Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 267 —

i porozkładał się na łatach, festonami zieleni przykrywając ich chropowatość i krzywość. Pod zieloném chłodném sklepieniem altany mogło się pomieścić wygodnie z piętnaście osób. Gdyśmy tam z ciotką Barbarą weszli, zastaliśmy tylko jedną... na widok któréj stanąłem jak wryty. Nieopisany wdzięk prostoty i urok młodości łączyły się w téj dziewczynie. Mogła miéć może szesnaście, może siedemnaście lat dopiero; średniego wzrostu, szczupła, kształtna, z oczami pełnemi blasków i życia, z brzoskwiniowym puszkiem młodości na rumianéj twarzyczce, z grubemi warkoczami, czarnemi, które wolno puszczone spadały na jéj ramiona, wydała mi się niezwykle piękną. Skłoniłem się jéj z pewnego rodzaju zakłopotaniem, nie wiedząc jak ją przywitać, jak nazwać — a i jéj twarzyczka, opalona trochę od słońca, pokryła się żywym rumieńcem. Ciotka Barbara pośpieszyła, aby nas wyprowadzić z kłopotu.
— Leonardzie — rzekła — przedstawiam ci wychowanicę moją i kuzynkę Helenę Zakrzewską. Jest to sierota; od dziecka chowa się przy mnie... Dużoby trzeba opowiadać o stosunku familijnym jaki mnie z nią łączy. Powiem ci to przy sposobności... a teraz proszę do stołu. Skarżyłeś się, że jesteś głodny... Helenko pamiętaj o swoim sąsiedzie.