Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 269 —

prawdy jakim sposobem wychowałeś się i wyrosłeś na takiego mężczyznę... A może tak z tęsknoty za wielkiém miastem straciłeś apetyt.
— Czy panu bardzo żal Warszawy? — spytała Helenka, zwracając na mnie swoje piękne oczy.
— Nie...
— Ale nieraz będzie pan o niéj myślał.
— Myśléć, to nie znaczy żałować. Naturalnie, że wspomnę ją i często, pozostawiłem tam bowiem dużo znajomych, kolegów, przyjaciół. Spędziłem tyle lat...
— Czy szczęśliwych?
— To względne... ale w każdym razie spokojnych; dzień schodził zwykle szybko przy zajęciu, a wieczorem do teatru się szło, lub znajomych. W święto, jak latem, wyjeżdżało się czasem za miasto na spacer, w ogóle czas się nie dłużył, dnie za dniami mijały, że ani się obejrzéć jak rok przeszedł, a za nim drugi, trzeci, dziesiąty.
— Mówią, że Warszawa bardzo duże miasto?
— Pani nie zna? — spytałem.
— Nie, nie byłam tam nigdy, ale zdaje mi się, że zawsze na wsi chyba piękniéj i lepiéj.
— Dla czego?
— Nie wiem, ale tak przypuszczam... Na wsi wszyscy znajomi, wszyscy swoi, a tam obcy; na wsi przestrono i swobodnie, tam ciasno; tu mamy las, łąkę, pola, ogród, rzekę, jezioro, a tam tylko zimne