Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 309 —

domu i znów przyjechał do nas i bywał codzień po dwa, trzy razy — aż do dziewiątego dnia...
Czy mam opisywać tę walkę życia ze śmiercią, czy potrafię odmalować rozpacz moją, boleść poczciwéj ciotki i smutek, jaki w całym domu panował? Nie potrafię... nie mogę...
Najdroższa moja wydała ostatnie tchnienie, może nawet nie wiedząc o tém, że umiéra. Była nieprzytomna, nie ucałowała Jasia, nie pożegnała mnie... nie usłyszałem jéj głosu... Kiedy już zamknęła śliczne swoje oczy na zawsze, przypadłem ustami do jéj ręki stygnącéj, a potém, potém nie wiem co było... Mówił mi późniéj Kaliński, żem rwał odzież na sobie, rozbijał głowę o ściany, żem nie płakał, lecz wył... Pobiegłem jak opętany do lasu, z gołą głową, w ubraniu poszarpaném, myśleli, żem obłędu dostał. Kaliński z Szymonem sprowadzili mnie przez siłę do domu... Co daléj było nie wiem, straciłem przytomność i trzy tygodnie przeleżałem w gorączce.
Nie widziałem... Nie byłem świadkiem jak moją ukochaną z domu wynieśli, jak ją złożyli na wieki w podziemiach kaplicy, obok téj trumny wielkiéj, która na mnie czeka. Nie słyszałem żałobnego odgłosu dzwonów, ani jęków ciotki, nic...
Gdym zaczął po trochu do przytomności przychodzić, gdy się myśli uśpione, czy zamroczone przez tak długi czas, przebudziły, a pamięć była w stanie