Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 252 —

sobie wypoczynek po wrażeniach doznanych, lecz sen uciekał od mych powiek. Silny wiatr zerwał się i szamotał gałęziami w ogrodzie, czyniąc szum nieznośny, trącał skrzypiące okiennice, do komina z żałosnem wyciem się wdzierał... Nad płomykami świec unosił się dymek sznureczkiem wązkim, czarnym... wił się jak żmijka i ginął gdzieś aż pod pułapem, z poza belek którego wychylały się pęki ziół poświęcanych. Przeleżałem do samego świtu bezsennie i dopiero gdy światło jutrzenki zaczęło wpływać do izby, zgasiłem wielkie świece i zasnąłem. Spałem snem przerywanym i nierównym, budziłem się niemal co chwila. W jednem z takich przebudzeń zdawało mi się, że słyszę śpiew „Kiedy ranne...“ — Ten sam dźwięczny srebrzysty głos co wczoraj!... Ten śpiew uspokoił mnie i już słońce wysoko wzbiło się na niebie gdy wstałem, zmęczony wprawdzie fizycznie, ale za to spokojniejszy na duchu.
Dostrzegłem przy łóżku na prostym stołku drewnianym ogromną misę pełną wody zimnéj, zdrojowéj i ręcznik domowéj roboty. Woda orzeźwiła mnie. Wyszedłem na ganek i siadłszy na ławce zapaliłem fajeczkę. Po chwili powróciwszy do izby zastałem stół nakryty, na nim dzbanek mleka świeżego, szklankę, kawał czarnego chleba i sól.
Niewidzialna ręka usługiwała mi ciągle.
Wyjrzałem przez okno ku zabudowaniom, ale