Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/374

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 366 —

Badyle, osty i zielsko różne rozrastało się tam swobodnie. Kilka drzewek owocowych, opuszczonych i schorowanych, szemrało gałązkami, a krzaki zdziczałego agrestu i malin przepychały się wzajem, walcząc o miejsce, niby chłopi o miedzę.
Jedynie kilka zagonów warzywa świadczyło, że ludzie na tém pustkowiu mieszkają...
Domowstwo również było opuszczone, jak i ten dziedziniec, czy ogród niegdyś...
Ściany ongi malowane, deszcz powymywał a czas potężnemi pazurami i zębami obgryzł komin, pokąsał okiennice, podrapał filarki, na których ganek się wspierał.
— Więc to tu pańska pacyentka! — zapytałem — w téj ruderze?!
— Tak, w ruderze, mój kochany, bo téż i ona sama istny obraz rudery... Ciało jeszcze jak ciało, rusza się niby wóz zdezelowany i skrzypiący... ale z duchem całkiem jest źle... Piérwsze podtrzymuję jako tako.. drugi... ano zobaczysz. Wojciechowa! Wojciechowa! — zawołał, stukając laską w podłogę ganku.
Na to hasło z pomiędzy kopru i maków, wybujałych na grzędach, wychyliła się głowa staréj kobiety w żółtéj chustce.
— O la Boga! anim widziała, kiedy wielmożny konsyliarz przyszedł.
— Cóż, pani?