Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 119 —

przyroda chciała odrazu wyrzucić z siebie cały zapas strasznéj, nieobliczonéj siły, że niebo chciało ziemię zmiażdżyć i zdruzgotać. Deszcz ulewny spadł z siłą uraganu, tworząc w oka mgnieniu kałuże, zalewając drogi i ścieżki.
Zosia przerażona padła na kolana przed obrazem i gorąco modlić się poczęła. Pan Leon uchylił drzwi, ale ujrzawszy ją na klęczkach, zatopioną w modlitwie, cofnął się...
Ze trzy kwandranse trwał wybuch rozszalałych żywiołów, potém błyskawice stawały się rzadsze, groźny ryk z grzmotem oddalał się coraz bardziéj, aż wreszcie z poza chmur zaczęło się pokazywać lazurowe niebo i od zachodniéj strony złocista głowa słońca wychyliła się, rzucając jasne promienie.
Deszcz ustał... a na horyzoncie położyła się tęcza, obejmująca świetnym, siedmiobarwnym łukiem połowę widnokręgu.
Na żądanie Zosi stangret zajechał. Wyniesiono na bryczkę jéj niewielki tłomoczek, w progu pożegnał ją pan Leon pełnym uszanowania ukłonem i rękę jéj uścisnął, jeszcze raz przepraszając, sumitując się, tłómacząc.
Po chwili dwór lipowski zniknął z przed jéj oczu. Znalazła się znowuż sama, sama jedna na świecie, bez dachu nad głową, bez jutra.
Chłodny wietrzyk muskał jéj skronie i nabrzmia-