Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 202 —

szka! Powiedziała, że nie zazna spokoju dopóki go nie skończy...
— Zbytek dobroci...
Ułagodziło się jakoś. Nazajutz, był obiad kompletny.
Z czasem na horyzoncie mego szczęścia zaczęły się pokazywać chmurki. Biedne moje album z fotografiami, poplamione, zniszczone, nosiło coraz więcéj śladów paluszków Lolusia i Mici, wszystkie figurki porcelanowe miały już poutrącane nosy i ręce, a kilka dość drogich książek, które mi jeden z kolegów dał do przeczytania, pani Olimpcia pożyczała adwokatowi, a ten znów komuś — tak, że jużem się z niémi nigdy w życiu nie zobaczył.
Usposobienie pani Szwalbergowéj dla mnie uległo także pewnéj zmianie. Dość często żaliła się w mojéj obocności na niewdzięezność ludzką, na brak stanowczości ze strony młodzieży, jéj egoizm i karygodne zamiłowanie w knajpiarskiém życiu...
Pelcia pomizerniała, unikała rozmowy ze mną... i miała ciągle na ustach jakiś kwaśny grymasik, najwyraźniéj do mnie adresowany.
Nadomiar nieszczęścia, przyjechali moi krewni z prowincyi, którym musiałem ciągle asystować i chodzić z nimi do teatru.
Naturalnie, przychodziłem do domu dość późno, starając się jednak robić jak najmniéj hałasu... Przepłacałem Katarzynę, żeby mi otwierała jak najciszéj,