Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 99 —

razie czyż jest zabronionem szukać innego otoczenia, otoczenia takiego, w którém byłoby pani nietylko znośnie, ale bardzo dobrze, otoczenia, w którém znalazłabyś pani życzliwość serdeczną, sympatyę i najszczerszą przyjaźń...
— Co pan chce przez to powiedziéć? — spytała Zosia zdumiona.
— Chcę powiedziéć to, o czém już oddawna powiedziéć pani chciałem. Szkoda pani młodości i sił na marnowanie w gorzkim, przykrym, a tak bardzo zależnym, zawodzie nauczycielskim, bo i co panią w nim czeka? Wyszedłszy ztąd, gdzie według pani zdania tak dobrze! — dodał z odcieniem ironii — dostanie się pani do innego domu, gdzie może pani być jeszcze lepiéj, gdzie dozna pani jeszcze większych przyjemności. Wieczna tułaczka z domu do domu, nieustanne przykrości, niepewność, brak własnego kąta, w którymby można spokojnie odetchnąć, po pracy wypocząć...
— Dla czego mi pan to mówi? Czyż sama nie wiém, że tak jest, czyż mało łez nad tem wylałam, ale cóż zrobię? cóż zrobię? do czego wezmę się? Ponieważ nie mam uzdolnienia do innego rodzaju pracy, muszę żyć z tego, co umiem i z rezygnacyą, z poddaniem się, znosić los istotnie ciężki.
— Nie, nie, panno Zofio! poddanie się, rezygnacya, to smutna konieczność dla tych, co wyczerpali wszystkie siły w życiowych zapasach, co złamani,