny, samotny doktór... Świat przed nim uciekł i tylko wspomnienia, najwierniejsze druhy niedoli — zostały.
Szliśmy przez miasteczko, ciche i jakby uśpione.
Sklepy były pozamykane, ulice puste, tylko przed wielką bóźnicą stało kilku żydów w odświętnych racimorach i sajetach.
Minęliśmy kilka okazalszych kamieniczek, piękny kościół, otoczony lipami, i dostaliśmy się na uliczkę boczną, niebrukowaną wcale, gdzie domki kryły się wśród ogrodów, po za któremi rozciągała się szeroka płaszczyzna pól i łąk, ujętych w czarną ramę lasów...
— Zdaje mi się, że ta droga prowadzi na cmentarz? — rzekłem, ujrzawszy las krzyżów w ogrodzeniu.
Stary uśmiechnął się.
— Mój kochany — rzekł — wszystkie drogi prowadzą na cmentarz, i dawna poważna nauka, i... szarlatanerya dzisiejsza, ostatecznie do tego powszechnego rezultatu dochodzą... ale oto jesteśmy u celu, wejdź, proszę.
To rzekłszy, otworzył skrzypiącą furtkę w parkanie i weszliśmy na terytoryum, które nie było ani ogródkiem, ani dziedzińcem, ani podwórkiem nawet...
Badyle, osty i zielsko różne rozrastało się tam swobodnie. Kilka drzewek owocowych, opuszczonych i schorowanych, szemrało gałązkami, a krzaki zdziczałego agrestu i malin przepychały się wzajem, walcząc o miejsce, niby chłopi o miedzę.
Jedynie kilka zagonów warzywa świadczyło, że ludzie na tém pustkowiu mieszkają...
Domowstwo również było opuszczone, jak i ten dziedziniec, czy ogród niegdyś...
Ściany ongi malowane, deszcz powymywał a czas potężnemi pazurami i zębami obgryzł komin, pokąsał okiennice, podrapał filarki, na których ganek się wspierał.
— Więc to tu pańska pacyentka! — zapytałem — w téj ruderze?!
— Tak, w ruderze, mój kochany, bo téż i ona sama istny obraz rudery... Ciało jeszcze jak ciało, rusza się niby wóz zdezelowany i skrzypiący... ale z duchem całkiem jest źle... Piérwsze podtrzymuję jako tako.. drugi... ano zobaczysz. Wojciechowa! Wojciechowa! — zawołał, stukając laską w podłogę ganku.
Na to hasło z pomiędzy kopru i maków, wybujałych na grzędach, wychyliła się głowa staréj kobiety w żółtéj chustce.
— O la Boga! anim widziała, kiedy wielmożny konsyliarz przyszedł.
— Cóż, pani?
— Siedzi se chudziątko, jako i zawdy siaduje. Panna Jantonina poszła do miasta...
— Więc pani sama została? — spytał tonem wymówki.
— Gdzie zaś wielemożny konsyliarzu, gdzież jabym bez pomocy samą mogła zostawić niebogę?
— A któż tam jest?
— Je kot, panie...
— Kot?
— A dyć kot... Sama go zaniosłam do pokoju, wyszłam trochę pietruszki narwać do obiadu.
— Chodźmy — rzekł do mnie staruszek...
W pokoiku zastawionym staremi, odwiecznego fasonu meblami, siedziała kobieta, szczupła, blada, w czarnéj sukni i w czepku, z pod którego wychylały się promienie białych włosów.
Spłoszony najściem naszém kot zerwał się z jéj kolan i wyskoczył przez okno...
W téj chwili staruszka powstała, wyciągnęła ręce błagalnie, a w szeroko otwartych jéj oczach malowały się naprzemian rozpacz, gniew, prośba, błaganie...
— Nie odchodź! — krzyknęła rozdzierającym głosem, wyciągając ręce w stronę okna — nie odchodź!
Tyle bólu, żalu, tyle skarg i jęków mieściło się w tych wyrazach, że mimowoli cofnąłem się przerażony.
Doktór zbliżył się do niéj, położył rękę na jéj ramieniu i rzekł:
— Jestem, matko.
Ten jeden wyraz wywołał magiczny skutek. Odrazu uspokoiła się, uśmiechnęła i rzekła szeptem:
— Jesteś, Amelciu?! to ślicznie, to bardzo dobrze, że tu jesteś.
Twarz jéj przybrała wyraz obojętny, apatyczny prawie.
Doktór usiadł przy niéj, wziął za rękę i zaczął zadawać pytania, jak spała i co jadła, czy jéj co nie dolega? czy nie życzy sobie świeżych owoców, albo kieliszka wina?
Odpowiadała krótko, jedném tak albo nie, patrząc w sufit, potém zaczęła głaskać rękę doktora i cichym, pieszczotliwym głosem szeptała:
— Bo ty nie myśl, że ja ciebie za mąż nie wydam... Nie myśl!... wyprawę już szyją, srebra dostaniesz i jedwabną suknię... Wyjdziesz, Amelciu moja, ale nie za niego, nie!... Bo jakże można? jak można?
Tak mówiła urywanemi wyrazami, bez związku, nie patrząc ani na doktora, ani na mnie.
Utkwiła wzrok w sufit, wzrok przygasły i bezmyślny, zdawało się, że w tych źrenicach ani jedna iskierka życia nie tleje, że to są oczy umarłego...
Mój towarzysz podniósł się z krzesła...
W téj chwili przygasłe oczy zapaliły się i mignęły straszną błyskawicą gniewu.
I znów ten przeraźliwy, rozdzierający serce krzyk:
— Nie odchodź!...
Wojciechowa nadbiegła i wzięła nieszczęśliwą za rękę, wyrzekła magiczne „jestem“ i w téj chwili stan poprzedniéj apatyi powrócił.
Wyszliśmy...
Nieodzywałem się wcale. Widziałem wciąż przed sobą te niebieskie oczy przygasłe, w których jedna myśl jakaś pioruny umiała zapalać; w uszach brzmiało mi ciągłe przerażające:
— Nie odchodź...
W milczeniu powróciliśmy do mieszkania doktora.
Stary zdjął płaszcz, złożył go bardzo starannie i schował do szafy; przetarł okulary chustką i zapaliwszy cygaro, zapytał:
— No, i cóż moja pacyentka? Jakże ci się podoba?
— Nieszczęśliwa!
— Mój kochany, ściśle biorąc, to dyabli wiedzą co jest szczęście i kto jest szczęśliwy na świecie? Ona bo widzisz...
— Obłąkana jest — przerwałem — i już przez to jedno pozbawiona warunków szczęścia na ziemi...
Doktór się uśmiechnął.
— Obłąkana — powtórzył — zapewne... Tak się to nazywa... Myśmy wszyscy potrosze obłąkani... A ostatecznie, gdzie masz taki „mózgometr“, któryby wskazał, że dane indywiduum ma tyle a tyle stopni wyżéj, lub niżéj normalnego poziomu zdrowego rozumu? Jakże tę linijkę nakreślisz?
— Czy znana jest panu historya téj biedaczki? — spytałem.
— Naturalnie, że znana... Zwyczajna to historya, i jeżeli sądzisz, że znajdziesz w niéj coś bardzo szczególnego, to się grubo zawiedziesz... Tam szło wszystko w logicznym porządku, skutki wynikały z przyczyn tak samo, jak starość z młodości, śmierć z życia...
— Ależ przyczyna, jaka była przyczyna? — spytałem.
— Naturalnie, że była przyczyna, bo cóż bez niéj? Otóż ja tę moją pacyentkę znam oddawna, od bardzo dawna ją znam. Panną ją jeszcze pamiętam, bywałem w domu jéj rodziców. Mieli oni mały folwarczek. Nie fortuna to była, nie majątek, ale żyli jakoś... W dworku u nich było czysto i powiem nawet, że dostatnio. Ojciec napoleończyk, kochał się w książkach historycznych i w sztychach, któremi wszystkie ściany poobwieszał... Matka lubiła znów nadewszystko pieśni i te jedynaczce swojéj śpiewała... Cóż tak patrzysz na mnie? chcesz zapewne powiedziéć, że nudzę i od przedmiotu odbiegam?...
— Ależ bynajmniéj.
— Wiem ja co mówię i dlaczego mówię. Chciałeś poznać przyczynę, do niéj właśnie idziemy. Książkami, sztychami, pieśnią i tém żywem słowem, co bywało wieczorami przy kominku z ust ojca płynęło, karmiła się dusza dziewczyny, a obecnie złamanéj cierpieniem staruszki... Lata szły, dziewczyna rosła i wyrosła na pannę co się zowie. Dziś już takich nie ma...
— Trochę to za śmiałe twierdzenie.
— Nie ma! powiadam, że nie ma i dosyć... Juścić są na świecie jakieś cudaki, ale ani się umywały do panien z przed lat piędziesięciu...
To rzekłszy zamyślił się stary.
— Więc mówi pan, że ładna była? — odezwałem się, chcąc go do dalszego opowiadania zachęcić.
— O tak! Nic téż dziwnego, że prędko za mąż poszła... Za naszych czasów panny nie starzały się mój dobrodzieju... Poszła panna Franciszka za mąż i doskonale poszła, ale cóż, nie cieszyła się długo swojém szczęściem... straciła męża. Biedny człowiek zginął w pełni życia i sił — zmiotła go burza, jak liść z drzewa.. Już wtenczas obawiałem się o jéj umysł, ale jakoś przebolała ten cios, przeniosła. Zresztą i to ci trzeba wiedziéć, że człowiek to bardzo wytrwałe zwierzę, nieraz więcéj zniesie, więcéj udźwignie, niż sobie wyobraża nawet... Moja pacyentka miała dla kogo żyć.
— Zostały dzieci?
— Jedna tylko córka... Ta była dla matki szczęściem, skarbem, celem życia, światem całym... Wszystko co miała w duszy matka kochająca, starała się w córkę przelać, chciała w niéj widziéć wcieloną cnotę, pragnęła, aby jéj własne wierzenia, przekonania, ideały, jak droga spuścizna rodzinna, przeszły na dziecko. Niezbadane jest serce ludzkie, niezbadane...
— Zamąż powtórnie nie wyszła?
— Ani słyszéć nie chciała, choć trafiali się ludzie dobrzy i zacni. Ona żyła dla córki. Kupiła oto ten dworek, któryś widział, kapitalik złożyła do banku i miała dość na życie i na kształcenie córki... Tak szło wszystko spokojnie, póki dziewczyna nie dorosła... Miasteczko nasze leży blizko granicy, trakt duży przez nie przechodzi, więc téż mnóztwo obcych ludzi włóczy się tutaj; otóż przywlókł się za innymi jakiś niemiec, wojskowy podobno, i tu się osiedlił czasowo... Zaczął bywać, panna mu się podobała... i romans! Matka nie wiedziała o niczém, bywali młodzi ludzie, bywał i ten, trudno było drzwi przed nim zamykać... Zresztą téj nieszczęśliwéj na myśl nawet nie przyszło, żeby jéj córka chciała porzucić kraj, matkę, kąt rodzinny i pójść z obcym człowiekiem gdzieś nad Ren, czy nad Bałtyk, a jednak...
— Poszła?
— A poszła — rzekł, machnąwszy ręką niechętnie. Obecnie, o ile mi wiadomo, mieszka ze swoim szwabem gdzieś na Pomorzu, robi mu bawełniane szlafmyce i nie pamięta nawet, jak się jéj rodzinna wioska nazywa... Mamże ci opowiadać co tam było naówczas pomiędzy matką i córką...? Dość, że w ostatniéj chwili, w chwili rozstania, z piersi matki wyrwał się ten fatalny okrzyk: „nie odchodź!” i powtarza się ciągle, aż po dzień dzisiejszy... Wszystkie myśli w téj głowie umarły, zabite zostały nagle, w jednéj chwili, jak od uderzenia piorunu.... to tylko nieszczęsne: „nie odchodź“ zostało. Tak mówi ona do sługi, do kuzynki, do kota, do mnie... i aby jéj ktokolwiek powiedział tylko: „jestem”, wnet się uspokaja, i wpada w stan apatyi... Próbowałem badać, czy rozumie swoje położenie i kiedyś spytałem czy ma córkę...?
— I cóż?
— Odpowiedziała, patrząc w sufit, że nie.
Zamyślił się stary. Po chwili zerwał się nagle z krzesła, położył mi rękę na ramieniu i wybuchając śmiechem, rzekł:
— Słuchaj, czy ty wiesz, że oni ją leczyli!
— Któż to oni?
— Ano... ci... doktorzy tutejsi. Jeden mieszka w rynku, drugi w Lejzora domu — mądrzy ludzie!...
— Dlaczegóż? Próbowali...
— Ha! ha! a wiesz-że ty, że i serce, i mózg ludzki krajano na drobne kawałeczki po dziesięć tysięcy razy, że nie masz tam odrobiny najmniejszéj, któraby nie była opisana, wystudyowana, nazwana, po sto razy odrysowana w książkach i atlasach; a pomimo tego, czyż poznał kto sferę ducha i uczuć ludzkich, czy znalazł te struny tajemnicze z których życie częstokroć piekielne akordy dobywa? Delikatne struny, nawiązane w sercu téj biednéj obłąkanéj, brutalna ręka losu, szarpnęła tak silnie, że pękły wszystkie odrazu, wszystkie, prócz jednéj, w któréj zaklęta jest nuta wiecznie drgająca żalem i boleścią niezmierną... Ha! cóż na to poradzić... co zrobić?... Słuchaj! — rzekł po chwilowéj przerwie — oni mi zabrali wszystkich chorych... lecz téj nie trzymali długo w opiece, oddali mi ją po kilku niefortunnych próbach. Zwątpili o swoich siłach widocznie — lecz w tym razie i ja w swoje siły nie wierzę.
— Panie! — rzekłem — nauka idzie naprzód, może przyszłość...
Uśmiechnął się gorzko.
— Mój drogi — odrzekł — zanim jaki mędrzec rozwiąże te niezbadane zagadki, moja pacyentka zmieni mieszkanie i przeniesie się o kilkaset kroków daléj... na cmentarz.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Miał racyę dziwak. Jego jedyna pacyentka umarła, krzyknąwszy po raz ostatni: „nie odchodź!”
Nie długo poszedł za nią także stary doktór. Wyprzedzony przez rówieśników w gonitwie do grobu, prześcignięty przez młodszych w wyścigu życia, a przez to właśnie smutny i osamotniony, przestał cierpiéć i spoczął pod płaczącą brzozą cmentarną.

KONIEC.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Zamiast regenta winien być rejent; jest to błąd w druku lub celowo przez autora wprowadzona do opowiadania dzieci pomyłka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.