Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 253 —

nie dostrzegłem nikogo. Była pora letnia, czas najpilniejszy do roboty; widocznie więc ludzie w pole wyszli. Myślałem, że Wojtkiewiczową dostrzegę, ale i ona gdzieś się schowała, czy wyszła... Postanowiłem pójść do owego lamusa i otworzyć trumnę, niech się raz już skończy ta niepewność, ten niepokój — niech wiém nareszcie czego się trzymać. Wziąłem ów wielki klucz oddany mi przez Wojtkiewiczową, otworzyłem nim drzwi żelazne i znalazłem się w lamusie, półciemnym, pełnym stęchlizny. Przedewszystkiem postanowiłem wpuścić tu trochę światła i powietrza, pchnąłem więc okiennicę jedną i drugą. Otwarły się z łatwością. Szyb w oknach nie było, tylko kraty żelazne, grube, rdzą pokryte.
Cały lamus napełnił się dzienną jasnością.
Nie było w nim nic, prócz starego żelaztwa, łańcuchów, rzemieni... Na kołkach w ściany wbitych wisiało kilka staroświeckich siodeł, w kącie leżała baryłka grubemi żelaznemi obręczami okuta. Nie zwracałem uwagi na tę starzyznę, gdyż głównie zajmowała mnie trumna. Stała na samym środku lamusa, na dwóch stołkach drewnianych, długa, szeroka, widocznie na mężczyznę wysokiego wzrostu robiona. Przypatrzyłem się bliżéj, na wieku oprócz krzyża były jakieś napisy, a właściwie jeden napis zmieniany i poprawiany kilkakrotnie. Poprawki dotyczyły tylko imienia właściciela trumny, nazwisko i wyrazy łacińskie „obiit A. D...“ pozostały bez