Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/285

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 277 —

już nic nie brak. Pan nie pożałuje tego, że się między nami pozostał.
— Więc sąsiedztw żadnych nie ma?
— Nie ma, nie ma, wielmożny panie... Po prawdzie w tych wielkich dobrach, co z Pustelnią graniczą ludzi nie brak, są plenipotenty, rządcy, kasyery, ale oni swoim dworem żyją, między sobą kompanię trzymają.
— Dla czego?
— Jakto dla czego?... oni wszyscy Niemcy są. Poprzyjeżdżali z daleka, bardzo z daleka, z zagranicy, albo ja wiem zkąd?...
— To nie dobrze...
— Wiadomo że nie dobrze... Wielmożny pan lubiłby z kim kompanię trzymać, a tu nie ma z kim... ale co ja gadam! Jest, jest! no, że mi to od razu do głowy nie przyszło, ale ja myślałem, że pan pyta o obywateli, o szlachtę.
— Niekoniecznie.
— No, to tu w miasteczku, niedaleko, jest jeden człowiek co się wielmożnemu panu bardzo spodoba.
— Któż to?
— Nie duża osoba... całkiem doktór... ale jaki doktór! aj, waj! jaki on doktór! Nie potrzeba i w Warszawie lepszego szukać.
— Młody człowiek?
— Nie młody, wielmożny panie, i nie stary téż. Tak sobie, trochę szpakowaty... nazywa się Kaliński, wielki doktór, uczony człowiek! Jak raz, w le-