Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 209 —

głuszyły ciągle sopran Pelci, kontralt Olimpci i potężne głosy pani Szwalbergowéj, oraz Katarzyny.
Głowa moja była blizka pęknięcia, pomimo, że Pelcia po kilka razy na dzień przysyłała mi świeże plasterki cytryny...
Pewnego dnia, gdy już byłem znacznie zdrowszy, pani Szwalbergowa oświadczyła mi, że Pelcia chce mnie zobaczyć...
— Biedne dziecko — mówiła zacna dama, co ono przez ten czas wycierpiało! Nie znam dziewczyny z tak dobrém sercem... Musiałeś w czepku przyjść na świat, panie Stanisławie. Pozwolisz pan, że ją tu wprowadzę...
Ubrałem się naprędce. Po chwili weszła pani Szwalbergowa z Pelcią, która wyglądała jak wcielone pocieszenie rekonwalescentów.
Włosy miała cokolwiek w nieładzie, oczy jakby dopiero z łez otarte. Podała mi białą rączkę, którą uścisnąłem lekko, dziękując za troskliwość, jaką byłem otoczony podczas choroby.
— No, moje dzieci — rzekła mama — muszę ja pójść do kuchni. Porozmawiajcie ze sobą... pan Stanisław nudzi się sam, może więc w twojém towarzystwie, droga Pelciu, odzyska humor...
Przypuszczenie to nie było zbyt trafne. Trudno było mi odzyskać humor w towarzystwie Pelci, która była milcząca i jakby zawstydzona...
Zaczynałem rozmowę to o tém, to o owém, ale