Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 239 —

Kilka budynków ujrzałem, otoczonych wysokim ostrokołem, poczerniałym ze starości, popsutym miejscami, wysoki żuraw studzienny, gołębnik — i uczułem, że mi jakoś dziwnie smutno na sercu...

. . . . . . . . . . . . . . . .

Trzy osoby na moje powitanie wyszły i to nie od razu, lecz każda z nich z innéj nadciągnęła strony... Naprzód szczekanie psów wywabiło na ganek kobietę jakąś niemłodą, wysoką, szczupłą, w wielkim białym czepcu na głowie, w czarnéj chustce zawieszonéj na wychudłych ramionach. Zacząłem jéj tłómaczyć kto jestem i po co przyjeżdżam, a tymczasem od budynków chłop nadbiegł, stary, ale rzeźki jeszcze, przysadzisty, krępy, opalony jak cygan... Dobrze przyprószone siwizną długie włosy spadały mu aż na ramiona, rozsypywały się grubemi promieniami po wytartéj szaréj siermiędze. Z drugiéj strony od wpół rozwalonego czworaka żyd się zbliżał, z brodą długą i białą, jedną ręką oczy od słońca zakrywał, drugą za pas włóczkowy zatknął i tak powoli szedł, przyglądając mi się bacznie.
Gdym ja z kobietą rozmawiał, chłop czapkę zdjął i głowę zwiesił ku ziemi, żyd zaś kłaniał się ciągle, ustami cmokał i czarnemi, bystremi oczami wpatrywał się we mnie.
— Oto, proszę pana — rzekła kobieta suchym, bezdźwięcznym głosem — oto cały dwór pański. Ja,