Podróż do środka Ziemi (1874)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Podróż do środka Ziemi
Wydawca J. Sikorski
Data wyd. 1874
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyage au centre de la Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

W niedzielę dnia 24 maja 1863 roku, stryj mój professor Lidenbrock wracał pośpiesznie do swego domku, oznaczonego Nr 19 na Königstrasse, jednej z najdawniejszych ulic Hamburga.
Poczciwa Marta zlękła się zobaczywszy pana o niezwykłej porze, bo obiad dopiero co gotować się zaczął.
Co do mnie — powiedziałem sobie — jeśli mój stryj, najniecierpliwszy człowiek na kuli ziemskiej, jest głodnym, to on tu nam dom cały przewróci do góry nogami.
Marta uchylając nieśmiało drzwi jadalnego po­koju, z bojaźnią wybąknęła pytanie:
— Jakto! pan Lidenbrock już w domu?
— Tak jest, moja Marto, ale obiad może jeszcze być niegotowym, bo niema drugiej godziny: wpół dopiero wybiło na wieży świętego Michała.
— A więc po cóż przyszedł?
— Zapewne nam to powie.
— Otóż on, ja uciekam — ale pan, panie Axel przekonaj go, że na obiad jeszcze nie czas.
To mówiąc, zacna Marta powróciła do swej kuchni.
Zostałem sam, ale anim myślał wdawać się w jakie przekonywanie człowieka zapalającego się i niecierpliwca. Już chciałem wymknąć się na górę do mego pokoju, gdy wtem zaskrzypiały drzwi od sieni, na starych drewnianych schodach rozległ się ciężki chód szanownego professora, który też niebawem wszedł do mieszkania, a przebiegłszy prędko przez pokój jadalny, wpadł do swego gabinetu.
W przechodzie rzucił na stół swój szeroki kapelusz, ciężką laskę niecierpliwie postawił w kącie, a na mnie zawołał:
— Axel, choć ze mną!
Jeszczem się nie miał czasu opamiętać, a już professor z największą, niecierpliwością krzyczał:
— No, jeszcześ to tam?
Wszedłem machinalnie do gabinetu mojego stryja.
Otto Lidenbrock nie był złym człowiekiem, ale jeśli się nie odmieni (o czem już wątpić można), to umrze strasznym oryginałem.
Był on professorem w Johannaeum, gdzie wykładał kurs mineralogii: na każdej lekcyi nie gniewał się ze dwa razy, nie dla tego żeby miał uczniów leniwych lub nieuważnych, nie chodziło mu też tak bardzo o postęp; professorkę traktował on „subjektywnie” według wyrażenia niemieckich filozofów, dla siebie, a nie dla innych. Byłto uczony egoista, studnia wiedzy, skrzypiąca strasznie za każdym razem, gdy z niej co wydobyć chciano — słowem, skąpiec swego rodzaju.
— Takich professorów, dość często w Niemczech napotkać można.
Na nieszczęście, stryj mój nie posiadał daru łatwego wysłowienia się, mianowicie gdy występował publicznie. Jestto niedostatek przykry nader dla człowieka przymuszonego częściej odzywać się wśród licznych zgromadzeń. Często się zdarzało, że podczas wykładu w Johannaeum, professor zaciął się, szukając zbuntowanego wyrazu, który nie chciał mu przyjść na wargi, jąkał się, męczył, a w końcu pod nosem wybąknął krótkie przekleństwo. Ztąd pochodziło gniewliwe jego usposobienie.
— W mineralogii mnóstwo się napotyka nazw nawpół greckich, nawpół łacińskich, trudnych do wymówienia. Nie chcę dyskredytować tej nauki, ani też kogo do niej zniechęcać, Boże mię zachowaj! lecz przekonany jestem że najwprawniejszy nawet język, zatnie się nieraz przy wymienieniu krystalizacyj rhomboedrycznych, żywic retino asfaltowych, genelitów, fangasitów, molibdenów ołowiu, tungstenów manganezu i tytanjanów cyrkony.
— Zresztą, miasto całe znało doskonale tę drobną ułomność mojego stryja, a słuchacze jego z góry wiedzieli w którem miejscu szanowny professor zapomni języka w ustach; czekali na to, śmieli się z jego kłopotu i przyprowadzali go przez to do największej passyi, co nawet na Niemców, wcale jest nieprzyzwoite.
— Jeżeli więc był zawsze napływ słuchaczy na lekcyjach Lindenbrocka, jakżeż pilnie uczęszczali na nie ci, którzy przychodzili na nie głównie w celu naśmiania się z gniewów professora.
— Cokolwiekbądź, przyznać jednak potrzeba koniecznie, że stryj mój był prawdziwie uczonym człowiekiem. Prawda, że często niszczył i łamał swe okazy, nieuważnie i niecierpliwie ich probując, przy tem wszystkiem jednak był i genijalnym geologiem, i wybornym a wprawnym mineralogiem. Mając przed sobą. młotek, sztyft stalowy, igłę magnesową, metalową dmuchawkę i flaszeczkę z kwasem saletrzanym, był co się nazywa w swoim żywiole. Minerał każdy z łomliwści jego, z twardości, z pozoru, z topliwości lub zapachu, rozpoznawał od razu i bez wahania zaliczał do jednego z sześciuset znanych dotąd nauce rodzajów. I nic też dziwnego, że nazwisko professora Lidenbrocka zaszczytnie znane i powtarzane było w gimnazyach i wszystkich towarzystwach uczonych całego kraju. Znakomici mężowie, jak Humphry Davy, Humboldt, oraz kapitan Franklin i Sabine, mieli sobie za obowiązek odwiedzić go w czasie swego przez Hamburg przejazdu, a Becquerel, Ebelmen, Brewster, Dumas i Milne-Edwards, często w najtrudniejszych kwestyach chemicznych rad jego zasięgali. Nauka też ważne mu zawdzięcza odkrycia; a w 1853 roku, w Lipsku ukazał się nawet na widok publiczny „Traktat krystallografii transcendentalnej” napisany przez professora Ottona Lidenbrocka, wielka in folio, z licznemi tablicami księga, która pomimo to, niezwróciła nakładcy kosztów wydania.
W obec takiejto figury, znajdowałem się w tej chwili. Wyobraźcie sobie człowieka chudego, wysokiego, z żelazne m zdrowiem, z włosami blond, któremu na pierwszy rzut oka, z jaki dziesiątek lat odejmowały od jego pięćdziesiątki. Oczy jego ruchliwe wciąż biegały poza ogromnemi okularami; nos długi i cienki podobny był do klingi wyostrzonej. Złośliwcy rozpuszczali nawet pogłoskę, że nos szanownego professora był namagnesowany, tak że przyciągał do siebie opiłki żelazne; ale upewnić was mogę czytelnicy, że to było czystem oszczerstwem. Znam doskonale nos mojego stryjaszka i wiem dokładnie, że oprócz ogromnej dozy tabaki nic innego do siebie nie przyciąga.
Gdy dodam w końcu, że professor Lidenbrock, półsążniowe stawiał kroki, a idąc trzymał pięście szczelnie zaciśnięte — co jest niezawodnym znakiem niecierpliwego usposobienia, sądzę że po tym opisie każdy go pozna od razu, choć może nie wszyscy radziby szukać jego towarzystwa.
Mieszkał on — jak to już wyżej powiedziałem — na Konigstrasse, w własnym domku nawpół z drzewa, nawpół z cegły zbudowanym, którego front wychodził na jeden z owych krętych kanałów, których mnostwo krzyżuje się w jednej z najdawniejszych dzielnic Hamburga, niedotkniętej pożarem 1862 roku.
Domek pochylał się już nieco od starości, a dach na nim był zbakierowany, jak czapka na głowie studenta z Tugendbundu; cała powierzchowność jego wiele do życzenia pozostawiała, ale przy tem wszystkiem nie źle jeszcze wyglądał, a nawet nieco ozdoby dawał mu stary wiąz szeroko rozpościerający swe gałęzie, który wpuszczał na wiosnę swe kwieciste pączki w szyby u okien.
Stryj mój dość był bogatym jak na professora niemieckiego. W domu który ze wsystkiemi przynależytościami jego był własnością, przebywała chrzestna jego córka, milutka siedmnastoletnia Graüben, poczciwa stara Marta i ja, który w cha rakterze synowca i sieroty, zostałem pomocnikiem jego, jako preparator przy robieniu doświadczeń.
Przyznać się muszę, że z gustem i zamiłowaniem oddawałem się nauce geologii; w żyłach moich płynęła krew mineraloga, i nigdym się nie znudził w towarzystwie moich ukochanych kamyków.
W ogóle można było swobodnym być i szczęśliwym w domku na Kunigstrasse, pomimo niecierpliwości jego właściciela, który kochał mnie bardzo, choć często szorstko się ze mną obchodził. Lecz cóż on temu był winien, że czekać całkiem nie umiał, że zawsze mu było pilno?
Kiedy naprzykład w kwietniu zasadził w doniczkach swego salonu rezedę, lub inny jaki kwiateczek, to codzień rano przychodził pociągać listki, chcąc przez to wzrost ich przyśpieszyć,
Z takim oryginałem nie było co żartować i słuchać go koniecznie było potrzeba; wszedłem więc prędko do gabinetu professora.



II.

Gabinet ten, był prawdziwem muzeum. Wszystkie okazy państwa kopalnego znajdowały się tam ułożone i opatrzone etykietami w największym porządku, odpowiednio do trzech podziałów minerałów, na niepalne, metaliczne i kamienie.
Jakżeżto ja się doskonale znalem z całą tą kollekcyą! Ileż to razy, zamiast iść bawić się z chłopcami mojego wieku, wolałem czyścić, okurzać i porządkować te grafity, antracyty, węgle, lignity, torfy, smołki, żywice i sole; organiczne, tak nie cierpiące najmniejszego pyłu; i te metale od żelaza do złota, których wartość względna, niknęła w obec absolutnej równości okazów naukowych; i wszystkie te kamienie nareszcie, które wystarczyłyby do całkowitego odbudowania naszego domku na Königstrasse, nawet z dodaniem jednego więcej pokoiku dla mnie, któryby mi się tak był przydał.
Lecz wchodząc do gabinetu nie myślałem bynajmniej o tych cudach; stryj zajmował mnie wyłącznie w tej chwili. Siedział on w szerokim fotelu, pokrytym aksamitem utrechtskim, trzymając w ręku książkę, na którą spoglądał z niemem uwielbieniem.
— Ach co za książka! co za książka! — wołał. Wykrzyknik ten przypomniał mi, że professor Lidenbrock w wolnych od zajęć chwilach, był także i biblijomanem; lecz książka, lub stary jaki szpargał wtedy dopiero miały wartość u niego, kiedy były albo bardzo trudne do znalezienia, albo też całkiem nieczytelne.
— A więc — rzekł do mnie — czyż nie widzisz? ależ to ja odkryłem skarb nieoceniony, szperając dziś rano w sklepiku żyda Hevelijusa. — Pyszna! — odpowiedziałem z wyraźnie nakazanym zapałem.
W rzeczy samej, nie miałem bynajmniej ochoty zapalać się do jakiegoś tam starego rupiecia in quarto, którego grzbiet i boki oprawne były w grubą cielęcą skórę, a wyżółkłe karty przełożone wypłowiałą i bezbarwną zakładką.
Szanowny professor nie przestawał tymczasem głośno podziwiać swego nabytku. — Patrz, — mówił, rozmawiając sam z sobą. — patrz jakie to piękne! Prawda że cudowne? A co za oprawa! A z jaką otwiera się i zamyka łatwością! Co za pyszna oprawa, kiedy po siedmiuset latach istnienia, ani jednego nie widać pęknięcia! Jestem pewny, że najsłynniejsi introligatorzy, jak Bozerian, Closs lub Purgold, chętnieby się do tej roboty przyznali.
Tak rozmawiając, stryj mój otwierał i zamykał książkę z radością studenta; wypadało mi zapytać o treść tego szacownego dzieła, choć, jeśli mam prawdę wyznać, nie bardzo tego byłem ciekawy.
— A jakiż jest tytuł tego cudownego wolumi nu? spytałem nieśmiało, udając zajęcie.
— Dzieło to — odrzekł mi stryj z zapałem — jest Heims-Kringla, przez Snorre Turlesona, słynnego w XII-ym wieku autora Islandzkiego; jestto kronika królów Norwegskich, panujących na Islandyi.
— Czy być może? — zawołałem siląc się na udawanie — i zapewne jestto tłumaczenie na język niemiecki?
— Maszże tobie — wrzasnął professor — tłomaczenie! a cóż bym ja robił z twojem tłomaczeniem! Ktoby tam dbał o tłomaczenie! To jest utwór oryginalny w języku islandzkim, owem pysznem narzeczu, tak bogatem i prostem zarazem, które i najrozmaitsze kombinacye grammatyczne i rozliczne odmiany słów posiada.
— Tak samo jak i język niemiecki — wtrąciłem z niejaką dumą.
— Tak — odpowiedział stryj, wzruszając ramionami — z tą tylko wszakże różnicą, że język islandzki posiada trzy rodzaje jak grecki, a deklinuje imiona własne jak łaciński.
— A druk tej książki — znowu zapytałem, zaczynając się naprawdę wstydzić swojej obojętności — czy ładny i wyraźny?
— Druk! a któż ci tu o druku powiedział, szalony dzieciaku! Druk mu przyszedł do głowy! On myśli że to drukowana książczyna! Ależ nieuku, to jest rękopism i do tego rękopism runiczny!
— Runiczny?
— Tak, runiczny! teraz mi się spytasz zapewne o znaczenie tego wyrazu.
— Bynajmniej — odpowiedziałem tonem człowieka obrażonego w swojej miłości własnej.
Stryj nie zważając na to, począł mi objaśniać i tłomaczyć rzeczy, których wcale nie byłem ciekawy.
— Runa — mówił mi — są to głoski pisma niegdyś na Islsndyi używanego, a według tradycyi, przez Odina samego wynalezione. Masz tu oto, przypatrz się i podziwiaj te typy, wyszłe z wyobraźni samego bóstwa. Zamiast odpowiedzi, schyliłem głowę z uszanowaniem, gdy wtem wypadek niespodziany, zmienił nagle tok naszej rozmowy.
Ze starej księgi wypadł na ziemię kawał brudnego i zaplamionego pargaminu.
Stryj mój chciwie schwycił to cacko. Stary jakiś dokument, od niepamiętnych może czasów zamknięty w zapleśniałej księdze, musiał koniecznie ogromną mieć wartość w jego oczach.
— Co to jest — zawołał i w tejże chwili starannie rozwinął na stoliku kawałek pargaminu, długi na pięć a szeroki na trzy cale, na którym w linijach poprzecznych wpisane były tajemnicze głoski runa.
Oto jest dokładna podobizna tych cudacznych znaków, które tu podaję dla tego, że one doprowadziły professora Lidenbrock’a i jego synowca, do najdziwaczniejszego może w XIX-ym wieku przedsięwzięcia.

Professor przez chwilę z wielką uwagą przypatrywał się tym znakom, nareszcie podnosząc okulary rzekł:

— Tak, to są runa, podobne zupełnie do tych, jakie są w rękopiśmie Snorre Turleeona. Lecz co one mogą znaczyć?
Ponieważ miałem to przekonanie, że runa wymyślili uczeni dla mistyfikowania poczciwych ludzi, nie bardzo więc dziwiłem się, że stryj mój ich nie rozumiał, o czem przynajmniej wnosić mogłem z konwulsyjnego ruchu jego palców.
— Jest to jednakże stary islandzki język — mruczał przez zęby.
A professor Lidenbrock musiał się dobrze znać na tem, bo uchodził za prawdziwego polyglottę. Nie mówił wprawdzie dwoma tysiącami języków i czterema tysiącami narzeczy znanych i używanych na kuli ziemskiej, ale jednak umiał ich dość, jak na jednego człowieka.
Trudność świeżo napotkana, obudziła w nim całą gwałtowność charakteru, i już przewidywałem burzę, gdy wtem zegar na kominku stojący, wybił drugą godzinę, a poczciwa Marta uchyliła drzwi do gabinetu, donosząc że zupa już na stole.
— Idź do djabła z twoją zupą! — wrzasnął professor.
Marta uciekła, ja wybiegłem za nią i nie wiem już jakim sposobem, znalazłem się na zwykłem mojem miejscu, w jadalnym pokoju. Czekałem przez chwilę — professor nie przychodził. Pierwszy to raz, od czasu jak go znałem, chybił zwyczaju. A jednak przyznać muszę, że obiad był wyborny: zupa z włoszczyzny, omlet na szynce ze szczawiem duszonym, cielęcina z komputem śliwkowym, na desser krewetki (małe raki morskie) i buteleczka wybornego Mozelu.
Kosztem takich to delicyi, stryj mój cieszył się zbutwiałym swoim szpargałem. Ja zaś, jako przywiązany synowiec, uważałem za święty obowiązek zjeść za niego i za siebie, co też i najsumienniej spełniłem.
— Jeszczem też tego doprawdy nie widziała, mruczała poczciwa Marta, żeby pan Lidenbrock nie siedział przy obiedzie.
— To trudne do uwierzenia! nieprawdaż dobra Marto?
— I to jest przepowiednią ważnego jakiegoś wypadku, mówiła staruszka potrząsając głową.
Według mego przekonania, cały ten wypadek nie zapowiadał nic, prócz może jakiej sceny okropnej, gdy stryj dowie się że obiad jego został przez kogo innego zjedzonym.
Ostatniego właśnie dogryzałem raka, gdy silny głos stryja przerwał mi ucztę. Jednym susem od stołu przeskoczyłem do gabinetu pana Lidenbrock.



III.

— Widocznie są to runy — mówił szanowny professor marszcząc brwi — lecz jest w tem jakaś tajemnica, której dojść muszę, jeśli tylko...
Gwałtowny gest zastąpił resztę myśli niedokończonej.
— Siadaj tu — rzekł wskazując mi stół, i pisz.
Za chwilę byłem gotów.
— Teraz podyktuję ci litery naszego alfabetu, odpowiadające znakom tego pisma islandzkiego. Zobaczymy co z tego wypadnie. Ale na Boga wszechmogącego nie omylże się przypadkiem.

Zaczęło się dyktowanie. Wytężyłem całą moją uwagę; litery wymawiane przez stryja złożyły się w następujące niezrozumiałe wyrazy:

m.rnlls
sgtssmf
kt,saum
emtnae J
Atvaar
cedrmi
dt, iac
esreuel
unteief
atrate S
nuaect
. nscrc
eeutul
oseibo
seec J de
niedrke
Saodrrn
rril Sa
ieaabs
frantu
Kedii J

Gdym skończył, stryj niecierpliwie wyrwał mi z ręki papier i długo mu się przypatrywał w milczeniu.
— Coby to mogło znaczyć — powtarzał machinalnie.
Na honor, nie umiałem go objaśnić, a zresztą nie pytał mnie bynajmniej i dalej sam ze sobą rozmawiał:
— Jest to najoczywiściej kryptogram, gdzie myśl ukryta jest w umyślnie pomieszanych literach, które dobrze ułożone dadzą frazes zrozumiały. Może tu jest wyjaśnienie lub wskazanie ważnego jakiego odkrycia.
Co do mnie, byłem przekonany, że ta bazgrota nic w sobie nie zawiera, nie odważyłem się jednak wystąpić z takiem zdaniem.
Professor wziął księgę i pargamin i zaczął je bacznie ze sobą porównywać.
— Dwa te pisma — mówił — nie są jednej ręki; kryptogram jest widocznie późniejszy, jak się łatwo o tem na pierwszy zaraz rzut oka przekonać. I rzeczywiście, pierwsza zaraz głoska jest to podwójne M, jakiego napróżno szukać w książce Turlesona, bo ono dopiero w XIV-ym wieku do alfabetu islandzkiego zostało dodane. Tak przeto, pomiędzy książką i rękopismem jest co najmniej dwieście lat różnicy.
Ostatnie twierdzenie uczonego professora bardzo mi się wydało logicznem.
— To mnie prowadzi do wniosku — mówił dalej p. Lidenbrock — że dokument pisany jest ręką któregoś z późniejszych posiadaczy księgi Turlesona. Ależ djabeł wie, kto był tym posiadaczem? Czy nie położył gdzie swego nazwiska.
Stryj podniósł okulary, wziął mocną lupę, i zaczął starannie przeglądać pierwsze karty księgi. Na odwrotnej stronie karty tytułowej, znalazł coś nakształt plamy atramentem zrobionej, w której jednakże przy bliższem rozpatrzeniu się, można było dostrzedz kilka liter nawpół zatartych. Stryj z całą zaciekłością uczonego uwziął się na wycyfrowanie napisu, i przy pomocy swej wybornej lupy doszedł liter następujących, które od razu, bez trudności przeczytał:

Arne Saknussem! — zawołał tonem tryumfującym — ależ to nazwisko i do tego nazwisko islandzkie; nazwisko mędrca i stawnego alchemika XVI-go wieku.
Patrzyłem na mego stryja z pewnym rodzajem niemego uwielbienia.
— Ci alchemicy — mówił dalej — Avicenne, Bacon, Lulle, Paracelse, byli prawdziwymi i jedynymi mędrcami swego czasu; poczynili oni ważne i zadziwiające nas odkrycia. Czemużby i Saknussemm w tym niezrozumiałym kryptogramie nie miał ukryć wiadomości o ważnem jakiem odkryciu? To być bardzo może, a nawet tak jest zapewne.
Imaginacya professora zapalała się na tę hypotezę.
— Zapewne — ośmieliłem się powiedzieć — ale jakiżby interes mógł mieć ten mędrzec w ukrywaniu pożytecznego odkrycia?
— Jaki interes? Jaki interes? Alboż ja wiem. Wszak Gibileusz zrobił toż samo z Saturnem. Zresztą zobaczymy — dojdę tajemnicy tego dokumentu; nie przyjmę pokarmu, snu nie zażyję, dopóki nie zbadam całej prawdy!
— Oh! — pomyślałem.
— I ty ze mną Axelu, dodał.
— O do licha! — szepnąłem — nie źle się przynajmniej stało, żem dziś zjadł obiad za dwóch.
— A najprzód — rzekł stryj — musimy znaleźć klucz do tych liter, to nie musi być trudno. Na te wyrazy podniosłem głowę, wytężając całą mą uwagę. Stryj mówił dalej.
— Tak, powiem nawet, że nic łatwiejszego. Dokument ten zawiera sto trzydzieści dwie liter, z których siedmdziesiąt dziewięć spółgłosek a pięćdziesiąt trzy samogłoski. Według takiegoż samego prawie stosunku formowały się wyrazy języków południowych, kiedy tymczasem narzecza północne są nieskończenie obfitsze w spółgłoski. Chodzi tu więc widocznie o jeden z języków południowych.
Wnioski te były bardzo słuszne.
— Ale jakiż jest ten język? Saknussemm był człowiekiem uczonym; jeżeli nie pisał w swym rodzinnym języku, to musiał wybrać język najpowszechniej znany w XVI-ym wieku, język uczonych... łacinę. Jeśli się mylę, to poprobuję jeszcze hiszpańskiego, francuzkiego, włoskiego, greckiego i hebrajskiego. Lecz uczeni XVI-go wieku pisywali zwykle po łacinie. Mam więc prawo powiedzieć a priori: jestto nic innego jak łacina.
Podskoczyłem na krześle. Jako łacinnika oburzało mnie przypuszczenie samo, że taki bezład twardych i niemile brzmiących głosek, mógł złożyć się na piękną i delikatną mowę Wirgiliusza.
— Tak! łacina — zawołał stryj po chwili — ale łacina zagmatwana. — No — pomyślałem sobie — będziesz bardzo mądry i bardzo zręczny mój stryju, jeśli ją odgmatwać potrafisz.
— Zbadajmy tylko dobrze — mówił biorąc znowu do ręki papier na którym pisałem. — Te sto trzydzieści dwie liter przedstawiają się tu rozrzucone w największym nieporządku. W niektórych wyrazach same tylko napotykamy spółgłoski, jak naprzykład pierwszy zaraz: „mrnlls”, inne znowu przeciwnie obfitują w samogłoski, jak naprzykład piąty: „uneeief” lub przedostatni „oseibo.” Zdaje mi się, że zdanie tu zawarte, musiało najprzód być napisane zwykłym sposobem, a następnie odwrócone według zasady, lub klucza, którego dojść potrzeba koniecznie. Tak, kto znajdzie klucz do tych liter, ten potrafi przeczytać je płynnie. Lecz gdzież jest ten klucz? Axelu, czy nie znalazłeś go przypadkiem?
Na to niespodziane zapytanie nic odpowiedzieć nie umiałem. Wzrok mój w tej chwili niechcący spoczął na portrecie ślicznej. Graüben, zawieszonym na ścianie. Wychowanica mojego stryja przebywała podówczas w Altonie, u jednej ze swych kuzynek, a nieobecność jej, wyznać muszę, smuciła mię trochę, bo trzeba wam wiedzieć, że nadobna Graüben i synowiec uczonego professora, kochali się z całym spokojem i prawdziwie niemiecką. cierpliwością. Zaręczyliśmy się potajemnie, bez wiedzy stryja, który był zanadto geologiem, aby się mógł znać na tego rodzaju uczuciach. Graüben była prześliczną blondynką z błękitnemi oczyma, z charakterem nieco surowym i umysłem poważnym; pomimo to, kochała mnie dość czule, ja zaś uwielbiałem ją, co mówię, ubóstwiałem, notabene, jeśli te nazwy egzystują w teutońskiej mowie! Wizerunek mojej ukochanej oderwał mnie przeto na chwilę od świata rzeczywistego, przerzucając w krainę marzeń i złudzenia.
Przypomniałem sobie wierną towarzyszkę prac moich i rozrywek. Ona mi ciągle pomagała układać i porządkować drogocenne kamyki mojego stryja. Panna Graüben była bardzo biegłą w mineralogii, a nawet lubiła badać zawile kwestye nauki. Ileż to chwil spędziliśmy razem przy takiem zajęciu, i wieleż to razy zazrościłem serdecznie głazom nieczułym piastowanym jej drobną, delikatną rączką.
— Otóż — mówił stryj — pierwsza myśl jaka mi się nastręcza, jest, że dla uporządkowania liter i dojścia znaczenia frazesu, możeby potrzeba napisać wyrazy tak jak się one układają prostopadle, zamiast poziomo. Zobaczymy co z tego wyniknie. Axelu, napisz jakiekolwiek zdanie na tym kawałku papieru, ale w taki sposób, żeby litery zamiast iść po sobie, grupowały się w kolumnach prostopadłych, po pięć lub sześć w każdej. Zrozumiałem o co idzie i bez namysłu zacząłem pisać z góry na dół:

K m a m i a

o c r o l ü
c i d j a b
h e z a G e

a b o m r n

— Dobrze — powiedział professor nie czytając — teraz ułóż te litery w linije poziome.
Napisałem jak stryj kazał i utworzył się frazes taki:
Kmamia ocrolü oidjab hQzaGe abomrn
— Doskonale — zawołał p. Lidenbrock wyrywając mi papier z ręki — oto już teraz jest podobne do naszego starego dokumentu; samogłoski pomięszana są. ze spółgłoskami w jednakim nieładzie, są nawet i duże początkowe litery w środku wyrazów, zupełnie tak samo, jak na pargaminie Saknussemma.
Wszystkie te uwagi zdawały mi się bardzo dowcipnemi i rozsądnemi.
— Otóż — rzekł stryj, zwracając się wprost do mnie — chcąc przeczytać zdanie któreś napisał, muszę brać kolejno litery każdego wyrazu; najprzód pierwsze, następnie drugie, trzecie i tak dalej.
I to mówią.c, stryj z niemałem swojem, a większem jeszcze mojem zadziwieniem, przeczytał: kocham cię bardzo moja miła Graüben.
— Co? Co? — zawołał professor.
— Tak, niechcący doprawdy, sam nie wiedząc co robię, napisałem ten frazes kompromitujący.
— Ah! ty kochasz Graüben! — powiedział stryj tonem prawdziwego opiekuna.
— Tak... Nie... — bełkotałem.
— Ah! ty kochasz Graüben — powtórzył machinalnie. — A więc, poprobujmy zastosować mój pomysł do pargaminu Saknussemma.
— I powróciwszy do badań nad absorbującym całą myśl jego przedmiotem, zapomniał o moich nierozsądnych wyrazach. Mówię nierozsądnych, bo takiemi wydać się one musiały koniecznie uczonemu professorowi, któremu całkiem obce były historye sercowe. Na szczęście jednak, zbyt silne zajęcie się dokumentem zatarło wszystko.
Professer Lidenbrock z pałającym wzrokiem, drżącemi rękami pochwycił pargamin i z konwulsyjną niecierpliwością zaczął go badać na wszystkie sposoby. Nareszcie odchrząknął silnie i głosem podniesionym dyktował mi prędko litery porządkiem wyżej wskazanym, to jest najprzód pierwszą każdego wyrazu, następnie drugą i tak dalej! z tego utworzyła się gmatwanina następająca:
mmeessunka SernA, icefdo K. segnitta murtn eceriserrete, rotawsadua, ednecsasadue lacartniiilu lis- ratrac Sarbmut abilendmek meretaresiluco Yslef fenSnJ.
Przyznam się, że pod koniec tej bazgraniny byłem już zupełnie zmęczony; litery dyktowane jedna po drugiej, nie łączyły się w żaden sens zrozumiały i nużyły mój umysł. Czekałem z największą niecierpliwością czy wargi uczonego professora nie wygłoszą z tego chaosu, jakiego poważnego zdania, w pięknej wyrażonego łacinie.
Lecz któżby się mógł spodziewać! Professor zniecierpliwiony palnął w stół pięścią, aż się kałamarz wywrócił, a stół cały zalany został atrementem. Mnie pióro wypadło z ręki.
— To nie tak! — wrzasnął stryj — w tem nie ma sensu.

Potem porwał kapelusz, jak kula wybiegł z gabinetu, wpadł na Königstrasse, uciekając co sił, jakby go kto gonił.
IV.

— Co? poszedł? — zawołała Marta, przybiegając na hałas sprawiony trzaśnięciem furtki tak silnem, że aż się zatrząsł dom cały.
— A tak, poszedł — odrzekłem.
— A obiad?
— Nie będzie zapewne jadł obiadu.
— To i kolacya przepadła?
— Może być, że i bez kolacyi spać się położy.
— A jakże to być może — zawołała staruszka załamując ręce.
— Tak jest, poczciwa Marto; ani on, ani nikt w całym domu nic jeść nie będzie, dopóki stryj mój nie doczyta się pewnej bazgraniny, która według mnie, jest niepodobną do wyczytania. Tak mi przynajmniej oświadczył przed chwilą. — O Jezu! a tożmy pomrzemy tym sposobem z głodu.
Byłem w głębi duszy przekonany, że z takim jak mój stryj człowiekiem, rzecz to była doprawdy bardzo podobna.
Staruszka naprawdę zestraszona, powróciła do kuchni z głośnym płaczem.
Gdym sam pozostał, przyszło mi naprzód na myśl, aby iść do Graüben i wszystko jej powiedzieć; ale jakżeż wyjść z domu? Profesor mógł powrócić co chwila — a gdyby mnie zapotrzebował? może zechce na nowo rozpocząć tę robotę logogryficzną, którejby się może i sam stary Edyp nie podjął.
Najrozsądniej więc było pozostać w domu i czekać. Właśnie też pewien mineralog z Besançon nadesłał nam niedawno kollekcyą geodów krzemieniowych, którą potrzeba było uporządkować: wziąłem się więc do roboty.
Zatrudnienie to jednak nie mogło mnie zająć całkowicie; wciąż chodziła mi po głowie ta dziwna sprawa starego dokumentu. Czułem się cały rozpalony i zgorączkowany, jakieś złowrogie przeczucie owładnęło umysł mój cały.
Po godzinnej prawie pracy, przyprowadziłem geody do zupełnego porządku, a nie mając co lepszego do roboty, zasiadłem w fotelu stryja, z rękami założonemi i głową zwieszoną. Zapaliłem następnie fajkę, przypatrując się niedbale i bezmyślnie prawie, kółkom dymu z niej wychodzącym. Przysłuchi wałem się bacznie, czy kto nie nadchodzi; lecz nie. Przemyśliwałem nad tem, gdzie mógł być w tej chwili profesor? w jakiem do domu powróci usposobieniu? i tak dumając machinalnie wziąłem do ręki papier, na którym z podyktowania stryja, sam napisałem ową niezrozumiałą zagadkową seryę liter, bezładnie rozrzuconych; i jeszcze raz zadałem sobie pytanie coby to znaczyć miało?
Zacząłem przestawiać litery w rozmaity sposób, dochodząc skwapliwie, czy nie dadzą się z nich utworzyć jakie wyrazy — ale ani sposób. Czy je brać po dwie, po trzy, lub po pięć i sześć naraz wszystko to jedno: zawsze wypadnie coś niezrozumiałego; wprawdzie czternasta, piętnasta i szesnasta litery razem wzięte składały się na angielski wyraz „ice” — ośmdziesiąta czwarta, ośmdziesiąta piąta i ośmdziesiąta szósta formowały wyraz „sir” — nareszcie w środku całego napisu i na trzecim wierszu doszedłem do ułożenia łacińskich wyrazów „rota” — „mutabile” — „ira” — „nec” — „atra”.
Do licha — pomyślałem — z tych ostatnich wyrazów możnaby wnosić, że mój stryj nie mylił się co do języka, w jakim dokument mógł być napisany; a nawet na czwartym wierszu napotkałem wyraz „luco” który się tłomaczy przez „gaj święty” — lecz znowu na trzecim wierszu doczytać się można wyrazu „tabiled” formy zupełnie hebrajskiej; — na ostatnim zaś dostrzegłem wyrazy „mer” — „are” — „mere” pochodzenia czysto francuzkiego.
Doprawdy, można było rozum stracić. Cztery języki różne, w jednym głupim frazesie kilkowierszowym! Jakiż mógł być związek pomiędzy wyrazami „lód, pan, gniew, okrótny, gaj święty, zmienny, morze, łuk, matka”. — Dałoby się tu wprawdzie pokombinować morze z lodem, a w dokumencie pisanym po islandzku, nicby nie było dziwnego, że jest mowa? morzu lodowem; lecz z tego dojść znaczenia reszty kryptogramu, to nie tak łatwo doprawdy.
Walczyłem przeto z trudnością, nieprzełamaną prawie; w głowie mi się zawracało, wzrok miałem wytężony na papier złowrogi, leżący przedemną; sto trzydzieści dwie liter tańcowały mi przed oczyma, grupując się w najrozmaitsze pozy i kółka; byłem pod wpływem jakiejś hallucynacyi; tchu mi brakło widocznie, potrzebowałem trochę powietrza. Obracając papier na wszystkie strony, nagle od końca samego wpadły mi w oko dwa wyrazy łacińskie zupełnie zrozumiałe, a mianowicie „eraterem” i „terrestre”.
Umysł mój rozjaśnił się niespodzianie; była to dla mnie wskazówka do dojścia prawdy — słowem znalazłem klucz tej zagadki. Cały dokument dał się odczytać płynnie, zaczynając od końca ku początkowi, przy ułożeniu liter jakie ostatnio otrzymaliśmy. Wszystkie dowcipne kombinacye kochanego mojego profesora od razu się urzeczywistniały — nie omylił się także i co do języka, bo naprawdę była to łacina; ja zaś do tego tylko przyznać się mogę, że traf pomyślny naprowadził mnie na dobrą drogę; tak jednakże w pierwszej chwili byłem wzruszony i odurzony mym wynalazkiem, że w oczach mi się zaćmiło i przez kilka minut nic widzieć nie byłem w stanie. Nareszcie uspokoiwszy się nieco, przeszedłem dwa razy pokój na około, wypiłem szklankę wody i z całą zimną krwią, na jaką zdobyć się mogłem, zasiadłem w poważnym fotelu, pochyliłem się nad papierem na stole rozłożonym, a wskazując sobie palcem litera po literze, jednym tchem prawie na głos wyczytałem całość.
Czułem, jak zimny dreszcz przechodził mi po wszystkich członkach; strach mnie ogarnął okrutny; dowiedziałem się bowiem, że był człowiek, który miał odwagę dostać się aż...
Ah! — zawołałem skacząc do góry — o nie! nie! mój stryj nie dowie się tego. Jeszczeby tego tylko brakło, aby i jemu zachciało się próbować podobnej podróży. Taki jak on geolog zapalony — a! niedałby sobie przeperswadować, pojechałby niezawodnie i mnieby zabrał ze sobą, to więcej jak pewno, a z tej szalonej wycieczki nigdybyśmy już, nigdy nie powrócili. Byłem przez chwilę w trudnem do opisania rozstrojeniu.
Nie, nie! nic z tego — krzyknąłem z energią — ponieważ mogę niedopuścić podobnej myśli do mego tyrana, uczynię to niezawodnie i wolę zaraz zniszczyć ten nieszczęsny świstek, aby on sam nie wpadł przypadkiem na myśl, która mnie do odczytania dokumentu doprowadziła.
Na kominku dogorywał ogień; schwyciłem papier przezemnie zapisany, i rękopism Saknussemm’a i już niecierpliwą, a zdecydowaną ręką miałem wszystko rzucić na rozpalone węgle, gdy nagle drzwi się otworzyły i do gabinetu wszedł mój stryj.



V.

Zaledwie miałem czas położyć na stole nieszczęsne papiery.
Stryj był głęboko zadumany. Jedna myśl widocznie całkiem zajęła jego umysł; zdawało się, że podczas przechadzki nowe obmyślił kombinacye, i tych zamierzał teraz probować.
Usiadłszy w fotelu, wziął pióro do ręki i na czystym arkuszu począł stawiać formuły, podobne do jakiegoś rachunku algebraicznego.
Ciekawem okiem śledziłem niecierpliwie poruszenia jego ręki. Miałżeby wpaść na myśl prowadzić do rozwiązania zagadki? Obawiałem się jednak niepotrzebnie, bo oprócz mojej, jedynej w tym razie kombinacyi, wszystkie inne były bezużyteczne.
Przez trzy długie godziny stryj mój pracował nie podnosząc głowy; mazał kreślił i znowu pisał, w tysiączny sposób obracając układ liter porozrzucanych.
Wiedziałem że wyczerpując wszystkie kombinacye, musi nakoniec trafić do prawdziwej, ale wiedziałem i to, że z dwudziestu tylko liter można zrobić dwa kwintyljony, czterysta trzydzieści dwa kwadryljony, dziewięćset dwa tryljony, ośm miljardów, sto siedmdziesiąt sześć miljonów, sześćset czterdzieści tysięcy kombinacyi. A ponieważ we frazesie naszym było sto trzydzieści dwie liter, powstałaby z nich przeto ilość kombinacyi, którą. trudnoby nawet było w liczbach wyrazić.
Byłem przeto nieledwie pewnym swego.
Ale tymczasem godziny upływały jedna za drugą; już zmrok nadchodził, a stryj pochylony nad stołem nic nie wiedział i nie widział co się dzieje wokoło niego, tak że nie słyszał nawet zapytania poczciwej Marty, czy będzie jadł kolacyę.
Marta odeszła bez odpowiedzi, ja zaś nie mogłem się dłużej oprzeć znużeniu i siedząc na brzegu kanapy zasnąłem głęboko; profesor tymczasem liczył i ustawiał litery na wszystkie sposoby.
Nazajutrz rano obudziwszy się, jeszcze go zastałem przy tej samej pracy, oczy miał zapuchnięte i czerwone, twarz wybladłą, włosy rozczochrane niecierpliwą ręką; znać było na nim wewnętrzną walkę umysłu z trudnością niepokonaną. Doprawdy, żal mi się go zrobiło, a pomimo uraz jakie mogłem mieć do niego, wzruszony byłem obecnem jego położeniem. Biedaczysko tak był zajęty swą łamigłówką, że nawet gniewać się zapomniał; wszystkie jego siły żywotne, zgromadziły się w jeden punkt, tak że na seryo o jego umysł lękać się było można.
Jednem skinieniem, jednem słowem mogłem oswobodzić go od tej żelaznej obręczy, która mu czaszkę ściskała, a jednak nie uczyniłem tego. A przecież miałem dobre serce! Dla czegóż pozostałem niemym w podobnej okoliczności? Oto właśnie w interesie mojego stryja.
Nie! nie! — powtarzałem, — nie! nic nie powiem. Onby chciał tam iść, ja go znam: nicby go nie powstrzymało. Jest to wyobraźnia wulkaniczna, ażeby dokazać tego, czego inni geologowie nie dokazali, naraziłby życie swoje. Będę więc milczał, zachowam tę tajemnicę, którą, mi odkrył przypadek. Wyjawić ją byłoby to zabić profesora Lindenbrocka. Niech zgadnie jeżeli zdoła, ja niechcę mieć sobie kiedyś do wyrzucenia, żem go popchnął do zguby.
Z tem postanowieniem założyłem ręce na krzyż i czekałem spokojnie, nie przewidując wszakże wypadku, jaki miał zajść w parę godzin później.
Gdy Marta chciała wyjść do miasta dla zakupienia produktów kuchennych, zastała drzwi od sieni zamknięte i klucz z zamku wyjęty; lecz kto go wyjął? zapewne stryj gdy powracał wczoraj ze swej nagłej wycieczki.
Ale czy zrobił to naumyślnie, czy też przez prostą tylko nieuwagę? Czyżby chciał nas głodem umorzyć. To mnie cokolwiek zastraszało. Jakto? ja i Marta mieliżbyśmy paść ofiarą niedorzecznego przywidzenia i kaprysu, który nas nic obchodzić nie mógł? A jednakże być to mogło, sądząc z dawniejszych paru wypadków. Przed kilku laty, gdy mój stryj pilnie był zajęty swoją wielką klassyfikacyą minerałów, przez czterdzieści ośm godzin żadnego nie przyjął pokarmu, ani snem nie posilił znużonego ciała, a cały dom musiał się także zastosować do tej naukowej dyety. Co do mnie będąc z natury cokolwiek żarłocznym, już na myśl samą zacząłem doświadczać boleści w żołądku.
Zdawało mi się, że dziś nie dostaniemy śniadania, tak samo jak wczoraj spać poszliśmy bez kolacyi. Uzbroiłem się jednak w odwagę i postanowiłem nie ustąpić nawet przed głodem. Marta widząc, że się tu seryo na złe zanosi, zaczęła płakać biedaczka. Prócz tego miałem jeszcze inne zmartwienie, że nie mogłem wyjść z domu, pobiedz do... Czytelnicy mnie rozumieją.
Stryj tymczasem pracował zaciekle; wyobraźnia jego zapuściła się w idealny świat kombinacyj; żył zdala od ziemi, a przeto i żadnych potrzeb ziemskich nie miał na chwilę.
Około południa już mi głód naprawdę dokuczać począł; wczorajszego wieczora, Marta bez złej myśli wyjadła resztki zapasów spiżarnianych, tak że nic a nic nie było w domu!
Podtrzymywany punktem honoru, jeszcze trwałem w postanowieniu nie wykrycia tajemnicy.
Druga wybiła na zegarze kominkowym. Położenie zaczynało być i przykre i śmieszne, a nareszcie nieznośne. Zacząłem sobie pomału perswadować, że zbyt przesadnie pojmuję znaczenie i doniosłość dokumentu; że może stryj nie da nawet temu wiary, że będzie go uważał za prostą. mistyfikacyę, że w najgorszym razie można go będzie wstrzymać od rozmyślnego awanturowania się; że nareszcie sam może wynaleźć klucz zagadki i cała moja tajemnica na nic wtedy się nie przyda.
Te same powody które wczoraj odrzuciłem z pogardą, dziś wydały mi się dobremi i usprawiedliwionemi, sądziłem, że głupstwem byłoby czekać dłużej; postanowiłem przeto wszystko wyjawić.
Chodziło więc już tylko, jak zacząć rozmowę i naprowadzić ją na przedmiot żądany — gdy wtem profesor wstał z fotelu, włożył kapelusz na głowę, gotując się do wyjścia.
Jakto! — pomyślałem — miałżeby iść, nas zamknąć głodnych i.... o nie, nigdy! — Proszę stryja — rzekłem.
Zdawało się, że nie słyszał co mówię.
— Proszę stryja — powtórzyłem nieco głośniej.
— Co? — zapytał — jak człowiek nagle ze snu rozbudzony.
— A cóż ten klucz?
— Jaki klucz? Od sieni?
— Nie — zawołałem niecierpliwie — klucz do wyczytania dokumentu.
Profesor spojrzał na mnie przez wierzch okularów i musiał z mej twarzy wyczytać coś niezwykłego, bo silnie schwycił mnie za rękę, a nie mogąc mówić, pytał nagląco wzrokiem.
Potrząsłem głową twierdząco.
Stryj spojrzał na mnie wzrokiem litości, jakby miał do czynienia z obłąkanym.
Powtórzyłem mój znak twierdzący.
Ta niema rozmowa, w takich prowadzona okolicznościach, mogla zainteresować najobojętniejszego nawet widza. Obawiałem się mówić, aby mnie stryj nie udusił w nagłym przystępie nadmiernej radości, lecz tak mnie naglił, że musiałem odpowiedzieć.
— Tak, ten klucz... przypadek mi go podał...
— Co mówisz? — zawołał z nieopisanem wzruszeniem.
— Oto jest rzekłem — podając papier przezemnie zapisany — czytaj kochany stryju. — Ależ to nic nie znaczy wrzasnął gniotąc papier w ręku.
— Nic, czytając od początku, ale przeciwnie od końca...
— Jeszczem nie skończył mówić, gdy profesor krzyknął, albo raczej zaryczał. Nagle umysł mu się rozświecił — twarz miał promieniejącą.
— O! genijalny Saknussemmie! — zawołał, więc napisałeś naprzód twój frazes na odwrót?
I rzucił się łakomie na papier zapisany, z okiem rozognionem; drżącym głosem odczytał cały dokument jednym tchem prawie, poczynając od ostatniej litery i dążąc ku początkowi; był on zawarty w tych wyrazach:
In Sueffels Yoculis eraterem kem delibat umbra Scartaris Julii intra calendas descende, audas viator, et terrestre centrum, attinges. Kod feci Arne Saknussemm.
Co tłomacząc z tej lichej łaciny, takie ma znaczenie.
Na Sueffels spuść się do krateru Yocul, który Scartis otacza cieniem swym przed pierwszą połową lipca, podróżniku śmiały, a dojdziesz do środka ziemi. Co ja uczyniłem. Arne Saknussemm.
Po przeczytaniu tego, stryj mój drgnął cały, jak gdyby się był dotknął Lejdejskiej butelki. Radość i odwaga jaśniały na jego czole. Biegał szybko po pokoju, chwytał się oburącz za głowę; przestawiał krzesła; przewracał i układał napowrót książki, bawił się swemi szacownemi geodami wyrzucając je w górę i chwytając w powietrzu, bębnił palcami po wszystkich sprzętach; sądziłem przez chwilę, że rozum utraci. Aż nareszcie, uspokojony nieco, padł osłabiony na swój przestronny fotel.
— Która godzina — spytał po chwili milczenia.
— Trzecia — odpowiedziałem.
— Patrzcie to już i pora obiadowa przeminęła; jeść mi się chce okropnie; siadajmy prędko do stołu; a potem...
— A potem? — spytałem.
— Potem zapakujesz moje rzeczy.
— Jakto — zawołałem.
— I twoje także — dorzucił nielitościwie profesor, wchodząc do jadalnego pokoju.



VI.

Na te słowa dreszcz przeszedł mi po całem ciele. Starałem się jednak nie okazać wzruszenia, owszem, udawałem zupełną obojętność; wiedziałem że profesora Lindenbrock tylko dowodami naukowemi przekonać można; a miałem je w pogotowiu i niezłe nawet, dla przekonania o niepodobieństwie podobnej podróży. Jechać do środka ziemi! co za myśl szalona! Lecz chowałem dyalektykę moję na chwilę ważniejszą, a tymczasem myślałem szczerze o jedzeniu.
Nie będę opisywał gniewu stryja i przekleństw jego na widok pustego stołu. Wszystko się wyjaśniło w kilku wyrazach. Marta wysłana do miasta, tak dobrze się uwinęła, że w godzinę potem głód mój był zaspokojony i znowu mi na myśl przyszła cała okropność dziwnego położenia. Podczas jedzenia stryj był prawie wesół, strzelał nawet ciężkiemi żarcikami, jak zwykle wszyscy uczeni, którym nie często przytrafia się żartować. Wstawszy od stołu, przeszedł do swego gabinetu, skinąwszy na mnie, abym za nim postępował, a usiadłszy przy stole, wskazał mi ręką. miejsce po drugiej stronie onego.
— Axelu! — rzekł do mnie tonem łagodnym — widzę że jesteś chłopcem dorzecznym i zdatnym; wyświadczyłeś mi dziś ogromną przysługę, bo gotów już byłem zaniechać dalszego badania, zmęczony wynajdywaniem kombinacyi bezużytecznych. Nigdy ci tego nie zapomnę mój chłopcze, a w sławie jaka nas czeka i ty udział mieć będziesz niemały.
— No — pomyślałem — Bogu dzięki w dobrym jest humorze, teraz najlepsza będzie pora, do pogadania o tej marzonej przez niego sławie.
— Lecz przedewszystkiem — rzekł stryj — zalecam ci najściślejszą tajemnicę, rozumiesz mnie? Nie zbraknie zazdrośnych w świecie naukowym, i niejeden bez namysłu wybrałby się w tę podróż, gdy tymczasem świat o niej dopiero za powrotem naszym dowiedzieć się może i powinien.
— Czyż sądzisz stryju, że tak wielu znalazłoby się tych śmiałków?
— Ani wątpić o tem! a któż by nie chciał zdobyć takiego dla siebie rozgłosu. Gdyby się geologowie dowiedzieli o istnieniu tego rękopismu, cały ich zastęp rzuciłby się w ślady genijalnego ArneSaknussemm!
— Otóż, o czem wątpię bardzo mój stryju, bo doprawdy nic nie przemawia za autentycznością tego dokumentu.
— Jakto? a księga w której go znaleźliśmy?
— Nie przeczę, że Saknussemm mógł napisać te kilka wierszy, ale czyż idzie za tem koniecznie, aby tę podróż odbył i czyż ten skrawek pargaminu z całym swym napisem, nie może być prostą tylko mistyfikacyą?
Na te słowa (aż żałuję żem je powiedział), stryj namarszczył brwi, lecz wkrótce uśmiech na nowo zaigrał mu na ustach i żartobliwie dodał:
— Otóż się właśnie o tem przekonamy.
— Ależ drogi stryju, pozwól mi wypowiedzieć wszystkie wątpliwości, jakie mam, co do tego dokumentu.
— Mów, mój chłopcze — nie żenuj się; wypowiedz całe swoje przekonanie; nie jesteś już moim synowcem, lecz kolegą.
— A więc spytam cię najprzód stryju, co znaczą wyrazy: Yocul, Sneffels i Scartaris, o których nic dotąd jeszcze nie słyszałem.
— Nic łatwiejszego. Niedawno właśnie przyjaciel mój August Peterman z Lipska przysłał mi mappę, która w tej chwili bardzo się nam przydać może. Weź trzeci atlas z drugiego oddziału biblijoteki, serya Z, na półce Nr. 4.
Po takiem wskazaniu znalazłem od razu atlas żądany, stryj otworzył go i rzekł.
— Oto jest jedna z najlepszych kart Islandyi Handersona; sądzę że ona rozwiąże nam wszystkie trudności.
Pochyliłem się nad kartą.
— Widzisz tę wyspę wulkaniczną — rzekł profesor, — otóż uważaj, że wszystkie wulkaniki noszą tu jedną nazwę Yokul. Wyraz ten znaczy „Cypel lodowaty” a pod wyniesioną szerokością Islandyi, większa część wulkanów robi sobie otwory do wybuchu przez lody. Ztąd Yokul, jest ogólną nazwą wszystkich gór ogień wybuchających na Islandyi.
— A cóż znaczy Sneffels? spytałem, sądząc że na to stryj nie znajdzie odpowiedzi, — omyliłem się jednak, bo zaraz mi odpowiedział:
— Posuwaj się tu za mną, ku zachodnim wybrzeżom Islandyi. Czy widzisz stolicę jej Rejkjawik? Tak. Dobrze. Uważaj teraz na liczne fjördy nadbrzeżne, i za śladem ich postępując zatrzymaj się nieco pod sześćdziesiątym piątym stopniem szerokości. Cóż tam widzisz?
— Coś nakształt półwyspu, podobnego do kości, jakby wypukłością jakąś zakończonej.
— Porównanie zrobiłeś wyborne, mój chłopcze; teraz, czy nie dostrzegasz nic na tej wypukłości? — Owszem, widzę górę, wchodzącą w morze.
— Otóż to jest góra Sneffels.
— Sneffels?
— Ona sama, — góra wysoka na pięć tysięcy stóp jedna z największych na całej wyspie, a zapewnie najsławniejsza na całym świecie, jeśli prawda, że jej krater dotyka do środka ziemi.
— Ależ to bajka do prawdy niepodobna — zawołałem wzruszając ramionami.
— Bajka! — zapytał profesor Lindebrock surowo. — A dla czegóż bajka?
— Dla tego, że krater musi być zawalony skałami rozpalonemi i lawą, a przeto...
— A jeśli to jest krater wygasły.
— Wygasły?
— Tak. Wulkanów czynnych na powierzchni całej kuli ziemskiej, niema obecnie więcej nad trzysta, a więcej ich daleko jest wygasłych. Sneffels właśnie do tych ostatnich należy i od czasów niepamiętnych, jeden zaledwie był na nich wybuch w 1219 roku. Od tej pory wulkan ucichł zupełnie i nie można go bynajmniej zaliczać do czynnych.
Na tak stanowcze twierdzenia, nie miałem co odpowiedzieć; zwróciłem się przeto do innych, niezrozumiałych dla mnie punktów dokumentu.
— Cóż znaczy wyraz Scartaris, — zapytałem — i co tam mają do czynienia owe Julii calendas? Profesor myślał przez chwilę, lecz zaraz odpowiedział:
— To co się tobie zdaje niezrozumiałem, dla mnie jest bardzo jasne i wyraźne. Dowód to jest tylko starannej dokładności z jaką Saknussemm chciał określić swe odkrycie, Góra Sneffels ma na sobie kilka kraterów; trzebaż więc było wskazać ten z pomiędzy nich, który prowadzi do środka ziemi. Cóż robi uczony Islandczyk? Zauważył, że za zbliżeniem się kalendy lipcowej, to jest w ostatnich dniach czerwca, jeden z wierzchołków góry, Scartaris, rzucał cień na sam otwór krateru w mowie będącego i fakt ten zaznaczył w tym dokumencie. Nie mógł zdaje się dokładniejszej wynaleźć wskazówki i ta bezwątpienia bardzo nam dobrze posłuży, za przybyciem na wierzchołki góry Sneffels.
Tym sposobem stryj mój miał gotową odpowiedź na wszystko. Trudno go było złapać na jakiej trudności, lecz aby go przekonać, przeszedłem do równie ważnych według mego zdania, wątpliwości naukowych.
— Tak mój stryju, rzeczywiście przekonałeś mnie, że rękopism Saknussemma jest jasny i żadnej nie zostawia w umyśle wątpliwości; zgadzam się i na to nawet, że posiada wszystkie warunki autentyczności. Uczony ten dostał się do głębi góry Sneffels, zauważył, że wierzchołek Scartaris rzuca cień na krater w ostatnich dniach czerwca; nareszcie w legendowych opowiadaniach swej epoki słyszał, że krater ten dotyka środka ziemi, lecz żeby miał sam przedsiewziąść tę podróż, odbyć ją i powrócić cały, temu nigdy nie uwierzę; tak, nigdy!
— A toż dla czego — spytał mnie stryj tonem prawie drwiącym.
— Dla tego... dla tego, że wszystkie teorye nauki mówią przeciw praktyczności podobnego przedsiewzięcia,
— Wszystkie teorye, powiadasz? — odrzekł profesor z dobrodusznością. — Ah! te głupie, te podłe teorye! jakże to one krępują nas na każdym kroku.
Widziałem że szanowny profesor drwił ze mnie, a przytem się niecierpliwić zaczynał, mimo to rzecz moją dalej ciągnąłem.
— Tak, wiadomo jest, że ciepło zwiększa się o jeden blizko stopień, na każde siedmdziesiąt stóp głębokości pod powierzchnią kuli ziemskiej; otóż przypuszczając stale ten stosunek, ponieważ promień ziemski ma tysiąc pięćset mil (lieues), dojdziemy przeto w środku ziemi do temperatury mającej dwa miljony stopni ciepła. Materya wnętrza ziemi musi się przeto znajdować w stanie gazu płonącego, bo nawet metale takie jak złoto, platyna i skały najtwardsze nie mogą się oprzeć tak wysokiej temperaturze. Mam więc prawo zapytać, czy jest podobieństwo dostać się do środka ziemi. — Więc tylko ciepło samo, w taki cię wprowadza kłopot, mój Axelu?
— Bezwątpienia; jeśli dojdziemy do głębokości tylko dziesięciu mil, to już dosięgniemy granic skorupy ziemskiej, bo temperatura będzie tam już przechodzić tysiąc trzysta stopni.
— Więc jednem słowem chodzi ci o to, abyś się nie stopił?
— Zechciej sam sobie na to stryju odpowiedzieć — rzekłem zadąsany.
— Korzystam z twego pozwolenia i odpowiadam — rzekł profesor Lindebrock z całą powagą — ani ty, mój drogi, ani nikt z pewnością wiedzieć nie może, co się dzieje we wnętrzu kuli ziemskiej, a to z prostej bardzo przyczyny, że znamy zaledwie jedną dwunastotysiączną część jej promienia, a przytem nauka ciągle robi postępy i codzień prawie, nowa jakaś teorya niszczy dawniejszą. Przecież wiadomo, że do czasów słynnego Fourier utrzymywano, że temperatura przestrzeni planetarnych wciąż się zmniejsza, a dziś wiemy już z pewnością, że największe mrozy pasów atmosferycznych nie przechodzą czterdziestu, lub pięćdziesięciu stopni niżej zera. Dlaczegóżby nie miało być to samo i z gorącem wnętrza ziemi? Dla czegóżby ciepło nie miało w pewnym punkcie swych granic, tylko koniecznie wzrastaćby musiało do stopni topliwości najtwardszych kruszców? Tym sposobem stryj przenosił kwestyę na pole hypotez; na to już nie miałem odpowiedzi.
— Prócz tego powiem ci jeszcze, że uczeni, a między innemi Poisson, dowiedli, że gdyby wewnątrz ziemi istniało gorąco dochodzące do dwóch milionów stopni, to gazy wywiązane z materyi stopionych nabrałyby takiej prężności, iż skorupa kuli ziemskiej nie zdołałaby im się oprzeć i pękłaby jak kocioł pod ciśnieniem pary.
— Ależ to mój stryju jest opiniją jednego człowieka — tak twierdzi p. Poisson...
— Również jak i inni najsławniejsi geologowie, którzy zgadzają się na to, że wnętrze globu nie jest uformowane ani z gazu, ani z płynu, ani z najcięższych jakie znamy kamieni, bo w takim razie, ziemia miałaby ciężar o połowę mniejszy.
— Oh! cyframi wszystkiego dowieść można.
— A faktami, mój chłopcze, nie? Przecież wiadomo, że liczba wulkanów znakomicie się zmniejszyła, od początku świata, co dowodzi, że i stopień ciepła wewnętrznego, jeśli takowe istnieje, także zmniejszyć się musiał.
— Przyznam się mój stryju, że jak skoro wejdziemy na pole przypuszczeń, uważam wszelką dyskussyę za zbyteczną i niemożliwą.
— Ja z mojej strony powiem ci, że zgadzam się najzupełniej na opiniję ludzi tak kompetentnych. — Czy pamiętasz, jak był u mnie z wizytą sławny chemik angielski Humphry Davy w 1825 roku?
— Nie mogę tego pamiętać, gdyż w dziewiętnaście lat później dopiero na świat przyszedłem.
— Mniejsza o to. Otóż powiadam ci, że Humphry Davy odwiedził mnie w przejeździe przez Hamburg. Długo rozmawialiśmy z sobą o wielu kwestyach naukowych, a pomiędzy innemi rozbieraliśmy także hypotezę płynności jądra ziemi; zgodziliśmy się obaj na to, że płynność ta istnieć nie może, z przyczyny, na którą nauka nie znalazła nigdy odpowiedzi.
— A jakaż to przyczyna spytałem nieco zdziwiony.
— Ta, że taka płynna massa, równie jak ocean podlegałaby atrakcyi księżyca, a przeto w środku ziemi dwa razy dziennie powstawałyby przypływy i odpływy, które wznosząc skorupę globu, sprowadzałyby peryjodyczne trzęsienia ziemi.
— Widoczną jednak jest rzeczą, że powierzchnia globu podległą była kombustyi i wolno jest przypuszczać, że skorupa zewnętrzna stygła powoli, a w miarę tego ciepło uchodziło do środka.
— Jesteś w błędzie mój drogi; ziemia została ogrzaną w skutek kombustyi swej powierzchni, a nie inaczej. Powierzchnia jej składała się z wielkiej liczby metali, jak potassium, sodium, które mają własność zapalania się przez samo zetknięcie zetknięcie z powietrzem i wodą; kruszce te zapaliły się, gdy pary atmosferyczne spadły na ziemię w kształcie deszczu, a w miarę jak wody wsiąkały w szczeliny skorupy ziemskiej, sprawiły one nowe pożary połączone z wybuchami. To nam tłomaczy, dla czego w pierwszych czasach po stworzeniu świata, tak wiele było wulkanów.
— Ah! jakaż to dowcipna hypoteza — zawołałem mimowolnie.
— A którą jednak Humphry Davy, w czasie swego tutaj pobytu, uplastycznił mi, prostem doświadczeniem. Zrobił kulę złożoną głównie z kruszców, o których dopiero co mówiłem, i zupełnie wyobrażającą glob ziemski; skoro na powierzchnię jej puszczono maleńką kropelkę rosy, kula zaczęła się wydymać, utleniać i przybierać kształt góry, na wierzchołku której utworzył się krater, wybuch nastąpił, a kula tak się cała rozpaliła, że niepodobna jej było w ręku utrzymać.
Czułem się zachwianym w przekonaniu, w obec argumentów stryja, mianowicie tak namiętnie przez niego wypowiedzianych.
— Widzisz przeto Axelu, że stan jądra ziemi wywołał najróżniejsze pomiędzy geologami zdania i hypotezy, fakt ciepła wewnętrznego nie jest dowiedzionym, i według mnie wcale on nie istnieje i istnieć nie może. Zresztą sami się o tem przekonamy osobiście i będziemy jak Arne Saknussemm wiedzieć, co mamy sądzić o tej ważnej kwestyi.
— A tak, tak... zobaczymy — powtórzyłem machinalnie — zobaczymy, jeśli tylko tam cośkolwiek widzieć można.
— A dla czegóżby nie? Czyż nie możemy liczyć na elektryczność, lub światło powstałe ze zgęszczonego powietrza?
— Tak, tak... być może...
— To nie być może, ale jest z pewnością — rzekł profesor tryumfująco — lecz zaklinam cię na Boga, milczenie — najuroczystsze milczenie! rozumiesz? i niechaj nikt przed nami nie pomyśli o odkryciu środka ziemi.



VII.

Tak się zakończyła, owa pamiętna dla mnie rozmowa, która mnie febry nabawiła. Wyszedłem z gabinetu mego stryja cały odurzony; na wszystkich ulicach Hamburga zamało było powietrza dla moich piersi. Zdążałem więc szybko na brzeg Elby, w tym punkcie, gdzie za pomocą parowca, utrzymywana jest stała komunikacyja pomiędzy miastem, a liniją drogi żelaznej z Hamburga.
Byłem przekonany o tem, czegom się dowiedział. Czy nie uległem przypadkiem wpływowi profesora Lidenbrocka? Miałżem brać na seryjo jego postanowienia udania się do środka ziemi? Czy to com słyszał było niedorzecznemi mrzonkami szaleńca, czy naukowemi wywodami genijusza? Gdzie wtem wszystkiem kończyła się prawda, a błąd się zaczynał? Chwiałem się pomiędzy tysiącem sprzecznych ze sobą hypotez, nie mogąc ani na chwilę przylgnąć do żadnej z nich.
Może pod wpływem wymowy stryja zdołałbym się zapalić do tego przedsięwzięcia, ale to gdybyśmy mieli jechać zaraz, natychmiast; czułem że czas i rozwaga studzą we mnie zapał — i rzeczywiście, w godzinę potem ochłodłem zupełnie i z chwilowych marzeń po głębinach świata podziemnego, wróciłem do rzeczywistości... na ziemię...
— Ależ to głupstwo — krzyknąłem — w tem niema sensu za trzy grosze; propozycyja nie warta człowieka jak ja rozsądnego. Jest to czysta mrzonka, która mi się we śnie chyba ukazać mogła.
Tak zadumany przeszedłem miasto całe, a minąwszy port zwróciłem się na drogę do Altony wiodącą. Jakieś przeczucie wiodło mnie w tę stronę.... wkrótce spostrzegłem moją drogą Graüben, która lekką nóżką podążała do Hamburga.
— Graüben! — zawołałem na nią z daleka.
Dziewczynka stanęła zmięszana, słysząc swe imię tak głośno wymówione na publicznej drodze. Podskoczyłem do niej.
— Ah! to ty Axelu! wyszedłeś na moje spotkanie... tak się nie robi mój panie.... — lecz spostrzegłszy zakłopotanie w mej twarzy, nagle zmieniła ton rozmowy, a podając mi rękę spytała z niepokojem:
— Co tobie jest? — Co mi jest? Graüben.
W trzech słowach opowiedziałem jej rzecz całą. Milczała przez chwilę; czułem że serce mocniej biło, ręka jej drżała w mych dłoniach. Tak uszliśmy ze sto kroków.
— Axelu! — rzekła nareszcie — wiesz, że to będzie pyszna podróż.
Poskoczyłem na te wyrazy.
— Tak, Axelu! pyszna, powtarzam, i godna synowca tak uczonego professora, jakim jest p. Lidenbrock. Wypada przecież odznaczyć się jakiem ważnem przedsiewzięciem.
— Jakto! Graüben, zamiast powstrzymać, to ty mnie jeszcze zachęcasz do tej szalonej wyprawy?
— Tak jest, mój drogi; myśli nie uważam wcale za szaloną, a jeśli pozwolicie i nie będę wam przeszkodą, to chętnie pojadę z wami.
— Czy być może?
— Tak jest Axelu!
— Ah! kobiety, dziewice, serca wasze zawsze niepojęte, niezrozumiałe!... jesteście albo najbojaźliwszemi, albo też najodważniejszemi istotami. Przy was rozsądek nic nie znaczy... To dziecko anielskie zachęca mnie do tej wyprawy... sama gotowa zaawanturować się z nami... a jednak pewny jestem że mnie kocha szczerze.
Byłem pomięszany, zawstydzony... — Graüben — rzekłem — zobaczymy czy jutro powiesz to samo.
— Jutro, mój Axelu, z pewnością nie odmienię mego zdania.
Trzymając się pod ręce, szliśmy dalej nie mówiąc i słowa. Ja czułem się znękany wzruszeniami dnia całego. Zresztą, pomyślałem sobie, do końca czerwca jeszcze daleko, a przez ten czas może zajdą jakie wypadki, które wyleczą mego stryja z manii podróżowania pod ziemią.
Późnym już wieczorem przybyliśmy do domku na Königstrasse. Sądziłem że wszystko znajdę w zwykłym porządku: stryja śpiącego już o tej godzinie, Martę uprzątającą jeszcze pokój jadalny, ale w ten mój rachunek nie wchodziła niecierpliwość stryja: zamiast w łóżku, kręcił się on w sieni, pośród tłumu tragarzy znoszących rozmaite paki z towarami. Stara służąca straciła ze wszystkiem głowę.
— A chodźże Axelu! chodź prędzej — wołał już na mnie stryj z daleka — upakuj twą walizkę, uporządkuj moje papiery, poszukaj kluczyka od mojej torby podróżnej. Mój Boże! mój Boże! — wołał zrozpaczony — ten przeklęty szewc nie przynosi moich kamaszy!
Osłupiałem na widok takiego zamętu; głos zamarł mi w piersiach, zaledwie zdolny byłem wyjąkać: — Jakto, więc jedziemy.
— Ależ jedziemy, jedziemy do licha! jużbyśmy byli pojechali, gdybyś się nie włóczył Bóg wie gdzie, bez żadnej potrzeby.
— Jedziemy! — powtórzyłem głosem słabym.
— A tak, dopiero pojutrze wyruszymy, ale raniuteńko, a nawet zaraz po północy.
Nie chciałem już słuchać dalej, uciekłem do swego pokoju.
Stryj całe popołudnie chodził za kupnem rozmaitych przedmiotów i narzędzi potrzebnych do tej nieszczęśliwej podróży; cała ulica zawalona była postronkami, drabinami sznurowemi, pochodniami, hakami żelaznemi, drągami okutemi przeróżnych rozmiarów, łopatami i Bóg wie czem nareszcie.
Noc miałem okropną. Nazajutrz bardzo rano wezwany byłem do stryja. Chciałem zrazu drzwi nie otwierać i nie odpowiadać, ale na nieszczęście przyszła po mnie Graüben i ona to wzywała mnie słodkim swym głosikiem. Nie umiałem się oprzeć. Wyszedłem z pokoju, sądząc że moje pomięszanie i niepokój, bladość twarzy i oczy bezsennością zaczerwienione, zrobią wrażenie na dziewczęciu i skłonią ją do...
— Ah! mój Axelu — rzekła — widzę że masz się lepiej, przez noc ochłonąłeś z wczorajszego strachu.
— Ochłonąłem?... ależ Graüben!... Poskoczyłem do lustra, aby się przekonać czy ze mnie nie żartują. Cóż powiecie?... naprawdę lepiej wyglądałem. Nie wiem jak się to stało.
— Słuchaj Axelu — rzekła Graüben — rozmawiałam dziś długo z moim opiekunem. Jest to śmiały i odważny mędrzec, i przepowiadam ci, że z dumą kiedyś wspominać będziesz stosunek krwi, jaki cię z nim łączy. Rozpowiadał mi swoje projekta, mówił o wielkich nadziejach z osiągnięcia celu tak ważnej podróży. Jemu się to przedsięwzięcie udać musi, jestem tego pewna. Ah! mój drogi Axelu! jakże to piękna rzecz, tak się poświęcać dla nauki. Jakąż to sławą pokryje się czoło p. Lidenbrock i jego młodego towarzysza. Za powrotem Axelu będziesz człowiekiem, będziesz równym jemu, wolno ci będzie mówić, działać, a nawet...
Twarz młodej dziewicy oblała się rumieńcem... nie dokończyła.
Czułem, że słowa jej wlewają we mnie odwagę, a jednak jeszcze w nasz odjazd wierzyć nie chciałem. Prosiłem Graüben aby ze mną poszła do gabinetu mego stryja....
— Czy mój stryju stanowczo już zdecydowany jesteś na tę podróż? — zapytałem.
— Wątpisz jeszcze o tem? — Nie wątpię — wybąknąłem, nie chcąc się sprzeciwiać — ale myślę... że nie ma nic tak naglącego...
— Czas, mój drogi, ucieka bezpowrotnie!
— Jednakże dziś mamy dopiero 26 maja, a do końca czerwca...
— Ah! myślisz nieuku, że to tak się łatwo dostać na Islandyję. Gdybyś był wczoraj nie uciekł odemnie jak oparzony, byłbym cię zaprowadził do biura pocztowego Liffender et Comp., gdziebyś się był przekonał, że z Kopenhagi do Rejkjawik poczta odchodzi raz tylko na cztery tygodnie, i to zawsze w dniu 22 każdego miesiąca.
— Więc cóż z tego?
— Jakto co z tego? Jeżeli będziemy czekać do 22 czerwca, to przybędziemy za późno i nie zobaczymy, jak Scataris rzuca swój cień na krater Sneffelsu. Trzeba więc coprędzej spieszyć do Kopenhagi, a ztamtąd szukać sposobu dostania się na miejsce. Idź pakować prędzej twą walizę.
Nie było co mówić; wróciłem do mego pokoiku. Graüben przyszła za mną i zajęła się sama ułożeniem rzeczy mi potrzebnych. Uważałem, że robiła to z tem samem wrażeniem, jak gdyby chodziło o spacer do Lubeki, lub na Helgoland. Rozmawiała ze mną najspokojniej, a wciąż tylko o tej przeklętej podróży. Zły byłem na nią, a jednak zachwycała mnie swem szczebiotaniem. Nareszcie, gdy ostatnia sprzączka walizy już była zapięta, zeszedłem na dół.
Tego dnia tłum dostawców zwiększył się jeszcze: narzędzia fizyczne, broń, przyrządy elektryczne, rozmaite machiny i machinki, wszystkiego znoszono bez liku. Marta nie mogła pomiarkować co się to dzieje!...
— Czy nasz pan zwaryjował? — zapytała mnie po cichu.
Potwierdziłem kiwnięciem głową.
— I pana bierze z sobą?
Powtórzyłem twierdzenie.
— Ale gdzież, dokąd?...
Wskazałem palcem na środek ziemi.
— Do piwnicy? — zawołała staruszka.
— Nie — odpowiedziałem — jeszcze głębiej.
Zmrok zapadł. Zgubiłem już całkiem rachunek czasu.
— Jutro więc rano — zawołał stryj — najpóźniej o szóstej jedziemy.
O dziesiątej wieczorem rzuciłem się na łóżko jak bezwładne drzewo. Przez całą noc straszne dręczyły mnie marzenia... śniło mi się że jestem w jakichś bezdennych otchłaniach, wśród duszącego zapachu siarki i strasznego dymu; professor ciągnął mnie za sobą bez litości... spadałem bezwładnie, jak ciało rzucone w przestrzeń i ciężarem swym coraz śpieszniej dążące ku punktowi przyciągania.
Znękany i rozstrojony zbudziłem się o piątej rano. Ubrawszy się zaszedłem do jadalnego pokoju, gdzie zastałem już stryja przy śniadaniu. Jadł chciwie i z pośpiechem. Patrzyłem na niego ze wstrętem i przerażeniem. Lecz przy nim była Graüben; nic przeto nie powiedziałem, ale jeść nie mogłem wcale.
O wpół do szóstej rozległ się turkot przed domem. Ogromne powozisko zatoczyło się, mając nas zawieść na stacyę drogi żelaznej Altońskiej. Landarę wyładowano na prędcę pakunkami mego stryja.
— A twoja walizka? — wołał na mnie profesor.
— Gotowa — odpowiedziałem, zły okropnie.
— Każ ją prędzej znieść do powozu, bo się na pociąg spóźniemy.
Walczyć z przeznaczeniem było za późno. Poszedłem na górę do swego pokoiku, a wziąwszy walizę, puściłem ją po schodach, sam machinalnie za nią postępując.
W tej chwili stryj uroczyście składał „ster” swego domu w ręce nadobnej Graüben, która to przyjmowała ze zwykłym sobie wdziękiem, ale też i spokojnością. Ucałowała swego opiekuna, a następnie moich lic dotknęła swemi niewinnemi usteczkami, lecz tu już nie mogła powstrzymać łez rozczulenia.
— Graüben! — zawołałem.
— Jedź, jedź drogi mój Axelu; opuszczasz narzeczoną, a da Bóg za powrotem znajdziesz we mnie żonę.
Porwałem Graüben w objęcia, uścisnąłem ją. czule, i... wezwany przez stryja siadłem do powozu. Marta i Graüben długo jeszcze stały we drzwiach naszego domku, przesyłając nam pożegnania, Woźnica silnem gwizdaniem zachęcał konie do szybszego biegu; pędziliśmy jak strzała po drodze Altońskiej.



VIII.

Altona, prawdziwe przedmieście Hamburga, jest zarazem główną stacyą drogi żelaznej do Kiel idącej, która tym razem miała nas dostawić na wybrzeże Bełtów. Po upływie dwudziestu minut, znajdowaliśmy się już na terrytorjum Holsztyńskiem.
O godzinie 6 i pół powóz zatrzymał się przed stacyą drogi żelaznej, zaczęto wypakowywać i znosić liczne paki mego stryja, a po zważeniu i wyekspedyjowaniu onych do wielkiego brankartu, o siódmej, lokomotywa zagwizdała przeciągle i ruszyła w drogę. Siedziałem naprzeciw stryja pogrążony w dumaniu.
Byłżem zrezygnowany?... nie jeszcze, ale szybki ruch jazdy, świeże powietrze i coraz zmieniające się widoki, oprzytomniły mię cokolwiek. Profesor niecierpliwił się widocznie na zbyt powolny bieg lokomotywy. Para za słabym i za powolnym jeszcze dla niego była motorem. Tak siedzieliśmy długo nic do siebie nie mówiąc. Stryj starannie przejrzał raz jeszcze wszystkie swoje kieszenie i wypakowaną różnemi drobiazgami torbę podróżną. Zadowolenie panujące na jego twarzy przy tej czynności, dowodnie przekonywało mnie, że nic mu nie brak do spełnienia wielkich jego zamiarów.
Pomiędzy wielu inne mi rzeczami, profesor ściskał w kieszeni, starannie złożony arkusz papieru, noszący nagłówek konsulatu duńskiego, z podpisem pana Chistiensen konsula w Hamburgu i osobistego przyjaciela mego stryja. Pismo to miało nam w Kopenhadze ułatwić otrzymanie listów polecających do gubernatora Islandyi.
Dostrzegłem także i ów sławny dokument Saknussemma, zakopany w najtajniejszą skrytkę ogromnego pugilaresu. Przeklinałem go w głębi duszy, lecz jednocześnie dla rozrywki przypatrywałem się pilnie okolicy, przez którą przejeżdżaliśmy. W ogóle kraj nieciekawy. Długi szereg płaszczyzn jednostajnych, błotnistych i dość żyznych. Nic miałem jednak czasu znudzić się tą jednostojnością widoku, bo w trzy godziny od chwili naszego wyjazdu, pociąg zatrzymał się w Kiel, od którego już tylko dwa kroki do morza. Pakunki nasze zapisane były do Kopenhagi, nie było więc potrzeby zajmować się niemi; mimo to jednak, profesor śledził je troskliwem i niespokojnem okiem, przy przeładowywaniu na statek parowy.
Stryj w pośpiechu tak dobrze obliczył czas komunikacyi drogi żelaznej ze statkiem parowym, że został nam cały jeden dzień luźny. Steamer Elleonora odpływał dopiero na noc. Pana Lidenbrock febra z niecierpliwości trzęsła przez całe dziewięć godzin, sadził dyjabłami, klął na czem świat stoi, złorzecząc niedbalstwu zarządów drogi żelaznej i komunikacyi wodnej. Musiałem mu przyświadczać, co mnie stawiało w przykrem nieco położeniu; tymczasem profesorowi udało się złapać kapitana Elleonory; sądził że potrafi go zachęcić do przyspieszenia chwili odjazdu. Niewzruszony niedźwiedź morski ani sobie dał mówić o rozpaleniu ognia pod kotłem.
W Kiel tak samo jak wszędzie, trzeba dzień spędzić na czemś przecie. Tak tedy przechadzaliśmy się po zielonych wybrzeżach zatoki, w głębi której wznosi się maleńkie miasteczko, okolone gęsto zarastającemi lasami, które czynią je podobnem do gniazda wśród drzew zawieszonego; podziwialiśmy piękne okoliczne wille z domkami kąpielowemi, nad morzem rozruconemi — i tak wałęsając się, do czekaliśmy przecie owej nieszczęsnej dziesiątej godziny.
Kłęby dymu zaczęły wydobywać się z komina Ellenory; pomost drżał pod wrzeniem kotła, weszliśmy na pokład, gdzie nam wskazano dwa łóżka, zawieszone w jedynej na całym statku kajucie.
O kwadrans na jedenastą odwiązano liny i statek wypłynął na ponure wody dużego Bełtu.
Noc była ciemna, lecz wiatr sprzyjał żegludze, z której pamiętam dotąd tylko ognie płonące gdzieś na wybrzeżach i latarnię morska, jaką widziałem, lecz gdzie — nie pomnę.
O siódmej rano wylądowaliśmy w Korsör, maleńkiej mieścinie położonej na zachodnim brzegu Zellandyi. Tam przesiedliśmy się znowu na kolej żelazną, która powiozła nas przez kraj niemniej płaski od pól Holsztynu.
Znowu trzy godziny byliśmy w podróży do Kopenhagi. Stryj przez noc całą ani oka nie zmrużył; niecierpliwił się i zżymał, a nawet jak mi się zdaje nogami usiłował popychać wagon do szybszego biegu. Nakoniec spostrzegłszy zdala przestrzeń wody morskiej — „Otóż i Sund” krzyknął z radością.
Po lewej stronie stał duży budynek, podobny do szpitala — i rzeczywiście, był to dom obłąkanych, jak nas objaśnił jeden z towarzyszy podróży. Ah! pomyślałem sobie, otóż to zakład, w którym powinniśmy być zamknięci, a choć szpital był duży, nie pomieściłby jednak całego szaleństwa mojego ukochanego stryjaszka.
O dziesiątej rano, stanęliśmy w Kopenhadze. Bagaże nasze pomieszczono w jakimś powozie i wraz z niemi zawieziono nas do hotelu pod Fenixem na Bred-Gade, co jednak zajęło nam przeszło pół godziny czasu, bo stacya drogi żelazne] położona jest za miastem. Stryj ogarnąwszy się nieco, wyciągnął mnie ze sobą do miasta. Odźwierny hotelowy mówił po niemiecku i po angielsku, lecz professor jako znakomity polyglotta zapytał go czystym duńskim językiem i w temże samem narzeczu otrzymał odpowiedź informującą nas, gdzie jest Muzeum starożytności północnych.
Dyrektorem tego ciekawego zakładu, gdzie są nagromadzone rzadkie pamiątki, z których możnaby odtworzyć dzieje kraju z jego starożytną bronią kamienną, z jego czarami i klejnotami, był uczony professor Thomson, przyjaciel osobisty konsula w Hamburgu.
Stryj miał do niego list, gorąco nas polecający. Znaną jest rzeczą, iż uczeni nie bardzo chętnie przyjmują jeden drugiego; tym jednak razem rzecz się miała wprost przeciwnie. P. Thomson, jako człowiek bardzo uczynny, serdecznie przyjął professora Lidenbroek i jego synowca. Nie potrzebuję mówić, że projekt naszej podróży został tajemnicą dla szanownego dyrektora muzeum; oświadczyliśmy tylko, że jedziemy zwiedzić Islandyę przez prostą. ciekawość.
P. Thomson oświadczył się z gotowością. usłużenia nam w czem możność jego dozwalała; wyszliśmy przeto w jego towarzystwie nad brzeg morza, aby wyszukać jaki statek odpływający.
W tem jeszcze miałem nadzieję, że może nie znajdziemy sposobu dostania się na Islandyę — ale gdzie tam! Mała goeletta duńska — Valkyrie, w d. 2 czerwca odpływała do Rejkjawik. Dowódca tego statku, kapitan Bjarne był właśnie na pokładzie; stryj mój z radością i zapałem rzucił się na swą nową ofiarę i ściskał biednemu człowiekowi ręce z taką serdecznością, że o mało mu palce w stawach nie popękały. Naiwny marynarz nie mógł zrozumieć powodów tak nadzwyczajnego uniesienia; sądził on, że podróż na Islandyę była rzeczą bardzo naturalną i uważał ją po prostu za spełnienie swego rzemiosła. Przeciwnie zaś professor Lidenbrock zachwycony był jakby czemś niezwykłem. Zacny kapitan nie omieszkał skorzystać z entuzyazmu mojego stryja i kazał sobie dwa razy drożej jak zwykle zapłacić za podróż; lecz na to nie zważaliśmy wcale.
Kapitan Bjarne zgarnąwszy do kieszeni ładną sumkę, zapowiedział nam odjazd na siódmą godzinę ranną we wtorek. Podziękowawszy panu Thomson za dobroć jego i trudy i powróciliśmy do hotelu pod Fenixem.
— Bogu dzięki dobrze idzie, wybornie idzie — powtarzał stryj zacierając ręce z radością. Co za szczęśliwe zdarzenie, żeśmy trafili na statek odpływający! Teraz zjedzmy śniadanie i chodźmy zwiedzić miasto.
Udaliśmy się na Kongens-Nye-Torw, obszerny lecz nieforemny plac, na którym stoi szyldwach i dwie wycelowane, ale nikogo nie zastraszające armaty. Niedaleko ztamtąd, w domu oznaczonym Nr. 5, była „Restauracya francuzka” — którą utrzymywał kucharz niejaki Vincent; znaleźliśmy tam posiłek dostateczny, za skromną opłatą czterech marek od osoby (około 4½ złotego).
Potem, z dziecięcą prawie radością zacząłem przebiegać miasto; stryj dość chętnie mi towarzyszył, nie wiele wprawdzie zwracając uwagi na otaczające go przedmioty. Ja, z ciekawością zapalonego turysty oglądałem skromny pałacyk królewski; piękny most rzucony na kanale przed samem muzeum, zabytek architektury XVII-go wieku; wspaniały grobowiec Tordwalsena, niegodziwemi bazgraninami zamalowany, wewnątrz jednak mieszczący dzieła tego znakomitego rzeźbiarza; zgrabniutki zamek Rosenberg, wśród pięknego leżący parku; pyszny gmach giełdy, w stylu odrodzenia, którego dzwonnicę stanowią splecione ogony czterech smoków bronzowych; dalej na wałach, ogromne młyny, których skrzydła wyprężone, zdala wyglądają jak wydęte wiatrem żagle okrętu, na pełnem stojącego morzu. Tylko mi mojej Graüben nie dostawało do rozkosznej przechadzki po wybrzeżach zarośniętych bzem i wierzbą; lecz niestety! ona była daleko i nie wiedziałem czy ją. kiedy jeszcze oglądać będę.
Tymczasem, chociaż stryj mój nie zachwycał się wcale temi czarującemi krajobrazami, uderzył go żywo widok pewnej dzwonnicy wznoszącej się na wyspie Amak, stanowiącej południowo zachodnią dzielnicę Kopenhagi.
Kazał mi iść w tę stronę. Wsiadłem z nim na mały statek parowy, utrzymujący kommunikacyę na kanałach, i za chwilę wylądowaliśmy na wybrzeżu Dock Yard.
Przeszedłszy przez kilka ulic wązkich, na których galernicy ubrani w spodnie pół żółte, pół szare pracowali pod nadzorem argusów uzbrojonych w groźne kije, przybyliśmy przed Vor Frelsers Kirk. Kościół ten nie zawierał nic osobliwego; ale co zwróciło uwagę profesora, to schody zewnętrzne kręcone w ślimaka, nie zakryte od góry niczem a dochodzące od ziemi aż do samego szczytu.
— Idźmy na górę — rzekł mój stryj.
— Ależ... dostaniemy zawrotu głowy.
— Tem lepiej... powinniśmy się przyzwyczajać.
— Jednakże —
— Chodź, mówię ci, nie traćmy czasu.
Musiałem być posłusznym. Strażnik mieszkający po drugiej stronie ulicy dał nam klucz i ruszyliśmy na górę.
Stryj poprzedzał mię żwawym krokiem, Szedłem za nim nie bez obawy, bo nader byłem skłonny do zawrotu głowy. Nie miałem ani pewności orła, ani wytrwałości nerwów stryja.
Dopóki szliśmy po pierwszych kilku skrętach osłoniętych z zewnątrz, jeszcze było jako tako; ale po przejściu stu pięćdziesięciu stopni, uczułem powietrze owiewające mi twarz — stanęliśmy na platformie dzwonnicy. Tu zaczynały się schody napowietrzne, zabezpieczone tylko wątłą, poręczą, a stopnie ich coraz to węższe zdawały się wieść do nieskończoności.
— Nie! tu już nie zdołam iść — zawołałem. — Cóż to? czy jesteś tchórzem? Na górę mi zaraz! — krzyknął nielitościwie profesor.
Musiałem iść za nim czepiając się czegoś co chwila. Świeże powietrze odurzało mię — zdawało mi się że dzwonnica chwieje się za podmuchem wiatru, nogi uginały się podemną, wspinałem się wyżej już to na kolanach, już na brzuchu, zamykałem oczy, zdawało mi się, że lecę w przepaść.
Stryj co chwila pociągał mnie za kołnierz i tak doszliśmy aż do gałki wieżowej:
— Spójrz w dół — rzekł do mnie i patrz śmiało: musimy się oswoić z widokiem przepaści.
Musiałem otworzyć oczy. Widziałem domy spłaszczone i jakby zmiażdżone przy samej ziemi, pośród mgły dymów. Nad głową moją płynęły chmury bezładne, a skutkiem optycznego złudzenia zdawały mi się nieruchomemi, podczas gdy dzwonnica, gałka, ja i mój stryj pędziliśmy z fantastyczną szybkością. W oddali, z jednej strony rozciągała się zieleniejąca wioska. Z drugiej morze odbijało w swych falach słoneczne promienie. Sund rozwijał się u kresu Elzeneru z kilkoma żaglowcami białemi jak skrzydła mewy, a w mgle zachodniej niknęły słabe zarysy szwedzkich wybrzeży. Cała ta ogromna przestrzeń wirowała przed mojemi oczyma. — Jutro przyjdziemy tu znowu — rzekł mi profesor.
I rzeczywiście — przez pięć dni musiałem powtarzać to odurzające ćwiczenie; jakoż pomimo woli zrobiłem znakomity postęp w „kontemplacyach z wysoka”.



IX.

Nadszedł dzień odjazdu. Dniem przedtem, uprzejmy i łaskawy na nas p. Thomson, przyniósł nam listy polecające do hrabiego Trampe, gubernatora Islandyi, p. Pieturssona koadjutora biskupiego i p. Finsen burmistrza w Rejkjawik. W zamian stryj wyściskał go i wycałował na wszystkie boki.
Dnia 2-go czerwca, o szóstej godzinie rano, nasze drogocenne bagaże przeniesione zostały na pokład Valkyrie. Kapitan zaprowadził nas do wązkiej i ciasnej kajuty.
— Czy dobry wiatr mamy? — zapytał stryj pana Bjarne.
— Wyborny — odpowiedział tenże — południowo-wschodni. Przepłyniemy Sund bez kłopotu, z rozpiętemi żaglami. I rzeczywiście, niedługo goeletta nasza wypłynęła na ogromny obszar wód cieśniny. W godzinę potem zaczęliśmy tracić z oczu stolicę Danii. W rozstrojeniu nerwowem zdawało mi się, że widzę cień Hamleta błądzący po legendowym tarasie. Lecz nic nie ukazywało się na starożytnych murach zamku, który obecnie służy za mieszkanie dla odźwiernego tej ogromnej cieśniny Sundu, przez którą rok rocznie przepływa pietnaście tysięcy okrętów różnej narodowości.
Zamek Krongborg znikł nam wkrótce we mgle, równie jak i wieża Helsinborg, wznosząca się na szwedzkiem wybrzeżu; goeletta podążała ku spienionym wałom Kattegatu.
Valkyrie była zgrabnym statkiem żaglowym; przewoziła ona do Rejkjawik to węgle, to sprzęty gospodarskie, to wyroby z gliny, to odzież wełnianą, lub nareszcie ładunek zboża. Pięciu Duńczyków znajdujących się na niej, wystarczającą byli załogą.
— Jak długo może trwać podróż nasza? — zapytał stryj kapitana.
— Z dziesięć dni — odpowiedział tenże — jeśli na Feroe nie znajdziemy ładunku zboża do zabrania.
— W każdym jednak razie zwłoka nie będzie zbyt długą?
— Nie, panie Lidenbrock! bądź spokojny, dojedziemy. Pod wieczór goeletta przepłynęła przylądek Skagen, przez noc przebyła Skager-Rak, przeszła granicę Norwegii na przylądku Lindness i wypłynęła na morze Północne.
W dwa dni potem, zapoznaliśmy się z brzegami Szkocyi przy wyżynach Peterheada i Valkyrie skierowała się ku wyspom Feroe, przepływając pomiędzy wyspami Orkadzkiemi i Seetlandzkiemi.
Wkrótce, spód naszego statku opłukiwać poczęły wody Atlantyku; walczyliśmy z przeciwnym wiatrem północnym i z wielką trudnością dopłynęliśmy do wysp Feroe. Dnia 8-go kapitan dostrzegł Myganness, jednę z wysp tego archipelagu, najbardziej na wschód wysuniętą, i odtąd już zaczął się stale kierować do przylądka Portland, leżącego na południowym brzegu Islandyi.
Po drodze nic nas nie spotkało nadzwyczajnego; dość dobrze znosiłem podróż morską, gdy przeciwnie stryj na wielkie swe zmartwienie i większy jeszcze wstyd, ciągle trapiony był tą chorobą, co mu przeszkadzało do pomówienia z kapitanem Bjarne o górze Sneffels, o sposobie dostania się na nią, o środkach przeniesienia naszych bagaży. Pomyślałem sobie w duszy, że zasłużył trochę na to.
Dnia 11-go przepłynęliśmy przylądek Portland; prześliczna pogoda pozwalała widzieć dokładnie Myrdals Yokul panujący nad tym przylądkiem. Przylądek składa się z ponurej a ogromnej całości, z przykremi pochyłościami i wznosi się zupełnie odosobniony na morskiem wybrzeżu.
Valkyrie, płynąc w pewnej od brzegów odległości, kierowała się ku zachodowi, wśród niezliczonego mnóstwa rekinów i wielorybów. Wkrótce spostrzegliśmy ogromną skałę przedziurawioną, przez którą woda morska gwałtownie przelewała się w spienionych bałwanach. Wysepki Westman zdawały się wyglądać z Oceanu, jakby ziarnka skał porozrzucane na płynnej powierzchni. Goeletta nasza opłynęła zdala przylądek Reykjannes, tworzący zachodni brzeg Islandyi.
Stryj dla słabości nie mógł oglądać wszystkich tych cudów przyrody, tem więcej że nagle zerwała się burza, wśród której biedny nasz statek tłukł się przez czterdzieści ośm godzin, na bezustanne narażony niebezpieczeństwo; aż wreszcie po wyminięciu niebezpiecznych skał podwodnych przy Skagen, Valkyrie zarzuciła kotwicę w przystani Faxa, przed samą stolicą Islandyi.
Profesor wyszedł nareszcie ze swej kajuty, blady trochę i znękany, ale zawsze z zapałem w oczach i niezłomnem postanowieniem doprowadzenia do skutku swych wielkich ale dziwacznych zamysłów.
Ludność miejska, zawsze zaintessowana przybyciem okrętu i niecierpliwie na ładunek jego oczekująca, tłumnie zaległa brzeg zatoki. Stryj z pośpiechem i bez żalu porzucił swe pływające więzienie, że nie powiem, swój szpital; lecz przed samem jeszcze wyjściem z goeletty, poprowadził mnie na pomost i ztamtąd ukazał mi palcem wysoką górę o dwóch wierzchołkach pokrytych wiecznemi śniegami, rozpościerającą się na północ od zatoki.
— To jest Sneffels! — zawołał — Sneffels!
Potem, nakazawszy mi wyrazistym gestem milczenie, zeszedł zemną do oczekującej na nas łodzi i w chwilę później deptaliśmy grunt Islandyi.
Na spotkanie nasze wyszedł zaraz człowiek jakiś miłej powierzchowności, przybrany w mundur generalski; był to gubernator wyspy, baron Trampe, w własnej swojej osobie. Profesor odgadł od razu z kim ma do czynienia; oddał mu listy jakie miał z Kopenhagi i zawiązała się pomiędzy nimi krótka, w duńskim języku prowadzona rozmowa, z której ani jednego słówka nie zrozumiałem. W rezultacie dowiedziałem się tylko, że pan gubernator chętnie ofiarował nam całą swą pomoc.
Również dobrego i uprzejmego przyjęcia doznaliśmy od burmistrza p. Finsen, który tak samo jak baron Trampe cywilnym tylko był urzędnikiem, a jednak nosił mundur wojskowy.
Koadjutora biskupiego pana Pictursson nie zastaliśmy w domu, wyjechał bowiem na objazd swej prowincyi. Lecz za to poznaliśmy wybornego i wielce nam później użytecznego człowieka, p. Fridriksson profesora nauk przyrodzonych przy miejscowej szkole w Rejkjawik. Uczony ten a bardziej skromny człowiek, mówił tylko po islandzku i po łacinie; do mnie odezwał się mową Horacego i od razu sercem całem przylgnąłem do tej jedynej istoty, z która w całej Islandyi rozmówić się mogłem.
Zajmując sam trzy pokoje, dwa z nich nam chętnie ofiarował; i rzeczywiście rozpakowaliśmy się w nich z całemi naszemi bagażami, których objętość i mnogość niepomału intrygowała spokojnych mieszkańców Rejkjawiku.
— A cóż Axelu — rzekł stryj zacierając ręce z radością — dobrze idzie mój chłopcze, dobrze idzie! największe trudności już są usunięte i załatwione.
— Jakie największe trudności? — spytałem zdziwiony.
— A tak, największe!... bezwątpienia, bo już nam tylko pozostaje spuścić się do krateru.
— Tak biorąc rzeczy, masz słuszność stryju; tylko że spuściwszy się, trzeba będzie kiedyś wyjść stamtąd znowu na wierzch.
— Oh! to mnie bynajmniej nie kłopocze! Ale nie mamy czasu do stracenia. Muszę iść najprzód do biblijoteki, może się tam znajdzie jeszcze jaki rękopism Saknussemma, któryby mi nowych dostarczył objaśnień.
— A ja tymczasem pójdę zwiedzić miasto.
— Mnie to bardzo mało interesuje, bo mam przekonanie, że jeśli jest co ciekawego w Islandyi, to znajdzie się pod ziemią, a nie na ziemi.
Wyszedłszy z domu zacząłem błądzić bezwiednie.
Zabłądzić na dwóch ulicach Rejkjawiku nie było rzeczą tak łatwą, nie miałem więc potrzeby nikogo pytać o drogę, co wreszcie chyba gestami musiałbym uskutecznić i być nieraz na pomyłki narażonym.
Miasto zbudowane jest pomiędzy dwoma pagórkami, na gruncie nizkim i błotnistym. Z jednej strony zasłania je ogromna przestrzeń zastygłej lawy, lekką pochyłością ciągnącą się do morzadrugą stronę zalega obszerna przystań Faxa, od północy zasłonięta ogromną górą lodową Sneffels, w której Valkyrie sama jedna stała w tej chwili na kotwicy. Zazwyczaj, stoją tam statki strażnicze angielskie i francuzkie czuwające nad rybołóstwem, ale w tej chwili były po wschodniej stronie wyspy.
Najdłuższa ulica Rejkjawiku ciągnie się wzdłuż i równolegle do brzegu morskiego; tam mieszkają kupcy i handlarze, po największej części w chałupach drewnianych, zbudowanych z belek czerwonych pionowo ustawionych. Druga ulica bardziej na zachód położona, dochodzi do niewielkiego jeziora; na niej znajdują się domy biskupa i innych osób, nie należących do stanu kupieckiego.
Przebiegłem prędko te smutne, ponure miejsca, aby co prędzej wydostać się na pole; ależ i tu nie weselszy widok przedstawił się oku memu. Licha, zwiędła zieloność zamiast ożywionej natury, przypomina raczej wypłowiałą jakąś szmatę, rodząc leniwo skarłowaciałe gatunki niektórych jarzyn, jak kartofle, kapustę, sałatę i t. p.; gdzieniegdzie zabłąka się chorobliwy okaz gwoździka, smętnie wychylającego główkę do słońca.
W środku drugiej ulicy, niehandlownej, napotkałem cmentarz, obwiedziony wałem z ziemi ubitym. O kilka kroków dalej, stoi dom gubernatora, podobny trochę do ratusza w Hamburgu; dziwnie wygląda ten pałac, otoczony lichemi chatami Islandczyków.
Pomiędzy miastem i jeziorkiem wznosi się kościół w smaku, protestanckim, zbudowany z wapienia, obficie przez wulkany wyrzucanego; silne wiatry zachodnie pozrywały z niego dachówkę, na wielkie zmartwienie wiernych.
Na sąsiednim wzgórku spostrzegłem szkołę, w której jak się później dowiedziałem, wykładano języki: hebrajski, angielski, francuzki i duński. Przyznać się muszę ze wstydem, że żadnego z tych czterech języków nie umiałem, i byłbym ostatnim z czterdziestu uczniów tego małego kollegium, gdzie wychowańcy sypiają w szafach na dwie dzielących się kondygnacye, i gdzie delikatniejsi udusiliby się pierwszej nocy.
W trzy trzy godziny zwiedziłem nietylko miasto, ale i jego okolice. Ogólny pozór kraju jest bardzo smutny. Drzew prawie niema, wegetacya żadna; wszędzie tylko ślady skał wulkanicznych. Chaty Islandczyków sklecone z ziemi i torfu, ze ścianami na wewnątrz przechylonemi. Przy mieszkaniach ludzkich, z powodu ciągłego ich ogrzewania, a przeto i podniesionego stopnia ciepła, wegetacya trochę jest bujniejsza; i rzeczywiście, rośnie tam niezła trawa, którą starannie w porze sianokosów zbierają, na paszę dla wygłodniałego bydła domowego.
Podczas całej mej wycieczki nie wielu napotykałem mieszkańców; powróciwszy na ulicę handlową, spostrzegłem większą część ludności zajętą suszeniem, soleniem i pakowaniem dorsza (ryba morska), który jest głównym artykułem handlu wywozowego. Mężczyźni silni są, ale niezgrabni; wszyscy prawie blondyni, z okiem niebieskiem, smętnem, załzawionem, jakby się skarżyć chcieli na to, że natura niesprawiedliwie postąpiła z nimi, umieszczając ich na krańcu koła podbiegunowego, gdzieby zaledwie plemię Eskimosów wyżyć mogło. Nigdy nie zdarzyło mi się spostrzedz uśmiechu na twarzy Islandczyka; śmieli się niekiedy, przez mi mowolne ściągnięcie mięśni, ale nigdy nie uśmiechali.
Ubiór ich składa się z grubej sukmany; utkanej z wełny czarnego koloru, we wszystkich krajach półwyspu skandynawskiego znanej pod nazwiskiem „vadmel”, z kapelusza o szerokiem rondzie, spodni z czerwoną wypustką, i kawałka skóry na nogach mającej zastąpić obuwie.
Kobiety miłe chociaż o rysach smętnych i bez wyrazu; ubiór ich stanowi gorset i spódnica z vadmelu; dziewczęta na głowie noszą pewien rodzaj czapeczki z ciemnej tkaniny; mężatki obwiązują głowę chustkami kolorowemi, z białym płóciennym czubkiem u wierzchu.
Za powrotem do domku p. Fridriksson, zastałem już stryja rozmawiającego z uprzejmym naszym gospodarzem.



X.

Obiad był gotów; profesor, po długiej przymusowej dyecie, jaką odbył w czasie podróży morskiej, jadł ogromnie, jakby chcąc powetować straconą sposobność. — Jedzenie przyrządzone było więcej na duński niż islandzki sposób; lecz gospodarz nasz przeciwnie bardziej Islandczyk niż Dunczyk, uprzejmością swoją przypomniał mi bohaterów starożytnej gościnności swego kraju: dla nas, zapomniał zupełnie o sobie.
Rozmowa toczyła się w języku krajowym, który stryj przeplatał niekiedy niemczyzną, a p. Fridriksson łaciną, abym i ja mógł cośkolwiek zrozumieć. Uczeni mężowie, zajmowali się kwestyjami naukowemi; zauważyłem jednak, że profesor Lidenbrock bardzo był wstrzemięźliwym i oględnym w mowie, a wzrokiem wciąż mi zalecał milczenie, w przedmiocie naszych projektów.
Pan Fridriksson pytał najprzód stryja o rezultat jego poszukiwań w biblijotoce.
— Wasza biblijoteka! — zawołał tenże — wasza biblijoteka nie posiada ani jednej książki prawdziwie ciekawej.
— Jakto! — odpowiedział p. Fridriksson — mamy przeszło ośm tysięcy tomów, z których wiele szacownych i rzadkich dzieł, pisanych w starym skandynawskim języku, a prócz tego, wszystkie nowości, w jakie corocznie Kopenhaga nas zaopatruje.
— A zkądże u licha pan wziąłeś te ośm tysięcy tomów? bo ja widziałem zaledwie....
— Oh! panie Lidenbrock, rozrzucone są one pocałym kraju; nasza stara lodowa wyspa łaknie nauki i szuka jej wszelkiemi sposobami. Sądzimy, że lepiej jest aby książka zużyła się w ręku czytelników, niż żeby pruchnieć miała bezużytecznie pod pyłem w biblijotecznej szafie, zdala od wzroku ciekawych i chciwych wiedzy. Dla tego też, biblijoteka nasza chętnie rozpożycza swe skarby na każde żądanie. Książki przechodzą, z rąk do rąk, po kilkakroć nieraz czytane, i dopiero po dwóch lub trzech latach, na swe półki powracają.
— Gdy tymczasem — rzekł stryj z pewnym przekąsem i niezadowoleniem — cudzoziemiec ciekawy... — Ależ kochany profesorze, cudzoziemcy mają własne biblijoteki u siebie! trudno, czekając na ich przybycie, dozwolić aby nasz wieśniak pozostawał w ciemnocie, tem więcej, gdy jak mówiłem, zamiłowanie nauki coraz jest widoczniejszem w Islandyi. Dla tego też, w roku 1816 założyliśmy Towarzystwo Literackie, które dotąd w kwitnącym znajduje się stanie, a uczeni wszystkich krajów mają sobie za zaszczyt liczenie się do grona jego członków. Towarzystwo nasze przedewszystkiem zajmuje się wydawnictwem książek przeznaczonych do kształcenia naszych ziomków, i tym sposobem rzetelne krajowi wyświadcza usługi. Gdybyś pan zechciał zostać naszym członkiem korespondentem, panie Lidenbrock, zrobiłbyś nam prawdziwą przyjemność.
Stryj, który już był członkiem może jakich stu uczonych towarzystw, na wielką pociechę p. Fridriksson i tym jeszcze razem przyjął godność sobie ofiarowaną.
— Teraz, powiedz mi pan, jakie książki spodziewałeś się znaleźć w naszej biblijotece, a może potrafię dać ci o nich wiadomość, lub informacyję.
Wlepiłem badawczy wzrok w profesora uważając że waha się z odpowiedzią, jednak po chwilowym namyśle rzekł: — Radbym, panie Fridriksson, wiedzieć, czy w liczbie starych dzieł waszych, nie posiadacie jakich pism znanego mędrca Arne Saknussemm?
— Arne Saknussemm! — odpowiedział profesor islandzki — mówisz pan o tym mędrcu XVI-go stulecia, który sławą napełnił swą epokę, jako znakomity naturalista, chemik i podróżnik?
— Tak jest, o niego właśnie pytam.
— Człowiek ten w równym posiadał stopniu odwagę i genijusz.
— Widzę że go pan znasz doskonale.
Stryj rozpływał się z radości, słysząc taką pochwałę swego bohatera; pożerał wzrokiem pana Fridrikssona.
— Ależ jego dzieła? — spytał nareszcie rozciekawiony.
— Ah! jego dzieła!... niestety! nic z nich nie posiadamy.
— Jakto! w całej Islandyi?
— Nie ma ich ani w Islandyi, ani nigdzie.
— A to dla czego?
— Bo Arne Saknussemm prześladowany był z przyczyny herezyi, a przeto w roku 1573, wszystkie dzieła jego zostały w Kopenhadze spalone ręką kata.
— Bardzo dobrze! wybornie! doskonale! — wołał stryj, a pan Fridriksson zgorszony temi wykrzyknikami, patrzył nań ze zdziwieniem. — Tak! tak! wszystko się wyjaśnia pomaleńku! teraz już rozumiem, dla czego Saknussemm wyklęty i prześladowany, w niezrozumiałym kryptogramie zagrzebał tajemnicę swego odkrycia!
— Jaką tajemnicę? jakiego odkrycia? — pochwycił p. Fridriksson.
— To jest, nie tajemnicę... nie odkrycie... bąkał stryj.
— Posiadałżebyś pan jaki dokument?...
— Oh! nie... broń Boże! ja tylko tak..., robiłem przypuszczenia...
P. Fridriksson, widząc pomięszanie swego gościa, przez delikatność nie nalegał dłużej, a zwracając rozmowę do innego przedmiotu, rzekł:
— Spodziewam się, że pan nic opuścisz naszej wyspy, przed obejrzeniem i zbadaniem wszystkich jej bogactw mineralogicznych.
— Zapewne — odrzekł stryj — szkoda tylko, że tak późno przybywam; przedemną było tu już wielu uczonych naturalistów.
— Tak jest, panie Lidenbrock; uczone prace pp. Olafsen i Povelsen, dokonane z rozkazu króla; badania uczonego Troil; missya naukowa pp. Gaimard i Robert, na francuskiej korwecie la Recherche; i niedawno jeszcze dokonane badania uczonych, przybyłych tu na fregacie la Reine-Hortense, dzielnie przyłożyły się do poznania Islandyi. Lecz wierzaj mi pan, że wiele jeszcze jest do zrobienia. — Tak pan sądzisz — rzekł stryj z udaną dobrodusznością, tając zapał błyszczący w jego oczach.
— Ależ zapewne. Ileż to tu jeszcze gór, lodowisk i wulkanów całkiem nieznanych; ot, nie szukając nawet daleko, widzisz pan tę górę ogromną, daleki horyzont zalegającą, — to Sneffels.
— Ah! — rzekł stryj — Sneffels!
— Jeden z najciekawszych wulkanów, którego krater najmniej dotąd był zwiedzanym.
— Czy to jest krater wygasły?
— Oh! najzupełniej i to już od lat pięciuset.
Stryj gwałtownym ruchem założył nogi jedna na drugą, obawiając się wyskoczyć z radości do góry, a udając krew zimną, powiedział: otóż, radbym rozpocząć moje badania geologiczne od tej góry Seffel... Fessel... czy jak ją tam pan nazywasz.
— Sneffels — poprawił go nieoceniony p. Fridriksson.
Cała ta część rozmowy toczyła się po łacinie; rozumiałem więc wszystko i zaledwie utrzymać potrafiłem moję powagę, patrząc na stryja, któremu radość z ócz tryskała, a udawał niewiniątko, robiąc najkomiczniejsze grymasy.
— Tak, pańskie słowa zachęcają mnie do tego; poprobujemy dostać się na Sneffels, a może nawet zbadać jego krater.
— Żałuję mocno, rzekł p. Fridriksson, że zajęcia moje nie pozwalają, mi oddalić się ani na chwilę; towarzyszyłbym panom z przyjemnością i pewnym dla siebie pożytkiem.
— Oh! nie, oh! nic — żywo odpowiedział stryj — nie radzibyśmy przeszkadzać nikomu... zapewne, że obecność tak uczonego jak pan jesteś człowieka, bardzoby dla nas była korzystną, ależ pańskie lekcye.
Zdaje mi się, że poczciwy Islandczyk, w prostocie ducha nie poznał się na złośliwości i fałszu mego stryja.
— O! radzę panu, szanowny profesorze Lidenbrock, zacząć badania od tego wulkanu; znajdziesz pan tam obfite żniwo dla ciekawych i nieznanych spostrzeżeń. Lecz powiedz mi pan, jak myślisz dostać się na półwysep Sneffels?
— Morzem, przez zatokę. Zdaje mi się że to najkrótsza droga.
— Zapewne, byłby to projekt najlepszy, szkoda tylko że do wykonania niepodobny.
— A toż dla czego?
— Dla bardzo prostej przyczyny, że w całem mieście ani jednego czółna nie mamy.
— Tam do licha!
— Trzeba będzie iść lądem, wciąż trzymając się wybrzeża morskiego; droga to wprawdzie dłuższa, ale też bardziej interesująca. — To w takim razie wypada postarać się o przewodnika.
— Mam go już właśnie na myśli.
— Człowieka pewnego i roztropnego?
— Tak jest, jednego z mieszkańców półwyspu. Trudni się on polowaniem na edredony, jest bardzo zręczny i będziecie panowie z niego zadowoleni z pewnością. Po duńsku mówi doskonale.
— A kiedyż mógłbym się z nim rozmówić?
— Choćby jutro, jeśli pan żądasz.
— Czemuż nie dziś jeszcze?
— Bo dopiero jutro tu przybędzie.
— Ha! to trzeba do jutra poczekać, rzekł stryj z tajonem westchnieniem!
Ważna ta i zajmująca rozmowa zakończyła się gorącemi podziękowaniami profesora Niemca, profesorowi Islandczykowi. Podczas tego obiadu stryj dowiedział się ważnych dla siebie rzeczy o Saknussemmie i jego rękopismach, a co najważniejsza, to że p. Fridriksson nie mógł nam towarzyszyć dla braku czasu i że jutro będzie już miał przewodnika na swoje rozkazy.



XI.

Wieczorem wyszedłem na krótką przechadzkę nad brzegiem morza, lecz wróciłem wcześnie do domu, a położywszy się w łóżku zbitem z ordynarnych desek, zasnąłem głęboko.
Po przebudzeniu się, usłyszałem stryja głośno rozmawiającego w sali sąsiedniej; zerwałem się z pościeli aby iść co prędzej do niego.
Pan Lidenbrock w duńskim języku prowadził rozmowę z jakimś ogromnym i barczystym chłopem, wyglądającym na Herkulesa. Bystry wzrok jego zapowiadał intelligencyę; oczy miał błękitne, wyraz ich myślący; długie włosy, które w Anglii uchodziłyby za rude, spadały na atletyczne ramiona. Ruchy miał zręczne, lecz bardzo mało i oszczędnie ich używał; wszystko w nim objawiało nader spokojny i łagodny temperament, a pewność siebie widoczna w całej postawie, dawała od razu to przekonanie, że człowiek ten własną pracą wystarczał na swe potrzeby, od nikogo nic nie potrzebował, i robiąc swoje nie dbał o resztę świata.
Uwagi moje nad charakterem tego Islandczyka wyprowadziłem ze sposobu, w jaki słuchał namiętnej mowy professora. Stał najspokojniej z rękami na krzyż założonemi, odpowiadał przecząco lub twierdząco, ale tylko skinieniami głowy. Słowem, oszczędność gestów doprowadzał do skąpstwa.
Patrząc na tego człowieka, trudnoby doprawdy odgadnąć w nim myśliwego z rzemiosłu; zrozumiałem jednak rzecz całą, skoro mnie p. Fridriksson objaśnił, że ten spokojny człowiek poluje tylko na kaczki edredonowe, których puch stanowi największe bogactwo wyspy, a do zbierania onego, rzeczywiście nie potrzeba być nadto ruchliwym.

Na początku lata samica pomiędzy skałami fiordów (1) buduje dość wysokie gniazdo, które wyściela delikatnemi piórkami, wyrwanemi z pod własnej piersi. Wtedy to myśliwiec przychodzi i zabiera gniazdo, a samica na nowo rozpoczyna swą pracę i to powtarza się dopóty, póki jej starczy delikatne

(1) Tak nazywają we wszystkich krajach skandynawskich wąskie zatoki morskie. go puchu; potem samiec wydziera z siebie pierza i to już pozostaje w gnieździe, bo myśliwiec nie jest nań łakomy jako na produkt nie mający tak wielkiej wartości w handlu; tym sposobem gniazdo jest gotowe, samica siada na niem i znosi jaja, pisklęta się wykluwają, a na rok przyszły, znowu w ten sam sposób powtarza się polowanie na puch edredonowy.
Ptastwo tego gatunku nie wybiera na usłanie gniazda skał spadzistych i nieprzystępnych, z tego też powodu rzemiosło takiego myśliwca nie jest uciążliwe i z niewielkim trudem dość znaczne zapewnia korzyści.
Wracając do naszego myśliwca, powiem, że ta surowa, milcząca i flegmatyczna figura, nosiła nazwisko Hans Bjelke, a przychodził jako przyszły nasz przewodnik, z rekomendacyi profesora Fridrikssona. Cała jego postać, ułożenie i ruchy, dziwny stanowiły kontrast z powierzchownością mojego poczciwego stryja.
Pomimo to, łatwo się ze sobą porozumieli; ani jednemu, ani drugiemu nie chodziło o cenę, bo jeden gotów był przyjąć co mu dadzą, drugi dać tyle, ileby zażądano. Ugoda więc tu była bardzo łatwą do zawarcia.
Hans zobowiązał się nas zaprowadzić do wioski Stapi, leżącej na południowym brzegu półwyspu Sneffels, u stóp samego wulkanu. Według obliczeń mojego stryja, była to odległość około dwudziestu dwóch mil, którą wypadało nam przejść w ciągu dwóch dni. Lecz gdy się dowiedział, że mowa jest o milach duńskich (po 24,000 stóp), musiał odstąpić od pierwotnego obliczenia, a w rezultacie wypadło że mając na względzie brak dobrych dróg, podróż trwać musi od siedmiu do ośmiu dni.
Cztery konie były zamówione, do przewiezienia nas i bagaży. Hans według swego zwyczaju miał iść piechotą; znał on doskonale tę część wybrzeża i przyrzekł doprowadzić nas drogą jak może być najkrótszą.
Według umowy zawartej ze stryjem, Hans obowiązany był nietylko doprowadzić nas do Stapi, ale jeszcze pozostać przy nas w obowiązkach przez cały czas wycieczki naukowej, za wynagrodzeniem trzech rixdalerów na tydzień (około 30 złp.), z tem wyraźnem zastrzeżeniem, że zapłata będzie mu uiszczaną tygodniowo i koniecznie w każdą sobotę.
Wyjazd oznaczony był na dzień 16 czerwca. Stryj chciał przewodnikowi dać zadatek, lecz ten nie przyjął pieniędzy, odpowiadając jednym wyrazem „Effer”, co jak mi stryj wytłomaczył, znaczyć miało później.
Hans po skończeniu umowy natychmiast wyszedł. — Wyborny człowiek — zawołał stryj — ale ani się domyśla cudownej roli jaką mu przy nas odegrać wypadnie w przyszłości.
— Więc on nam towarzyszyć będzie do...
— Tak jest Axelu, do samego środka ziemi.
Jeszcze przed podróżą, zostawało nam całe czterdzieści ośm godzin, które użyliśmy na poczynienie rozmaitych przygotowań i najdogodniejsze rozmieszczenie przedmiotów, sprzętów, narzędzi, broni, zapasów żywności i t. p.
Z narzędzi zabieraliśmy ze sobą:
1) Termometr stustopniowy Eigela, wskazujący sto pięćdziesiąt stopni, co według mego zdania, było albo za wiele, albo za mało. Za wiele, jeśli trafimy tam na ciepło topiące, bo w takim razie ugotujemy się i bez termometru; za mało, jeśli nam przyjdzie mierzyć stopień temperatury źródeł lub innych materyj, znajdujących się w stanie topnienia.
2) Manometr o zgęszczonem powietrzu, tak urządzony, aby wskazywał ciśnienie wyższych warstw, wywierane na atmosferę poziomu morza.
Barometr zwyczajny nie wystarczyłby na ten wypadek, gdyż ciśnienie atmosferyczne zwiększać się musi, w miarę zagłębienia się pod powierzchnią ziemi.
3) Chronometr fabryki Boissonas (młodszego) w Genewie, dokładnie zastosowany do Hamburskiego południka. 4) Dwie busole: zboczeń i nachyleń.
5) Lunetę nocną.
6) Dwa przyrządy Ruhmkorffa, które za pomocą strumienia elektrycznego wydają światło dające się przenosić z wszelkiem bezpieczeństwem i niewiele miejsca zabierające (1).

Arsenał nasz składał się z dwóch karabinów fabryki Purdley More et Comp., i dwóch rewolwerów Colt’a, Nie mogłem zrozumieć, dla czego mój stryj koniecznie w broń się zaopatrywał, gdy trudno było przypuścić abyśmy pod ziemią napotkali dzikich ludzi lub zwierzęta. Profesor jednak wielką do

(1) Przyrząd Ruhmkorffa składa się ze stosu Bunzena wprowadzonego w działanie za pomocą dwuchromianu potażu, nie wydającego przykrego zapachu; cewka indukcyjna łączy elektryczność przez stos wywiązaną, z latarnią szczególnego składu. W tej latarni znajduje się wężownica szklanna, w której zrobiono próżnię, a wprowadzono następnie kwas węglany lub azot.
Kiedy przyrząd jest czynnym, gaz staje się świetlnym, wydając światło białawe i ciągłe. Stos i cewka umieszczone są w torbie skórzanej którą podróżny ma przez siebie przewiązaną na pasie. Latarnia umieszczona zewnątrz, bardzo dostatecznie oświeca w największej ciemności i dozwala postępować bez obawy wybuchu pośród najzapalniejszych gazów, i nie gaśnie nawet w największych głębinach wodnych.
broni przywiązywał wagę, a prócz tego zabrał jeszcze niemały zapas bawełny strzelniczej nieprzemakalnej, którą posiada znacznie większą siłę rozprężliwości, aniżeli proch zwyczajny.
Z narzędzi i różnych przyborów mieliśmy: dwie lance, dwie łopaty, drabinę jedwabną, trzy mocno okute kije, siekierę, młotek, gwoździe i haki żelazne i długi sznur z węzłami. Wszystko to stanowiło sporą pakę, gdyż drabina sama miała trzysta stóp długości.
Oddzielną pakę stanowiły zapasy żywności, które w mięsiwie prasowanem, biszkoptach i sucharach wystarczyć mogły na blizko sześć miesięcy czasu; z napojów mieliśmy trochę wódki jałowcowej, lecz wody brak zupełny. Stryj cieszył się że mamy flaszki i manierki, licząc na źródła w których będziemy mogli czerpać wodę, a wszelkie uwagi moje o możliwej nieobecności źródeł pod ziemią, lub o ich temperaturze, pozostały bez skutku. Dla dokładności w wyliczeniu naszych przyborów podróżnych, dodać jeszcze muszę, że mieliśmy i apteczkę przenośną i znaczny zapas środków pomocniczo-chirurgicznych na wszelki wypadek, jak: bandaże: szarpie, kompresy, nożyczki, lancety; a we flaszeczkach dextrinę, alkohol do ran, octan ołowiu w płynie, eter, ocet, amonijak, i t. d., i t. d., wreszcie materyjały potrzebne do przyrządów Ruhmkorffa. Stryj mój nie zapomniał także o zapasie tytuniu, prochu myśliwskiego i hupki, a w trzosie którym był opasany, znajdowała się dostateczna ilość monety złotej, srebrnej i papierowej. Zaopatrzeni byliśmy także w sześć par butów nieprzemakających, powleczonych smolą i gummą elastyczną.
— Tak odziani, obuci i zaopatrzeni możemy bezpiecznie puścić się w najdalszą podróż — rzekł do mnie stryj zacierając ręce, a mnie dreszcz zimny przebiegł po całem ciele.
Cały dzień 14-ty zeszedł nam na przygotowaniach; przed wieczorem byliśmy na obiedzie u barona Trampe, w towarzystwie burmistrza i doktora Hyaltalin, najznakomitszego w całym kraju lekarza. Pan Fridrikson nie był zaproszonym z powodu pewnych nieporozumień z gubernatorem, w jakiejś kwestyi administracyjnej. Nie rozumiałem ani jednego słówka z całej rozmowy, prowadzonej na tym obiedzie półurzędowym. Stryj mówił bezustannie.
Nazajutrz przygotowania w zupełności zostały ukończone. Nasz uprzejmy gospodarz podarował stryjowi, nieporównanie lepszą od Hendersona mappę Islandyi, zrobioną przez p. Olaf Nikolas Olsen, według podziałki T|480000, wydaną kosztem i staraniem Towarzystwa Literackiego. Mappa ta wykonaną była według wskazań i prac geodezycznych p. Scheel Frisac, a przeto dla każdego mineraloga stanowiła nabytek nieoceniony.
Ostatni wieczór spędziliśmy na serdecznej gawędce z p. Fridriksson, dla którego w sercu miałem dużo sympatyi. Noc przespałem niespokojnie. O piątej stano zbudziło mnie rżenie koni. Ubrałem się naprędce i wybiegłem na ulicę. Hans kończył pakowanie naszych tłomoków; robota szła mu bardzo zręcznie, choć na prawdę nie wiele się ruszał. Stryj więcej krzyczał niż robił, a przewodnik wcale prawie nie zważał na jego rozkazy.
Na szóstą godzinę wszystko było gotowe. Pan Fridriksson uścisnął nas serdecznie. Stryj gorąco dziękował mu za gościnność i przyjaźń jakich nam dał liczne dowody. Ja pożegnałem go najlepszą na jaką zdobyć się mogłem łaciną; potem siedliśmy na siodła, a p. Fridriksson jako ostatnie pozdrowienie, rzucił mi na drogę ów wiersz, który Wirgilijusz jakby umyślnie dla nas, podróżników nieświadomych swej drogi, napisał:
Et quacumque viam dederit fortuna sequamur (1).



(1) Idźmy drogą, jaką nam los nadarzy.
XII.

Czas do podróży mieliśmy wyborny, bo choć niebo trochę było zachmurzone, ani deszcze ani upały nie groziły nam zbyteczne.
Przebiegając na koniu kraj nieznany, zacząłem smakować w przyjemnościach podróży i nabierać nieco przekonania do naszego przedsięwzięcia.
Zresztą, myślałem sobie, cóż ja ryzykuję? — że przejeżdżam przez kraj nader ciekawy? — że będę się wdrapywał na jednę z najznaczniejszych gór? — że w najgorszym razie przyjdzie mi się spuścić do wygasłego krateru? Zdaje mi się że i ten sławny Saknussemm także nic innego nie zrobił. Bo co w istnienie jakiejś galeryi dochodzącej do środka ziemi, to bynajmniej nie wierzę, uważam to poprostu za marzenie. Gdy tak zajęty byłem myślami, nie wiedziałem kiedy przebyliśmy miasto i wyjechali na czyste pole.
Hans szedł na czele, krokiem szybkim, pewnym i równym. Dwa konie obładowane naszemi bagażami postępowały za nim; ja i stryj zamykaliśmy pochód, siedząc wygodnie na małych, lecz silnych konikach.
Islnndyja jest jedną z większych wysp Europy, ma bowiem tysiąc czterysta mil powierzchni, ale za to ludność jej cała tylko sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców wynosi. Geografowie dzielą ją na cztery części; my mieliśmy w ukos przejechać część południowo-zachodnią, noszącą w krajowym języku nazwę „Suvestr Fjordung”.
Gdy opuściliśmy Rejkjawik, Hans skierował się zaraz ku wybrzeżu morskiemu; przejeżdżaliśmy przez chude łąki, posiadające więcej żółtej, wywiędłej trawy, aniżeli prawdziwej zieloności, zwykłej innym tego rodzaju przestrzeniom. Strome szczyty mass trachytowych, rysowały się na horyzoncie we mgłach wschodu; gdzieniegdzie tylko na dalekim wierzchołku zabieliła się warstwa od wiecznego śniegu, rzucając blask na oddalony wierzchołek przeciwległy.
Niekiedy łańcuch cały tych skał jałowych zbiegał ku morzu, zalegając łąki, zawsze jednak było dość miejsca do przejazdu. Konie nasze instynkto wnie wybierały sobie drogę nie ustając w jednostajnym biegu. Stryj nawet tej nie miał przyjemności, aby potrzebował głosem lub razami przynaglać poczciwe zwierzę na którem siedział; nie wolno mu było być niecierpliwym. Śmiać mi się chciało patrząc na niego: on taki wysoki, a na takim maleńkim posadzony koniku, długie jego nogi wlekły się po ziemi; podobny był do Centaura! Oh! cóżby to Graüben i Marta powiedziały, widząc swego pana w takiej postawie!...
— Poczciwe bydlątka! poczciwe bydlątka! — powtarzał wciąż profesor — przekonasz się Axelu, że niema dowcipniejszych stworzeń nad konie islnadzkie; śniegi, burze, drogi nieprzebyte, skały, lodowiska, nic ich zatrzymać w biegu nie zdoła. A przy takiej odwadze i wytrwałości, jakże są skromne, niewymagające i posłuszne; bez bicia i przymusu idą same, i zobaczysz że tym sposobem po dziesięć mil na dzień wśród tych gór ujeżdżać będziemy.
— Co do nas, być może, ale czy przewodnik wytrzyma?
— Oh! o to zupełnie jestem spokojny. Ci ludzie są przywykli do chodzenia, a nasz Hans tak się rusza pomału, że to go męczyć wcale nie powinno. Zresztą, w razie potrzeby ustąpię mu mojego konia, bo i rzeczywiście potrzebuję trochę ruchu; trzebaż przecie nogi wyprostować. Tak rozmawiając posuwaliśmy się naprzód dość szybko, Okolica stawała się coraz pustszą; gdzieniegdzie jakaś samotna chata wieśniacza (boër), zlepiona z drzewa, ziemi i kawałków lawy, jak żebrak stała ponad krętą ścieżką, zdając się błagać o jałmużnę przechodniów. Drogi wszędzie zaniedbane okropnie, do przebycia niepodobne; wegetacya gnuśna, urodzaj prawie żaden,... a jednak, ta część prowincyi najbliższa stolicy, uważała się za najludniejszą i najlepiej uprawną w całej Islandyi. Cóż było powiedzieć o innych okolicach? Na półmilowej przestrzeni nie spotkaliśmy jeszcze ani jednego rolnika zajętego w polu, ani jednego pastuszka strzegącego trzodę; tu i owdzie błąkały się tylko krowy i owce same sobie pozostawione. Cóż to być mogło w punktach, powstałych z wybuchów wulkanicznych i wstrząśnień podziemnych.
Przeznaczeniem naszem było poznać to później, ale zajrzawszy na mappę Olsena, widziałem iż unikano ich, zdążając wzdłuż krętemi ścieżkami nad brzegiem morza; bo też w istocie wielkie wzruszenie plutoniczne skupiło się głównie wewnątrz wy-spy: tam to pionowe warstwy skał leżących jedne na drugich zowiące się trapps w języku skandynawskim, pokładły trachytowe wyrzuty bazaltu; tufów i wszystkie konglomeraty wulkaniczne, łożyska lawy i roztopionego porfiru nadawały krajowi cechę nadnaturalnej grozy. Nie domyśla łem się naówczas bynajmniej widowiska oczekującego nas na półwyspie Sneffels, gdzie te wybryki rozszalałej przyrody tworzą straszliwy chaos.
W dwie godziny po wyjeździe z Rejkjawik, przybyliśmy do miasteczka Gufunes, zwanego „Avalkirkja” to jest główny kościół. Nic w nim nie było szczególnego; kilka zaledwie nędznych domów, z którychby w innym kraju i lichej nie stworzył wioski.
Hans zatrzymał się tu przez pół godziny, zjadł z nami skromne śniadanie, przez tak lub nie odpowiadając na badania mojego stryja o dalszej drodze; a zapytany gdzie zamyśla noc przepędzić, jednym tylko wyrazem „Gärdar” odpowiedział!
Zacząłem szukać na mapie owego Gärdar, a znalazłszy maleńką mieścinę tego nazwiska na brzegach Hvalfjörd, w odległości czterech mil (1) od Reikjawik, ukazałem ją stryjowi
— Cztery mile tylko — rzekł — cztery mile, a mamy ich przed sobą dwadzieścia dwie! To jak widzę zanosi się na piękny spacer.
Hans nie chciał słuchać żadnych uwag, nie odpowiadał wcale p. Lidenbrock; w milczeniu stanął przed końmi i puścił się w dalszą drogę.


(1) Prawie 4½ mil naszych. W trzy godziny później wypadło nam okrążyć zatokę Kollafjörd, a wkrótce potem wjechaliśmy w „pingstaver” to jest miejsce jurydyki gminnej, zwane Ejulberg. Z wieży kościoła miejscowego usłyszelibyśmy niezawodnie godzinę pierwszą, gdyby tylko islandzkie kościoły posiadały zegary na swych wieżach; podtym względem są one podobne do swych parafijan, którzy nie znają zegarków kieszonkowych, obchodzą się bez nich, i bardzo im z tem dobrze.
Tu konie trochę wytchnęły; puściliśmy się w dalszą podróż brzegiem zamkniętym z jednej strony łańcuchem pagórków, a z drugiej morzem; jednym tchem przybyliśmy do „avalkirkja” w Branlär, a o milę dalej do Sauerboër „annexia” (kościoła przyłączonego), położonego na południowem wybrzeżu Hralfiörd’u.
Była wtenczas czwarta wieczorem, przebyliśmy cztery mile.
Fjord w tem miejscu szeroki był prawie na pół mili, bałwany morskie z szumem rozbijały się o ostre skały: zatokę tę zamykały bowiem ściany skał skarpowatych, stromych, wysokich na 3000 stóp i godnych uwagi z powodu swoich warstw brunatnych, rozdzielających łożyska tutu czerwonawej barwy, a jakkolwiek najlepsze miałem wyobrażenie o zmyślności naszych koni, zawsze jednak nie wiele dobrego wróżyłem sobie z tej przeprawy, i pomyślałem, że najwięcejby okazały zmyślności, gdyby całkiem iść w wodę nie chciały.
Koń profesora stanął nad spienioną wodą, powąchał ją i zatrzymał się; stryj któremu było pilno, usiłował zmusić go pójścia naprzód; zwierzę potrząsnęło łbem, nie ruszając się z miejsca. Stryj klął i okładał razami grzbiet poczciwego bydlęcia. Koń poradził sobie na to, bo zwróciwszy się nagle w przeciwną stronę, pochylił się nieco i wysunął z pomiędzy nóg zdziwionego profesora, który jak kolos rodyjski pozostał oparty na dwóch ułamkach skały.
— Ah! przeklęta szkapo! — krzyczał jeździec niespodzianie na piechurę przerobiony.
Farja! — zawołał przewodnik trącając z lekka po ramieniu profesora.
— Co? prom? gdzie?
Der — odpowiedział Hans, wskazując palcem na duże czółno.
— Ah! tak — zawołałem — rzeczywiście jest prom.
— Bogu dzięki! Bogu dzięki! a więc dalej w drogę.
Fidvatten — rzekł nasz przewodnik.
— Co on mówi?
— Powiada że jest przypływ morza — odrzekł stryj, tłomacząc mi znaczenie duńskiego wyrazu. — Zapewne potrzeba będzie zaczekać na opadnięcie wód?
Förbida? — zapytał stryj.
— Ja — odpowiedział Hans.
Stryj tupał nogami z niecierpliwości, a tu nic nie pomogło, bo czekać trzeba było koniecznie; zawczesne puszczenie się na wodę mogło nas tylko narazić albo na zatopienie w zatoce, albo na wyrzucenie statku na pełne morze.
Tak przeczekaliśmy do szóstej godziny wieczorem, i wtedy dopiero wraz z końmi i dwoma przewoźnikami mogliśmy wejść na prom, z wielkiem wysileniem popychany wiosłami, tak że całą godzinę przeprawialiśmy się przez szerokość fjördu; jednakże przewieźliśmy się bez wypadku.
W pół godziny potem byliśmy w „avalkirkja”, Gärdar.



XIII.

Noc powinna była już nastąpić, ale pod sześćdziesiątym piątym stopniem, jasność dzienna okolic podbiegunowych nie mogła mnie zadziwiać; na Islandyi w czerwcu i lipcu słońce nie zachodzi.
Jednakże temperatura się zniżyła; doznawałem i zimna i głodu. Szczęściem dla nas doszliśmy do chaty wieśniaczej (böer), która otwarła nam swe gościnne podwoje.
Chłopska ta chałupa, wydała nam się książęcym pałacem. Skorośmy się zbliżyli, gospodarz podał nam rękę, i prosił aby wejść do jego mieszkania. Musieliśmy iść za nim, gdyż obok niego byłoby niepodobieństwem. Przejście długie, wązkie, ciemne, prowadziło do mieszkania zbudowanego z belek zaledwie ociosanych, z wejściem osobnem do każdej z izb, których było cztery: to jest kuchnia, warsztat tkacki, „Badstofa” czyli sypialnia całej rodziny i najporządniejsza z nich gościnna. Mój stryj, o którego wzroście budujący ten dom zapewne nie pomyślał, uderzył kilkakrotnie głową. o belki pułapu.
Wprowadzono nas do wielkiej izby, z podłogą z klepiska, o jednem oknie, w którem nieprzezroczysty pęcherz barani szyby zastępował. W skrzyniach czerwono malowanych z ozdobami islandzkiemi, znajdowało się posłanie z suchego siana. Nie spodziewałem się takich wygód; jednakże mocny zapach ryb suszonych, mięsa solonego i kwaśnego mleka, przykro działał na moje powonienie.
Skorośmy zdjęli nasze przybory podróżne, zaprosił nas gospodarz do kuchni, jedynej izby w której palono ogień, nawet w czasie najsilniejszych mrozów.
Stryj spiesznie korzystał z przyjacielskiego wezwania, ja poszedłem za nim.
Komin w kuchni był staroświecki; na środku izby na płaskim kamieniu rozpalano ognisko a otworem w pułapie dym wychodził. Ta kuchnia była także pokojem jadalnym. Gdyśmy weszli, gospodarz jak gdyby nas dotąd nie widział, powitał nas wyrazem „saellvertu” co znaczy „bądźcie szczęśliwi” i ucałował każdego z nas w oba policzki. Po nim żona jego wymówiła też same wyrazy, z tymże ceremonijałem, poczem oboje położywszy prawą rękę na sercu, głęboko się pokłonili.
Dla wiadomości czytelnika muszę tu dodać, że ta Islandka była matką dziewiętnaściorga dzieci, a większe i małe razem uwijały się po izbie wśród kłębów dymu; co chwila dostrzegałem jasnowłosą główkę nieco melancholiczną wychylającą się z tej mgły, można je było wziąść za grono aniołków — szkoda tylko że nieumytych.
Stryj mój bardzo to dobrze przyjmował, i wkrótce trzech czy czterech malców drapało mu się po plecach, kolanach i nogach; starsze powtarzały „saellvertu” na rozmaite glosy, a niemowlęta wrzeszczały jakby je kto ze skóry obdzierał.
Ten koncert przerwany został wezwaniem do posiłku. W tej chwili wszedł nasz przewodnik, który opatrywał konie, to jest wypuścił je na pole, pozwalając im się do woli nasycać rzadkim mchem na skałach i zielskiem nieposilnem; poczciwe zwierzęta za tak lichą strawę stawały nazajutrz do zwykłej pracy.
„Saellvertu” — rzekł Hans wchodząc.
Poczem spokojnie jak automat ucałował bez żadnej różnicy gospodarza, gospodynię i wszystkie dziewiętnaścioro dzieci. Po ukończeniu tej ceremonii, zasiadło nas do stolu osób dwadzieścia cztery, jedni na drugich, w całem znaczeniu tego wyrazu, tak, że najszczęśliwsi mieli tylko po dwóch malców na kolanach. Po zastawieniu zupy nastąpiła w zgromadzeniu dzieci najuroczystsza cisza. Gospodarz podał nam zupę, wcale nie złą z mchu skalnego (lichen), później ogromną porcyę ryby suszonej, pływającej w maśle zjełczałem, od lat dwudziestu przechowywanem, które widać podług wyobrażeń gastronomicznych Islandyi, jest daleko lepsze od świeżego. Dodano do tego „skyr” rodzaj mleka zwarzonego, z sucharami polanemi brunatnym jałowcowym sokiem; za napój służyła „blanda” czyli serwatka z wodą. Czy ta osobliwa uczta była smaczna czy nie, doprawdy sam powiedzieć nie umiem. Byłem głodny, a głód jak wiadomo jest najlepszą przyprawą.
Po skończonej uczcie, dzieci znikły; starsi otoczyli ognisko, na którem palił się torf, uschłe zielska, krowi nawóz i kości ryb suszonych. Towarzystwo rozeszło się do swoich izb. Gospodyni podług miejscowego zwyczaju, chciała nam zdjąć obuwie, ale podziękowaliśmy jej za grzeczność nie przyjmując usługi; ona też nie nalegała bardzo, i nareszcie mogłem się rzucić na moje posłanie.
Z rana o piątej pożegnaliśmy się z gościnnym gospodarzem islandzkim; stryj zaledwie go nakłonił do przyjęcia jakiegoś wynagrodzenia — i ruszyliśmy w dalszą drogę.
O sto kroków od Gärdar, okolica się zmieniła, grunt bagnisty utrudniał jazdę. Z prawej strony, pasmo gór przedłużało się do nieskończoności, jak olbrzymia fortyfikacya utworzona przez naturę; na pochyłościach często napotykaliśmy strumienie, które trzeba było przejechać w bród, przyczem trudno uniknąć zamaczania bagaży.
Pustynia stawała się coraz straszliwszą i czasem tylko w oddaleniu migał jakiś cień do człowieka podobny; jeżeli na zakręcie drogi niespodzianie napotkaliśmy takiego upiora, za każdym razem uczuwałem wstręt na widok głowy opuchłej, połyskującej, ogołoconej z włosów, i okropnych ran przeświecających przez podarte łachmany.
Nieszczęśliwy nie wyciągał ręki po jałmużnę, owszem, uciekał, ale nigdy nie zdążył umknąć przed Hansem, który go zwykłym „saellvertu” witał.
Spetelslk — rzekł poważnie nasz przewodnik, co znaczy trędowaty!
Wyraz ten jest rzeczywiście odrażający. Straszliwa choroba trądu dość pospolita na Islandyi, nie jest zaraźliwą lecz dziedziczną — dla tego też tym nieszczęśliwym żenić się nie wolno. Takie zjawiska nie bardzo rozweselały smutną w ogóle okolicę. Ostatnie źdźbła trawki obumierały pod naszemi stopami. Ani jednego drzewa, zaledwie gdzieniegdzie kępka karłowatej brzezinki podobniejszej do krzaków niż drzewa. Ani jednego zwierzęcia, wyjąwszy kilku koni, których gospodarz nie mógł już żywić, błąkających się po nagiej przestrzeni. Czasom sokół bujał w ciemnych chmurach, śmiały lot kierując ku południowym okolicom; dzika ta przyroda usposabiała mnie do melancholii, do wspomnień o rodzinnym kraju. Musieliśmy przebrnąć kilka niewielkich „fjordów” i jednę prawdziwą zatokę morską, odpływ morza dozwolił nam dostać się do wioski Alftanes o milę od noclegu leżącej.
Wieczorom przebywszy w bród dwie rzeki Alfę i Hetę, obfitujące w pstrągi i szczupaki, byliśmy przymuszeni nocować w opuszczonym budynku, wyglądającym na mieszkanie bóstw mytologii skandywskiej; zdaje się że tu obrał sobie siedzibę bożek zimna, przynajmniej tak mi sądzić kazała temperatura lodowata, w jakiej noc całą spędzić byliśmy przymuszeni.
Dzień następny niczem się nie odznaczył; zawsze ten sam grunt bagnisty, ta sama jednostajność, okolica, nudna i ponura. Wieczorem stanęliśmy na połowie drogi; zanocowaliśmy w Krösolbt.
19-go czerwca przez całą milę drogi postępowaliśmy po lawie zwanej tu „hraun”, lawa ta na powierzchni pomarszczona, podobna była do lin to wyciągniętych, to poskręcanych; olbrzymi potok spadał z gór sąsiednich wulkanów już wygasłych, których szczątki świadczyły o przeszłej ich gwałtowności. Mimo to czołgała się tu i owdzie para z gorących źródeł.
Brakło nam czasu do bliższego zbadania owych zjawisk; trzeba było iść dalej; wkrótce znów się pojawił pod naszemi stopami grunt bagnisty, przerywany małemi jeziorami. Zwróciliśmy się na zachód; okrążyliśmy wielką zatokę Faxa, i wtedy dopiero ujrzeliśmy zdala bielejące wierzchołki góry Sneffels, wychylającej z poza mgły swe wyniosłe czoło w odległości niecałych pięciu mil.
Konie szły ciągle nic zważając na nierówność drogi; co do mnie, poczynałem już być bardzo znużonym. Stryj trzymał się prosto i dobrze, jakby w pierwszym dniu podróży, nie mogłem się dość nadziwić jego wytrwałości; on i Hans całą tę wycieczkę uważali za zwykły spacer.
W sobotę, dnia 20-go czerwca o godzinie szóstej wieczorem przybyliśmy do Büdir, osady leżącej nad brzegiem morza, i tu przewodnik poraz pierwszy zażądał swej umówionej zapłaty.
Stryj zaspokoił go natychmiast. U rodziny Hansa, to jest u jego wujów i braci ciotecznych, znaleźliśmy gościnność; przyjęli nas bardzo dobrze, i byłbym chętnie pozostał u tych zacnych ludzi, dla wypoczynku po trudach podróży, ale stryj ani słyszeć o tem nic chciał, i na drugi dzień znów zapędziliśmy do pracy nasze poczciwe zwierzęta. Grunt był spadzisty w skutek blizkości góry, której spód granitowy wyrastał z ziemi jak korzeń olbrzymiego dębu. Objechaliśmy w koło ogromną podstawę wulkanu. Pan profesor oka z niego nie spuścił; rękami machał, szeptał coś sam do siebie, uśmiechał się, jak gdyby mówił: — Oto jest ten olbrzym, którego ja pokonać potrafię! W cztery godziny później konie zatrzymały się przed drzwiami probostwa Stapi.



XIV.

Stapi jest miasteczkiem składającem się z trzydziestu chałup, zbudowanem na zastygłej lawie, w pośród niewielkiego fjordu, opasanego ścianą bazaltową. Wiadomo że bazalt jest skałą brunatną ogniowego pochodzenia, która przyjmuje kształty regularne, często zadziwiające swym układem. Tu natura z geometryczną postępowała dokładnością i nieraz zdawaćby się mogło, że jak człowiek robiła wymiary przy pomocy cyrkla i ekerki.
Słyszałem wiele o Drodze Olbrzymów w Irlandyi i Grocie Fingala na jednej z wysp Hebrydzkich, lecz przekonany jestem, że te nie mogą iść w porównanie z czarowną pięknością zjawiska, jakie w tej chwili miałem przed oczyma w Stapi. Ściana fjordu o jakiej mówiliśmy powyżej i całybrzeg półwyspu, składały się z rzędu słupów prostopadłych, na 30 stóp wysokich. Słupy te proste i równe, podpierały archiwoltę ze słupów poziomych, tworzących po nad morzem jakby rodzaj półsklepienia, przez którego arkady woda morska przepływała z szumem spienionych bałwanów. Kilka większych odłamków bazaltowych, oderwanych gwałtownością Oceanu, porozrzucanych tu i owdzie, wyglądały jak szczątki świątyni starożytnej, ruiny wiecznie młode, na których czas żadnego śladu pozostawić nie zdoła.
Taką była ostatnia stacya naszej podróży na powierzchni ziemi. Hans prowadził nas z całą zręcznością i przezornością doświadczonego przewodnika, a myśl że i nadal z nami pozostanie, uspokajała mnie o los przyszłej naszej wycieczki pod ziemię.
Dom Rektora niczem nie różnił się od innych chat wieśniaczych; u drzwi jego spostrzegłem człowieka z młotkiem w ręku, opasanego skórzanym fartuchem, zabierającego się do kucia koni.
Saellvertu — powitał go myśliwiec.
God dag — odpowiedział kowal czystym duńskim językiem.
Kyrkoherde — rzekł Hans do mego stryja.
— Rektor — powtórzył tenże — zdaje się Axelu, że ten zacny człowiek jest rektorem tutejszej parafii.
Tymczasem przewodnik nasz opowiadał rektorowi o celu naszego przybyciu; ten zawieszając na chwilę swą pracę, słuchał go uważnie, a nareszcie ochrypłym głosem wydał pewien rodzaj hasła, na które z chaty ukazała się zaraz jakaś ogromna Megera, przeszło trzy łokcie wzrostu mająca.
Obawiałem się aby nam nie przyszła ofiarować zwykłego przy powitaniu pocałunku islandzkiego, lecz nie uczyniła tego, u nawet uważałem, że w dom swój wprowadzała nas dość niechętnie.
Dano nam najgorszą w całem probostwie izbę: brudną, ciasną i cuchnącą; lecz trzeba było na tem poprzestać, Rektor bowiem jak widać, wyobrażenia nie miał o staroświeckiej gościnności. Co gorzej, w ciągu dnia przekonałem się, że mamy do czynienia z kowalem, rybakiem, strzelcem i cieślą, ale ani razu z duchownym. Prawda, że to był dzień powszedni — może być, iż w niedzielę tylko spełniał swe najgłówniejsze rzemiosło.
Nie chcę zresztą nic złego powiedzieć o tych biednych pastorach, którzy i tak w nędznem są położeniu: dostają oni od rządu duńskiego bagatelną jakąś płacę i część dziesięciny od swych parafian, co wszystko razem wziąwszy, nie wynosi i sześćdziesięciu marek (140 złp.). Dla tego też zmuszeni są pracować na opędzenie potrzeb życia, ale przy kuciu koni, łowieniu ryb i myśliwstwie, nabierają właściwych tym zajęciom manjer, czego najlepszy dowód mieliśmy na naszym obecnym gospodarzu, który trącił strzelcem, rybakiem i kowalem naraz, a wieczorem dostrzegłem nawet, że wstrzemięźliwość nie zaliczała się bynajmniej do cnót przez niego praktykowanych.
Stryj zrozumiał od razu z kim ma do czynienia; zamiast uczonego i skromnego mędrca, znajdowaliśmy głupiego i ordynarnego chłopa — postanowiliśmy przeto opuścić coprędzej niegościnne progi i docierać już do celu naszej podróży, a nie zważając na utrudzenie, śród gór spędzić raczej dni kilka.
Zaraz więc nazajutrz po przybyciu do Stapi, wybraliśmy się w dalszą drogę; Hans wynajął trzech Islandczyków do przeniesieniu naszych bagaży, bo koni brać było niepodobna, ale za przybyciem do krateru, ludzie ci mieli nas opuścić.
Przy tej sposobności stryj oświadczył Hansowi, że ma zamiar zwiedzić wulkan wygasły i dotrzeć tak daleko, jak tylko będzie można.
Hans najobojętniej odpowiedział na to prostem skinieniem głowy. Iść tu lub owdzie, przebiegać po wierzchu swą wyspę, lub spuszczać się do wnętrza jej wulkanów, — wszystko mu to było jedno. Ja przyznam się, że znowu traciłem odwagę, w obec tak bliskiego spełnienia szalonego zamiaru. Ale ani myśleć było o refleksyach lub oporze — był na to czas w Hamburgu, ale nie u stóp góry Sneffels.
Jedna szczególniej myśl trapiła mnie okropnie, i nie dawała chwili spokoju: Mamy się wdrapać na Sneffels i tam zwiedzić krater jej wulkanu, myślałem sobie: — wszystko to dobrze; inni to już robili przed nami i nie umarli od tego, ale nie na tem jeszcze koniec. Przypuszczam, że znajdziemy otwór przez który spuścimy się do wnętrza ziemi, przypuszczam że ten przeklęty Saknussemm prawdę napisał w swojej pargaminowej bazgrocie — ależ w takim razie, możemy zabłądzić wśród licznych galeryi podziemnych. Co więcej, nie ma na to żadnego stanowczego dowodu, że wulkan ten wygasł zupełnie; któż mi zaręczy, że nie gotuje się tam nowy jaki wybuch? Bo jeśli ten potwór śpi od 1229 roku, to dlaczegóżby się nie miał teraz przebudzić? A w takim razie cóż się z nami stanie?
Doprawdy, było się nad czem seryo zastanowić; wybuch wulkanu spać mi nie dawał, a przyznam się, że ani trochę nie miałem ochoty być stopionym na lawę.
Nie mogąc się uspokoić w żaden sposób, postanowiłem nareszcie jak można najdelikatniej nasunąć tę myśl stryjowi, choćby tylko jako proste przypuszczenie do prawdy niepodobne.
Gdym znalazł stosowną do tego sposobność, wypowiedziałem com na sercu, przygotowany na burzę jaką mógłbym przez to sprowadzić. — Myślałem już o tem — odpowiedział mi stryj najspokojniej i najobojętniej w świecie. Już zaczynałem nabierać otuchy, już na chwilę myślałem że przecie głos rozsądku trafi może nareszcie do przekonania tego zagorzalca.... ale gdzie tam! — Myślałem o tem — zaczął znowu po chwili milczenia — od chwili przybycia do Stapi rozważałem tę ważną kwestyę, bo nie radbym działać lekkomyślnie.
— O zapewne, kochany stryju! — dorzuciłem z pośpiechem.
— Przez sześćset lat Sneffels milczał, może więc teraz się odezwać, to prawda. Ale z drugiej strony, każdy wybuch wulkanu poprzedzają aż nadto dobrze znane zjawiska, o które wypytywałem tutejszych mieszkańców, sam starannie grunt badałem.... i mogę cię najuroczyściej zapewnić mój chłopcze, że wybuchu nie będzie.
Osłupiałem na takie dictum; nie było już o czem mówić więcej.
— Jeśli wątpisz o tem — mówił stryj dalejchodź ze mną“ a sam się przekonasz.
Bezwiednie byłem mu posłuszny. Wyszedłszy z probostwa, przez jednę z arkad ściany bazaltowej dostaliśmy się na czyste pole, jeśli tak nazwać można ogromne zbiorowisko materyi wulkanicznych; cała okolica zalaną, była ogromnemi kamieniami bazaltowemi, granitowemi i skałami pyroxenitowemi.
Tu i owdzie spostrzegałem dymy unoszące się w obłoki, to słupy białej pary, po islandzku zwane „reykir” pochodziły ze źródeł gorących, a gwałtownością swych wybuchów jawnie dowodziły wulkanicznej działalności gruntu, po którym stąpaliśmy. To bardziej mnie jeszcze utwierdzało w obawie i doprawdy, już miałem wybuchnąć,... gdy stryj z najzimniejszą krwią, mówił dalej:
— Widzisz te dymy Axelu; otóż one są. najlepszym dowodem, że nie mamy powodu obawiać się wulkanu.
— Tego całkiem nie rozumiem.
— Wiadomo jest — rzekł profesor — że przed wybuchem dymy te i pary wzmagają się nagle, a później przez cały czas zjawiska zupełnie znikają, bo gazy elastyczne nie mając dostatecznej prężności. zwracają się do wulkanu, zamiast wychodzić przez szczeliny globu. Jeśli więc te pary ukazują się obecnie w stanie normalnym, jeśli nadto wiatry i deszcze peryodycznie po sobie następują, powietrze nie jest ociężałe i cisza złowroga nie zalega horyzontu, możesz być pewnym że wulkan tak prędko nie wybuchnie.
— Ależ...
— Dość tych uwag! skoro nauka o czem wyrzekła, to niema już co mówić. Powróciłem na probostwo ze spuszczonemi, jak to mówią uszami, niby to pokonany argumentami naukowemi. Jedyna jeszcze pozostawała mi nadzieja, że może dla braku dostatecznej liczby galeryj, nie będziemy mogli zapuścić się bardzo głęboko w otwór wulkanu, na przekór wszystkim Saknussemmom całego świata.
Całą następną noc marzyłem o głębinach wnętrza ziemi, o ziejącej ogniem paszczy wulkanu... we śnie zdawało mi się że zamieniony jestem na ułamek skały i przez wybuch krateru wyrzucony gdzieś, daleko w przestrzenie planetarne!...
Nazajutrz, to jest 23 czerwca, Hans gotów do drogi, oczekiwał nas ze swymi towarzyszami, obładowanymi żywnością, narzędziami i różnemi przyborami naszej wycieczki. Zatrzymano dla nas dwa kije dobrze okute, dwie strzelby i dwie ładownice. Hans, człowiek przezorny, do naszych manierek dodał jeszcze spory bukłak skórzany, tak że mieliśmy zapas wody, przynajmniej na jaki tydzień.
O ósmej godzinie rano, szanowny Rektor i zacna jego małżonka oczekiwali nas przed drzwiami domu. Myślałby kto może, iż chcieli serdecznie pożegnać swych gości i rzucić na drogę życzenia szczęśliwej podróży?... bynajmniej; chodziło im o zrealizowanie sążnistego rachunku, w którym wszystko słono było policzone — wszystko, aż do zgniłego powietrza w brudnej izbie pastorskiej. Przezacna ta para zdarła nas jak szwajcarski oberżysta i bardzo drogo zapłacić sobie kazała, za swą gościnność uprzejmą.
Stryj bez kwestyi zapłacił. Człowiek jadący do środka ziemi, nic mógł się targować o kilka rixdalerów!...
Po ukończeniu rachunków, Hans dał znak do ruszenia w drogę; w chwilę potem opuściliśmy Stapi.



XV.

Góra Sneffels ma pięć tysięcy stóp wysokości; podwójnym ostrokręgiem zakończa ona szychtę trachytową oddzielającą się od systemu geograficznego wyspy. Z punktu w którym byliśmy, nie można było widzieć tych dwóch wierzchołków, rysujących się na szarawem tle nieba; czoło olbrzyma ukazywało nam się okryte dużym całunem śniegu.
Postępowaliśmy rzędem jeden za drugim, Hans prowadził nas wązką ścieżką, po której dwóch ludzi obok siebie nie mogło postępować. Rozmowa była prawie niepodobną.
Poza ścianą bazaltową fjördu Stapi, najprzód napotkaliśmy grunt utworzony z osadów zielnych i włóknistych, osadów dawnej wegetacyi bagnisk półwyspu; masa tego materyału palnego, dotąd jeszcze nie eksploatowanego, wystarczyćby mogła na ogrzewanie całej ludności islandzkiej, przez ciąg najmniej jednego wieku; to obszerne torfowisko, w niektórych miejscach miało siedmdziesiąt stóp wysokości i przedstawiało kolejne pokłady szczątków zwęglonych i tufu pumexowego.
Jako nieodrodny synowiec profesora Lidenbrocka, pomimo roztargnienia i złego humoru w jaki mnie wprowadzało całe to szalone przedsiewzięcie, z zajęciem oglądałem owe ciekawości mineralogiczne, tak obficie rozrzucone po tym obszernym gabinecie historyi naturalnej, i jednocześnie przypomniałem sobie całą historyę geologiczną Islandyi.
Interesująca ta wyspa, widocznie wyszła z głębi wód w epoce względnie świeżej, może być nawet że i dotąd wznosi się ona ruchem nieznacznym. Jeśli tak jest, to początek jej możnaby tylko działaniu ognisk podziemnych przypisać, a w takim razie i teorya uczonego Humphry Davy i poważny dokument Arne Saknussemma i pretensyje mojego stryja, jak dym rozwiaćby się koniecznie musiały. To przypuszczenie bardziej jeszcze zachęcało mnie do bliższego zbadania gruntu, w skutek czego byłem w stanie zdać sobie rachunek z następstwa fenomenów, jakie poprzedziły formacyę wyspy.
Islandya pozbawiona zupełnie gruntów osadowych, składa się jedynie z tufu wulkanicznego, to jest nagromadzenia kamieni i skał budowy dziurkowatej. Przed powstaniem na niej wulkanów, składała się ona z may trapowej, z wolna wzniesionej ponad fale, parciem sił środkowych. Ognie wewnętrzne jeszcze sobie naówczas nie wyrobiły wybuchu na zewnątrz.
Lecz następnie, od południowo-zachodniej do północno-zachodniej części wyspy, utworzyła się szeroka szczelina, przez którą, zwolna przelało się całe ciasto trachytowe. Zjawisko spełniało się naówczas bez gwnałtowności; otwór był znaczny, a materye stopione wyrzucone z wnętrza globu, spokojnie układały się w obszerne powierzchnie, lub masy wzgórkowate. W tej samej epoce ukazały się feldspaty, sydnity i porfiry.
W skutek tego rozlania, zwiększyła się znacznie i obszerność: wyspy i jej siła oporu. Łatwo sobie wyobrazić, jak ogromna ilość gazów elastycznych nagromadziła się w jej łonie, gdy po ostygnięciu skorupy trachytowej zamknęły się wszystkie otwory. Nadeszła więc chwila takiego wzmożenia siły mechanicznej tych gazów, że podnosiły ciężką skorupę i wyżłobiły sobie wysokie otwory. Tak więc wulkan powstał z podniesienia skorupy, a krater z nagłego przedziurawienia wierzchołka wulkanu.
Wtedy po zjawiskach wybuchowych, nastąpiły fenomena wulkaniczne; przez otwory nowo utworzone wydobywały się najprzód materye bazaltowe których najpiękniejsze okazy właśnie mieliśmy przed sobą w tej chwili. Deptaliśmy po tych ciężkich szarych skałach, które w skutek stygnięcia pękały i rozpadały się na liczne slupy, o podstawie sześciokątnej. W oddaleniu widzieć się dawały w wielkiej liczbie ostrokręgi przypłaszczone, z których każdy, przedtem był paszczą ogień ziejącą.
Po wyczerpnięciu wybuchów bazaltowych, wulkan którego sita wzmogła się, powiększona siłą kraterów wygasłych, wyrzucał z siebie lawę, tufy popiołowe i piany stopionego metalu których długie strumienie rozlane po bokach, przypominały obfite sploty włosów.
Takie było następstwo fenomenów, które utworzyły Islandyę; wszystkie one powstały w skutek działania ogni podziemnych; tak więc masa wewnętrzna pozostawała ciągle w stanie płynu rozpalonego i szaleństwem tylko nazwać można, myśl dostania się do środka ziemi.
Tak pocieszałem się wchodząc na gorę Sneffels. Droga tymczasem stawała się coraz przykrzejszą, na każdym prawie kroku groziło niebezpieczeństwo — potrzeba było stąpać bardzo uważnie i ostrożnie.
Hans szedł spokojnie, jakby po najgładszej drodze; niekiedy znikał nam z oczu na chwilę po za wielkiemi odłamami skał, i w tedy estrem, przeciągłem gwizdnięciem, wskazywał nam kierunek drogi; to znowu czasem zatrzymywął się, podnosił kawał kamienia lub skały i ustawiał znaki, po którychbyśmy orjentować się mogli za powrotem. Chwalebna to była przezorość wprawdzie, lecz późniejsze wypadki uczyniły ją bezużyteczną.
Po trzech godzinach męczącego pochodu, doszliśmy zaledwie do podstawy góry. Tu Hans dał znak wypoczynku, zasiedliśmy więc wszyscy do krótkiego posiłku. Stryj łykał jedzenie ogromnemi kawałami, byleby co prędzej ruszyć w drogę. Innego był zdania nasz powolny przewodnik, który oprócz posiłku, chciał jeszcze wypocząć, i rzeczywiście w godzinę dopiero potem wyruszyliśmy w dalszy pochód. Trzej Islandczycy, równie jak ich towarzysz milczący, jedli niewiele, a nie mówili ani słowa.
Zaczęliśmy tedy wchodzić na pochyłość góry Sneffels; w skutek optycznego złudzenia, dość zresztą zwykłego w górach, szczyt jej śnieżny wydawał mi się bardzo blizkim, a jednak ileż to godzin upłynęło, ileż trudów ponieśliśmy, zanim dostaliśmy się do niego. Kamienie żadnem spoidłem ziemnem, żadną roślinnością nie powiązane, staczały się z gwałtownością pod naszemi nogami, spadając z szumem i łoskotem, gdzieś w bezdenną przepaść.
W niektórych miejscach, boki góry stanowiły z horyzontem kąt najmniej o trzydziestu sześciu stopniach; stryj szedł tuż przy mnie, nie tracąc mnie ani na chwilę z oka, i zawsze w razie potrzeby przybiegał do mnie z pożądana pomocą; sam doskonale zachowywał równowagę, a Islandczycy, choć obładowani, wdrapywali się ze zręcznością. zwykłą góralom.
Wierzchołek Sneffelsu tak był wysoki, że zdawało mi się iż niepodobna będzie dojść do niego z tej strony, jeśli nie zmniejszy się kąt nachylenia. Na szczęście nasze, po godzinnym ciężkim trudzie wśród rozległej masy śniegu trafiliśmy na rodzaj schodów, które nam ogromnie wejście na górę ułatwiły. Stopnie te uformowały się widocznie z potoku kamieni wrzuconych przez wulkan, co po islandzku nazywa się „stina” — traf zrządził, iż położenie boków góry w tem miejscu było takie, że się na nich kamienie te zatrzymały — inaczej bowiem stoczyłyby się niezawodnie do morza i tam uformowały zapewne nową jaką wyspę. Cokolwiekbądź, naturalne te schody tak bardzo ułatwiły nam pochód i pośpiech, że gdym się na chwilę zatrzymał strudzony, zobaczyłem niezadługo moich towarzyszy w takiem oddaleniu, iż mi się wydali doprowadzeni do rozmiarów mikroskopijnych.
O siódmej wieczorem już przeszliśmy dwa tysiące stopni, po naszych schodach i dostaliśmy się na miejsce, w którem na wypukłości góry wspierał się właściwie ostrokrąg krateru.
Byliśmy już na wysokości dwóch tysięcy trzystu stóp, nad powierzchnią morza; przeszliśmy już granicę wiecznych śniegów, która w Islandyi niezbyt jest wyniesioną, z powodu ciągłej wilgotności klimatu. Zimno było gwałtowne, silny wiatr dął bezustannie. Opadłem z sił zupełnie. Profesor dostrzegł, że nogi odmawiają mi posłuszeństwa i pomimo całej swej niecierpliwości postanowił zatrzymać się na chwilę; w tym celu zawołał na przewodnika, który jednak postępując wciąż, potrząsnął tylko głową i krótko odpowiedział: Ofvanför.
— Trzeba iść jeszcze wyżej — wytłomaczył mi stryj.
Potem zapytał Hansa o powód jego odpowiedzi.
Mistour — odrzekł przewodnik.
Ja, mistour — powtórzył z trwogą jeden z Islandczyków.
— Co znaczy ten wyraz? — spytałem niespokojny.
— Patrz — rzekł profesor.
Zwróciłem oczy na płaszczyznę: ogromny słup kamieni pumexowych sproszkowanych, piasku i kurzu, wznosił się do góry wirując jak trąba powietrzna; wiatr popychał go w tę stronę góry, gdzieśmy się właśnie znajdowali; masa ta gwałtownie popychana, słońce nam na chwilę zasłoniła — prawie zupełna ciemność otoczyła nas dokoła. Za najmniejszem zboczeniem tej trąby, zostalibyśmy w wir porwani. I ten to właśnie fenomen, dość częsty na Ialandyi, mianowicie gdy wiatr dmie od strony lodowisk, w krajowym języku zowie się mistouri.
Hastigt, hastigit — wołał przewodnik.
Nie rozumiejąc nawet po duńsku, domyśliłem się że Hans wzywa nas, abyśmy za nim podążali co prędzej, sam zaś pospiesznie okrążał ostrokrąg krateru, liczne robiąc gzygzaki, widocznie dla ułatwienia biegu. Wkrótce słup rozbił się o górę, która się zatrzęsła, a grad kamieni posypał się nagle jak przy wybuchu wulkanicznym. Bogu dzięki, byliśmy już po przeciwnej stronie — żadne nie groziło nam niebezpieczeństwo; gdyby nie ostrożność naszego przewodnika, to ciała nasze zmiażdżone, rozszarpane w drobne cząstki byłyby upadły gdzieś daleko jak jakiś nieznany meteor.
Hans twierdził, że nie bardzo jest bezpiecznie noc przepędzić w tem miejscu — posunęliśmy się przeto jeszcze naprzód; przejście pozostałych tysiąca pięciuset stóp zajęło blizko pięć godzin czasu, a kołując w różne gzygzaki nadłożyliśmy przeszło trzy mil (lieues) drogi. Nie byłem w stanie iść dalej, upadałem pod brzemieniem zimna i głodu; rozrzedzone nieco powietrze, nie wystarczało dla płuc moich wyczerpniętych.
Nareszcie, wśród najgłębszej ciemności, omackiem prawie doszliśmy do wierzchołka Sneffelsu o jedenastej godzinie wieczorem; a przed spuszcze­niem się do krateru miałem czas nasycić się pysz­nym widokiem słońca o północy jaśniejącego, które rzucało blade swe promienie na uśpioną pod naszemi stopami wyspę.



XVI.

Po krótkim posiłku, szczupłe nasze gronko rozlokowało się jak można najlepiej. Na twardem posłaniu, pod gołem niebem, w najprzykrzejszem położeniu, musieliśmy noc przepędzić w miejscu na pięć tysięcy stóp nad poziom morza wzniesionem. Pomimo to spałem wybornie, jak nigdy jeszcze przez cały czas naszej podróży obecnej.
Ostry chłód nocy, pomimo promieni słonecznych przejął nas zimnem na wskroś; zerwałem się z mego łoża granitowego, aby tem swobodniej napawać się cudnym, uroczym widokiem jaki miałem przed oczyma.
Stałem właśnie na jednym z dwóch, a mianowicie na południowym wierzchołku góry Sneffels. Ztamtąd wzrok mój ogarniał większą część wyspy; optyka, właściwa wszystkim wielkim wyżynom, zdawała się podnosić oba brzegi, a pogłębiać przestrzeń między niemi zawartą. Miałem pod nogami jakby jednę z płaskorzeźb Helbesmera, na której były doliny rozrzucone w różnych kierunkach, jeziora w stawy się zamieniające, rzeki podobne do strumieni, a przepaściste bezdnie mające pozór studni głębokich. Po prawej stronie ciągnął się długi szereg ponurych lodowisk i wierzchołków wulkanicznych, gdzieniegdzie dymiących jeszcze po trochu: Stopniowanie tych gór nieskończonych zdających się spienionemi w skutek effektu wywartego przez śniegi, przypominały mi powierzchnię wzburzonego morza. Od zachodu ocean majestatycznie roztaczał swe niezmierzone fale; oko moje z trudnością rozróżnić mogło gdzie się kończy ziemia, a gdzie zaczynają wód przestrzenie:
Byłem przez chwilę w uniesieniu; z zachwyceniem przypatrywałem się grze promieni słonecznych; zapominając kto jestem i gdzie jestemprzez chwilę żyłem życiem elfów lub sylfów, urojonych istot znanych w mitologii skandynawskiej; napawałem się do syta rozkoszami gór, nie pomnąc o przepaściach w jakie niedługo los miał mnie zapędzić, i dopiero za przybyciem profesora i Hansa powróciłem do świata rzeczywistego.
Stryj zwróciwszy się ku zachodowi wskazał mi ręką jakąś mgłę, jakąś parę, jakiś punkcik szary do ziemi podobny, wychylający się nad powierzchnię wód — i rzekł:
— To Grenlandya!
— Grenlandya? — zawołałem.
— Tak, Grenlandya! Jesteśmy od niej o trzydzieści pięć mil oddaleni; w porze tajenia lodów, bryły oderwane na północy, przynoszą do Islandyi niedźwiedzie na swych grzbietach; ale mniejsza o to. Znajdujemy się w tej chwili na wierzchołku góry Sneffels; Hans powie nam, który z dwóch, południowy czy północny nosi nazwę nas obchodzącą.
Przewodnik zapytany gdzie jesteśmy, odpowiedział:
— „Scartaris.”
Stryj spojrzał na mnie tryumfująco, i po chwili zawołał:
— A więc, dalej do krateru!
Krater Sneffelsu miał kształt ostrokręgu przewróconego, którego otwór mógł mieć pół mili średnicy. Głębokość jego oceniałem na dwa tysiące stóp w przybliżeniu. Proszę sobie wyobrazić taką retortę, napełnioną hukiem podziemnym i płomieniami. Spód tego lejka nie powinien był mieć więcej nad pięćset stóp okręgu, a tym sposobem po bokach lekko spadzistych łatwo się było dostać do jego wnętrza. Mimowolnie porównywałem ten krater do moździerza o szerokiej paszczy, i przyznam się, że to porównanie przeraziło mnie okropnie. Leźć do moździerza i to jeszcze może nabitego, który co chwila może wypalić!... brrrrr!... doprawdy że na to trzeba być szalonym!
Lecz trudno się było cofnąć. Hans z największą w świecie obojętnością stanął na czele wyprawy; postępowałem za nim w milczeniu.
Dla łatwiejszego schodzenia na dół, Hans wewnątrz ostrokręgu zakreślał przeciągłe elipsy; nieraz przyszło nam stąpać po skałach wulkanicznych; niektóre z nich osłabione w osadzie z pod nóg nam się usuwały i spadały w przepaść, wydając odgłos dziwnego dźwięku.
W niektórych częściach ostrokręgu znajdowały się lodowiska i wtedy Hans postępował z nadzwyczajną przezornością, szukając rozpadlin swym długim okutym kijem. W miejscach niebezpiecznych, przywiązywaliśmy się do długiej liny, ażeby jeśli komu niespodzianie noga się poślizgnie, mógł być utrzymany przez swych towarzyszy. Ostrożność taka była rzeczą nader potrzebną, i pożyteczną, choć i to nie zapobiegało wszelkiemu niebezpieczeństwu.
Pomimo że zejście było bardzo przykre i niepewne, pomimo że przewodnik nie znał drogi zupełnie, jednakże drogę całą odbyliśmy szczęśliwie i bez wypadku, utraciwszy jedynie spory krąg liny, który przez jednego z Islandczyków z rąk wypuszczony, stoczył się na dno przepaści. O samem południu przybyliśmy do głębi. Podniosłem głowę i przez otwór krateru spostrzegłem maleńki kawałek nieba. Z jednego tylko punktu można było widzieć wierzchołek Scartaris, ginący gdzieś w nieskończoności.
W głębi krateru były trzy kominy, przez które wulkan Sneffelsu, podczas swych wybuchów, wyrzucał lawę i dymy. Każdy z tych kominów miał około pięćdziesięciu łokci średnicy; stały przed nami z otwartemi paszczami — nie miałem odwagi zajrzeć do żadnego z nich. Profesor jednym rzutem oka zbadał ich położenie, potem biegał od jednego do drugiego, zaglądał w nie, machał rękami, gadał coś sam go siebie, a Hans i jego zimni towarzysze, siedząc spokojnie na kawałku zastygłej lawy, patrzyli nań jak na waryata.
W tem niespodzianie stryj krzyknął; byłem pewny że stracił równowagę i wpadł do jednej z trzech przepaści. Lecz nie; z rękami wyciągniętemi, nogami szeroko rozsuniętemi stał przed skałą granitową w środku krateru, jak ogromny piedestał do posągu Plutona. Widocznie oniemiał na chwilę z radości.
— Axelu! Axelu! chodź! chodź tu coprędzej! — zawołał nareszcie.
Pobiegłem. Hans i jego towarzysze nie ruszyli się z miejsca. — Patrz! — wołał na mnie profesor — patrz niedowiarku!
Z osłupieniem, że nie powiem z przerażeniem, na zachodniej ścianie skały, wyczytałem, runicznemi głoskami nawpół przez czas zatartemi, wypisane owo po tysiąckroć przeklęte nazwisko:

— Arne Saknussem! — wrzasnął mi stryj nad uchem — będzieszże i teraz wątpił jeszcze?
Nie odpowiedziawszy ani słowa, powróciłem na dawne miejsce, przygnębiony, jakby do ziemi przybity. Nie wiem jak długo pozostawałem tak zatopiony w rozmyślaniu; wiem tylko, że podniósłszy głowę zobaczyłem już tylko stryja i Hansa przed sobą; Islandczycy byli odprawieni i właśnie wdzierali się na wierzch krateru, z powrotem do Stapi.
Hans wysypiał się swobodnie w zaimprowizowanem łożu, jakie sobie usłał na kawałku lawy; stryj kręcił się niespokojny, jak zwierz w sidła schwytany. Nie miałem ani siły, ani ochoty podnieść się z miejsca, jakieś gnuśne lenistwo owładnęło mnie; ciągle mi się zdawało, że w łonie góry słyszę łoskot przeciągły.
Tak mi się wydała pierwsza noc spędzona w kraterze. Następnego dnia słońce ponure, szarawe, smutne zajrzało do nas przez otwór krateru. Poznałem to nie tyle po ciemności, ile raczej po gniewie mojego stryja.
Odgadłem od razu powód, i ostatnia jeszcze w mej duszy zabłysła nadzieja.
Saknussemm dostał się do środka ziemi przez jednę z trzech dróg otwartych w tej chwili przed nami. Według mędrca islandzkiego, można ją było rozpoznać po tej okoliczności opisanej w kryptogramie, że cień Scartarisu pada na nią w ostatnich dniach czerwca.
I rzeczywiście, ostry ten wierzchołek wyglądał zupełnie jak zegar słoneczny (kompas), cień którego miał nam wskazać drogę do wielkiego odkrycia.
Gdyby słońce nie świeciło, nie byłoby i cienia, a zatem i wskazówki. Było to już 25-go czerwca, jeśli zatem przez sześć dni jeszcze słońce się nie rozjaśni, przedsiewzięcie cale musi być odłożone aż do następnego roku.
Nie potrafię opisać bezsilnego choć wściekłego gniewu profesora Lidenbrock. Dzień cały przeszedł, a cień żaden nie padał na głąb krateru. Hans siedział na miejscu nieporuszony; musiał jednakże pomyśleć na co my tu czekamy, jeśli notabene myślał kiedy o czem i był dość ciekawy. Stryj zadąsany i nachmurzony ani się do mnie ode zwał; oczy miał bezustannie wlepione w czarny firmament.
Dzień 26-ty nic nam nie przyniósł nowego: przez całą dobę padał drobny deszcz ze śniegiem pomięszany. Hans spokojnie budował rodzaj chaty z odłamków lawy i skał wulkanicznych, ja z pewną przyjemnością przypatrywałem się tysiącznym kaskadom improwizowanym, spadającym po bokach krateru, których szmer ponury i jednostajny kołysał mnie i utrzymywał w stanie przyjemnego odrętwienia.
Stryj nie posiadał się z gniewu. I nic dziwnego; człowiek cierpliwszy nawet od niego nie potrafiłby się może powstrzymać od złości; było to jakby rozbicie się okrętu w samym już porcie.
Lecz taki już widać jest porządek wypadków, że niebo wielkie smutki przeplatać zwykło wielkiemi radościami; niespodzianka tego rodzaju czekała i profesora Lidenbrocka.
W niedzielę, 28-go czerwca, to jest trzeciegodnia przed końcem miesiąca, przypadała zmiana lunacyi, a z nią czas piękny i pogodny; słońce obfite światło rozlało po dnie wulkanu. Stryj natężył całą uwagę, nie spuszczał z oka ani na chwilę wierzchołka Scartarisu, od którego cień w samo południe upadł na środkową z trzech dróg na nas czekających. — A więc tędy! tędy jest droga do środka ziemi — zawołał po duńsku, aby od Hansa być zrozumianym.
Forüt! — odpowiedział tenże z właściwą, sobie obojętnością.
— Naprzód! — powtórzył stryj — naprzód!
Zegarek wskazywał godzinę pierwszą i minut trzynaście po południu.



XVII.

Przystępowaliśmy do rozpoczęcia prawdziwej podróży. Dotąd doświadczaliśmy samych tylko trudów i niewygód, teraz czekały nas zawady, często nie łatwe do pokonania.
Jeszcze nie miałem odwagi spojrzeć w tę studnię bezdenną, w którą się miałem zapuścić. Chwila stanowcza nadeszła; mogłem jeszcze albo przyjąć udział w wyprawie, albo go też odmówić — lecz przyznam się, że wstyd mi było naszego przewodnika. Hans puszczał się w tę podróż awanturniczą tak spokojnie i bez obawy niebezpieczeństwa, że nie wypadało mi pokazać się mniej od niego odważnym; pomyślałem o mojej drogiej Graüben i... z rezygnacją przystąpiłem do środkowego komina.
Jak powiedziałem wyżej, miał on pięćdziesiąt łokci średnicy, czyli trzysta stóp w obwodzie. Na chyliłem się przez wystający odłamek skały i zajrzałem w przepaść — włosy mi na głowie powstały, nogi drżeć poczęły — czułem że tracę środek ciężkości — w głowie mi się kołować zaczęło, jak gdybym był pijanym, i byłbym niezawodnie wpadł w głębinę, lecz Hans wszystko uważający w milczeniu, powstrzymał mnie silną dłonią. Widocznie lekcye w Kopenhadze na Fresles Kirk jeszcze były niedostateczne.
Jakkolwiek nie miałem czasu dokładnie rozpatrzyć się w tej studni, zawsze jednak powziąłem wyobrażenie ogólne o jej położeniu, ściany jej prawie prostopadłe, miały na sobie liczne występy, mogące ułatwić zejście; schody więc były gotowe, ale użytkować z nich nie było sposobu, gdyż nie miały potrzebnej pochyłości. Lina przywiązana do otworu mogłaby nas utrzymać; ale jakże ją potem odwiązać, gdy się dojdzie do końca jej długości.
Stryj zaradził tej potrzebie w sposób bardzo prosty. Linę grubą na cal, a długą na stóp czterysta, wsamym środku okręcił około występu skały i oba końce wrzucił w otwór krateru; każdy z nas mógł się tak spuszczać trzymając za oba sznury, a po przejściu dwustu stóp, poruszając jeden koniec liny, odwiązywał ją tym sposobem, okręcał na nowym występie i tak usque ad infinitum, — Teraz — rzekł stryj — pomyślmy o bagażach; trzeba je podzielić na trzy paki, a każdy z nas weźmie jednę na plecy; rozumie się, mówię tu tylko o rzeczach lekkich i ulegających zniszczeniu lub potłuczeniu. Hans weźmie przybory nasze i część żywności; ty Axelu drugą część żywności i broń, a ja trzecią część żywności i narzędzia delikatne.
— A odzież? — spytałem — a ta massa drabin, sznurów, łopat i t. p.
— Te rzeczy zejdą same.
— Jakto same? — zapytałem zdziwiony.
— Zaraz zobaczysz.
Stryj chętnie i bez wahania uciekał się do wielkich środków. Rozkazał Hansowi, wszystkie rzeczy nie ulegające potłuczeniu, związać razem w jednę pakę i takową po prostu wrzucił w przepaść. Echo się tylko głuche rozległo; stryj pochylony nad, kraterem, dopóki mógł, okiem zadowolenia ścigał tę podróż podziemną’ naszych bagaży, a potem powstawszy rzekł.
— Wybornie! teraz na nas kolej.
Odwołuję się do sądu wszystkich rozsądnych i poważnych ludzi, czy można było bez dreszczu i przerażenia słyszeć podobne wezwanie?
Profesor włożył na plecy pakę z narzędziami, Hans z przyborami a ja z bronią.
Schodzenie do krateru odbywało się w następującym porządku: 1. Hans.
2. Profesor Lidenbrock.
3. Ja.
Wszyscy trzej zachowywaliśmy najgłębsze milczenie, przerywane tyko niekiedy spadającym w przepaść oberwanym ułamkiem skały.
Z niemałą trwogą, spuszczałem się, ściskając w jednej ręce oba sznury, a w drugiej okuty kij, którym macałem pod sobą. Trapiła mnie wciąż ta myśl, że może nam w pewnej głębokości zbraknąć punktu oparcia, a przytem lina zdawała mi się zbyt słabą, aby mogła ciężar trzech ludzi wytrzymać, używałem jej przeto jak można najoszczędniej, skacząc po występach z zadziwiającą ekwilibrystyką.
Gdy czasem który ze stopni poruszył się pod nogą Hansa, ten zaraz ostrzegał swym zwykłym, spokojnym tonem:
— Gif akt!
— Baczność! — powtarzał stryj.
Po półgodzinnej takiej podróży, natrafiliśmy na dużą skałę, wystającą ze ściany otworu kraterowego.
Hans potrząsnął silnie jednym końcem sznura, drugi spadł, zmiatając po drodze drobne kamyki i kawałki lawy, które jak deszcz lub grad spadały na nas, zasypując oczy. Nachyliwszy się spojrzałem wgłąb, lecz dnaprzepaści jeszcze nie było widać.
Lina została na nowo założoną i w pół godziny potem, znowu byliśmy o dwieście stóp niżej.
Nie wiem, czy najzapaleńszy nawet geolog, miałby ochotę badać naturę gruntu, w czasie takiej jak nasza podróży. Ja anim myślał o tem i przyznam się, że wszystko mi tam było jedno, czy formacye te były plioceniczne, mioceniczne, eoceniczne, kredowe, jurasowe, tryasowe, permskie, węglowe, dewońskie, syluryjskie, lub pierwotne. Profesor jednak widać że robił spostrzeżenia, bo na jednym z przystanków rzekł do mnie:
— Im dalej się posuwam, tem więcej mam zaufania; układ tych pokładów wulkanicznych, coraz więcej usprawiedliwia teoryę uczonego Humphry Davy. Znajdujemy się obecnie w formacyi pierwotnej, w której dopełniło się działanie chemiczne kruszców zapalonych przy zetknięciu się z wodą i powietrzem; tak, stanowczo odrzucam hypotezę gorąca środkowego; a zresztą, niedługo to zobaczymy.
Zawsze toż samo zakończenie. Nic nie odpowiedziałem, a milczenie moje wzięte było za przyzwolenie.
Po trzech godzinach podróży jeszcze nie mogłem dostrzedz dna czeluści. Gdym podniósł głowę do góry, ujrzałem otwór krateru coraz mniejszy; ściany coraz więcej ku sobie się pochylały, a przeto i zbliżały; ciemność ciągle się zwiększała.
W dalszej podróży zauważyłem, że kamienie oderwane od skał, z coraz głuchszym spadały oddźwiękiem i że już bliżej musiały dno przepaści napotykać.
Liczyłem starannie wszystkie nasze przystanki, a tym sposobem byłem w stanie obrachować i głębokość przebytą i czas na to potrzebny.
Czternaście już razy powtórzyło się zakładanie liny, następujące po sobie co pół godziny, co razem czyniło siedm godzin, a ponieważ na każdym przystanku zostawaliśmy przez kwadrans, wszystkiego więc razem byliśmy w tej dziwacznej podziemnej wędrówce dziesięć i pół godziny; że zaś wyjechaliśmy o pierwszej, musiała więc w tej chwili być mniej więcej godzina jedenasta.
Co do głębokości, licząc po dwieście stóp na każdy przystanek, wynosiła ona dwa tysiące ośmset stóp.
W tej chwili głos przewodnika dał się słyszeć.
Halt! — zawołał on.
Zatrzymałem się właśnie wtedy, gdy miałem nogę oprzeć na głowie stryja.
— Przybyliśmy nareszcie — rzekł tenże.
— Gdzie? — zapytałem stając obok niego.
— Na dno krateru środkowego.
— I nie ma tu już innego wyjścia? — Owszem, widzę tu jakiś rodzaj korytarzyka, skręcającego na prawo, ale to jutro zbadamy; teraz trzeba się posilić i snem pokrzepić znużone ciało.
Nie zupełnie było ciemno; z rozwiązanego worka otrzymaliśmy żywność, a kamienie i odłamki lawy starczyły za najlepsze posłanie.
I gdy położywszy się na wznak otworzyłem oczy, przez tę rurę na trzy tysiące stóp długą, jakby przez olbrzymią lunetę, dostrzegłem jakiś punkcik jasny.
Była to gwiazda bez blasku, która według mego rachunku musiała być β małej Niedźwiedzicy.
Potem zasnąłem snem twardym i głębokim.



XVIII.

Blask dzienny zbudził nas o ósmej rano. Lawa pozaczepiana na ścianach krateru, jaskrawo odbijała światło, miotając nam w oczy jakoby deszcz gwiazdzisty, przy którym łatwo było rozeznawać przedmioty nas otaczające.
— No, mój chłopcze — rzekł stryj zacierając ręce — czy miałeś kiedy noc spokojniejszą w naszym domku na Königstrasse? Nic ci tu nie przerwało spoczynku, ani turkot powozów, ani krzyki przekupniów, ani klątwy majtków i przewoźników. Spałeś jak książę!
— Zapewne — odpowiedziałem — zapewne że jesteśmy bardzo spokojni i swobodni w tej dziurze, ale przyznam ci się kochany stryju, że właśnie ta cisza i spokojność najwięcej mnie przerażają. — Ależ do licha — zawołał stryj — teraz się już boisz, a cóż to będzie później? przecieżeśmy ani na cal jeszcze nie weszli do wnętrza ziemi.
— Nie rozumiem tego stryju.
— Chcę powiedzieć, że dostaliśmy się dopiero do gruntu wyspy. Ta długa prostopadła rura wznosząca się ponad naszemi głowami, końcem swym dochodzi zaledwie do poziomu morza.
— Jestżeś tego stryju pewnym?
— Aż nadto pewnym; spójrz na barometr, on ci tę prawdę potwierdzi.
Rzeczywiście, w miarę naszego zapuszczania się w głąb krateru, rtęć w barometrze szła w górę i zatrzymała się na dwudziestu dziewięciu calach.
— Widzisz — rzekł profesor — mamy tu ciśnienie jednej zaledwie atmosfery i radbym abyśmy jak najprędzej potrzebowali barometr manometrem zastąpić.
— Ależ — powiedziałem — grozi nam jeszcze jedno niebezpieczeństwo, że gdy to ciśnienie powietrza zwiększać się będzie stopniowo, to nareszcie trudno je będzie wytrzymać.
— Nie obawiaj się tego. Będziemy się zapuszczać po maleńku, a tak, płuca nasze przyzwyczają się z łatwością do oddychania w atmosferze ścieśnionej. Żeglarze powietrzni (aeronauci) uskarżają się na brak powietrza w warstwach wyższych, my będziemy go mieli może zanadto. W tym razie wolę obfitość, jak niedostatek. Nie traćmy ani chwili czasu. Gdzie jest nasza paka z rzeczami, spuszczona do krateru?
Hans na to zapytanie, myśliwskiem swoim okiem rzucił wokoło, potem wzniósł głowę do góry i krótko odpowiedział:
Der huppe!
— Tam wysoko — powtórzył stryj.
Rzeczywiście spora ta paka zaczepiła się na występie skały o jakie sto stóp nad naszemi głowami. Zręczny Islandczyk jak kot wdrapał się na skałę i zrzucił nam bagaże na ziemię.
— Teraz — rzekł stryj — zjedzmy śniadanie, ale posilmy się tak, jak ludzie których czeka długa może podróż.
Suchary i mięso skropiliśmy wodą z manierek i kilkoma kroplami jałowcówki.
Po śniadaniu stryj wydobył z kieszeni książeczkę notatkową, obejrzał kolejno swe narzędzia i zapisał następujące dane:

Poniedziałek 1-go lipca.


Chronometr: godzina 8 minut 17 rano.
Barometr: 29 cali 7 linii.
Termometr: 6°.
Kierunek Ws. Połud. Ws.
To ostatnie spostrzeżenie stosowało się do ciemnej galeryi; kierunek wskazała bussola. — Teraz Axelu — zawołał profesor z młodzieńczym, nieudanym zapałem — teraz dopiero naprawdę zapuszczamy się do wnętrza kuli ziemskiej, i to jest chwila w której się właściwie nasza podróż rozpoczyna.
To powiedziawszy, stryj jedną ręką wziął przyrząd Ruhmkorfa zawieszony na szyi, a drugą wypuścił strumień elektryczny na wężownicę w latarni umieszczoną i natychmiast żywe światło rozproszyło ciemność galeryi.
Hans miał na sobie drugi takiż sam przyrząd; to genjalne zastosowanie elektryczności utrzymywało dla nas ciągle dzień sztuczny, nawet w miejscach napełnionych najpalniejszemi gazami.
— W drogę! — zawołał profesor Lidenbrock.
Każdy z nas obładował się swym tłomoczkiem. Hans podjął się popychać przed sobą wielką pakę ze sznurami, odzieniem i t. d., i tak zapuściliśmy się w galeryę.
Zanim wszedłem w ten ciemny i długi korytarz, podniosłem wzrok do góry i przez otwór krateru ostatni raz spojrzałem na to niebo Islandyi.... którego już nigdy więcej nie miałem oglądać.
Przy ostatnim wybuchu w 1229 roku, lawa wyżłobiła sobie drogę przez ten tunel, o którego powierzchnię błyszczącą, wspaniale odbijało się światło elektryczne, stokroć powiększając swe natężenie. Cała trudność nowej naszej drogi zależała na tem, aby zbyt nagle nie posuwać się po pochyłości, nachylonej do czterdziestego piątego prawie stopnia; na szczęście nasze, napotykaliśmy liczne wypukłości i występy, o wiele ułatwiające nasz pochód; bagaże nasze same się przed nami toczyły, uwiązane na długim sznurze.
Lecz to po czem stąpaliśmy na naszej drodze, stawało się stalaktytami na innych ścianach; lawa dziurkowata w niektórych miejscach, tworzyła okrągławe bąbelki. Kryształy kwarcu nieprzezroczystego, zdobne przezroczystemi kroplami szkła i jak żyrandole zawieszone u sklepienia pieczary, odbijały żywe światło w czasie naszego przechodu; powiedzałbyś, że genijusze zamieszkujące te ponure przejścia, oświetlają swe pałace na przyjęcie gości ziemskich.
— Ah! jakież to wspaniałe — zawołałem mimowolnie. — Cóż za widok mój stryju! Przypatrz się tym odcieniom lawy przechodzącym od ciemnoczerwonej do jasno-żółtej barwy nieznacznemi stopniowaniami. A te kryształy, które się wydają jakby świetlane kule!
— Czy tak? — rzekł stryj uradowany — znajdujesże to pięknem i wspaniałem? Ale wiedz mój chłopcze, że dalej cudowniejsze jeszcze znajdziesz rzeczy. Idźmy tylko! idźmy naprzód. Lepiejby może był powiedział, suńmy się, bo prawdziwie suwaliśmy się raczej, niż postępowaliśmy po tak spadzistej pochyłości. Było to prawdziwe wirgilijuszowskie „facilis descensus Averni.” Busola której się często radziłem, stale wskazywała kierunek południowo-wschodni. Ta massa lawy ciągnęła się w linii prostej, w żadną nie zbaczając stronę.
Pomimo to, gorąco nie zwiększało się bardzo wyraźnie, co przemawiało za teoryą Humphry Davy. Często z zadziwieniem oglądałem termometr: po dwóch godzinach naszej podróży wskazywał on 100, to jest o cztery tylko stopnie wyżej jak przy wyjściu. To pozwalało mi wnosić, że droga nasza bardziej zbliżała się do linii poziomej niż pionowej. Dla dokładniejszego zbadania głębokości w jakiej się znajdowaliśmy, profesor mierzył dokładnie kąt zboczenia i nachylenia drogi — ale rezultat swych obserwacyj chował przedemną w tajemnicy.
Około ósmej godziny wieczorem mieliśmy wypoczynek: lampy zawieszono na występie lawy; Hans widocznie był strudzony, bo usiadł zaraz i nie chciał już powstać. Grota w której zatrzymaliśmy się, miała dostateczną ilość powietrza, tak, że do nas nawet tchnienia wiatru dochodziły. Lecz zkąd one powstawały? jakim je przypisać ruchom atmosferycznym? otóżto właśnie były kwestye, któremi najmniej zajmowałem się w tej chwili; głód i znużenie robiły mnie ociężałym i do wszelkiego myślenia niezdatnym. Siedm godzin ciągłej podróży tak mnie wyczerpnęły, że z sił zupełnie opadłem. Hans na ułamku skały rozłożył nasze zapasy śpiżarniane, a każdy z nas wziął się ochoczo do posiłku. Martwiło mnie jednak, ze nasz skromny zapas wody był już do połowy prawie zredukowany; bo choć stryj liczył wprawdzie na źródła podziemne, to jednak dotąd ani jednego nigdzie nie napotkaliśmy. Raz jeszcze zwróciłem na ten przedmiot jego uwagę.
— Jakto — rzekł — tak cię bardzo zadziwia ta nieobecność źródeł?
— Naturalnie — odpowiedziałem — i zadziwia i niepokoi, bo już wody mamy tylko na pięć dni zaledwie.
— Bądź spokojny Axelu, wody znajdziemy więcej jeszcze niż potrzeba.
— Kiedy?
— Wtedy gdy wyjdziemy z tej lawinowej powłoki; gdzież chcesz aby źródła tryskały z tych twardych opok?
— Lecz może ta powłoka Bóg wie do jakiej rozciąga się głębokości, a zdaje mi się, że dotąd nie wiele przestrzeni uszliśmy w kierunku poziomym.
— Zkądżeto o tem wnosisz?
— Bo gdybyśmy się już więcej zapuścili wewnątrz skorupy ziemskiej, gorąco byłoby daleko większe. — Podług twego systemu — odpowiedział stryj; — a uważałeś co pokazuje termometr?
— Piętnaście stopni, to jest o dziewięć tylko stopni więcej aniżeli w chwili wyruszenia w drogę.
— Więc cóż z tego wynika?
— Z tego wynika, że według najdokładniejszych obserwacyj, temperatura wewnątrz ziemi podnosi się o jeden stopień na każde sto stóp. Prawda, że niektóre warunki miejscowości mogą zmienić tę cyfrę: tak naprzykład w Jakutsku (Syberya) uważano, że ciepło zwiększało się o jeden stopień na każde trzydzieści sześć stóp; to widocznie zależy od własności przeprowadzania cieplika, jaką posiadają skały; z drugiej znowu strony, w blizkości pewnego wygasłego krateru przekonano się, że przez gneiss temperatura zwiększała się o jeden stopień dopiero na sto dwadzieścia pięć stóp. Weźmy więc to ostatnie, najkorzystniejsze przypuszczenie i obliczmy.
— Dobrze, obliczaj mój chłopcze!
— Nic łatwiejszego — mówiłem, zapisując cyframi mój pugilaresik notatkowy. — Dziewięć razy po sto dwadzieścia pięć stóp, dają tysiąc sto dwadzieścia pięć stóp głębokości.
— Masz zupełną słuszność.
— A więc....
— Według moich spostrzeżeń, dostaliśmy się na miejsce o dziesięć tysięcy stóp pod poziom morza. — Czy być może?
— Tak jest niezawodnie, lub chyba powiedzieć musimy, że cyfry przestały być cyframi.
Rachunek profesora był dokładny: byliśmy w głębokości o sześć tysięcy stóp niższej, od wszelkich dotąd przez człowieka zwiedzanych, jak naprzykład kopalnie Kitz-Bahl w Tyrolu, Wuttemberskie w Czechach i t. p.
W miejscu tem, ciepło powinno było dojść do ośmdziesiąt jeden stopni, a tymczasem termometr wskazywał ledwie piętnaście.
Okoliczność ta dawała mi wiele do myślenia!



XIX.

Nazajutrz, to jest we wtorek o szóstej godzinie rano, puściliśmy się w dalszą podróż, ciągle postępując przez galeryę z lawy utworzoną i stanowiącą lekką pochyłość naturalną. O godzinie dwunastej minut siedmnaście, Hans się zatrzymał.
— Ah! zawołał stryj, doszliśmy do końca komina.
Obejrzałem się wokoło. Staliśmy w pośrodku dość obszernego placu, z którego przed nami rozchodziły się dwie drogi, obie ciemne i wązkie. Tu właśnie nowa nastręczyła się trudność, którą z nich wybrać.
Stryj nie chcąc okazać wahania ani na chwilę, wskazał ręką. na wschód — i zaraz też w tym kierunku puściliśmy się w dalszą drogę. Zresztą przyznać potrzeba, że stryj miał słuszność, bez namysłu wybierając pierwszą lepszą z tych dróg, bo też nie nastręczyła się żadna wskazówka, ten lub ów kierunek usprawiedliwiająca.
Lekką była pochyłość tej nowej galeryi, a kształt jej i budowa bardzo niejednostajne: nieraz napotykaliśmy rzęd łuków, jakby pomiędzy filarami jakiejś katedry gotyckiej; tu artyści średniowieczni czerpaćby mogli wyborne wzory tej architektury religijnej, której zasadą była głównie arkada.
O milę dalej musieliśmy nachylać się pod zwiesistemi sklepieniami w stylu romańskim, a grube filary wyrastające z całości zdawały się uginać pod ich ciężarem. W innem znowu miejscu napotykaliśmy wązkie i nizkie przejścia podobne do domków przez bobry budowanych, pod któremi przesuwać się było trzeba, prawie pełzając.
Stopień ciepła ciągle jeszcze był znośny. Mimowolnie jednak pomyślałem o wysokim stopniu gorąca, w chwili gdy lawy przez Sneffels wyrzucone, rozlewały się po tej, dziś tak spokojnej drodze; w myśli stanęły mi owe potoki płomienia i słupy gazów rozpalonych, wijące się po tej ciasnej przestrzeni.
Tylko, pomyślałem sobie, żeby czasem staremu wulkanowi nie przyszła fantazya przypomnienia sobie dawnych swych wybryków. Nie zwierzyłem się jednak z tych myśli profesorowi Lidenbrock, pewnym będąc, że on ich nie zrozumie i nie podzieli. Jedyną jego potrzebą było iść naprzód, w jakikolwiek bądź sposób i za jaką bądź cenę. Doprawdy, że wytrwałość jego i odwaga godniejszego były warte ocenienia.
O szóstej wieczorem, bez wielkiego nawet utrudzenia, posunęliśmy się o dwie mile na południe, ale zaledwie o ćwierć mili w głąb ziemi.
Stryj zarządził odpoczynek; po lekkim posiłku zasnęliśmy smacznie.
Nasze przybory do snu, były bardzo proste; całą pościel stanowiła kołdra podróżna, w jaką się każdy z nas owijał skrzętnie. Nie mogliśmy się obawiać ani zimna, ani przerwania spoczynku natrętną jaką wizytą. Podróżnicy zapędzający się w głąb pustyń afrykańskich, lub dziewiczych lasów nowego świata, muszą wzajemnie czuwać nad sobą podczas snu; tutaj byliśmy najzupełniej spokojni i bezpieczni: nie groziły nam straszne bestye leśne, ani dzicy ludzie.
Nazajutrz wstaliśmy rzeźcy i ochoczy, gotowi do dalszej drogi. Tak samo jak wczoraj szliśmy wciąż po lawinie, nie mogąc nigdzie rozpoznać gruntu na jakim ona spoczywała. Tunel zamiast coraz bardziej zachodzić w ziemię, przeciwnie stawał się prawie poziomym. Zdawało mi się nawet, że widocznie kierował się ku powierzchni ziemi, a nawet położenie to, około godziny dziesiątej stało się tak wyraźne, że zmęczony zupełnie, musiałem zwolnić kroku.
— Cóżto Axelu, ustajesz? — zapytał niecierpliwie profesor.
— Nie mam już siły kochany stryju.
— Jakto? po trzech godzinach spaceru, po drodze tak łatwej.
— Łatwej? być może, ale męczącej.
— Przecież ciągle tylko na dół schodzimy.
— Przeciwnie, zdaje mi się że pod górę idziemy.
— Pod górę? — rzekł stryj, wzruszając ramionami.
— Bezwątpienia. Od pół godziny już przeszło, pochyłość zmniejsza się widocznie i jeśli tak dalej będzie, to niezawodnie powrócimy na grunt Islandyi.
Profesor poruszył głową, jak człowiek który nie chce być przekonanym. Chciałem dalej prowadzić rozmowę, lecz stryj nie odpowiedział mi i dał znak do wyruszenia w dalszą drogę. Na twarzy jego widocznym był gniew i silne rozdrażnienie.
Z odwagą i rezygnacyją wziąłem na plecy mój tłumoczek i jak mogłem podążałem, aby nie zostać w tyle; drżałem na samą myśl zabłąkania się w głębinach tego labiryntu.
Zresztą, chociaż droga pod górę była przykrzejszą, ale za to pocieszała mnie myśl, że tym sposobem zbliżamy się do powierzchni ziemi; każdy krok niemal usprawiedliwiał tę moją nadzieję.
O południu dostrzegłem widoczną zmianę w gatunku ścian galeryi: światło elektryczne nie z taką już mocą o nie się odbijało. Powłoka z lawiny coraz się stawała rzadszą, a za to skały częstsze; pokłady mas kamiennych więcej się pochylały, a często nawet położenia ich były pionowe. Znajdowaliśmy się w epoce przejściowej, wśród zupełnie rozwiniętego peryjodu syluryjskiego.
— Widoczną jest rzeczą — zawołałem — że osady wód uformowały w drugiej epoce owe iłołupki, wapienie i piaskowce; oddalamy się wciąż od mas granitowych.
Wszystkie te uwagi powinienem był dla siebie samego zachować; jednak nie mogłem się powstrzymać od wykrzykników, które stryj dosłyszawszy, zapytał:
— Axelu! co się z tobą dzieje?
— Patrz stryju — rzekłem wskazując mu niejednostajne następstwo pokładów piaskowca, wapienia i pierwsze wskazówki pokładów łupku glinianego.
— Więc cóż to ma znaczyć?
— Przyszliśmy do peryjodu, w którym ukazały się pierwsze rośliny i pierwsze zwierzęta.
— Ah! tak sądzisz? — Ależ sam się przekonaj stryju.
I to mówiąc przysunąłem lampę bliżej do ścian galeryi. Profesor ani słowa nie odpowiedział i szedł dalej w milczeniu.
Czy mnie zrozumiał — nie wiem. Może nie chciał się przyznać do błędu, że wybrał tunel wschodni, a może chciał koniecznie zbadać tę drogę aż do samego jej końca. W każdym jednak razie to było pewnem, że wyszliśmy już z lawin i że ta droga nie doprowadzi nas do ogniska krateru Sneffels.
Biłem się jeszcze z myślami czy sam nie jestem w błędzie, i zacząłem pilnie szukać śladów roślin pierwotnych. Niedługo szukając, bo na przestrzeni zaledwie stu kroków napotkałem to czegom pragnął. Nogi moje przywykłe stąpać po twardej powłoce lawinowej, nagle poczuły grunt powstały ze szczątków roślin i muszli. Na ścianach dostrzegać się dawały wyraźne odciski paproci i widłaków (lycopodes). Profesor Lidenbrock nie chciał tego oglądać, i wciąż jednostajnym krokiem postępował naprzód.
Było to zaślepienie, przechodzące wszelką granicę zdrowego rozsądku. Nie mogłem tego dokładnie zrozumieć. Podniosłem z ziemi doskonale przechowaną muszlę, należącą kiedyś do stworzenia mającego podobieństwo do dzisiejszego stonoga, a pokazując ją stryjowi, rzekłem: — Proszę obejrzeć dobrze tę muszlę.
— Widzę — odpowiedział, — jestto muszla jakiegoś skorupiaka, z zaginionego rodzaju trilobitów.
— Ale czy z niej nie wnosisz stryju?...
— Tego co ty wnioskujesz? — owszem i najzupełniej. Wyszliśmy z pokładów granitowych i drogi lawinowej. Może być że się omyliłem, ale do pomyłki nie przyznam się prędzej, aż gdy dojdziemy do końca tej galeryi.
— Masz stryju zupełną słuszność, i ja sam zgodziłbym się na to bez wahania, gdyby nam nie groziło coraz większe niebezpieczeństwo...
— Jakie?
— Braku wody.
— To będziemy oszczędniejsi w zaspokajaniu pragnienia.



XX.


I rzeczywiście, trzeba się było dobrze z wodą obliczyć, bo zapas jej cały, nie wiem czy na trzy dni mógł wystarczyć; przekonałem się o tem przy kolacyi wieczorem, a na nieszczęście, nie mogliśmy bynajmniej liczyć na wynalezienie jakiego źródła w tym punkcie epoki przejściowej.
Cały następny dzień, przechodziliśmy nieskończoną liczbę arkad i łuków naszej galeryi; ponure milczenie towarzyszyło tej podróży; widocznie od Hansa zaraziliśmy się niemotą. Droga już nie szła w górę, a przynajmniej nie tak widocznie; niekiedy nawet przybierała kierunek pochyły. Nie były to wszakże przyczyny na uwagę zasługujące, gdyż natura pokładów nie zmieniła się ani na jotę.
Światło elektryczne z ogromnym blaskiem odbijało się na ścianach podziemia. Jakby w kopal niach Devonshiru, od którego poszło nazwisko tego rodzaju pokładów, tu i owdzie marmury pyszne ozdabiały naszę drogę; jedne z nich szaro-agatowate z białemi żyłkami, inne czerwone, lub nareszcie żółte czerwono nakrapiane, a dalej te ciemnego koloru, w których wapień świecił jasnemi barwami.
W wielu tych marmurach widoczne były odciski zwierząt pierwotnych; ale od wczoraj uważyłem wielki postęp w dziele stworzenia. Zamiast pierwotnych trylobitów, postrzegłem szczątki doskonalszego rzędu, pomiędy innemi ryby ganoidy i samoptery, w których oko paleontologa umiało odkryć pierwsze kształty gadów. Mnóstwo zwierząt tego gatunku przebywało w morzach dewońskich, które je później tysiącami wyrzucały na skały nowej formacyi.
Widocznie rozwijała się przed nami cała drabina życia zwierzęcego, na szczycie której stał człowiek, pan wszelkiego stworzenia. Lecz profesor Lidenbrock zdawał się wcale na to nie zwracać uwagi.
Z niecierpliwością oczekiwał on na dwie rzeczy: to jest na drogę albo zupełnie pochyłą, któraby dozwoliła nam zagłębiać się coraz bardziej we wnętrze ziemi, albo na jakąś ważną przeszkodę, tamującą dalszy pochód. Do samego jednak wieczora nadzieje uczonego profesora nie ziściły się. W piątek z rana po bezsennej nocy, podczas której paliła mnie straszna gorączka pragnienia, puściliśmy się na dalszą błąkaninę po zakrętach podziemnej galeryi.
Po dziesięciu godzinach pochodu dostrzegłem, że odblask światła naszych lamp na ścianach galeryi zmniejszał się coraz widoczniej, i w sposób nader szczególny. Zamiast marmuru, iłołupku (schiste), wapienia i piaskowca, zaczęła ukazywać się jakaś warstwa ciemna i bez blasku. W jednem miejscu, gdzie tunel był bardzo wązki, oparłem się o jego ścianę, a później spostrzegłem, że ręce miałem całkiem czarne; przypatrzywszy się bliżej, dostrzegłem że jesteśmy wśród pokładów węgla kopalnego.
— Ależ to jest kopalnia węgla — zawołałem.
— Kopalnia, ale bez górników — sucho odpowiedział profesor.
— A kto wie?
— Ja wiem — odrzekł krótko i tonem surowym — ja wiem i przekonany jestem, że ta galerya idąca przez pokłady węgla, nie została przekopana ręką ludzką. A zresztą, czy to jest dzieło sztuki, czy natury, wszystko mi tam jedno; teraz nadeszła godzina posiłku, siadajmy i jedzmy.
Hans przygotował wszystko co potrzeba; jadłem bardzo mało, lecz za to łakomie wypiłem kilka kropel wody, jakie na mnie z podziału wypadły. Po jedzeniu, towarzysze moi legli na swych kołdrach, we śnie szukając spoczynku; ja nie mogłem usnąć i do rana liczyłem wszystkie upływające godziny.
W sobotę o szóstej rano wyruszyliśmy w dalszą drogę. We dwadzieścia minut potem, przybyliśmy do obszernego wyżłobienia, wyglądającego jak jaskinia. Poznałem wtedy, że prawdziwie ręka ludzka nie mogła urządzić tej kopalni węgla, gdyż sklepienia nie były niczem podparte i tylko cudem prawdziwym się utrzymywały.
Jaskinia, ta miała sto stóp wysokości, a na sto pięćdziesiąt stóp była szeroką; ziemia wyrzuconą ztamtąd była widocznie w skutek jakiegoś gwałtownego wstrząśnienia podziemnego. Po próżni tej po raz pierwszy stąpała noga człowieka.
Na tych ciemnych ścianach wypisaną była cała historya peryodu węglowego, a doświadczony geolog mógł tam dokładnie obliczyć wszystkie jej fazy. Pokłady węgla tu i owdzie poprzekładane były warstwami żwiru i gliny.
W peryodzie poprzedzającym drugą epokę, ziemia okryła się wegetacyą silną, powstałą w skutek podwójnego działania ciepła zwrotnikowego i ciągłej wilgoci. Atmosfera gazów otaczała ze wszech stron kulę ziemską, bardziej jeszcze pozbawiając ją dobrodziejstwa promieni słonecznych. Ztąd wniosek oczywisty, że wysokie temperatury nie pochodziły z tego nowego ogniska. Słońce może samo nie było przygotowane do odgrywania swej świetnej roli. „Klimaty” nie istniały jeszcze, a jednakże gorąco rozlewało się po całej kuli ziemskiej, zarówno pod zwrotnikiem, jak i pod biegunem. Lecz zkąd ono pochodziło? z wnętrza globu.
Naprzekor teoryom profesora Lidenbrocka, ogień gwałtowny tlał we wnętrznościach sferoidy; działalność jego dawała się czuć aż do ostatnich warstw skorupy ziemskiej. Rośliny pozbawione zbawczego wpływu słońca, nie wydawały ani kwiatów, ani zapachu, a jednak korzenie ich wydobywały znaczny zapas sił żywotnych z rozpalonych gruntów pierwotnych.
Tejto właśnie bujnej roślinności, pokłady węgla zawdzięczają swój początek. Elastyczna jeszcze naówczas skorupa ziemska, ulegała ruchom mas płynnych, w jej wnętrzu zawartych, ztąd powstały owe liczne szczeliny i rozpadliny, a rośliny wciągnięte pod wody, zwolna uformowały znaczne zbiorowiska drzewa.
Naówczas przyszła jeszcze działalność chemii naturalnej; w głębi mórz, massy roślinne zamieniły się najprzód na torfy, później pod wpływem gazów i ognia fermentacyi, zupełnie się zmineralizowały. Tak powstały owe ogromne pokłady węgla, których konsumcya wszystkich narodów, przez wszystkie wieki wyczerpnąć nie zdoła.
Takiemi myślami zajęty byłem wśród tych przestronnych kopalni, które nigdy zapewne nie ulegną eksploatacyi przemysłu górniczego; przedsiewzięcie takie wymagałoby znacznych ofiar, a czyż brak kopalni węgla na całej kuli ziemskiej?
Wśród tych rozmyślań geologicznych, zapomniałem o długości drogi. Temperatura utrzymywała się wciąż ta sama, jaką mieliśmy w pokładach lawy i iłołupków; tylko powonienie moje dotykał coraz silniejszy zapach węglowodoru i niezadługo też przekonałem się o obecności tego niebezpiecznego gazu, który już tyle okropnych spowodował wypadków.
Szczęście nasze, że światło dawał nam dowcipny przyrząd Ruhmkorfa; bo gdyby przyszło zwiedzać to przejście z pochodnią zapaloną, niezawodnie straszna eksplozya zakończyłaby nieroztropną podróż, w gruzach zakopując śmiałych a nierozważnych podróżników.
Ta wycieczka do kopalni węglowych przeciągnęła się aż do wieczora. Stryj niecierpliwił się jednostajną poziomością drogi. Ciemność nie dozwalała rozeznać długości tej galeryi, i już myślałem, że nigdy się nie skończy, gdy niespodzianie, o szóstej godzinie dostaliśmy się do miejsca, z którego już dalej w żadną stronę nie było drogi, ani przejścia.
— Tem lepiej, tem lepiej — wołał profesor Lidenbrock — wiem już przynajmniej czego się trzymać. Nie jesteśmy na drodze Saknussemma i nie pozostaje nam nic innego, jak tylko się wrócić. Odpocznijmy tu przez noc jednę, a za trzy dni mniej więcej, będziemy znowu w punkcie, z którego się drogi rozchodziły.
— Tak, jeśli nam tylko sił starczy.
— A dla czegożby nie?
— Bo jutro już nie będziemy mieli ani kropli wody.
— A odwagi, czy także? — zapytał stryj surowo.
Nie śmiałem nic odpowiedzieć.



XXI.

Nazajutrz rano bardzo wcześnie wybraliśmy się w powrotną drogę, która wedle mojego rachunku, mogła trwać około pięciu dni.
Nie będę się silił na opisywanie trudów i męczarni jakich doznaliśmy w tej podróży. Stryj niecierpliwił się i gniewał, że nie jest najsilniejszym i najwytrzymalszym z ludzi; Hans znosił wszystko z rezygnacyą swego obojętnego i spokojnego temperamentu; ja, przyznam się, ze skargą na ustach i rozpaczą w duszy. Nie miałem odwagi znosić tylu przeciwności.
Jak przewidywałem, tak się też stało: wody nam zbrakło zaraz w końcu pierwszego dnia. Pozostała tylko jałówcówka; lecz ten piekielny płyn palił w gardle i zwiększał, zamiast gasić pragnienie. Temperatura zdawała mi się duszącą, byłem jakby sparaliżowany, nie mogłem się utrzymać na nogach i dla tego częste musieliśmy robić przestanki; a wtedy stryj lub nasz przewodnik podtrzymywali mnie, abym nie upadł. Uważałem jednak, że profesor walczył ze znużeniem i doświadczał strasznych cierpień pragnienia.
Nareszcie we wtorek, 8-go lipca, na czworakach, prawie nawpół umarli, dowlekliśmy się do punktu w którym się rozchodziły dwie drogi. Tu padłem na grunt lawinowy jak massa bezwładna. Była dziesiąta godzina przed południem.
Islandczyk ze stryjem oparci o ścianę, probowali zjeść kawałek suchara. Z moich warg spieczonych tylko się jęki wydobywały, aż nareszcie wpadłem w zupełne prawie omdlenie.
Stryj zbliżył się do mnie, wziął mnie w swe objęcia i podniósł do góry jak małe dziecię.
— Biedny chłopczyna! — wybąknął pocichu, ale z prawdziwem uczuciem.
Wzruszyły mnie te słowa litości, bo nie byłem przyzwyczajony do pieszczot surowego profesora. Pochwyciłem jego drżące ręce i okryłem je pocałunkami. Z oczami łez pełnemi stał przedemną ten dziki człowiek, zezwalając na wszystko. Wreszcie po chwili milczenia porwał flaszkę zawieszoną na szyi, i przysunąwszy ją do ust moich: pij, zawołał, pij prędzej — a nie czekając odpowiedzi gwałtem wlał mi w usta trochę wody, jaka się tam znajdowała.
O radości niezrównana! woda zwilżyła moje spalone usta! ta resztka zbawczego napoju przywróciła mi na nowo uciekające już życie.
Złożyłem ręce i dziękczynnym wzrokiem wyrażałem mą wdzięczność stryjowi.
— Tak, moje dziecię! tak! byłato ostatnia porcya! chowałem ją starannie na ostatni wypadek. Sto razy już może wstrzymywałem się od picia, choć mnie okropne paliło pragnienie. Tak mój Axelu, kilka kropel dla ciebie chowałem!
Rzęsiste łzy polały mi się z oczu, całowałem rękę stryja, nie mogąc się od niej oderwać.
— Tak mój biedny chłopczyno! wiedziałem, że przybywszy tu opadniesz z sił, że będziesz umierającym.... zachowałem tę resztkę wody, aby cię do życia przywołać.
— Dzięki ci, dzięki drogi stryju.
Czułem że odzyskuję zwolna siły, że mogę mówić nareszcie.
— Teraz — rzekłem — gdy nam już wody brak zupełnie, sądzę że nic nam nie pozostaje, jak wrócić na powierzchnię ziemi.
Stryj widocznie unikał mego wzroku, spuszczał głowę, odwracał się i kręcił na wszystkie strony. — Trzeba wracać na Sneffels — raz jeszcze zawołałem. Oby nam tylko Bóg dodał siły do wydobycia się na wierzch krateru.
— Wracać — rzekł stryj, jakby sobie samemu, a nie mnie odpowiadając.
— Tak, wracać! wracać mój stryju i to bez straty czasu.
Nastąpiła chwila milczenia.
— Tak więc Axelu — rzekł stryj dziwnym jakimś tonem — tak więc te kilka kropel wody nie przywróciły ci odwagi i energii?
— Odwagi!
— Widzę cię jeszcze zwątpiałego jak przedtem, ciągle rozpaczającego...
— Więc nie chcesz stryju....
— Zrzec się zupełnie tej wyprawy, w chwili właśnie, gdy wszystko zapowiada że się udać może? Nie, nigdy!
— Zatem musimy przygotować się na śmierć niechybną.
— Nie, Axelu, nie! ja nie chcę twej śmierci; Hans wyprowadzi cię na ziemię. Zostawcie mnie samego.
— Jakto stryju, jabym cię miał opuścić?
— Zostaw mnie, zostaw powtarzam ci! Zacząłem tę podróż i doprowadzę ją do końca, lub zginę. Idź, idź Axelu! wracaj na ziemię!... Profesor był w stanie nadzwyczajnego rozdrażnienia. Głos jego na chwilę wzruszony i łagodniejszy, stawał się znowu ostrym i groźnym. Z dziką energiją walczył on przeciw niebezpieczeństwu. Nie chciałem go porzucić w głębi tej przepaści, a z drugiej znowu strony, instynkt zachowawczy kazał mi uciekać od niego.
Przewodnik nasz przysłuchiwał się tej scenie ze zwykłą sobie obojętnością; rozumiał jednak o co rzecz idzie, z samych gestów naszych mógł się domyśleć, przy jakiej każdy z nas drodze obstaje. Lecz Hans mało do tego wszystkiego przywiązywał wagi; gotów był iść dalej, lub wracać na skinienie swego pana.
Czemuż w tej chwili nie umiałem się z nim rozmówić? Możebym słowami, jękiem, prośbą, nareszcie zdołał wzruszyć tę zimną figurę, pokazać mu grożące niebezpieczeństwo. We dwóch możebyśmy łatwiej zdołali przekonać szalonego profesora; w ostatnim razie zmusilibyśmy go do powrotu na Sneffels.
Zbliżyłem się do Hansa, ująłem go za rękę — nie poruszył się wcale; wskazałem mu palcem drogę krateru — Islandczyk stał jak posąg. Na twarzy mojej mógł wyczytać straszne cierpienia, ściskałem mu rękę konwulsyjnie; poruszył się nareszcie, potrząsnął z lekka głową i najspokojniej wskazując na mego stryja, rzekł: — „Master.”
— Pan! — zawołałem — szaleńcze; co mówisz? nie jest przecie panem twego życia! trzeba uciekać! trzeba go zabrać ze sobą gwałtem, przemocą, gdy nie można inaczej... czy słyszysz? czy mnie rozumiesz?
Porwałem Hansa za ramię, chciałem go zmusić aby powstał z siedzenia i szedł ze mną, lecz napróżno! Stryj tymczasem wdał się pomiędzy nas.
— Uspokój się Axelu — rzekł do mnie łagodnie — bądź pewnym, że nic nie wskórasz z tym człowiekiem. Oto lepiej posłuchaj mojej propozycyi.
Słuchałem w milczeniu, z założonemi na piersi rękami.
— Brak wody — mówił stryj — jest jedyną przeszkodą do wypełnienia mych zamiarów. W galeryi wschodniej, z której wychodzimy, pomiędzy pokładami lawy, iłołupku i węgla, nie napotkaliśmy ani jednej kropelki wody. Jest podobnem do prawdy, że szczęśliwsi będziemy w tunelu zachodnim.
Potrząsnąłem głową z niezadowoleniem.
— Wysłuchaj mnie do końca — rzekł profesor silniejszym głosem. — Gdyś ty tam leżał prawie bez życia, ja badałem skład geologiczny tego podziemia, i przekonałem się, że prowadzi ono wprost do wnętrza globu. Niewiele czasu upłynie, a dostaniemy się do pokładów granitowych, w których musimy napotkać obfite źródła; natura skały przemawia tu za mojem twierdzeniem, a prócz tego przeczucie moje zgadza się najzupełniej z logiką. Otóż co ci chcę proponować: Gdy Kolumb domagał się od swego ekwipażu trzech dni dla wynalezienia ziem nowych, ludzie z nim będący choć wynędzniali, chorzy i przestraszeni, wyrozumieli jednak jego prośbę i... Kolumb odkrył Świat Nowy. Ja, nowoczesny Kolumb tych krain podziemnych, błagam cię tylko o dzień jeden, w ciągu którego jeśli nie znajdę brakującej nam wody, to przysięgam ci, że powrócimy na powierzchnię ziemi.
Przy całem rozdrażnieniu mojem, przyznam się, że zdziwiła mnie niepomału taka mowa, dla tego mianowicie, że słyszałem ją z ust surowego profesora Lidenbrocka.
— Dobrze — zawołałem — niech będzie tak jak ty chcesz stryju, i niech Bóg wynagrodzi twą nadludzką energiję i rezygnacyę, twe wzniosłe poświęcenie się dla nauki. Nie mamy ani chwili do stracenia; każda upływająca minuta jest nazbyt kosztowną; a więc w drogę w imię Boże!



XXII.

Przez nową galeryę poczęliśmy na dół zstępować; Hans wedle przyjętego zwyczaju szedł naprzód. Zaledwieśmy uszli sto kroków, gdy profesor przybliżywszy swą lampę do ściany podziemia; zawołał:
— Otóż i pokłady pierwotne, jesteśmy na dobrej drodze; idźmy, idźmy śmiało naprzód.
Gdy ziemia w pierwszych dniach istnienia świata stygła powoli, stopniowe zmniejszanie się jej objętości porobiło na skorupie liczne rozpadliny, pęknięcia i otwory. Galeryja którą przechodziliśmy, była właśnie jedną ze szczelin tego rodzaju, a liczne przejścia i zakręty, czyniły ją labiryntem prawdziwym, w którym się nie łatwo było oryjentować. W miarę jak schodziliśmy niżej, coraz wyraźniej odznaczały się warstwy składające grunt pierwotny, który geologija uważa za podstawę skorupy mineralnej; składa się on z trzech rozmaitych warstw, to jest iłołupków, gnejsów i łupków mikowych spoczywających na twardej i niewzruszonej skale, którą, zowią granitem.
Żaden zapewne mineralog nie znajdował się w lepszych i cudowniejszych okolicznościach, dla zbadania natury na miejscu. To, czego sonda, owo niedołężne narzędzie, nie mogła wydobyć z wnętrza na powierzchnię kuli ziemskiej, to powiadam, my oglądaliśmy na własne oczy i dotykaliśmy tego własnemi rękami. Przez piętra łupków mieniących się pięknemi zielonemi barwami, wiją się metaliczne żyłki miedzi i manganu, z drobnemi śladami platyny i złota. Myślałem o tych bogactwach zakopanych w głębi ziemi, z których chciwość ludzka nigdy korzystać nie będzie. Wstrząśnienia i przewroty w pierwszych dniach egzystencyi świata dokonane, do takiej głębokości zapędziły te skarby, że ich ztamtąd przemysł ludzki żadnem narzędziem wydobyć nie potrafi.
Po lupkach następowały warstwowatej budowy gnejsy, zwracające na siebie uwagę regularnością. i jednostajną równoległością swych płytów, a dalej rozłożone w dużych blaszkach, których blask naturalny podwyższa jeszcze mika biała. Światło przyrządów Ruhmkorfa odbite o ścianki masy skalistej, łamało się pod różnemi kątami i wyobrażałem sobie, że podróżuję gdzieś przez wyżłobione góry dyamentowe, do wnętrza których promienie słońca wpadały ze swem światłem jaskrawem.
Około szóstej godziny wieczorem, blask ten zmniejszał się coraz widoczniej, a w końcu znikł zupełnie; ściany przybrały barwę krystaliczną, lecz ciemną; mika coraz wyraźniej mięszała się z feldspatem i kwarcem, formując właściwą skałę, to jest kamień najtwardszy, wytrzymujący na sobie ciężar czterech piętr pokładów kuli ziemskiej. Znajdowaliśmy się jakby zamurowani wśród obszernego więzienia granitowego.
Była ósma godzina wieczorem. Wody brak ciągły. Ja cierpiałem straszne pragnienie; stryj szedł naprzód bez ustanku, ciągle nadstawiając ucha, czy nie dosłyszy gdzie szmeru jakiego strumyka. Ale nic dotąd!
Tymczasem nogi odmawiały mi posłuszeństwa, cierpiałem jednak nie chcąc skargą zatrzymywać stryja nie mającego wiele czasu do rozporządzenia. Lecz nareszcie sił mi zbrakło, upadłem na ziemię wołając:
— Ratujcie mnie! umieram!
Stryj przybiegł do mnie, popatrzył załamując ręce rozpaczliwie, a nareszcie wybąknął ten straszny; ponury frazes: „Wszystko skończone!”
Dalej już nic nie słyszałem i nie widziałem co się wokoło mnie dzieje. — Gdym na nowo otworzył oczy, spostrzegłem moich dwóch towarzyszy obwiniętych w kołdry, leżących na ziemi. Czy spali? — nie wiem — lecz ja nie mogłem do snu zmrużyć powiek. Cierpiałem strasznie, tem okropniej, że nie widziałem żadnego środka ratunku. Ostatnie wyrazy profesora brzmiały mi w uszach złowieszczem echem. „Wszystko skończone”, bo w takim stanie osłabienia, nawet powrót na ziemię był niepodobnym.
Przebyliśmy półtorej mili wskróś skorupy ziemskiej. Zdawało mi się, że masa ta całym swym ciężarem wspiera się na moich barkach, że nie jestem w możności poruszyć się ani obrócić na mojem granitowem łożu.
Tak upłynęło kilka godzin. Głębokie, grobowe milczenie panowało naokoło; żaden głos nie przedarł się przez te mury, z których najcieńszy miał pięć mil grubości... Leżąc tak napór zemdlony, posłyszałem nagle szmer jakiś; ciemno było w tunelu; wytężyłem wzrok i zdawało mi się że Islandczyk nasz odchodził z lampą elektryczną w ręku.
Gdzież on idzie, pomyślałem, chciałżeby nas opuścić? Stryj zasypiał głęboko; chciałem krzyczeć, lecz głos zamarł mi w piersiach, nie mogąc się przedrzeć przez usta spieczone. Ostatni raz światełko błysnęło mi w oczach, ostatni odgłos ciężkiego stąpania doleciał uszu moich.
— Hans opuszcza nas — wołałem — Hans! Hans!
Wymawiałem te wykrzykniki, ale sam w sobiegłos mój nie wydobył się na zewnątrz. Jednak po chwili zastanowienia wstydziłem się mej podejrzliwości względem człowieka, który całem swem postępowaniem niedał mi nigdy do tego powodu. Odejście jego nie mogło być ucieczką — nie szedł w górę, ale owszem niżej się jeszcze spuszczał — nie mógł mieć przeto żadnego złego zamiaru. To rozumowanie uspokoiło mnie trochę, inne zupełnie myśli zajęły mą wyobraźnię. Hans był tak spokojnym człowiekiem! jakiś ważny widocznie powód skłonił go do przerwania spoczynku. Czyżby chciał odkryć co nowego? Czyżby w nocy usłyszał szmer jakiś, który do mego nie doszedł ucha? —



XXIII.

Umysł mój rozdrażniony przez całą godzinę marzył o powodach, które mogły skłonić spokojnego myśliwca do tak niezwykłego postępowania. Najdziwniejsze myśli tłoczyły się do mojej skołatanej wyobraźni; obawiałem się czy nie oszaleję.
Nareszcie odgłos kroków słyszeć się dał w głębi otchłani. To Hans wracał. Światełko zdala zamigotało; najprzód nieznacznie, później coraz wyraźniej oblewało jasnością całe podziemie.
Przewodnik przyspieszonym krokiem zbliżył się do stryja, a kładąc mu rękę na ramieniu zlekka poruszył go budząc. Profesor zerwał się na równe nogi.
— Co takiego? — spytał porywczo.
Vatten — odpowiedział myśliwiec. Nie rozumiejąc ani słowa po duńsku, instynktem odgadłem znaczenie tego wyrazu.
— Woda! woda! — wołałem skacząc jak dziecię i klaszcząc w ręce z radości.
— Tak, woda — powtórzył stryj — Hvar? — zapytał dalej Islandczyka.
Nedät — odrzekł Hans.
Gdzie? — Na dole! Rozumiałem wszystko; w uniesieniu porwałem obie ręce przewodnika i zacząłem je całować — ten patrzył na mnie ze zwykłą sobie spokojnością, a może też i ze wzruszeniem.
Bez długiego namysłu puściliśmy się wązkiem przejściem, którego pochyłość wynosiła prawie dwie stopy na sążeń.
Po godzinnym trudzie przebyliśmy odległość tysiąca sążni, czyli byliśmy o dwa tysiące stóp niżej.
Nagle posłyszeliśmy jakiś niezwykły odgłos w ścianie granitowej, coś jakby głuchy ryk, lub grzmoty w oddaleniu. Stryj objaśnił mi przyczynę tego w taki sposób:
— Hans nie omylił się, to co słyszysz w tej chwili jest rzeczywiście szumem spadającego potoku.
— Potoku? — zawołałem.
— Bez wątpienia. Rzeka podziemna krąży w około nas.
Ożywieni nadzieją przyspieszyliśmy kroku; zapomniałem o utrudzeniu; już sam szmer wody orzeźwiał mnie i pokrzepiał na siłach. Tymczasem odgłos dawał się słyszeć i z drugiej strony przejścia; macałem ręką po skałach, czy nie poczuję gdzie wilgoci, lecz napróżno. — Jeszcze pół godziny upłynęło; jeszcześmy przeszli pół mili drogi.
Hans nie wiedział dokładnie w którem miejscu jest źródło: wiedziony instynktem wrodzonym górnikom i hydroskopom poczuł je przez skałę, ale dotąd ani widział, ani ustami dotknął płynu drogocennego.
Nie można było iść dalej, gdyż szum zmniejszać się już poczynał. Hans stanął. Ja siadłem przy murze, nie wiedząc że w odległości dwóch stóp odemnie woda obficie i z nadzwyczajną płynęła gwałtownością. Oddzielała nas od niej ściana granitowa. Już zacząłem wątpić na nowo i wpadać w dawną rozpacz, gdy niespodzianie dostrzegłem na licach naszego przewodnika, coś nakształt uśmiechu.
Podniósł się ten człowiek tajemniczy i poszedł naprzód z lampą w ręku. Podsunąwszy się nieco do ściany granitowej, przyłożył ucho uważnie się przysłuchując; tak posuwał się na przestrzeni kilku kroków. Domyśliłem się, że szuka miejsca, w którem potok najgłośniej szumi, aż wreszcie znalazł widać to czego szukał w przeciwnej ścianie z lewej strony, o trzy stopy po nad gruntem na którym staliśmy w tej chwili. Byłem w stanie dziwnego rozstrojenia; nie zgadywałem co Hans zrobić zamyśla, a jednak ruch jego każdy nowej mi dodawał otuchy; nareszcie gotów mu byłem znowu ręce ucałować, gdym spostrzegł że zabiera się do rąbania skały okutym kijem.
— Jesteśmy ocaleni! — krzyknąłem — jesteśmy ocaleni!
— Tak — powtarzał stryj z zapałem — jesteśmy ocaleni! Hans miał słuszność. Nieoceniony człowiek; my sami nie potrafilibyśmy wpaść na myśl tak szczęśliwą.
Hans wziął się szczerze do pracy: zwolna i ostrożnie dziurawił skałę, uderzając raz koło razu i tym sposobem przygotowywał wydrążenie szerokie na pół stopy. Silny szum strumienia coraz wyraźniej dochodził do naszych uszu — zdawało mi się, że już na wargach moich czuję zbawczy płyn przywracający mi życie.
Wkrótce, kij okuty już na dwie stopy zagłębiał się w granicie; robota nie trwała dłużej nad godzinę, wiłem się jak wąż z niecierpliwości. Stryj chciał się już uciec do gwałtownych środków — zaledwie go powstrzymać zdołałem: już chwytał za swój drąg okuty, gdy nagle świst przeciągały dał się słyszeć i obfity strumień wody wytrysnął na ścianę przeciwległą. Hans z głośnym krzykiem boleści odskoczył o parę kroków; zrozumiałem przyczynę tego, gdym nieuważnie dotknąwszy wody, poparzył sobie ręce. Źródło było wrzące.
— Ależ ta woda ma przeszło dziewięćdziesiąt stopni gorąca — zawołałem.
— To nic nie szkodzi — rzekł stryj — bądź cierpliwym, ostygnie.
Przejście cale zapełniło się parą, a woda obficie tryskająca ginęła w rozpadlinach; nie czekając długo nabraliśmy ostrożnie pewną ilość do manierki.
Niewymownej doznawałem radości, myśląc że wkrótce ugaszę palące mnie pragnienie i rzeczywiście, nie czekając nawet zupełnego jej ostudzenia przyłożyłem do ust i piłem bez zastanowienia.
Nasyciwszy się do woli, odetchnąłem swobodniej i smakując jeszcze, zawołałem:
— Ależ to woda żelazna!
— Temci lepiej — rzekł stryj — bardzo zdrowa dla żołądka. Niech ci się zdaję, żeś pojechał na kuracyę do Spa lub Toeplitz.
— Ah, jakież to wyborne zdarzenie!
— I ja myślę że wyborne! woda czerpana o dwie mile pod ziemią! to zabawne! trochę atramentem trąci, to prawda, ale też nie ma w sobie nic bardzo nieprzyjemnego. Hans wynalazł sławne źródło i dla tego też proponuję, aby tej zbawczej wodzie nadać jego nazwisko.
— Wybornie! — zawołałem.
Za wspólną, tedy zgodą przyjęliśmy dla nowego źródła nazwę Hans-bach.
Przewodnik nasz dość był z tego zadowolonym. Napiwszy się nieco wody, ze zwykłą sobie spokojnością usiadł na ziemi w dalekim kąciku, czekając na nowe rozkazy.
— Teraz — rzekłem — trzeba pomyśleć o tem, abyśmy tej wody nie stracili.
— Sądzę — rzekł stryj — że już teraz wszędzie takie źródła napotykać będziemy, a przynajmniej to, które mamy przed sobą, zapewne nie tak się prędko wyczerpie.
— Przy tem wszystkiem nie zaszkodzi być ostrożnym; napełnijmy flaszki nasze i manierki na zapas; a potem zatknijmy otwór.
Usłuchano mej rady. Hans nazbierał skorup, kamieni i odpadków skały, chcąc tem założyć dziurę przez siebie wyżłobioną. Ale rzecz to nie była tak łatwa do zrobienia — parcie wody nazbyt było gwałtowne; na próżnośmy tylko ręce sobie parzyli, wszelkie usiłowania bezskutecznemi pozostać musiały. — Jakaż to musi być głębokość tego źródłarzekłem — gdy strumień wody z taką gwałtownością. tryska na powierzchnię.
— Zapewne — odpowiedział stryj — skoro ten słup wody ma trzydzieści dwa tysiące stóp wysokości, zatem u spodu musi być ciśnienie tysiąca atmosfer. Ale wiesz co? przychodzi mi jedna myśl...
— Jaka?
— Po co my mamy zatykać ten otwór?
— Ale, bo...
Rzeczywiście nie umiałem znaleść prawdziwego i słusznego powodu.
— Skoro się nasze zapasy wyczerpią, nie prędko może będziemy mieli czem je zastąpić.
— To prawda.
— A więc zostawmy tak jak jest; niech sobie woda płynie — niech się rozlewa po drodze, niech nas prowadzi i orzeźwia zarazem.
— Wyborny pomysł — zawołałem — mając ten strumień za przewodnika, możemy nawet więcej liczyć na doprowadzenie do skutku naszych zamiarów.
— A! więc już się pogodziłeś z tą myślą mój chłopcze — rzekł stryj z uśmiechem zadowolenia.
— Już, już najzupełniej, kochany stryjaszku.
— Teraz — rzekł profesor — użyjmy wczasu przez kilka godzin, pora już potemu. Zapomniałem że noc nadeszła. Szczęście że mieliśmy ze sobą chronometr. W chwilę potem, posiliwszy się i ugasiwszy dowoli pragnienie, położyliśmy się i zasnęli snem smacznym i głębokim.



XXIV.

Nazajutrz zapomnieliśmy już wszystkich minionych cierpień i przykrości; zdrój płynął pod naszemi stopami, nie groziło nam przeto żadne niebezpieczeństwo.
Po śniadaniu napiliśmy się wybornej wody żelaznej; czułem się zupełnie orzeźwionym, wrócił mi dobry humor, byłem zdecydowany iść choćby najdalej. I dla czegożby, pomyślałem sobie, nie miała się udać wyprawa, którą przedsięwziął człowiek tak uczony i wytrwały jak mój stryj, tem więcej, gdy ma przy sobie takich ludzi jak nasz zmyślny i cierpliwy przewodnik i ja, jego synowiec, człowiek najzupełniej na wszystko zdecydowany. Teraz, gdyby mi nawet i proponowano powrót na ziemię, tobym się już nie zgodził. Ale Bogu dzięki, tu i mowy o tem być nie mogło. W czwartek o ósmej z rana wyruszyliśmy w drogę. Przejście granitowe coraz więcej miało zakrętów i odnóg, tak, że zamieniło się na zupełną gmatwaninę labiryntową: zawsze jednak główny jego kierunek był południowo-wschodni. Stryj z największą starannością radził się wciąż busoli, chcąc mieć dokładne wyobrażenie o drodze przebytej.
Galerya zagłębiała się prawie poziomo, to jest z pochyłością najwięcej dwóch cali na sążeń. Strumyk, spokojnie z lekkim szmerem płynął pod naszemi stopami; porównywałem go w myśli do jakiegoś genijusza, prowadzącego nas przez podziemia — do jakiejś rozkosznej najady, strzegącej naszych kroków. Swoboda umysłu i dobry humornasuwały mi takie porównania mitologiczne.
Stryj tymczasem przeklinał poziomość drogi — on co radby schodzić po kilka mil na godzinę, aby prędzej dojść do środka ziemi. Przez cały tydzień jednak niewiele posunęliśmy się w głąb, choć przebyliśmy dość znaczną przestrzeń poziomą.
W piątek wieczór (20-go lipca) podług naszego rachunku, powinniśmy byli znajdować się na południo-wschód od Rejkjawik o mil trzydzieści, a półtrzeciej mili głęboko pod ziemią.
Wtem niespodzianie napotkaliśmy jakąś ogromnie głęboką i przerażającą, przepaść; stryj podskoczył z radości i klaszcząc w ręce zawołał: — Otóż tędy dopiero dojdziemy daleko i bez wielkiego trudu, bo po licznych występach w skale, można iść jak po schodach.
Hans pozaczepiał liny dla wszelkiego bezpieczeństwa i zaczęliśmy schodzić, z pewną nawet łatwością i wprawą; oswoiłem się już bowiem z tego rodzaju ćwiczeniami ekwilibrystyki.
Co kwadrans dawaliśmy wypoczynek naszym nogom; siadaliśmy zwykle na jakiejś skale z nogami zwieszonemi, jedliśmy, pili wodę z naszego strumyka i gawędzili wesoło. Studnia ta była wązką szczeliną w skale, z rodzaju tych, jakie nazywają „faille”; widocznie utworzyło ją skurczenie się szkieletu ziemnego w chwili kiedy ziemia stygła.
Rozumie się, że w tej dziurze Hansbach zamienił się na odpowiednią kaskadę, wystarczającą w zupełności na nasze potrzeby — przy zmniejszeniu się spadku wróci zapewne do dawnego stanu, i znowu będzie płynąć cicho, powoli. Strumień ten, jako kaskada szumiąca i spieniona, przywodził mi na myśl niecierpliwość i burzliwe usposobienie mego stryja, a gdy znowu płynąć zaczął swobodnie, porównywałem go do spokojnego i cichego Hansa Bjelka.
Przez dwa dni następne, to jest 6-go i 7-go lipca, wciąż w kierunku spiralnym spuszczaliśmy się w przepaść, i tym sposobem zagłębialiśmy się jeszcze o dwie mile (1) niżej w skorupę ziemską, co już stanowiło pozycyę pięciu mil pod poziomem morza. Lecz dnia 8-go około południa, podziemie to w kierunku południowo-wschodnim przybierało coraz mniejszy kąt nachylenia, tak, że już dochodził tylko do czterdziestu pięciu stopni.
Droga stała się łatwiejszą i zupełnie jednostajną. Trudno aby było inaczej i nie mogliśmy się spodziewać żadnych krajobrazów.
We środę (15-lipca) byliśmy już o siedm mil pod ziemią, a około pięćdziesięciu mil oddaleni od góry Sneffels. Jakkolwiek utrudzenie czuć się nam dawało, zawsze jednak byliśmy zdrowi zupełnie, a nasza apteczka podróżna dotąd stała nietkniętą.
Stryj co godzina starannie notował wskazania bussoli chronometru, manometru i termometru, mógł więc w każdej chwili zdać sobie sprawę z położenia w jakiem byliśmy, i gdy mi oświadczył że znajdujemy się w poziomej odległości pięćdziesięciu mil, nie mogłem się powstrzymać od wykrzyku zadziwienia.
— Co ci jest? — zapytał profesor.
— Nic, tylko myślę że....
— Że co?


(1) Pamiętać potrzeba, że wszędzie tu jest mowa o milach francuzkich (lieues). — Że jeśli twe rachunki stryju są dokładne, to już nie znajdujemy się w tej chwili pod Islandyą.
— Tak sądzisz?
— Łatwo się o tem przekonać.
To mówiąc zacząłem cyrklem mierzyć na mapie.
— Tak jest — rzekłem — nie mylę się; przeszliśmy już przylądek Portland, a te pięćdziesiąt mil przebytych na południo-wschód, stawiają nas na pełnem morzu.
— Pod pełnem morzem, pod pełnem morzem, kochunku — powtarzał stryj wesoło, zacierając ręce.
— Takim więc sposobem Ocean płynie ponad naszemi głowami.
— Ależ nic naturalniejszego! Przecież i w Newcastle obszerne kopalnie węgla zachodzą daleko pod morze.
Dla poczciwego profesora, położenie takie nie miało nic zadziwiającego ani zatrważającego; mnie jednak, przyznam się, niepokoiła trochę myśl, że spaceruję pod tym ogromem Oceanu. A jednak, skoro tylko granitowy szkielet był mocnym, wszystko dla nas powinno było być jedno, co nad naszemi unosi się głowami; czy płaszczyzny i góry Islandyi, czy bałwany Atlantyku. Zresztą, szybko oswoiłem się z tą myślą, gdyż korytarz jużto prosty, już kręty, kapryśny tak w swych pochyłościach, jak w swych zakrętach, ale biegnący ciągle ku południo-wschodowi, i zagłębiający się coraz to więcej, doprowadził nas szybko do wielkich głębin.
Cztery dni później, w sobotę 18-go lipca wieczorem przybyliśmy do jakiejś groty dość obszernej. Stryj dał Hansowi trzy rixdalery, zwykłą jego tygodniową płacę, i na wspólnej naradzie postanowiono, że jutrzejsza niedziela będzie stanowczo dniem odpoczynku.



XXV.

W niedzielę zatem, obudziłem się swobodniejszy nieco, nie naciskany potrzebą odjazdu natychmiastowego, a choć to było w głębi jakiejś podziemnej przepaści, nie bez przyjemności jednak myślałem o wypoczynku; zresztą, oswoiłem się już ze stanem troglotydy. Nie marzyłem o słońcu, gwiazdach, księżycu, drzewach, domach, miastach i innych rzeczach tak niezbędnie potrzebnych dla mieszkańca padołu ziemskiego; w obecnem naszem położeniu, nie dbaliśmy o takie drobnostki.
Grota była jakby wielka sala; po jej granitowej posadzce płynął nasz wierny strumyk i tu już woda jego była do tyla ostudzoną, że dała się pić bez przykrości.
Po śniadaniu, profesor chciał poświęcić kilka godzin na uporządkowanie swoich notatek codziennych. — Najprzód — rzekł — muszę się obliczyć dla dokładnego poznania w jakiem jesteśmy położeniu; za powrotem radbym nakreślić dokładną. kartę naszej podróży.
— To byłoby bardzo ciekawe; czy tylko spostrzeżenia twe stryju są dość dokładne?
— Spodziewam się; z największą akuratnością notowałem kąty i pochyłości; jestem prawie pewny, że się nie mylę. Przekonajmy się najprzód gdzie jesteśmy. Weź bussolę i uważaj kierunek jaki ona wskazuje.
Wziąłem narzędzie i po krótkiem rozpatrzeniu się rzekłem:
— Wschodnia ćwierć południo-wschodu.
— Dobrze — mówił profesor notując i robiąc zaraz na boku jakiś rachunek. Wnoszę z tego, że od punktu naszego wyjazdu, oddaliliśmy się już o siedmdziesiąt pięć mil.
— Więc podróżujemy obecnie pod Atlantykiem?
— Najzupełniej.
— W tej chwili może na nim ryczy straszna burza, a rozhukane nawałnice rozbijają boki jakiego nieszczęsnego okrętu.
— I to być może!
— Wieloryby biją swemi olbrzymiemi ogonami o ściany naszego więzienia.
— Bądź spokojny Axelu, nie rozbiją go pewno. Lecz wróćmy do naszych rachunków. Znajdujemy się w tej chwili o ośmdziesiąt pięć mil na południo-wschód, od spodu góry Sneffels, a według poprzednich moich notat, przypuszczam że doszliśmy do głębokości szesnastu mil.
— Szesnastu mil! — zawołałem.
— Bezwątpienia!
— Ależ to jest granica dla grubości skorupy ziemskiej przez naukę oznaczona.
— Nie przeczę temu.
— I tu już, według praw podnoszenia się temperatury, powinnoby być tysiąc pięćset stopni gorąca.
— Powinnoby być, mój chłopcze.
— A w takim razie grunt musiałby stopnieć zupełnie.
Widzisz jednak że tak nie jest, i że tym razem fakta jak zwykle, zadają fałsz teoryom.
— Muszę to przyznać, nie mniej wszakże jestem zdziwiony.
— Cóż pokazuje termometr?
— Dwadzieścia siedm stopni i sześć dziesiątych.
— Aby więc przeto uczeni mieli racyę, brakuje już tylko tysiąc czterysta siedmdziesiąt cztery stopnie i cztery dziesiąte. Widzisz więc, że stosunkowe podwyższenie się temperatury jest błędem, że Humphry Davy nie mylił się, że ja miałem słuszność wierzyć mu. Cóż masz na to do powiedzenia?
— Nic, zupełnie. I w rzeczy samej nie miałem co odpowiedzieć. W żaden sposób wierzyć nie mogłem w zdanie Humphry Davy, przeciwnie, obstawałem przy teoryi ciepła wewnętrznego; chociaż w tej chwili działo się przeciwnie. Wolałem przypuszczać, że komin tego wulkanu wygasłego pokryty lśniącą powloką lawy, nie przepuszczał gorąca przez jego ściany.
Lecz nie chcąc się uciekać do argumentów całkiem nowych, poprzestałem wprost na tem co było rzeczywiście.
— Mój stryju — rzekłem — wierzę w zupełną dokładność twoich rachunków, pozwól mi jednak wyprowadzić z nich jeden ważny wniosek.
— Słucham cię mój drogi.
— W punkcie na którym się obecnie znajdujemy, pod szerokością Islandyi, promień ziemski ma blisko tysiąc pięćset ośmdziesiąt trzy mil — wszak prawda?
— Tysiąc pięćset ośmdziesiąt trzy i jedna trzecia — poprawił profesor.
— Przypuśćmy tysiąc sześćset ma, w cyfrach okrągłych. Otóż na rachunek takiej podróży, zrobiliśmy dopiero mil dwanaście.
— Tak jest, bez wątpienia.
— I to kosztem ośmdziesięciu pięciu mil odbytych po linii przekątnej.
— Masz słuszność zupełną. — Na to potrzebowaliśmy około dwudziestu dni czasu.
— Temu nie przeczę.
— Otóż gdy szesnaście mil jest dopiero setną częścią promienia ziemskiego, to jeśli dalej iść będziemy w tym samym stosunku na odbycie całej drogi potrzebować będziemy dwa tysiące dni, czyli prawie półszósta roku.
Profesor nic nie odpowiedział.
— Nie licząc już tego, że gdy pionowa, wynosząca mil szesnaście zyskuje się kosztem ośmdziesięciu mil odbytych poziomo, to uczyniłoby ośm tysięcy mil na południo-wschód, czyli że dawno już bylibyśmy wyszli przez jakikolwiek punkt obwodu, nie dosięgnąwszy środka!
— A niech licho porwie twoje rachunki i przypuszczenia — wrzasnął stryj z gniewem — na czemże to one są oparte? któż ci mówi, że to przejście nie prowadzi nas prosto do celu? Zresztą, ja miałem już przed sobą poprzednika. To co ja robię teraz, już kto inny dawniej zrobił, a co jemu się powiodło, to i mnie udać się musi koniecznie.
— Nie wątpię o tem, lecz przy tem wszytkiem wolno mi jest....
— Wolno ci jest milczeć, co będzie lepiej aniżeli takie brednie prawić. Widziałem, że dawny stryj wraca w rozjątrzonenego profesora; nie chcąc go zatem drażnić dłużej, wolałem zamilknąć.
— Teraz — rzekł stryj po chwili — zobacz co pokazuje manometr.
— Znaczne ciśnienie.
— Dobrze. Widzisz jednak, że spuszczając się powoli, przywykamy nieznacznie do tej zgęszczonej atmosfery i znosimy ją bez szkody dla zdrowia.
— A ból w uszach, jaki cierpimy?
— To nic, to bagatela, której pozbędziesz się z łatwością, wciągając gwałtownie do płuc świeże z zewnątrz powietrze.
— Być może — odpowiedziałem, chcąc już skończyć rozmowę i nie sprzeciwiać się stryjowi. — Ja nawet doznaję pewnego rodzaju przyjemności z przebywania w tej atmosferze zgęszczonej. Czy uważasz stryju, z jakiem się tu głos rozlega natężeniem.
— Zapewne, głuchy by tu nawet mógł usłyszeć wszystkie dźwięki.
— I powietrze jak sądzę coraz gęstszem stawać się będzie.
— Zapewne, przynajmniej tak się zdaje według prawa, niedostatecznie jeszcze określonego; prawda, że i natężenie ciężkości zmniejszy się w miarę jak niżej schodzić będziemy. Wiesz zapewne, że na powierzchni ciężkość najwięcej czuć się daje, a wv środku ziemi wszystkie przedmioty są tak lekkie, iż żadnej prawie nie mają wagi.
— Wiem o tem, ale powiedz mi stryju, czy nie skończy się na tem, że powietrze nabędzie takiej samej gęstości jaką ma woda.
— Zapewne, pod ciśnieniem siedmiuset dziesięciu atmosfer.
— A jeszcze niżej?
— Gęstość stopniowo się zwiększa.
— Jakżeż wtedy schodzić będziemy?
— A, to nakładziemy kamieni w nasze kieszenie.
— Doprawdy, stryju, masz odpowiedź na wszystko.
Nie śmiałem wkraczać dalej na pole hypotez, lękając się zaczepić o nową jaką trudność, któraby podrażniła profesora.
Widocznem było jednak, że powietrze pod ciśnieniem mogącem dojść do tysięcy atmosfer, mogło nareszcie przejść w stan stały, a wtedy przypuszczając nawet że ciała nasze mogłyby je wytrzymać, to i tak jeszcze musielibyśmy się zatrzymać, wbrew wszelkim na świecie rozumowaniom.
Nie odzywałem się jednak z temi argumentami, będąc pewnym, że stryj odpowiedziałby mi na nie znowu swoim Saknussemmem, który dla mnie żadnej nie miał wartości. Bo przypuściwszy nawet, że podróż uczonego Islandczyka nie była czystem zmyśleniem, to i tak jeszcze w ostatnim razie możnaby zapytać: jakim sposobem Saknussemm mógł oznaczyć swe przybycie do środka ziemi, gdy w szesnastym wieku ani barometr, ani manometr nie były jeszcze wynalezione?
Uwagę tę zatrzymałem przy sobie, czekając co dalej będzie.
Reszta dnia przeszła na rachunkach i rozmowie. Przytakiwałem wciąż profesorowi, szczerze zazdroszcząc obojętności Hansowi, który nie badał ani skutków, ani przyczyn, lecz szedł ślepo, gdzie go los prowadził.



XXVI.

Trzeba przyznać, że dotąd wszystko szło jak najlepiej i grzechem byłoby na los narzekać. Jeśli tak będzie dalej, możemy być prawie pewni dojścia do zamierzonego celu. A wtedy; cóż za sława! co za rozgłos naszych imion, któreby do wiekopomnej dojść musiały pamięci! Prawda że marzyłem zupełnie á la Lidenbrock
Mówię to seryo. Byłożby to skutkiem dziwnego towarzystwa, w jakiem się znajdowałem? Najprawdopodobniej.
W ciągu następnych dni naszej podróży napotkaliśmy znacznych rozmiarów pochyłości, przez co o wiele posunęliśmy się w głąb, tak że w niektóre dnie, posuwaliśmy naszą drogę o półtorej do dwóch mil ku środkowi ziemi. W takich razach niebezpieczeństwo groziło nam nie małe, a zręczność Hansa i jego krew zimna bardzo nam były użyteczne. Poczciwy Islandczyk z rzadką obojętnością przyjmował wszystkie wypadki i nastręczające się trudności i jemu prawdziwie zawdzięczamy, niejednokrotne uniknięcie niebezpieczeństwa z jakiegobyśmy sami bez jego pomocy wyjść nie potrafili.
Małomówność jego codzień się prawie zwiększała, a nawet zdaje mi się, że i nas zarażał niemotą. Przedmioty zewnętrzne rzeczywiście na mózg oddziaływają. Kto się zamyka w czterech murach samotny, zapomni w końcu myśleć i mówić, jak liczne bywały tego przykłady. W ciągu następnych dwóch tygodni, od czasu ostatniej naszej rozmowy, nie zaszło nic godniejszego uwagi. Z tej epoki w pamięci mej pozostał jeden tylko, bardzo ważny wypadek, którego najdrobniejsze szczegóły, dotąd mi żywo tkwią w pamięci.
Schodząc wciąż coraz niżej, 7 sierpnia doszliśmy do głębokości trzydziestu mil, co znaczy że nad głowami naszemi było trzydzieści mil skał, oceanu ziemi, miast i t. d. Musieliśmy wtedy być oddaleni o dwieście mil od Islandyi. Tego dnia pochyłość tej drogi nie była znaczna.
Szedłem naprzód, niosąc jeden z przyrządów Ruhmkorfa — drugi trzymał profesor. Po drodze przypatrywałem się bacznie pokładom granitu.
Jednym razem, obróciwszy się nagle po za siebie, spostrzegłem że jestem sam. — Ah! — pomyślałem sobie — widać żem szedł za prędko, albo też towarzysze moi zatrzymali się po drodze. Trzeba się do nich wrócić; szczęściem że droga nie jest bardzo górzysta.
Zacząłem powracać. Szedłem już tak z kwadrans może, nie napotkawszy nikogo. Wołam. Nikt nie odpowiada. Głos mój echa tylko powtarzały. Uczułem straszny niepokój — dreszcz przechodził mi po ciele.
— Ah! trzeba się uspokoić — rzekłem na głos sam do siebie — pewny jestem że odszukam mych towarzyszy. Nie ma dwóch dróg, wracając wciąż spotkam ich niezawodnie.
Tak drapałem się pod górę przez jakie pół godziny, przysłuchując się bacznie, czy mnie kto nie woła, a w tej atmosferze zgęszczonej, głos mógł do mnie dojść z bardzo daleka. Lecz nie, grobowe milczenie panowało w całem podziemiu.
Zatrzymałem się; nie mogłem uwierzyć jeszcze w to nagłe osamotnienie. Gdybym zabłądził tak, że nie mógłbym się spotkać ze stryjem i naszym przewodnikiem, śmierć czekała mnie niechybna.
Przecież do licha, powtarzałem sobie, gdy niema tu żadnej innej drogi, to muszę spotkać się z nimi — trzeba tylko ciągle iść w górę. Czy tylko nie przyszło im na myśl wracać się także, gdy mnie nie widzieli przed sobą? — może zapomnieli że szedłem naprzód? Ależ i w takim nawet razie dogonię ich, przyspieszając kroku. To nie może być inaczej.
Z niezupełnem przekonaniem wymawiałem te ostatnie wyrazy. Rozumowania powyższe zajęły mi dość długą chwilę czasu, trwoga mnie ogarnęła, czy się nie spóźnię. Zacząłem bić się z myślami i przypominać sobie czy tak było istotnie jak mi się w myśli przedstawiało — czy ja w rzeczy samej szedłem naprzód? — Ależ tak — Hans postępował za mną, pamiętam to bardzo dobrze, a stryj z drugą latarnią na końcu. Zatrzymali się nawet przez chwilę, bo profesorowi spadał z pleców jego tłumoczek — i w tej to zapewne chwili, tak nieuważnie od nich się oddaliłem.
— Zresztą — pomyślałem — mam pewny sposób niezabłądzenia, mam nić przewodnią, która mnie poprowadzi w tym labiryncie: nasz wierny strumyk nie da mi zgubić śladu drogi, on mnie doprowadzi do moich towarzyszy.
Tą ożywiony myślą, postanowiłem zaraz puścić się w drogę, pilnując wciąż biegu wody; błogosławiłem przezorność mego stryja, który nie dozwolił zatykać otworu w skale, gdyśmy wodę znaleźli; w tej chwili źródło to podwójnie mi się wydało drogiem, bo i życie mi uratowało, dając czem ugasić pragnienie; i wiodło mnie w tej chwili przez kręte drogi wewnątrz skorupy ziemskiej. Bytem tak znękany i strudzony, że chciałem się orzeźwić kąpielą; ukląkłem przeto, chcąc zmaczać głowę w wodzie Hansbachu!
Boże mój! cóż za okropne przerażenie! stąpałem po suchym i chropowatym granicie. Strumień znikł z pod nóg moich!



XXVII.

Nie jestem w stanie opisać mej rozpaczy, mowa ludzka za mało ma słów na wyrażenie uczuć które miotały moją duszą. Byłem żywcem zakopany, z jedynym widokiem śmierci z głodu i pragnienia.
Rozpalone me ręce machinalnie szukały ochłody; macałem skalisty grunt, który mi się wydał tak wyschniętym.
Lecz jakim sposobem mogłem się oddalić od biegu strumienia? Teraz rozumieć zaczynałem, dlaczego do ucha mego nie mógł dojść głos wołających może na mnie towarzyszy. Tak samo też, przy pierwszym kroku przezemnie postawionym na zmylonej drodze, nie spostrzegłem nieobecności strumienia. Widocznie stało się to w tem miejscu, gdzie galerya rozpadała się na dwa rozgałęzieniaw jedno z nich ja zaszedłem, drugiem popłynęła woda, wiodąc mych towarzyszy w nieznane głębiny.
Jak tu powrócić na dobrą drogę? Nogi moje nie zostawiały żadnych śladów na twardym granicie. Napróżno trudziłem głowę nad rozwiązaniem tego nieodgadnionego zadania. Całe moje położenie dawało się sprowadzić do jednego wyrazu: zgubiony!
Tak, zgubiony! zabłąkany w przepaściach niezmierzonych. Te trzydzieści mil skorupy ziem-skiej całym swym ogromem ciężyły mi na barkach, wgniatały mnie w głębię ziemi!
Usiłowałem powrócić myślą do wspomnień z nad ziemi. Niewyraźnie już prawie stawał mi w pamięci Hamburg, domek na Königstrasse, moja biedna Graüben; wszystko to co kochałem, stawało mi jak mara przed zamglonym wzrokiem. Potem, przy żywszej hallucynacyi cisnęły mi się jedne po drugich wypadki podróży: przybycie na Islandyję, p. Fridrikason, góra Sneffels. Nareszcie powiedziałem sobie stanowczo, że jeśli w obecnem mojem położeniu zachowam jeszcze jaką nadzieję, będzie to wyraźnym znakiem szaleństwa, zupełnej utraty rozumu!
Bo i rzeczywiście, jakaż siła ludzka mogła mnie wyprowadzić ztąd na powierzchnię ziemi? kto mógł wskazać mi drogę na której spotkałbym się z moimi towarzyszami? — Oh! stryju! — zawołałem w ostatniej rozpaczy.
Była to ostatnia wymówka, jaką zdołały wyrzucić me spieczone wargi — a z drugiej strony nie śmiałem też na niego narzekać, bo domyślałem się ile cierpieć musiał ten biedny człowiek, szukając mnie nadaremnie!
Widząc się tak pozbawionym wszelkiej ludzkiej pomocy, niezdolny sam sobie poradzić, zacząłem myśleć o pomocy z Nieba. Na myśl przyszły mi wspomnienia lat moich dziecięcych, matka, której niewyraźny obraz rysował mi się w zamglonej przeszłości. Uciekłem się do modlitwy gorącej, serdecznej, nie tracąc nadziei, że mogę być jeszcze wysłuchanym od Boga, do którego się tak późno zwracałem.
Modlitwa uspokoiła mnie trochę, tak że mogłem zebrać myśli i obliczyć się ze wszystkiemi szansami obecnego mego położenia.
Żywności wystarczyć mi mogło na trzy dni, a wody miałem pełną flaszkę i blizko całą manierkę. Chodziło tylko o to, co przedsięwziąść, jak drogę dalszą pokierować — czy wracać w górę, czy iść głębiej przed siebie?
Zdawało mi się że wracać w górę koniecznie wypada, bo tym sposobem mogę trafić do naszego strumyka i do punktu w którym zmyliłem drogę, a ztamtąd łatwiejby się już było wydostać może i na wierzchołek Sneffelsu. Czemuż o tem nie pomyślałem wprzódy! zdawało się to być jedyną drogą ocalenia, i pewny byłem życia, skoro tylko odszukam bieg Hansbachu.
Tak zdecydowany, powstałem i przy pomocy kija zacząłem iść w górę; pochyłość była dość znaczna. Szedłem śmiało, jak człowiek zupełnie pewny swej drogi.
Tak idąc przez pół godziny, żadnej nigdzie nie napotkałem przeszkody. Jednakże uważając pilnie, spostrzegłem, że droga nie jest ta sama którą tu doszedłem, i że ona nie może mnie doprowadzić do celu. Jeszcze dalej się trochę posunąłem, aż doszedłem do jakiejś ogromnej skały, nie dozwalającej już żadnego przejścia.
Nie potrafię opisać mej rozpaczy; ostatnie moje nadzieje rozbiły się o tę twardą masę granitu.
Tak byłem zabłąkany w tym labiryncie, że utraciłem już nawet chęć do prób nowych. Trzeba było umierać, i to umierać śmiercią straszną, męczeńską. I rzecz dziwna — w tej chwili przyszło mi na myśl, że jeśli kiedy ciało moje skamieniałe odnajdą ludzie w głębokości trzydziestu mil pod ziemią, wypadek ten może wyrodzić bardzo ważne kwestye naukowe.
Usiłowałem mówić głośno, lecz same tylko chropowate dźwięki wydobywały się przez wargi spieczone; czułem się bardzo osłabionym. Nieszczęście nigdy nie przychodzi samo; upadającemu pod brzemieniem prześladowania losu, nowe nagle zagroziło niebezpieczeństwo: lampa upadła mi na ziemię i zepsuła się, a nie miałem sposobu naprawienia jej; światło zaczęło blednąć i gasnąć powoli.
Ze drżeniem śledziłem każdy błysk niknącego światełka. Na obu ścianach podziemia, w skutek migotania zaczęły się ukazywać ponure cienie; obawiałem się odwrócić oka na chwilę, aby nie stracić reszty światła, które konało powoli i już ciemności ogarniać mnie poczęły.
Na ziemi, wśród najciemniejszej nocy, światło nie ginie zupełnie, i jakkolwiek maleńkie, zawsze odbija się w siatce oka i dostrzeżone być może. Tu nic — ciemność zupełna, bezwarunkowa: ciemność w najrozciąglejszem znaczeniu tego wyrazu.
Straciłem głowę zupełnie. Zacząłem macać naokoło siebie, później biedz bez tchu, bez pamięci, gdziekolwiek, byle nie stać w miejscu! Kaleczyłem się często o ostre występy skał; krew obficie płynęła mi po całej twarzy, połykałem ją jak napój najrozkoszniejszy; ryczałem dzikim głosem najokropniejszej rozpaczy, prosząc Boga, abym wśród tej wiecznej nocy mógł trafić na jaką skałę, o którąby się strzaskała znękana moja głowa.
Dokąd mnie wiódł ten bieg szalony? Nie wiem! to pamiętam tylko, że po kilku godzinach nadludzkiego wysilenia, wyczerpnąwszy resztę sił, upadłem na ziemię jak kawał drewna, bez czucia i pamięci.



XXVIII.

Gdym wrócił do przytomności, twarz miałem zroszoną łzami. Nie pamiętam jak długo pozostawałem w takim stanie nieczułości: przerażała mnie okropnie samotność w jakiej pozostawałem.
Upadając musiałem się skaleczyć, bo byłem cały krwią zbroczony. Ach czemuż się nie zabiłem raczej! Co było dalej robić? nie wiedziałem i myśleć o tem nie chciałem, nie mogłem, nie umiałem, tak byłem znękany boleścią. Wijąc się po ziemi, zatoczyłem się pod ścianę przeciwną i tu już słabnąć zupełnie poczynałem, gdy nagle do uszu moich doszedł jakiś odgłos silny, podobny do przeciągłych grzmotów. Echo ponure długo brzmiało po całej galeryi.
Zkąd pochodził ten hałas? zapewne z jakiego zjawiska, dopełniającego się w łonie ziemi; może jaki wybuch gazu, może oberwanie się jakiej potężnej podstawy globu!
Z natężoną uwagą czekałem, czy się ten hałas nie powtórzy. Kwadrans może upłynął, milczenie panowało ponurej nie słyszałem już nawet bicia własnego serca.
Tymczasem, przyłożywszy ucho przypadkiem do ściany, zdało mi się że słyszę gdzieś w oddaleniu wymawiane jakieś niezrozumiałe wyrazy. Zadrżałem ze wzruszenia!
— Ależ to proste złudzenie — pomyślałem.
Lecz nie! Przysłuchując się baczniej, rzeczywiście rozróżnić mogłem jakby szmer ludzkiej rozmowy, ale tak byłem osłabiony że nic zrozumieć, nic rozróżnić nie mogłem. Jednakże to głos ludzki! byłem tego pewny.
Przez chwilę myślałem czy to nie jakie złudzenie — czy to nie własne moje słowa echa powtarzają; zacisnąłem przeto usta silnie i przyłożyłem znowu ucho do ściany.
— Tak, z pewnością, mówią! mówią!
Posunąłem się o kilka stóp dalej wzdłuż muru i dosłyszałem głosy bardzo wyraźne, nawet pojedyńcze słowa choć niezrozumiale dochodziły do mnie. Po kilka razy obił się o moje uszy wyraz „förlorad” wymawiany z pewnym rodzajem boleści. Co on znaczył i kto go wymawiał? zapewne stryj lub Hans, bo któżby inny? jakażby się tu ludzka zaplątać mogła istota, o trzydzieści mil pod ziemią?
— Lecz — pomyślałem — jeśli ja słyszę ich, to i oni nawzajem słyszeć mnie także mogą.
— Ratujcie! — zawołałem z całych sił — ratujcie mnie bracia!
Czekałem chwilę na odpowiedź; kilka minut przeszło, lecz nic nie słychać. Bóg wie jakie myśli przychodziły mi do głowy; nareszcie pewny już byłem, że głos mój zasłaby, nie mógł dojść do moich towarzyszy.
Znowu zacząłem przysłuchiwać się baczniej. Posuwając ucho po ścianie, natrafiłem na punkt matematyczny, w którym głosy zdawały mi się dochodzić do najwyższego punktu natężenia. Znowu zabrzmiał w mem uchu wyraz „förlorad”, a dalej ten sam odgłos jakby gromu, który mnie wyrwał ze stanu bezwładności.
— Nie — rzekłem sam do siebie — nie, to być nie może! głosy te nie mogą tu dochodzić przez taką masę granitu, przez nieby się nie przedarł i huk najsilniejszy! Głosy dochodzą do mnie przez samą galeryę; musi na to wpływać szczególne jakieś zjawisko akustyczne. Przysłuchiwałem się na nowo, i tym razem, o tak! tym razem pochwyciłem imię moje, bardzo wyraźnie wymówione!
Wymawiał je profesor Lidenbrock, rozpoznałem głos jego: rozmawiał on z przewodnikiem, a wyraz förlorad był oczywiście duńskim wyrazem.
Wtedy zrozumiałem wszystko. Chcąc żeby mnie usłyszeli, musiałem głos puszczać po ścianie, która dla niego będzie takim przewodnikiem, jak drut żelazny dla elektryczności.
Lecz nie było czasu do stracenia, bo gdyby towarzysze moi oddalili się O kilka kroków, jużby mogło zniknąć to zjawisko akustyczne. Zbliżyłem się więc do ściany i jak można najwyraźniej wymć wiłem te słowa:
— Mój stryj Lidenbrock!
Czekałem z biciem serca. Głos widać nie miał zbytniej szybkości, nawet gęstość powietrza nie zwiększała jego prędkości, tylko mu nadawała większe natężenie. Po kilku sekundach, które mi się kilkoma wydały wiekami, usłyszałem nareszcie te wyrazy:
— Axelu, Axelu! czy to ty jesteś?
............
— Tak, tak — odpowiedziałem.
............
— Biedny mój chłopcze, gdzież ty jesteś?
............ — Zanurzony w najgłębszej ciemności!
............
— A twoja lampa?
............
— Zgasła.
............
— A strumyk?
............
— Znikł.
............
— Axelu! biedne dziecię moje, nabierz odwagi!
............
— Czekajcie trochę, jestem zmęczony, nie mam siły odpowiadać wam. Ale proszę, mówcie do mnie.
............
— Miej odwagę i nadzieję — rzekł stryj — nie mów gdy cię to trudzi, lecz słuchaj nas. Szukaliśmy cię chodząc to w dół to na górę — we wszystkich kierunkach, lecz napróżno. Jużem cię opłakał moje dziecię, lecz sądząc że trzymasz się wcąż biegu strumienia, szliśmy ciągle na dół, strzelając po drodze dla dania znaku. Teraz widzę że effekt akustyczny słyszeć nam się pozwala nawzajem, choć jeszcze rąk sobie podać nie możemy. Lecz nie trać nadziei Axelu! przyjdzie i do tego jeszcze.
............ Rzeczywiście, czułem że nadzieja wstępowała w mą skołataną duszę; lecz nagle przyszło mi na myśl zapytać stryja o rzecz bardzo ważną. Przysunąłem usta do ściany i rzekłem:
— Mój stryju!
............
— Czego chcesz dziecię moje — odpowiedział po chwili.
............
— Najprzód trzebaby się dowiedzieć, jaka nas dzieli odległość.
............
— To rzecz bardzo łatwa.
............
— Wszak masz chronometr?
............
— Mam.
............
Weź go do ręki i uważaj dobrze ile czasu potrzeba na wymówienie mego imienia i odpowiedź, a połowa czasu, jaki upłynie pomiędzy zapytaniem mojem i twą odpowiedzią, wskaże jak długo mój głos idzie do ciebie.
............
— Dobrze stryju.
............
— Czyś już gotów?
............ — Już.
............
— A więc uważaj dobrze, wymówię twoje imię.
............
Przyłożyłem ucho do ściany i jak tylko usłyszałem wyraz „Axel” natychmiast odpowiediałem „Axel” potem czekałem co stryj powie.
............
— Czterdzieści sekund — a więc 20-ścia sekund potrzeba na dojście mego głosu do ciebie; licząc po tysiąc dwadzieścia stóp na sekundę, wypadnie że głos mój przebiegł dwadzieścia tysięcy czterysta stóp, czyli półtorej mili i jedna ósma.
............
— Półtorej mili! — powtórzyłem.
............
— To nie tak wielka przestrzeń, Axelu.
............
— Ale nie wiem, czy w górę iść, czy na dół?
............
— Na dół mój drogi, i zaraz ci powiem dla czego. Stoimy tu na płasczyźnie, do której przytyka mnóstwo różnych galeryj; zdaje się że i przejście w którem ty obecnie zostajesz, musi tu wychodzić; tym więc sposobem połączysz się z nami. Podnieś się przeto i wyrusz w drogę; czołgaj się lub zsuwaj po większych pochyłościach, a ręczę ci, że na końcu tej drogi znajdziesz ramiona życzliwe, gotowe cię uścisnąć. W drogę mój chłopcze, w drogę co żywo!
............
Słowa te dodały mi odwagi.
— Do widzenia stryju, wyruszam. Skoro się ztąd oddalę, głosy nasze już się nie będą mogły skomunikować.... do widzenia! odchodzę!.....
............
— Do widzenia Axelu! do widzenia!
............
Te były ostatnie słowa jakie słyszałem; temi wyrazami zachęty i nadziei zakończyła się ta dziwna rozmowa w głębi ziemi, przez półtoramilową odległość prowadzona. W duszy odmówiłem pokorną dziękczynną modlitwę za cud jaki mi niebo okazało, doprowadzając mnie do jedynego może punktu, z którego mogłem być usłyszany od mych towarzyszy.
To zadziwiające napozór zjawisko akustyczne, tłomaczą zwyczajne prawa fizyki; pochodziło ono z kształtu przejścia podziemnego i przewodnictwa skały. Wypadki podobne znane są w nauce i niejednokrotnie obserwowane już były, między innemi w galeryi środkowej katedry świętego Pawła w Londynie, i w sławnych pieczarach Sycylijskich, w owych kopalniach niedaleko Syrakuzy leżących, z których najcudówniejsza znaną jest pod nazwiskiem: Ucho Dyonizyusza. Ponieważ głos stryja z taką łatwością. dochodził do mnie, widoczną więc było rzeczą, że żadna pomiędzy nami nie stoi przeszkoda i że z łatwością połączyć się mogę z moimi towarzyszami, jeśli mi tylko sił starczy na odbycie tej drogi.
Zacząłem tedy iść, albo raczej wlec się, lecz pochyłość drogi była tak znaczna, że musiałem zacząć się zsuwać.
Wkrótce gwałtowność spadku powiększyła się ogromnie, droga moja przerażający zaczęła przybierać charakter i prawdziwe groziło mi niebezpieczeństwo. Nie miałem siły zatrzymać się, zacząłem spadać jak przedmiot zupełnie martwy.
Niedługo gruntu mi nie stało. Stoczyłem się po pionowej prawie spadzistości, w jakąś przepaść niezgłębioną; w czasie tego głową uderzyłem gdzieś o skałę i utraciłem całkowicie przytomność.
Co dalej było? — nie wiem!



XXIX.

Powróciwszy do przytomności, spostrzegłem żeznajduję się w jakiemś napół ciemnem miejscu; złożony na miękkiem posłaniu z kołder. Stryj siedział przy mnie, śledząc bacznie resztek uciekającego już prawie życia. Gdym pierwszy raz odetchnął, porwał mnie za rękę; gdym oczy otworzył, wydał krzyk radości.
— Żyje! żyje! — zawołał — Bogu niech będą dzięki!
— Żyję, mój stryju — rzekłem słabym głosem.
— Dziecię moje najdroższe! żyjesz! — mówił wzruszony — żyjesz!... i przyciskał mnie do piersi.
Oczy moje łez były pełne, serce żywiej mi bić poczęło! Ah mój Boże! nigdym się nie spodziewał takich dowodów miłości od profesora Lidenbrocka, którego miałem za istotę bez serca i uczucia. W tej chwili Hans nadszedł. Gdy spostrzegł moją rękę w dłoniach stryja, śmiem twierdzić, że oczy jego wyrażały żywe zadowolenie.
God dag! — wymówił Islandczyk stając przy mem posłaniu.
— Dzień dobry Hansie, dzień dobry! A teraz mój drogi stryju powiedz mi najprzód, gdzie jesteśmy w tej chwili?
— Jutro Axelu, jutro; dziś jesteś jeszcze bardzo osłabiony. Obłożyłem ci głowę kompressami, których nie można obsunąć; leż więc spokojnie, uśnij mój chłopcze, a jutro dowiesz się wszystkiego.
— Ależ przynajmniej powiedzcie mi jaki dzień jest dzisiaj i która teraz godzina.
— Niedziela, 9-go sierpnia, godzina 11-ta wieczór; poprzestań na tem i do jutra już nie mów słowa.
Rzeczywiście byłem bardzo osłabiony; oczy mi się pomimowolnie zamknęły, potrzebowałem wypoczynku i spokojności. Usnąłem też niedługo, myśląc o tem, że przez całe cztery dni pozostawałem bez przytomności.
Nazajutrz ocknąwszy się spojrzałem najprzód naokoło siebie. Posłanie moje zrobione ze wszystkich kołder podróżnych jakie mieliśmy ze sobą, znajdowało się w prześlicznej grocie, ozdobionej pysznemi stalagmitami; grunt pokryty był drobniutkim i delikatnym piaskiem. Ani lampa Ruhmkorfa, ani pochodnie zapalone nie były, a jednak przez wązki otwór groty przedzierało się jakieś światełko. Uszu moich dochodził jakiś szmer niewyraźny, jakby bałwaniącej się wody.
Nie bylem w stanie zoryeutować się jeszcze, czy naprawdę widzę to wszystko na jawie, czy też marzę tylko; a jednak ani wzrok mój, ani słuch do takiego stopnia mylić się nie mogły.
— Doprawdy — pomyślałem, wszak to promień światła dziennego przedziera się przez tę szczelinę; wszak to szmer wody płynącej słyszę! Albo się mylę, albo wróciliśmy na powierzchnię ziemi. Czyżby stryj wyrzekł się swego przedsięwzięcia, czy też wyprawa już szczęśliwie ukończoną została?
Takie sobie zadawałem pytania, gdy wtem wszedł profesor.
— Dzień dobry Axelu — rzekł wesoło — pewny jestem że ci już lepiej.
— O! tak mój stryju — odpowiedziałem podnosząc się na posłaniu.
— Spodziewałem się tego, gdyż spałeś wybornie. Czuwaliśmy nad tobą z Hansem na przemiany i uważaliśmy, jak stopniowo stan twój się poprawia.
— W rzeczy samej, czuję się dziś bardzo silnym, a na dowód tego, zapraszam się na wasze śniadanie. — Dobrze mój chłopcze, dostaniesz jeść, bo już i gorączka minęła. Hans przyłożył na twe rany nie wiem już jaką maść sobie tylko znaną, i zaraz się zabliźniły. Tęgito człowiek ten nasz pomocnik.
Tak rozmawiając, stryj przygotowywał dla mnie jakieś jedzenie, które ja pomimo jego przestróg, z największą pochłaniałem chciwością, zarzucając go jednocześnie mnóstwem pytań, na które mi z wzorową odpowiadał cierpliwością.
Dowiedziałem się tedy, że upadłszy po ciemku, stoczyłem się aż na sam dół wązkiego przejścia prawie pionowego; że widać zawaliła się gdzieś podemną i stoczyła razem ogromna kupa kamieni tak wielkich, że najmniejszy z nich mógłby mnie zgnieść na miazgę, i że cudem jakimś uszedłszy śmierci, dostałem się w objęcia mego stryja, pokaleczony i bez życia prawie.
— Rzeczywiście — mówił stryj — mogłeś się był zabić z tysiąc razy, i na miłość Boską zaklinam cię, bądź uważniejszym na przyszłość; pilnuj się nas lepiej, bo kto wie, czy poraz drugi spotkaćbyśmy się znowu zdołali.
— Stryj zaklina mnie — pomyślałem — abym się więcej z niemi nic rozłączał! więc podróż jeszcze widać nie skończona? Wzrok mój zapewne zdziwienie i żal wyrażał, bo profesor spytał mnie:
— Co cito Axelu? — Radbym cię o coś zapytać, stryju. Mówisz, że jestem zdrów i bezpieczny?
— Tak jest, bezwątpienia!
— Wszystkie członki nienaruszone?
— Najniezawodniej.
— A moja głowa?
— Twoja głowa, oberwała wprawdzie kilka porządnych guzów, ale dotąd wybornie siedzi na karku.
— Otóż lękam się, czy mózg mój nie został naruszony.
— Naruszony?
— Tak. Tośmy jeszcze nie wrócili na powierzchnię ziemi?
— A nie!
— To chyba ja muszę być waryatem; boć przecie widzę wyraźnie światło dzienne, słyszę świst wiatru i szum bałwaniącej się wody morskiej.
— Ah! czy tylko dla tego masz być waryatem?
— Więc mi wytłomacz stryju....
— Nic ci tłomaczyć nie będę, bo to się wyjaśnić nie da; ale wkrótce zobaczysz i zrozumiesz, że nauka geologii nie wypowiedziała nam jeszcze ostatniego swego słowa.
— Wyjdźmyż ztąd coprędzej — rzekłem podnosząc się niecierpliwie.
— Nie. Axelu, nie! powietrze mogłoby ci zaszkodzić. — Powietrze?
— Tak, wiatr jest silny, nie mogę cię jeszcze narażać; jesteś mocno osłabiony.
— Ależ zapewniam cię stryju, że jestem zdrów zupełnie.
— Cierpliwości mój chłopcze, cierpliwości. Gdybyś wpadł w recydywę, narobiłbyś nam ciężkiego kłopotu, a drogę jeszcze nie małą możemy mieć przed sobą.
— Czy tak?
— Tak, tak mój drogi! wypocznij sobie przez dziś, bo jutro siadamy na statek.
— Na statek!
Na tę wiadomość poskoczyłem z radości. Wsiąść na statek!... więc mamy rzekę, jezioro, morze — słowem, mamy przed sobą jakąś przestrzeń wody i statek czekający, gotowy nas przyjąć na siebie!...
Ciekawość moja była, zaostrzona do najwyższego stopnia. Stryj usiłował mnie powstrzymać, lecz w końcu ustąpił, widząc że mniej mi szkody przyniesie zaspokojenie mych życzeń, aniżeli sama niecierpliwość.
Ubrałem się naprędce; dla wszelkiego bezpieczeństwa owinąłem się dobrze w dużą wełnianą kołdrę i wyszedłem z groty.



XXX.

Zrazu nic widzieć nie mogłem; oczy moje odwykłe od światła, rażone blaskiem nagle się zamknęły. Gdym je zdołał otworzyć, osłupiałem z zadziwienia.
— Morze! — zawołałem.
— Tak jest — odpowiedział stryj — morze Lidenbrock! i jestem przekonany, że żaden żeglarz nie zaprzeczy mi sławy jego odkrycia i nie sprzeciwi się nazwaniu go mem imieniem.
Ogromna przestrzeń wody, niezmierzona okiem, rozlewała się przed nami z ponurym szumem tocząc swe spienione nurty, w które z wybrzeży nierównych obficie napływał delikatny piasek złocisty, zawierający mnóstwo drobnych muszelek, w jakich mieszkały pierwsze istoty stworzenia. Na niewielkiej pochyłości, o sto blizko sążni od brzegu, wznosiła się znaczna massu skał, dochodząca do niezmierne] wysokości, rysując posępny kontur na zachmurzonym widnokręgu.
Był to prawdziwy ocean, ale strasznie pusto i dziko wyglądający.
Cały ten widok oświecało dziwne Jakieś światło, które w niczem ani do słonecznego, ani do księżycowego nie było podobne. Blask jego migotliwy, białość jakaś przeźroczysta i sucha zarazem, nizki stopień ciepła jakie udzielało, jasność większa niż blasku księżyca, wszystko to kazało się domniemywać pochodzenia czysto elektrycznego. Było to coś na kształt zorzy północnej, lub jakiegoś ciągłego zjawiska kosmicznego, które oświecało tę jaskinię, zdolną na swym obszarze ocean pomieścić.
Niebo, albo raczej sklepienie zawieszone nad moją głową, wyglądało jakby zrobione z wielkiej massy chmur czyli pary ruchomej, która skutkiem zgęszczania się, w pewne dni spadała na dół w postaci deszczu nawalnego. Sądziłbym, że pod tak silnem ciśnieniem atmosfery, parowanie wody nie mogło się wywiązywać; a jednakże w skutek niepojętej dla mnie przyczyny fizycznej, w powietrzu zawisły gęste bardzo chmury. Lecz pogoda była piękna, a na ponurem tle zachmurzonego firmamentu elektryczność wywiązywała zadziwiającą grę światła, które mogłoby rozkosz sprawić patrzącemu nań człowiekowi, gdyby go jak słońce ogrzać było zdolne. W ogóle effekt całego tego blasku był nader smutny i melancholiczny. Zamiast firmamentu zasianego gwiazdami, poza chmurami przeczuwałem jakieś granitowe sklepienie gniotące mnie całym swym, ciężarem; a przestrzeń ta jakkolwiek rozległa, nie wystarczyłaby zapewne na krążenie najmniejszego nawet z satellitów słońca.
Przypomniałem sobie wtedy teoryę pewnego kapitana angielskiego, który porównywał ziemię do wielkiej kuli wydrążonej, w pośrodku której utrzymywało się powietrze przezroczyste, jedynie w skutek silnego zgęszczenia, a jednocześnie dwie gwiazdy Pluton i Prozerpina, kierowały przez nią swe tajemnicze drogi. Miałżeby on mieć słuszność?
Rzeczywiście, byliśmy zamknięci w obszernej wklęsłości, w jakiejś grocie podziemnej, której rozmiarów szerokości i długości oznaczyć nie było można, bo krańce ich gubiły się w niedoścignionej okiem przestrzeni; wysokość zaś musiała wynosić więcej jak kilka mil. W którem miejscu sklepienie to opierało się na granitowych murach poprzecznych? Oko tego dostrzedz nie mogło; lecz w atmosferze wisiała chmura, w wysokości mniej więcej dwóch tysięcy sążni, to jest poza atmosferą, wyziewów ziemskich — a jak domyślać się trzeba, powstała zapewne ze znacznego zgęszczenia powietrza. Wyraz „jaskinia” rzeczywiście nie określa z całą dokładnością wyobrażenia mego, o tej ogromnej przestrzeni podziemnej, na której się znajdowaliśmy; ale też i trudno wymagać, aby wyrazy mowy ludzkiej wystarczyły na określenie rzeczy znajdujących się we wnętrznościach globu.
Nie wiedziałem zresztą, jakim faktem geologicznym wytłomaczyć sobie istnienie podobnej wklęsłości. Czyżby ona powstała w skutek stygnięcia kuli ziemskiej? Znam opisy różnych jaskiń i wklęsłości przez podróżników podawane, ale żadna z nich nie miała tak ogromnych rozmiarów.
Humboldt zwiedził w Kolumbii sławną grotę Guachara, oglądał ją na przestrzeni dwóch tysięcy pięciuset stóp, i zdaje się że dalej się ona już nie rozciągała. Ogromna jaskinia Mamuta w Kentucky także olbrzymie posiadała rozmiary, bo samo jej sklepienie wznosiło się na pięćset stóp po nad jezioro niezgłębione, a podróżni przeszedłszy dziesięć mil, nie widzieli jeszcze jej końca. Wszystkie te jednak osobliwości niczem były w obec naszej wklęsłości, z niebem zaciągniętem chmurami, migającą w powietrzu elektrycznością i ogromnem morzem, mieszczące m się w jej granicach.
W milczeniu rozważałem te cuda-słów mi brakło na wyrażenie mych uczuć. Zdawało mi się, że jestem gdzieś na dalekim jakimś planecie, Uranusie lub Neptunie, i tam patrzę na zjawiska nieznane mi, jako istocie ziemskiej natury. Nowe wrażenia nowych nazw wymagały, a moja wyobraźnia nie dostarczała mi ich w tej chwili. Patrzałem, myślałem i podziwiałem z pewnym rodzajem trwogi i zdumienia.
Uczucia miotające mą duszą wywołały mi na twarz dawne rumieńce; gotów byłem wyleczyć się zdziwieniem. Rzeczywiście, nowato zupełnie w swoim rodzaju terapeutyka; przytem i świeżość mocno zgęszczonego powietrza orzeźwiała mnie, dostarczając mym płucom większą ilość tlenu. Każdy z łatwością zrozumie, jakiej doznawać musiałem rozkoszy wciągając w siebie solą przejęte wyziewy morskiej wody, po czterdziestu siedmiu dniach więzienia w ciasnem i ciemnem podziemiu, które opuściłem bez żalu. Stryj oswojony już z temi cudami, nie podziwiał ich wraz ze mną.
— Czy czujesz w sobie dość siły do odbycia przcchadzki? — zapytał mnie profesor.
— Oh! z największą przyjemnością, mój stryju.
— A więc, podaj mi rękę Axelu i chodźmy przez to kręte wybrzeże.
Z pośpiechem przyjąłem ofiarowaną mi pomoc, i puściliśmy się wzdłuż tego nowego oceanu. Po lewej stronie, skały urwiste w tytanicznem nagromadzeniu wspaniały widok przedstawiały. Z boków ich wypływała nieskończona liczba kaskad, z szumem toczących swe wody przezroczyste; gdzie niegdzie znowu wysoki stup pary wskazywał źródło gorące, które w dalszym swym biegu łączyło się z innemi wodami i wraz z niemi lekko szemrząc, odbywało wspólną do morza drogę. Był tam i Hansbach, wierny towarzysz naszej podróży; tonął on spokojnie w wodach oceanu, jakby to od początku świata jedynem jego było przeznaczeniem.
— Biedny strumyczek — rzekłem — już go więcej nie ujrzymy!
— To znajdziemy za to inny — odrzekł profesor — co wreszcie na jedno wychodzi.
W odpowiedzi tej upatrywałem wyraźny brak wdzięczności dla dawnego przyjaciela.
W tej chwili nowy widok zwrócił na siebie całą moję uwagę. Na zakręcie wysokiego przylądka, o pięćset kroków od nas, spostrzegłem las ogromnie wysoki, gęsty i rozległy. Składał się on z drzew baldaszkowatych średniej wielkości, o czystych i ściśle geometrycznych zarysach. Przeciąg powietrza zdawał się żadnego na ich liście nie wywierać wpływu; stały one nieporuszone, jakby gromada cedrów skamieniałych.
Przyśpieszyłem kroku. Te szczególne twory wcale mi nie były znane; nie wiedziałem, czy należą one do dwustu tysięcy znanych gatunków roślin, czy też wypadało nowe dla nich naznaczyć miejsca, w nieznanej dotąd florze. Gdyśmy szli dalej, zdziwienie moje coraz wzrastało: na każdym prawie kroku spotykałem też same co i na ziemi produkta, lecz dorastąjące olbrzymich rozmiarów.
— Jestto po prostu las grzybów — rzekł stryj Lidenbrock.
I rzeczywiście, uczony profesor nie mylił się bynajmniej; lecz do jakichżeto rozmiarów doszły te rośliny na ciepłym i wilgotnym gruncie! Wiedziałem, że purchawka olbrzymia (licoperdon giganteum), według twierdzenia Bulliarda, miewa ośm do dziewięciu stóp obwodu; lecz tu chodziło o grzyby białe, wysokie na trzydzieści do czterdziestu stóp, których kapelusz ma takichże samych rozmiarów średnicę. Znajdowały się one tam tysiącami; światło nie mogło się przebić przez gęsty cień jaki sprawiały, i dla tego też w zaroślach tych. ciągły zmrok panował, jakby pod szczelnie splecionym dachem afrykańskiego miasteczka.
Byłem jednak ciekawy posunąć się dalej w głąbtych zarośli, wśród których zimno było przejmujące. Przez pół godziny może błądziliśmy pociemku prawie, wśród nieznośnej wilgoci, i z uczuciem prawdziwej przyjemności powitałem znowu ukazujący się nam brzeg morza.
Jednakże dodać muszę, że wegetacya tej okolicy podziemnej nie ograniczała się na samych tylko grzybach. Dalej napotkać było można wielką liczbę innych drzew z liściem wypłowiałym i martwym. Rozeznać je nie było trudno: były to wszystko prawie krzewy ziemskie, tylko w rozmiarach fenomenalnych. I tak: widłaki, wysokie piędziesiąt łokci; sygillarye olbrzymie; paprocie drzewiaste, duże jak najwyższe jodły; lepidodendrony (drzewa łuskowate) o łodydze cylindrowej widełkowatej, z długim liściem i najeżone puchem ostrym, podobnym do olbrzymich porostów wilgotnego gruntu.
— Jakież to pyszne! zadziwiające! wspaniałe! — wołał profesor zachwycony — to cała flora drugiej epoki świata, epoki przechodowej. Oto masz drzewa z pierwszych wieków istnienia kuli ziemskiej, dziś przekształcone na rośliny ogrodowe! Patrz Axelu! podziwiaj! żaden na świecie botanik nie znajdzie takiej, jaką my tu mamy, sposobności.
— Masz słuszność stryju. Opatrzność widocznie chciała w tej ogromnej cieplarni zachować okazy tych roślin przedpotopowych.
— Dobrze mówisz mój chłopcze, jestto prawdziwa cieplarnia; ale nie zbłądziłbyś także, nazywając to miejsce menażeryą.
— Menażeryą?
— Tak jest mój drogi. Patrz no, piasek po którym stąpamy, na te kości rozrzucone po ziemi...
— Kości! — zawołałem.
— Tak, kości zwierząt przedpotopowych. Rzuciłem się z zapałem na te szczątki wiekowe, utworzone z substancyi mineralnej zepsuciu nie ulegającej (1). Przerzucałem jedne po drugich te kości olbrzymie, podobne do uschniętych pni drzewa.
Tu szczęka spodnia mastodonta: tam ząb trzonony dinotherium; tu znowu udo, które nie mogło należeć do kogo innego, jak do największego z tych zwierząt: megatherium. Tak, bez wątpienia jestto menażerya! boć tych kości nie naniósł tu zapewne przewrót żaden, lecz zwierzęta do których one należą żyły tu, mieszkały nad brzegami tego morza podziemnego, pod cieniem tych roślin drzewiastych. Widzę tu całe szkielety, a jednak....
— A jednak? — przerwał mi stryj.
— Nie umiem sobie wytłomaczyć obecności ta kich czworonogich w tej granitowej jaskini.
— Dla czego?
— Bo życie zwierzęce istniało na ziemi dopiero w peryodach drugorzędnych, gdy pokład osadowy uformował się przez przybycie gruntu po ustąpieniu wód, i zastąpił rozpalone skały epoki pierwotnej.
— Tylko że mój Axelu drogi, łatwą mam na twe zarzuty odpowiedź, bo grunt na którym stoimy, jest właśnie pokładem osadowym.


(1) Fosforan wapna. — Jakto! w takiej głębokości pod powierzchnią ziemi?
— Bez wątpienia; i ten fakt da się geologicznie wytłomaczyć. W pewnej epoce ziemia uformowana była ze skorupy elastycznej, podległej kolejnym ruchom z góry na dół i z dołu do góry, według praw przyciągania. Jest do prawdy podobnem, że tym sposobem grunt się obniżył i popękał, a pewna część pokładów osadowych wciągniętą została do przepaści tak nagle otwartych.
— Tak być musi. Lecz jeśli zwierzęta przedpotopowe żyły w tych okolicach podziemnych, któż zaręczy, że w tej chwili jeszcze nie napotkamy którego z tych potworów w tym oto gęstym lesie, lub poza jedną ze skał urwistych, tak obficie tu rozproszonych?
To mówiąc, ze wstrętem i obawą obejrzałem się na wszystkie strony, lecz żadna żyjąca istota nie ukazała się na tem dzikiem wybrzeżu.
Czując się zmęczonym, usiadłem na krawędzi wyniosłego przylądka, o spód którego z szumem rozbijały się bałwany morskie. Ztamtąd wygodnie mogłem objąć okiem całą zatokę, przez naturalne wyszczerbienie brzegu utworzoną. W głębi, pomiędzy piramidalnemi skałami powstała niewielka przystań, w której wygodnie stanąłby na kotwicy okręt większy, lub ze dwie goeletty. Czekałem tylko, czy cudem jakim, na pełne morze nie wysunie się statek jaki z rozpiętemi żaglami.
Marzenie moje niedługo trwało! rozbić się ono musiało o smutną rzeczywistość: w tym świecie podziemnym, my byliśmy jedynemi istotami żyjącemi. W chwili uciszenia się wiatru, milczenie pustyni osiadało na dzikich skałach i ponurej powierzchni oceanu. Pragnąłem wzrokiem przebić gęsto nademną wiszące chmury, zajrzeć w ten tajemniczy, poza niemi kryjący się horyzont. Dziwne myśli tłumnie tłoczyły się do mej wyobraźni. Gdzie się kończy to morze? Dokąd ono prowadzi? Czy poznamy kiedy brzeg jego przeciwny?
Stryj mój ani wątpił o tem zapewne; ja zaś pragnąłem tego i obawiałem się zarazem.
Tak mi upłynęła cala godzina na podziwianiu tego cudnego widoku; czas było wracać do naszej groty, w której też niebawem usnąłem kołysany najdziwniejszemi wrażeniami dnia ubiegłego.



XXXI.

Nazajutrz obudziłem się zdrów zupełnie. Sądząc że kąpiel może mi być potrzebną, zanurzyłem się na kilka minut w wodach tego morza Śródziemnego, bo zdaje mi się że to nazwanie najwłaściwiej mu się należało.
Powróciłem na śniadanie z wybornym apetytem. Hans był naszym kucharzem, miał ogień i wodę do rozporządzenia, mógł przeto urozmaicić trochę jednostajność codziennego naszego pożywienia. Na deser podał nam parę filiżanek kawy; wyznam, że nigdy mi tak jeszcze nie smakował ten napój wyborny.
— Teraz — rzekł stryj — nadchodzi czas przypływu morza; korzystajmy ze sposobności, aby zbadać dobrze to zjawisko.
— Jakto stryju, przypływ morza, powiadasz? — Tak jest, bezwątpienia.
— Czyżby i tu czuć się dawał wpływ słońca i księżyca?
— Dla czegóżby nie? Czyż wszystkie ciała w ogóle nie ulegają powszechnej sile przyciągania? Nie widzę powodu, dla którego by ta masa wody wyjętą być miała z pod prawa ogólnego i dla tego też, pomimo ciśnienia atmosferycznego, jakie ma miejsce na powierzchni tego oceanu, zobaczysz zaraz, że równie jak Atlantyk może on podnieść i wylać swe wody.
W tej chwili zjawisko przypływu rozpoczęło się; gdym na to zwrócił uwagę profesora, ten mi odpowiedział:
— Uważaj dobrze Axelu: po tym szerokim pasie piany możesz widzieć, że ocean wznosi się na wysokość około dziesięciu stóp.
— Ah! jakież to cudowne!
— To tylko naturalne.
— Mów co chcesz stryju, ale to mi się wydaje tak nadzwyczajnem, że zaledwie śmiem wierzyć oczom moim. Któżby dał wiarę, że w środku skorupy ziemskiej można znaleść ocean prawdziwy, z przypływami, odpływami, wiatrami, nawałnicami i t. d.
— Dla czegóż by nie? czyż się sprzeciwia temu jaka przyczyna fizyczna? — Zapewne, żadna..... ale to wtedy dopiero, gdy odstąpimy od mniemania o cieple wewnętrznem.
— Dotąd jednak wszystko usprawiedliwia teoryę Humphry Davy.
— A co więcej, przekonywamy się o istnieniu świata podziemnego.
— Któremu brak tylko mieszkańców.
— To jeszcze pytanie, czy w tych wodach nie przebywają nieznane jakie gatunki ryb lub zwierząt.
— Dotąd jednak nic jeszcze nie napotkaliśmy.
— Możemy sobie zrobić wędkę, a zobaczymy czy haczyk będzie tu tak poszukiwanym jak w morzach podsłonecznych.
— Sprobujmy Axelu! trzeba zbadać wszystkie tajemnice tego nowego świata.
— Lecz dotąd nie zapytałem cię stryju, gdzie jesteśmy, a narzędzia twoje muszą ci to dokładnie wskazywać.
— Poziomo biorąc, o trzysta pięćdziesiąt mil od Islandyi.
— Czy rzeczywiście tyle?
— Jestem pewny, że nie mylę się nawet o pięćset sążni.
— A bussola ciągle wskazuje południo-wschód?
— Tak, ze zboczeniem na zachód o dziewiętnaście stopni i czterdzieści dwie minut, zupełnie jak na powierzchni ziemi. Co do pochylenia igły, zauważyłem jeszcze jeden ciekawy fakt, który obserwuję z największą bacznością.
— A jakiżto mianowicie?
— Ten, że igiełka zamiast nachylać się ku biegunowi, jak to czyni na półkuli północnej, tu przeciwnie, podnosi się.
— Z tego wnosić wypada, że punkt przyciągania magnetycznego znajduje się pomiędzy powierzchnią kuli ziemskiej i miejscem do któregoś my doszli.
— Tak jest i zdaje się być do prawdy podobnem, że gdybyśmy przybyli w okolice biegunowe, pod ów siedemdziesiąty stopień, gdzie James Ross odkrył biegun magnetyczny, igiełka niezawodnie stanęłaby prostopadle. Więc widać że w nie tak zbyt wielkiej głębokości znajduje się ów tajemniczy punkt przyciągania.
— Rzeczywiście, jest to fakt obcy jeszcze dla nauki.
— Nauka moje dziecię, przepełniona jest błędami, ale takiemi które nie żal popełniać, bo one zwolna prowadzą do poznania prawdy.
— A w jakiejże jesteśmy głębokości?
— Trzydzieści pięć mil pod ziemią.
— Tak więc — mówiłem patrząc na mappę, górzysta część Szkocyi znajduje się nad nami i w tem właśnie miejscu góry Grampian do znacznej wysokości wznoszą swe śniegiem okryte wierzchołki.
— Tak jest — odrzekł profesor z uśmiechemciężar to trochę za duży do dźwigania, ależ sklepienie jest mocne; wielki architekt świata z dobrego je zbudował materyału, i nigdyby mu człowiek nie zdołał nadać takiej lekkości, mocy i symetryi. Czemże są łuki mostów i kolumnady katedr, w obec tej nawy o trzymilowym promieniu, której nie mogą uszkodzić najbardziej nawet rozwścieczone żywioły?
— Oh! nie obawiam się aby mi niebo miało spaść na głowę; bardziej w tej chwili myślę, jakie są nadal twe zamiary stryju. Czy nie masz projektu powrócić na powierzchnię kuli ziemskiej.
— Powrócić? A to mi się podoba! ja miałbym wracać, gdy wszystko dotąd idzie nam jak z płatka?...
— Jednakże nie mam doprawdy wyobrażenia o tem, jakim sposobem przedostaniemy się przez tę ogromną przestrzeń wody.
— Ja też nie myślę rzucać się w nią głową na dół. Wiadomo przecie, że największe oceany są właściwie tylko jeziorami, bo otacza je ze wszechstron ziemia; i nasze tedy morze musi mieć swoje granitowe krańce!
— To nie ulega najmniejszej wątpliwości. — Otóż mam nadzieję, że na przeciwnym brzegu znajdziemy nową jaką drogę.
— A jaka, według twego zdania stryju, może być długość tego oceanu?
— Najwięcej trzydzieści do czterdziestu mil. Dla tego też nie mamy czasu do stracenia i jutro zaraz puszczamy się na morze.
Mimowolnie zacząłem wzrokiem szukać statku, któryby nas przeniósł na ten brzeg przeciwny, a nie widząc go zapytałem stryja, jakim sposobem drogę tę odbędziemy.
— Na tratwie mój chłopcze, na dobrej i mocnej tratwie.
— Na tratwie? ależ zkąd jej weźmiemy, bo nie widzę...
— Nie widzisz Axelu, to prawda, ale gdybyś chciał nadstawić ucha, to posłyszałbyś.....
— Posłyszałbym?
— Uderzenia młotka, z którychbyś się dowiedział, że Hans jest już przy robocie.
— Jakto, buduje tratwę?
— Nie inaczej.
— I już pościnał na to drzewa.
— Chodź, sam zobaczysz go pracującego.
O kwandrans drogi od nas, z drugiej strony przylądka formującego port naturalny, spostrzegłem Hansa szczerze zajętego pracą. Z niemałem zadziwieniem ujrzałem na ziemi już do połowy związaną tratwę z belek jakiegoś szczególnego, nieznanego mi drzewa; a przytem na piasku tyle rozrzuconych przyborów, że doprawdy byłoby z czegu zbudować całą marynarkę.
— Mój stryju — zapytałem — jakieto drzewo?
— Jest tu jodła, sosna, brzoza i wszystkie gatunki iglastych drzew Północy, skamieniałych pod wpływem wody morskiej.
— Czy być może?
— To jest właśnie co nazywają surtarbrandur, czyli drzewo skamieniałe.
— Ależ w takim razie musi ono jak lignity posiadać twardość kamienia, a przeto nie może pływać po wodzie.
— I to się zdarza niekiedy; niektóre z tych drzew zamieniły się w prawdziwe antracyty, lecz inne zato, jak te oto naprzykład, w części dopiero uległy przekształceniu się w skamieniałość. Patrz — mówił rzucając na wodę spory kawał drzewa, które zniknąwszy na chwilę, wypłynęło wkrótce i pływało swobodnie po przezroczystej powierzchni morza — czy jesteś już przekonanym?
— Tak, jestem nadewszystko przekonanym, że to jest trudne do uwierzeuia.
Nazajutrz wieczorem, dzięki zręczności naszego przewodnika, tratwa w zupełności była wykończoną; miała ona dziesięć stóp długości a pięć szerokości. Belki związane mocnemi sznurami, stanowiły pewną i bezpieczną powierzchnię, a na wodę spuszczony ten statek improwizowany, swobodnie i poważnie kołysał się na zwierciadlanem przezroczu morza Lidenbrock.



XXXII.

We czwartek rano, dnia 13-go sierpnia, zaczęliśmy się pospiesznie zabierać do odjazdu.
Maszt zrobiono z dwóch drążków związanych, reję z trzeciego, na żagiel użyte zostały kołdry, lin nie brakowało — wszystko zatem było, czego do żeglugi potrzeba, a tratwa nasza i nieźle wyglądała i mocno była zbudowaną.
O godzinie szóstej profesor dał znak do odjazdu. Zapasy żywności, bagaże, narzędzia, broń i znaczna ilość wody słodkiej znajdowały się już na tratwie. Hans przytwierdził ster, dozwalający mu kierować swą machiną pływającą; ja odwiązałem linę zatrzymującą nas u brzegu, uregulowałem żagiel i puściliśmy się na wodę.
W chwili odjazdu, stryj, któremu chodziło o jego nomenklaturę geograficzną, chciał mojem imieniem nazwać port któryśmy opuszczali. — Ah, mój stryju!... chciałem ci inne zaproponować imię.....
— Jakież naprzykład?
— Graüben! — wybąknąłem — port Graüben! to wcale nie źle będzie wyglądało na mappie.
— Niechże będzie port Graüben.
Takimto sposobem, wspomnienie mojej drogiej narzeczonej związało się z naszą wyprawą awanturniczą.
Wiatr północno-wschodni mieliśmy z tyłu; posuwaliśmy się naprzód z nadzwyczajną szybkością. Bardzo gęste warstwy atmosfery, silne wywierały parcie na żagiel. Po upływie godziny, stryj zaczął obliczać szybkość z jaką płyniemy.
— Jeśli tak dalej będzie — rzekł — to będziemy mogli robić, najmniej po trzydzieści mil na dobę i wkrótce dostaniemy się do brzegu przeciwnego.
Nic na to nie odpowiedziałam, posunąłem się tylko na przód tratwy. Już straciliśmy z oczu brzeg północny; widziałem tylko ogromną przestrzeń wody, odbijającej ponury cień gęstych chmur nad nią zwieszonych. Srebrny promień światła elektrycznego odbity tu i owdzie w kropelkach wody, rzucał blade światełko na brzegi naszego statku. Nie chciałem wierzyć w złowieszcze oznaki, a jednak musiałem mówić sam do siebie. „Otóż i będziemy mieli burzę!” Około południa ogromne wodorosty (algae) zaczęły się ukazywać na powierzchni oceanu. Znałem siłę wegetacyjną tych roślin, które w głębokości dwunastu tysięcy stóp na dnie morza wyrastają pod ciśnieniem blisko czterechset atmosfer, i formują niekiedy znacznej wielkości ławice, tamujące bieg okrętów; lecz pewny jestem, że tak olbrzymich wodorostów jakie widziałem na morzu Lidenbrock, w żadnem innem miejscu napotkać nie było można.
Nasz statek płynął po paprociach, trzy do czterech tysięcy stóp długich, które wijąc się jak węże, ginęły gdzieś niedostrzeżone; bawiło mnie ściganie wzrokiem tych wstęg nieskończonych, których niezwykłe rozmiary w ciągłem utrzymywały mnie zdziwieniu. Jakaż siła przyrodzona mogła wydać takie rośliny i jakiż musiał być widok ziemi w pierwszych wiekach jej formacyi, gdy pod działaniem ciepła i wilgoci, na powierzchni jej samo się tylko rozwijało królestwo roślinne!
Wieczór nadszedł i tak samo jak to uważałem w dniu poprzedzającym, światło bynajmniej się nie zmniejszyło; było to zatem zjawisko stałe.
Po kolacyi położyłem się przy maszcie i zasnąłem wśród dziwnie rozbujanych marzeń. Hans przy sterze stał nieporuszony, tratwa nasza silnie wiatrem popychana, szybko posuwała się naprzód. W chwili opuszczania portu Graüben, profesor Lidenbrock polecił mi utrzymywać dziennik do notowania najdrobniejszych obserwacyj, zjawisk interesujących, kierunku wiatru, szybkości posuwania się tratwy, drogi przebytej i wszelkich szczegółów dotyczących naszej dziwacznej podróży.
Poprzestanę więc na powtórzeniu tutaj owych notat codziennych, dyktowanych przez wypadki; one dadzą dokładny obraz naszego życia.
Piątek; 14 sierpnia. Wiatr równy północno-zachodni. Statek posuwa się z szybkością i w linii prostej. Brzeg został trzydzieści mil za nami; na horyzoncie cisza. Natężenie światła jednostajne. Pogoda piękna, co znaczy, że chmury wysoko są wzniesione, niezbyt gęste i skąpane w atmosferze białej, jak srebro stopione.
Termometr: + 32° (Celsiusza).
Około południa Hans urządził wędkę, przywiązując spory haczyk do grubego sznurka; na przynętę założył kawałek mięsa i zarzucił w morze. Przez dwie godziny wędka pływała spokojnie, jakby w wodzie żadne nie mieszkały istoty; nareszcie sznur mocniej się poruszył, pływaczka zadrżała, — Hans wyciągnął wędkę na końcu której silnie trzepotała się ryba.
— Ryba! — zawołał pan Lidenbrock.
— To jesiotr — rzekłem z radością. — jesiotr, ale nie duży. Profesor bacznie obejrzał rybę i zaprzeczył memu twierdzeniu. Ta ryba miała głowę płaską, zaokrągloną, a przednią część ciała okrytą kościstemi łuskami; zębów nic miała wcale, płetwy piersiowe dość rozwinięte przytwierdzone do ciała, któremu brakło ogona. Zwierzę to należy w rzeczy samej do rzędu, w którym naturaliści pomieścili jesiotra, ale się od niego różni bardzo.
Stryj nie mylił się, a po bliższem obejrzeniu rzekł:
— Ryba ta należy do rodziny zaginionej od wieków, a ślady jej kopalne znajdują się tylko niekiedy w pokładach dewońskich.
— A więc złapaliśmy żywcem jednego z owych mieszkańców mórz pierwotnych?
— Tak jest — odpowiedział profesor, ciągnąc dalej swe spostrzeżenia — i widzisz, że te ryby kopalne żadnego nie mają podobieństwa do gatunków dzisiejszych. Co to za rozkosz dla naturalisty, posiadać taki okaz żywy!
— Lecz do jakiej on należy rodziny?
— Do rzędu Ganoidów, rodziny Cephalaspidów; rodzaju.....
— Jakiego?
— Rodzaju..... Pterychtis — przysiągłbym na to. Ale ta ryba posiada jeszcze jednę własność, napotykaną podobno tylko u ryb żyjących w wodach podziemnych. — Jakążto własność?
— Jest ona ślepą — a nietylko ślepą, ale całkiem pozbawioną organu patrzenia.
Po bliższe m zbadaniu przekonałem się o prawdzie słów stryja; lecz aby się upewnić że to nie jest wyjątek, zarzuciliśmy powtórnie wędkę do wody. Ocean ten był bardzo zarybiony, bo w niespełna dwie godziny mnóstwo nałapaliśmy Pterychtis i innych ryb należących do również zaginionej rodziny Dipterides, lecz rodzaju tych ostatnich stryj nie mógł rozpoznać. Wszystkie one nie posiadają organu widzenia. Połów ten improwizowany znacznie zasilił nasze zapasy spiżarniane.
Można więc było z pewnością i stanowczo wnioskować, że w tem morzu przebywają same tylko gatunki kopalne, z których tak ryby jak i gady tem są doskonalsze im dawniejsze. Być może, iż jeszcze napotykamy gatunek jaszczurkowatych, które nauka z kawałków kości i chrząstek tak wybornie odtworzyć umiała.
Po chwili wziąłem lunetę i zacząłem przeglądać przestrzeń morza, zupełnie dotąd pustą. Bez wątpienia, zbyt jeszcze blizcy byliśmy brzegów. Spojrzałem w powietrze — może w warstwach ciężkiej atmosfery dojrzę którego z tych ptaków odtworzonych przez nieśmiertelnego Cuvier’a? Obfitość ryb dostatecznej dostarczyłaby im żywności, lecz napróżno śledzę wzrokiem: powietrze zarówno jak brzegi nie jest zamieszkane.
Tymczasem wyobraźnia moja przeniosła mnie na pole cudownych hypotez paleontologii — marzyłem na jawie. Zdawało mi się że widzę na powierzchni wód ogromne Chersity, owe olbrzymie żółwie przedpotopowe, podobne do wysepek pływających; spacerujące po tych ponurych płasczyznach ogromne zwierzęta ssące z pierwszych dni po stworzeniu świata, jak Leptotherium znaleziony w jaskiniach Brezylii, Mericotherium przybyły z lodowatych okolic Syberyi. Dalej gruboskórny Lophiodon, ten tapir olbrzymi, może ukrywa się gdzie po za skałą, gotów wydrzeć swą zdobycz innemu zwierzęciu zwanemu Anoplotherium, które jednocześnie do nosorożca, konia, hippopotama i wielbłąda było podobne, jak gdyby Stwórca spiesząc się w pierwszych chwilach tworzenia, łączył po kilka zwierząt w jedno. Olbrzymi Mastodont trąbą swą łamie skały nadbrzeżne, gdy tymczasem zgarbiony na swych ogromnych łapach Megatherium, kopie zaciekle ziemię, rykiem strasznym napełniając echa granitowych przestrzeni. Dalej jeszcze, Protopithek, najpierwsza małpa jaka się ukazała na powierzchni ziemi, pnie się po spadzistych szczytach. Tam znowu skrzydlatoręczny Pterodaktyl sunie się przez warstwę zgęszczonego powietrza, jak ogromny nietoperz. Nareszcie, w ostatnich warstwach, z szeroko rozpostartemi skrzydłami bujają, ptaki większe od kazoara, silniejsze od strusia.
Cały ten świat kopalny odradza się w mej wyobrażni; myśl przenosi mnie w biblijne epoki tworzenia, o wiele wprzód, przed urodzeniem człowieka, któremuby wystarczyć jeszcze nie mogła ziemia niezupełna. W marzeniu wyprzedzam ukazanie się istot żyjących. Znikają ssące zwierzęta, potem ptaki, dalej gady epoki drugorzędnej, a nakoniec ryby, skorupiaki, mięczaki i stawowate. Zwierzokrzewy peryodu przechodowego giną z kolei. Całe życie ziemskie skupia się we mnie, i cały ten bezludny świat jedno tylko moje bijące serce ożywia. Niema ani pór roku, ani klimatów; gorąco kuli ziemskiej zwiększa się wciąż i zobojętnia ciepło promieni słonecznych. Wegetacya silnie się podnosi. Jak cień błądzę wśród paproci drzewiastych i stąpając niepewnym krokiem po tęczowatym marglu i pstrym piaskowcu; odpoczywam wsparty na pniu ogromnej jodły lub sosny, kładę się pod cieniem Sphenophyllów, Asterophyllów i Widłaków sto z górą stóp wysokich.
Wieki płyną jak doby; przebiegam całą seryę przeobrażeń ziemskich. Rośliny znikają, skały granitowe tracą swą twardość; stan płynny zastępuje stan stały, pod wpływem coraz natężającego się gorąca wody wypływają na powierzchnię ziemi, wrą i ulatniają się; pary otaczają ziemię, która zwolna zamienia się na masę gazową rozpaloną do białości, wielką i świetną jak słońce.
W środku tej gromady chmur miljon czterykroć sto tysięcy razy większej niż kula którą ma uformować kiedyś, wciągnięty jestem w przestrzeń planetarną; ciało moje ulatnia się i jako nieważki atomek ginie w ogromie pary, która w nieskończonej przestrzeni znaczy swą drogę płomienistą.
Dziwne marzenie! dokądże mnie ono doprowadzi? Zgorączkowany, drżącą ręką rzucam na papier te wrażenia i osobliwe szczegóły. Zapomniałem o profesorze, o Hansie, o tratwie, o wszystkiem!..... Hallucynacya całym moim zawładnęła umysłem.
— Co ci jest Axelu? — zapytał stryj.
Zwróciłem na niego otwarte oczy, nie widząc nic przed sobą.
— Axelu! — powtórzył stryj — Axelu bądź ostrożnym.... możesz wpaść w morze.
I rzeczywiście byłoby się tak stało, gdyby nie przytomność umysłu Islandczyka, silną dłonią w pomoc mi przychodzącego.
— Czy on zwaryjował? — zapytał profesor.
— Co to jest? — rzekłem nareszcie przychodząc nieco do siebie.
— Czyś ty nie chory Axelu? — Nie; przez chwilę zostawałem pod wrażeniem hallucynacyi... ale to już przeszło. Czy nam się nie przytrafił jaki wypadek?
— Bogu dzięki — wszystko idzie dobrze; wiatr mamy sprzyjający, morze spokojne i jeśli mnie moje rachunki nie mylą, wkrótce powinniśmy ujrzeć ziemię.
Na te słowa powstałem śledząc jakichś wskazówek na horyzoncie, lecz dotąd jeszcze linia wody stykała się z linią obłoków.



XXXIII.

Sobota, 15-go sierpnia. Morze ciągle jednakowo spokojne; lądu nigdzie nie widać; horyzont zdaje się być bardzo oddalonym.
Głowa mi cięży dotąd od gwałtownego rozmarzenia. Stryj nie marzył wprawdzie, ale jest w złym humorze; kręci się ze swą lunetą na wszystkie strony i zakłada na krzyż ręce z widocznem zagniewaniem.
Uważam, że profesor Lidenbrock jest na wybornej drodze powrócenia do dawnej swej niecierpliwości — notuję ten fakt w moim dzienniczku. Takich potrzeba było cierpień i niebezpieczeństw jakie ja przechodziłem, aby w nim obudzić iskrę uczucia ludzkości; lecz od czasu mego wyzdrowienia, dawna się odezwała w nim natura. A jednak, prawdę powiedziawszy, nie było się o co gniewać. Zamiary jego spełniały się jak najpomyślniej, w okolicznościach najprzyjaźniejszych, i teraz nawet oto, płynęliśmy z szybkością nadzwyczajną.
— Jesteś niespokojny stryju — rzekłem, widząc że często przykłada lunetę do oczu.
— Niespokojny? bynajmniej.
— Więc niecierpliwy?
— Alboż nie mam do tego powodu?
— Przecież płyniemy z taką szybkością...
— Nie o to mi też chodzi że szybkość jest zamała, ale że przestrzeń morza zbyt wielka.
Przypomniałem sobie wtedy, że profesor przed wyjazdem na trzydzieści do czterdziestu mil oceniał długość tej wody podziemnej, kiedy tymczasem przepłynęliśmy już odległość najmniej trzy razy większą, a brzegów południowych jeszcze ani widać było.
— Nie zagłębiamy się w ziemię — rzekł znowu profesor — a to wszystko jest czas stracony, boć ja tu nie przybyłem z tak daleka po to, aby odbyć spacer po jakimś stawie.
No proszę! on taką podróż nazywa spacerem, a takie morze stawem!
— Ależ — odrzekłem — jeśliśmy się trzymali drogi wskazanej przez Saknussema...
— W tem właśnie kwestya, czyśmy się jej trzymali. Czy Saknussemm napotkał tę przestrzeń wody? Czy ją przebywał? Czy strumyk któryśmy wzięli za przewodnika, nie zmylił nam zupełnie drogi?
— W każdym razie nie mamy czego żałować, żeśmy tu przybyli. Widok ten jest wspaniały i...
— Mniejsza o widok! wytknąłem sobie cel i do niego dążę; więc nie gadaj mi o podziwianiu pięknych widoków.
Zamilkłem, dozwalając profesorowi gryźć sobie wargi z niecierpliwości. O szóstej wieczorem Hans zażądał swych trzech rixdalerów, które mu wypłacone zostały.
Niedziela, 16-go sierpnia. Nic nowego. Pogoda wciąż jednakowa. Przyjemny wietrzyk odświeża powietrze. Po obudzeniu się najprzód sprawdziłem stopień natężenia światła. Ciągle się obawiam, aby zjawisko elektryczne nie zaciemniło się, a następnie całkiem nie zgasło. Dotąd żadnej niema zmiany: cień tratwy czysto rysuje się na powierzchni wody.
Rzeczywiście to morze jest nieskończone; zdaje się, że szerokość jego wyrównywa szerokości morza Śródziemnego, a może nawet i Atlantyku.
Stryj powielekroć zapuszczał sondę; kij ciężko okuty przywiązany do sznura, zanurzał na dwieście węzłów, lecz nie znalazł nigdzie gruntu.
Zastanawiało mnie to bardzo, że z trudnością przychodziło nam wyciągnąć sondę z wody, a gdyśmy ją wydobyli, Hans wskazał mi na żelazie kilka bardzo wyraźnych znaków, jakby z ukąszenia pochodzących.
Z zadziwieniem spojrzałem w oczy przewodnikowi.
— Tänder — rzekł on ze zwykłą sobie obojętnością.
Nie zrozumiałem znaczenia wyrazu; zwracam się więc do stryja, lecz znajduję go zatopionego w głębokiem rozmyślaniu. Nie chcę mu przerywać i wracam do mego Islandczyka, który pokilkakroć otwiera i zamyka usta, chcąc mi tym gestem myśl swą objaśnić.
— Zęby! — rzekłem coraz bardziej zdziwiony, i uważniej przypatrując się sztabie żelaza.
Tak jest, to rzeczywiście ślady zębów wyryte na metalu. Wyobrażam sobie, jaką siłę muszą mieć szczęki, w których one są osadzone! Byłżeby tam pod wodą potwór jaki z gatunków zaginionych, żarłoczniejszy niż ludojad (squale), straszniejszy od wieloryba? Nie mogłem oderwać oczu od tej sztaby pogryzionej. Czyżby moje marzenie dnia poprzedzającego miało się w rzeczywistość zamienić? Te i tym podobne myśli zajmowały przez cały dzień mą głowę skłopotaną; kilkogodzinny dopiero sen pokrzepił mnie i uspokoił nieco wzburzoną moją wyobraźnię. Poniedziaiek, 17-go sierpnia. Usiłuję przypomnieć sobie, jakie instynkta właściwe są tym zwierzętom przedpotopowym epoki drugorzędnej, które ukazały się na ziemi później niż skorupiaki, mięczaki i ryby, ale zawsze wprzód niż ssące. Świat należał podówczas do gadów. Te potwory panowały wszechwładnie w morzach jurassowych (1). Natura obdarzyła je najzupełniej rozwiniętym organizmem. Co za olbrzymia budowa! jaka siła nadzwyczajna! Cała rodzina jaszczurek dzisiejszych, aligatory i krokodyle największe, są tylko karłami w porównaniu z tamtemi.
Drżę na samo wspomnienie tych potworów. Żadne oko ludzkie nie widziało ich żywych. Istniały one na ziemi tysiąc wieków przed człowiekiem, lecz szkielety ich kopalne znalezione w tych wapieniach gliniastych, które Anglicy zowią lias, dozwoliły odbudować je anatomicznie i poznać wymiary ich kolosalne.
W muzeum Hamburskiem widziałem szkielet jednej z tych jaszczurek, mający trzydzieści stóp długości. Czyż ja, mieszkaniec ziemi, spotkaćbym się miał teraz oko w oko z owemi reprezentantami rodzin przedpotopowych? Nie! to niepodobna.


(1) Morza peryodu drugorzędnego, które utworzyły ziemie, z jakich się składają góry Jura. A jednak ślady potężnych zębów widzę wyryte na tem żelazie, a z kształtu ukąszenia wnosić mogę, że są stożkowate, jak zęby krokodyla.
Z obawą zwróciłem oczy na morze, lękając się ujrzeć rzucającego się na nas jednego z owych strasznych mieszkańców jaskiń podmorskich.
— Niech licho weźmie — rzekłem sam do siebie — szalony pomysł stryja, że mu się zachciało sondować te wody. Zaniepokoił jakieś zwierzę morskie, które co chwila może nas napaść w podróży, a wtedy....
Machinalnie obejrzałem broń, chcąc się upewnić czy w dobrym jest stanie. Stryj dostrzegł to i gestem pochwalił mą przezorność.
Na powierzchni wody spostrzegać się dawały coraz silniejsze poruszenia, jakby pochodzące ze wzburzenia warstw spodnich. Niebezpieczeństwo jest blizkie. Miejmy się na baczności!
Wtorek, 18-go sierpnia. Nadszedł wieczór, albo raczej chwila w której sen zaczyna osiadać nam na powiekach, bo nocy właściwie niema na tym oceanie, i nieubłagane światło trudzi uporczywie nasze oczy, jak gdybyśmy żeglowali pod słońcem mórz podbiegunowych. Hans poszedł do rudla z kolei, ja tymczasem trochę zasnąłem.
We dwie godzin później rozbudziło mnie gwałtowne wstrząśnienie. Tratwa została podniesioną. po nad wały z siłą nieopisaną, i rzucona o jakie dwadzieścia sążni dalej.
— Co to jest? — zawołał stryj — czy przybiliśmy do brzegu?
Hans wskazał palcem na ukazującą się od czasu do czasu czarną jakąś ogromną massę, w odległości dwóchset sążni.
— Ah! jakiż olbrzymi delfin! — krzyknąłem.
— A za nim oto jaszczurka morska niezwykłej wielkości.
— A jeszcze dalej krokodyl potworny! Patrz stryju, jaką ma ogromną, paszczękę z dwoma rzędami ogromnych zębów. Ach! już znika!...
— Wieloryb! wieloryb! — wołał znowu profesor. — widzę jego ogromne płetwy. Patrz! patrz, jak przez otwory nozdrzowe wyrzuca w górę powietrze i wodę.
I rzeczywiście dwie kolumny płynu wznosiły się do znacznej wysokości nad powierzchnię morza. Zdziwieni, osłupiali, wystraszeni, staliśmy patrząc na tę gromadę potworów morskich. Wszystkie one były niezwykłej wielkości, tak, że najmniejszy z nich, chwyciwszy zębami potrafiłby zniszczyć cały nasz statek. Hans chciał się już puścić na wolę wiatrów, byleby uniknąć tego sąsiedztwa niebezpiecznego, lecz na drugiej stronie spostrzega innych, niemniej strasznych nieprzyjaciół: żółwia mającego ze czterdzieści stóp szerokości i węża. długiego na jakie stóp trzydzieści, który wznosił po nad wodę swój łeb ogromny.
Ani podobieństwo uciec. Gady się zbliżają do nas i okrążają tratwę z szybkością nadzwyczajną, zataczając i ze wszech stron koła współśrodkowe. Porwałem za karabin. Lecz cóż kula może zaszkodzić łusce, jaką ciało tych zwierząt jest pokryte?
Oniemieliśmy z przestrachu. Już się zbliżają! z jednej strony krokodyl, wąż z drugiej; reszta potworów znikła. Chciałem dać ognia, ale mnie Hans powstrzymał znakiem. Oba olbrzymy mijają nasz statek w odległości najmniej pięćdziesięciu sążni, rzucają się jeden na drugiego i nie spostrzegają nas zaślepieni wściekłością.
O sto sążni od naszej tratwy, walka się rozpoczyna.
Lecz w tejże chwili zdawało mi się, że i inne zwierzęta przyszły brać udział w walce: delfin, wieloryb, żółw i jaszczurka. Widzę ich co chwila i pokazuję Islandczykowi; ten potrząsa głową, przecząc.
Tva — wyszeptał półgłosem.
— Co! dwa? On twierdzi że tylko dwa....
— Ma słuszność — rzekł stryj, patrząc wciąż przez lunetę.
— Czy być może!
— Tak jest! pierwszy z tych zwierząt ma pysk delfina, głowę jaszczurki a zęby krokodyla, i to nas właśnie w błąd wprowadziło. Jestto najniebezpieczniejszy ze wszystkich gadów przedpotopowych, rybojaszczur (ichthyosaurus).
— A drugie?
— Drugim jest wąż zakuty w skorupę żółwia, straszny wróg pierwszego, szyjowiec (plesiosaurus).
Hans powiedział prawdę. Dwa tylko potwory mącą tak powierzchnię wody, i mamy przed oczami dwa gady oceanów pierwotnych. Wtem spostrzegam zakrwawione oko rybojaszczura, wielkie jak głowa ludzka. Natura obdarzyła go organem wzroku bardzo silnym i zdolnym oprzeć się parciu warstw wody, w głębinach które zamieszkuje. Przezwano go także wielorybem jaszczurek, bo posiada i kształt i szybkość tego zwierzęcia. Ten którego mam przed sobą, jest długi na jakie pięćdziesiąt łokci, i mogę sądzić o jego wielkości, gdy wzniesie po nad wodę sterczące pletwy swego ogona. Szczęka jego jest ogromna, i według dania naturalistów, posiada sto ośmdziesiąt dwa zęby.
Szyjowiec, jestto wąż z kadłubem walcowatym, ogónem krótkim i łapami urządzonemi w kształcie wioseł. Całe jego ciało okryte jest skorupą, a szyja giętka jak u łabędzia, na trzydzieści stóp wznosi się ponad wodę. Zwierzęta te, napadają na siebie z niesłychaną zawziętością. W czasie bójki wyrzucają w górę ogromne słupy wody, dochodzące aż do naszej tratwy. Kilkakrotnie byliśmy bardzo blizcy zatonięcia; silne świstanie wciąż słyszeć się daje. Dwa potwory tak splotły się ze sobą, że ich odróżnić nie mogę; w każdym razie, zaciekłość zwycięzcy i dla nas groźną być może.
Mija godzina jedna i druga, a walka trwa jeszcze, raz bliżej, drugi raz dalej od nas. Stoimy w milczeniu, gotowi bronić się wystrzałami.
Nagle, rybojaszczur i szyjowiec nikną, pozostawiając za sobą prawdziwy Mäelstrom (wir gwałtowny na pobrzeżach Norwegii). Kilim minut upłynęło — nic nie widać... mieliżby walkę zakończyć w głębinach morza?
Lecz znowu niezmierny łeb szyjowca ukazuje się na powierzchni. Potwór jest śmiertelnie skaleczony. Nic widzę już strasznej jego skorupy, tylko długą swą szyję to wyciąga, to kryje; rzuca się burząc ocean na około siebie, wije się jak robak na wpół przecięty. Woda tryska pod silnemi jego uderzeniami i zalewa nam oczy, nawet z tak znacznej odległości. Lecz wreszcie potwór utraca resztę sir, i wycieńczony, znękany, drgać śmiertelnie poczyna — aż nakoniec bezwładna tylko massa wypływa na powierzchnię wód uspokojonych.
Gdzie podział się rybojaszczur? czy zdrów i cały powrócił do swej podmorskiej kryjówki? czy także martwy wypłynie na wierzch? Wiedzieć tego jeszcze nie możemy!



XXXIV.

Środa, 19 sierpnia. Na szczęście, wiatr silnie wiejący dozwolił nam oddalić się szybko od tego teatru zaciętej walki. Hans jest ciągle przy sterze; stryj powoli powraca do swojej niecierpliwości, na chwilę przerwanej wypadkami — patrzy na morze i zżyma się z gniewu.
Podróż nasza przybiera poprzedni charakter jednostajnej spokojności i przyznam się, że bynajmniej nie życzę sobie aby ją przerwały wrażenia podobne wczorajszym.
Czwartek, 20 sierpnia. Wiatr północny północno-wschodni, dość niejednostajny. Temperatura gorąca. Płyniemy z szybkością. półczwartej mili na godzinę.
Około południa jakiś hałas słyszeć się daje w oddaleniu. Zaznaczam tu sam fakt, nie umiejąc go wytłomaczyć. Jestto coś jakby szmer bezustanny.
— Gdzieś daleko — rzekł profesor — jest widać jakaś skała, lub wysepka, o którą morze się rozbija.
Hans wdrapał się na wierzchołek masztu, lecz nic nie dostrzegł. Na oceanie nic nie widać, aż do samej linii horyzontu.
Trzy godziny tak mijają. — szmer zdaje się pochodzić z oddalonego spadku wody. Gdym to powiedział stryjowi, ten potrząsnął głową; mam jednak przekonanie, że się nie mylę. Może dążymy do jakiej katarakty, która nas zapędzi gdzieś w przepaść niezgłębioną! Taki sposób schodzenia na dół, jako prędzej prowadzący do środka ziemi, może się podoba profesorowi, ale co do mnie.....
Bądź co bądź, jest w odległości kilku mil od nas jakieś hałaśliwe zjawisko, bo i w tej chwili szmer daje się słyszeć wyraźniej i z większą gwałtownością. Nie wiem tylko zkąd on pochodzi — z nieba czy z oceanu?
Radbym zbadać i wzrokiem przeniknąć, nad naszemi głowami w atmosferze zawieszone pary. Niebo jest spokojne; obłoki wysoko podniesione zdają się nieporuszonemi i giną przy natężeniu światła. Gdzieindziej przeto szukać wypada przyczyny tego zjawiska. Zwróciłem oczy na horyzont czysty i żadną nie przesłonięty chmurką; widok jego ciągle jednostajny. Więc szmer ten chyba ze spadku jakiej katarakty pochodzi; może cały ten ocean pędzi gdzieś w przepaście nieznane i niezmierzone? Przyjemnąby to dla nas gotowało niespodziankę! Spojrzę na prąd wody.... prawie żaden; próżna butelka którą rzuciłem na morze, pływa spokojnie wirem nie porwana.
Około czwartej godziny, Hans wdrapał się na sam wierzchołek masztu. Z tamtąd bystrem okiem przebiega łuk koła, jakie ocean opisuje przed naszą tratwą... Wzrok jego spoczął na jednym punkcie, a choć spokojna twarz Islandczyka żadnego nie wyraża wrażenia, jednak uważam, iż patrzy bardzo badawczo.
— Dostrzegł coś — rzekł stryj nareszcie.
— I mnie się tak zdaje.
Hans spuścił się na dół, a wskazując ręką. na południe rzekł:
Der nere!
— Tam niżej? — odpowiada stryj.
Schwyciwszy lunetę patrzy uważnie przez jaką minutę może, która dla mnie wydała się wiekiem.
— Tak, tak! — zawołał nareszcie.
— Co tam widzisz stryju?
— Ogromny słup wody, wznoszący się po nad fale. — Czyżby znowu jaki potwór morski?
— Być może!
— A więc zwróćmy się bardziej na zachód, bo przecież nie wypada nam się narażać na powtórne spotkanie z przedpotopowemi mieszkańcami tego oceanu.
— Płyńmy naprzód! — odpowiedział stryj.
Zwracam się do Hansa — ten niewzruszony stoi pilnując swego rudla.
Jednakże, jeśli z odległości w jakiej się znajdujemy od tego potwora, a którą możnaby oznaczyć przynajmniej na mil dwanaście, tak wyraźnie widzimy słup wody wyrzucanej przez jego otwory nozdrzowe, to wnosić wypada, że on sam musi być wielkości nadzwyczajnej. Uciekać, byłoby to postąpić według praw najzdrowszej logiki i przezorności. Ależ prawda — myśmy nie po to przybyli tutaj, aby składać dowody rozsądku i przezorności!
Płyniemy więc naprzód. Im bliżej, tem słup wody staje się większym. Cóżto za potwór fatalny może w siebie nabierać tak ogromny zapas wody, i wciąż go w górę wyrzucać!....
O godzinie ósmej wieczorem byliśmy już tylko o dwie mile od potwora oddaleni; cielsko jego czarne i ogromne, jak wysepka jaka sterczy na morzu — a długość zdaje się dosięgać tysiąca sążni. Cóżto więc a wieloryb, którego nie przewidział Cuvier, Blumenbach, ani żaden z uczonych naturalistów? Stoi nieruchomo i jakby w uśpieniu; morze widać nie ma dość siły do poruszenia go z miejsca i tylko o boki jego rozbija swe bałwany.
Słup wody wznoszący się na pięćset stóp wysoko, spada w postaci kroplistego deszczu z szumem ogłuszającym. Jak szaleńcy pędzimy ku tej strasznej massie, dla której na pokarm dzienny stu wielorybów byłoby za mało.
Strach mnie ogarnia. Nie chcę iść dalej! gotów jestem poprzecinać sznury żaglowe. Powstaję przeciw professorowi, który mnie słuchać nie chce i wcale mi nie odpowiada.
Wtem Hans podnosi się, a ukazując palcem na punkt groźny, rzecze:
Holme!
— Wyspa! — krzyknął stryj.
— Wyspa! — powtórzyłem, wzruszając ramionami.
— A nic innego — odpowie profesor z głośnym i serdecznym śmiechem.
— Ależ ten słup wody?
Geyser — dorzucił Hans.
— Eh! niezawodnie geyser — rzekł stryj — geyser taki sam, jak ten który się na Islandyi znajduje 1).


1) Sławne źródło wytryskające, położone u stóp Hekli. Zrazu nie miałem ochoty przyznać, żem się tak grubo pomylił. Śmiesznie to trochę, wziąść wyspę za potwora morskiego; rzecz ta sama z siebie jest jednak zanadto widoczną, więc z pokorą przyznaję się do błędu.
W miarę zbliżania się, słup wody wytryskującej przybierał imponujące rozmiary. Wysepka do złudzenia naśladuje jakieś ogromne zwierzę, wznoszące łeb nad fale morskie przynajmniej na dziesięć sążni wysoko. Geyser, wyraz który Islandczycy wymawiają geysir, i który znaczy „wściekłość”, majestatycznie wybucha, rzucając pod obłoki prawie, gruby promień wody z szumem daleko się rozlegającym, jakby w nim była skupiona cała siła wulkaniczna. Promienie światła elektrycznego mięszają się z wytryskiem, którego każda kropla odbija w sobie wszystkie kolory pryzmatu.
— Przybijmy do brzegu — zawołał profesor.
Lecz bardzo ostrożnie! trzeba unikać tej trąby wodnej, któraby w jednej chwili cały nasz ekwipaż zatopić mogła. Hans zręcznym manewrem potrafił nas doprowadzić do jednego z bezpiecznych krańców wyspy.
Wyskoczyłem na skałę, stryj za mną, a Hans pozostał na tratwie, niczego nie ciekawy, niczemu się nie dziwujący.
Stąpamy po granicie zmięszanym z tufem krzemionkowym; ziemia drży pod naszemi stopami, jak ściany kotła, w którym wre para do wysokiego stopnia rozgrzana. Zanurzyłem na płask termometr we wrzącą. wodę geyseru narzędzie wskazało sto sześćdziesiąt trzy stopnie ciepła.
A więc ta woda wypływa z jakiejś rozpalonej otchłani. To spostrzeżenie zaprzecza teoryi profesora Lidenbrock.
— I w czemżeto — rzekł gdym na to zwrócił jego uwagę — sprzeciwia się mej nauce?
— Tak... prawda... w niczem... — wybąkałem, widząc że mam do czynienia z wyraźnem szaleństwem i ogromną dozą uporu.
Niemniej wszakże wyznać muszę, że jak dotąd wszystko nam sprzyja bardzo pomyślnie, a cała podróż odbywa się w nader szczęśliwych warunkach pod względem temperatury. Ale coś się mi zdaje, że prędzej czy później koniecznie dojść musimy do miejsca, w którem ciepło środkowe dosięga najwyższych granic i przewyższa wszystkie stopnie termometru.
— Da się to widzieć! — jestto odpowiedź profesora, który ochrzciwszy tę wysepkę wulkaniczną imieniem swego synowca, dał znak do odwrotu.
Przez kilka jeszcze minut ciekawie patrzyłem na geyser, którego wybuchy raz z większem, drugi raz z mniejszem wypadały natężeniem, co wszystko przypisywałem różnym stopniom ciśnienia gazów nagromadzonych w jego rezerwoarze. Podczas naszego przystanku Hans obejrzał i naprawił tratwę; odpłynęliśmy nareszcie, okalając urwiste skały od strony południowej.
Przed odjazdem obliczyłem i zanotowałem w moim dzienniczku przebytą dotąd odległość: wynosiła ona podług mojego rachunku dwieście siedmdziesiąt mil morskich od Portu Grauben, znajdujemy się przeto o sześćset dwadzieścia mil od Islandyi, pod Anglją.



XXXV.

Piątek, 21-go sierpnia. Nazajutrz wspaniały geyser znikł nam z oczu. Wiatr dość silny szybko popychał naszą tratwę, tak, że na znaczną odległość oddaliliśmy się od wyspy Axel.
Pogoda zapewne się zmieni, bo atmosfera przeciążona jest parami unoszącemi z sobą elektryczność, powstałą w skutek ewaporacyi wód słonych. Chmury widocznie opadają, przybierając coraz wyraźniej barwę oliwkową; promienie elektryczne zaledwie przebić się mogą przez ciemną zasłonę, zapuszczoną na widownię świeżej walki rozhukanych żywiołów.
Czułem się szczególniej wzruszonym i niespokojnym, jak to zwykle bywa przed każdą burzą. Chmury formy zaokrąglonej (cumulus) nagromadzone od strony południa, ponury przedstawiają widok. Mają tę „nielitościwą” powierzchowność, jaką zauważałem często przed rozpoczęciem burzy. Powietrze jest ciężkie, morze spokojne.
Zdaleka chmury wyglądają jak ogromne paki bawełny, w malowniczym rozrzucone nieporządku; lecz pomału nadymają się i rosną, a liczba ich się zmniejsza. Ciężkość ich jest tak wielka, że nie mogą oderwać się od horyzontu; silniejszy powiew wiatru rozprasza je powoli — potem znowu skupiają się, zaciemniają i zbijają w jednę straszną warstwę, na której błyska od czasu do czasu migotliwe światełko, ginące zaraz wśród ponurej massy szarych obłoków.
Widocznie atmosfera nasycona jest płynem elektrycznym; obawiam się burzy-włosy mi powstają na głowie, jak za dotknięciem iskry elektrycznej. Jestem przekonany, że gdyby mnie dotknął teraz który z moich towarzyszy, doznałby silnego wstrząśnienia.
O dziesiątej godzinie rano symptomata burzy jawniej się zaczęły okazywać; wiatr przycichł na chwilę, jakby chcąc nabrać tchu: obłoki wyglądająniby olbrzymia paszcza, w którą gromadzą się uragany. Wolałbym nie wierzyć w te pogróżki nieba, a jednak nie mogę nie mówić sam dosiebie:
„Otóż i będziemy mieli burzę!” Profesor w okropnym jest humorze; zżyma się ze złości, patrząc na tę nieskończoną przestrzeń wody.
— Będziemy mieli burzę — powiedziałem wskazując ręką horyzont — chmury wiszą w powietrzu, brzemienne deszczem i gromami.
Stryj wzruszył ramionami. Milczenie ogólne. Wiatr ucichł. Cała natura jakby zamarła. Na wierzchołku masztu widzę już połyskujące płomyczki świętego Elma, a żagiel wisi posępnie skręcony w gęste fałdy; tratwa nasza stoi nieporuszona w pośrodku gładkiego i spokojnego morza. Lecz jeśli nie płyniemy, na cóż nam to płótno, które za nastaniem burzy, zgubę tylko naszą przyśpieszyć może?
— Jabym sądził, że lepiej opuścić maszt i zwinąć żagiel; sama przezorność to nakazuje.
— Nie! do stu tysięcy djabłów! nie, nie, i po miljon, razy, nie! Niech nas wiatr porwie i uniesie gdzie zechce, niech burza pędzi nad najdalej, niech się co chce stanie, bylebym ujrzał nareszcie skały nadbrzeżne, choćby się nawet o nie tratwa nasza miała rozbić na tysiące kawałków......
Jeszcze nie skończył mówić, gdy nagle zmienił się widok horyzontu południowego: chmury przepełnione wodą lunęły gwałtownym i ulewnym deszczem, w powietrzu zerwał się straszny huragan; morze z łoskotem toczy bałwany rozhukane, zmrok większy jeszcze zapada — nic już prawie nie widzę. Tratwa nasza skacze, rzucana wzburzonemi falami. Stryj nie mogąc ustać na pomoście, konwulsyjnie uchwycił za koniec sznura i trzyma go mocno, z szaloną radością przypatrując się walce wzburzonych żywiołów.
Hans nic poruszył się ze swego miejsca. Huragan rozrzucił mu po twarzy długie sploty włosów, co nadaje dziwny wyraz jego fizognomii; wygląda jak człowiek jakiś przedpotopowy, współczesny ichtyosaura i megatherium.
Maszt oparł się gwałtowności burzy, lecz żagiel wydęty jest jak bańka, pęknąć w każdej chwili gotowa. Tratwa pędzi z gwałtownością, której obliczyć nie mogę.
— Żagiel! żagiel! — zawołałem, wskazując aby go spuszczono.
— Nie! — odpowiedział stryj.
Nej! — rzekł Hans zlekka potrząsając, głową.
Deszcz ulewny bałwani się w powietrzu i szumiącą kataraktą przesłania horyzont, do którego jak szaleńcy pędzimy. Tymczasem chmura się rozdziera, morze całe zakipiało, a elektryczność wywiązana w skutek silnego procesu chemicznego jaki się odbywa w wyższych warstwach, zaczyna działać gwałtownie. Grzmoty przeplatane częstemi uderzeniami piorunu, ani na chwilę nie ustają; światło krzyżujących się błyskawic oślepia nas, massa wyziewów staje się nieznośnie gorącą; kulki gradu, które bij w metalowe narzędzia nasze i w lufybroni, są świetlane; bałwany morskie wyglądają jak wzgórza wulkaniczne, pod któremi tli ogień wewnętrzny, i których każdy wierzchołek bucha płomiemem.
Nic nie widzę wśród światła nazbyt wytężonego; huk grzmotów i gromu ogłuszył mnie zupełnie, chwieję się na nogach.... Pochwyciłem za maszt, który jak trzcina gnie się pod gwałtownym naciskiem huraganu.
........................
........................
........................
W tem miejscu, podróżne moje notatki zaczynają być niezupełne; znajduję zaledwie kilku uwag niedokładnych i ulotnych tylko, zawsze jednak nacechowanych owem wrażeniem trwogi i wzruszenia, jakie mną miotało w chwili pisania, i lepiej aniżeli pamięć informujących mnie o ówczesnem naszem położeniu.
........................
........................
........................
Niedziela, 23-go sierpnia. — Gdzież jesteśmy? Dokąd nas uniósł szalony pęd tratwy?
Noc była okropna. Burza nie ustaje. Żyjemy wśród hałasu i huku nieustannego. Z uszu krew nam płynie obficie. Niepodobna jest rozmówić się. Błyskawice nie ustają. Widzę wsteczne gzygzaki, które po szybkim rzucie wracają, z dołu do góry i walą, w sklepienia z granitu. Inne błyskawice albo rzucają, pioruny, albo przybierają postać kul ognistych pękających jak bomby. Lecz to nie powiększa huku jaki trwa ciągle. Przeszedł on już granice natężenia, jakie ucho człowieka wytrzymać jest zdolne; i gdyby wszystkie prochownie całego świata wyleciały w powietrze, nie moglibyśmy tego usłyszeć z pewnością.
Na powierzchni obłoków ciągłe połyski światła widzieć się dają, w skutek wydzielającej się z nich bezustannie massy elektrycznej; widocznie gazowe pierwiastki powietrza są zniszczone. Niezliczone słupy wody wylatują, w powietrze i spienione wpadają, napowrót w morze.
Dokąd płyniemy?.... Stryj mój leży na brzegu tratwy nieporuszony.
Upał coraz większy. Spojrzałem na termometr, który wskazuje.... Cyfra się zatarła.
Poniedziałek, 24-go sierpnia. A to już chyba temu końca nie będzie! Kto wie, czy atmosfera ta tak zgęszczona, raz się uspokoiwszy, nie będzie stanem normalnym.
Jesteśmy złamani trudem. Hans tylko jeden trzyma się jak zwyczajnie. Tratwa ciągle w jednym płynie kierunku na południo-wschód; już przeszło dwieście mil upłynęliśmy od wyspy Axel. W południe zwiększyła się gwałtowność huraganu. Musimy bardzo pilnować naszych bagaży i zapasów; fale morskie przerzucają się w bałwanach ponad głowami naszemi.
Od trzech dni ani słowa jednego nie mówimy z sobą. Otwieramy usta, poruszamy wargami — lecz tonu żadnego wydać niepodobna. Nawet krzycząc głośno w samo ucho, niepodobna dać się słyszeć.
Stryj zbliżył się do mnie i wymówił kilka wyrazów. Zdaje mi się że powiedział „Jesteśmy zgubieni”, lecz nie jestem tego pewny.
Wpadłem na myśl, aby napisać na kartce te wyrazy: „Opuśćmy żagiel”.
Stryj dał znak przyzwalający.
Nagle jakaś kula ognista upadła na pokład naszego statku. Maszt i żagiel wyrwane gwałtownie, do znacznej wysokości w powietrze zostały wyrzucone; zdało mi się, że widzę skrzydlatego nietoperza jaszczurkowego (pterodactylus), owego fantastycznego ptaka pierwszych wieków.
Krew się nam w żyłach ścięła; kula pół biała, pół błękitna, wielkości bomby dziesięcio calowej, sunęła powoli, wirując z niesłychaną gwałtownością pod parciem huraganu. Przeskakuje po całej tratwie; raz widzimy ją na worku z żywnością, to znowu na skrzynce z prochem. Boże mój! lada chwila możemy być wysadzeni w powietrze. Lecz nie! jasna kula w bok uskoczyła, zbliżając się do Hansa; ten patrzał na nią uważnie lecz obojętnie. Za powtórnym zwrotem stryj upadł na kolana aby się uchylić przed zjawiskiem; ja drżałem, przerażony jasnością i gorącem tego fenomenu. Kula zaczęła skakać około mej nogi, której nie mogę w żaden sposób usunąć.
Mocny zapach gazu saletrowego napełnił powietrze, przeciskając się nam do płuc i gardła. Trudno jest oddychać w tej atmosferze.
Dla czegoż ja nie mogę usunąć mej nogi? — mam ją zupełnie przykutą do tratwy. Ah! rozumiem! kula elektryczna zamagnesowała nam wszystko żelazo; instrumenta nasze, narzędzia, broń i cokolwiek było metalowego, porusza się i zwraca ze szczękiem w jedną stronę; gwoździe mojego obuwia przyczepiły się mocno do blachy żelaznej wbitej w drzewo. Nareszcie silniejszem szarpnięciem oderwałem nogę i usunąłem się w bok, przed kulą. wciąż mnie napadającą.
Ah! cóż za straszne światło! Kula pęka! stoimy w płomieniach!
W chwilę potem wszystko zgasło. Spostrzegłem stryja leżącego na tratwie; Hans nieporuszony stał przy rudlu i „plut ogniem” pod wpływem przejmującej go elektryczności.
Dokąd dążymy? — Boże mój! kiedyż i gdzie się zatrzymamy?
........................ Wtorek, 25-go sierpnia. — Powracam do przytomności z długiego omdlenia; burza trwa ciągle, błyskawice wiją się po horyzoncie jak węże w przestwór rzucone.
Czyż dotąd jesteśmy na morzu? Tak jest, i to pędzeni z szybkością, nieobrachowaną. Przeszliśmy pod Angliją, pod kanałem la Manche, pod Francyą.... bodaj czy nie pod całą już Europą.
........................
Nowy hałas słyszeć się daje! Zapewne morze rozbija się o skały?.... Lecz w takim razie....
........................
........................
........................



XXXVI.

Tu kończą się moje notatki, szczęśliwie uratowane z rozbicia. Wracam do nowego toku opowiadania.
Nie umiem powiedzieć co się stało wtedy, gdy tratwa nasza uderzyła o skały nadbrzeżne. Pamiętam tylko, że wpadłem do wody i że jeśli żyję dotąd, jeśli ciało moje nie rozdarło się gdzie o ostrą skałę, to zawdzięczam jedynie silnemu ramieniu, naszego przewodnika.
Odważny Islandczyk wyniósł mnie na gorący piasek, znajdujący się w pewnej od morza odległości, gdzie również i stryj mój leżał rozciągnięty.
Ocaliwszy nam życie, wrócił jeszcze na brzeg morza, chcąc uratować z rozbicia wszystko co było można. Nie mogłem mówić, tak byłem wzruszony i utrudzony; potrzebowałem długiego wypoczynku, aby przyjść do siebie.
Ulewa prawdziwie potopowa nie ustawała ani na chwilę, lecz wzmaganie się jej stopniowe, zapowiadało koniec burzy. W rozpadlinach skał znaleźliśmy chwilowe schronienie przed nawałnicą. Hans przygotował nam posiłek, lecz ja nic do ust wziąść nie byłem w stanie; wyczerpnięci z sił, spragnieni spoczynku, wszyscyśmy też niebawem zasnęli głęboko.
Nazajutrz pogoda była pyszna; niebo i morze uspokoiły się jakby za wspólnem porozumieniem. Nigdzie już ani śladu burzy. Profesor przybiegł powitać mnie; był on w usposobieniu wesołem, które doprawdy dziwnem mi się wydało.
— No i cóż mój chłopcze — wołał z daleka — czy dobrze spałeś?
Mógłby kto pomyśleć, że jesteśmy u siebie w domku na König-strasse; żem ja zeszedł z mojego pokoiku na śniadanie i że tego samego dnia miał być mój ślub z ukochaną Graüben.
Niestety! krótko przedtem, zanim burza zapędziła naszą tratwę na wschód, przepływaliśmy rzeczywiście pod Niemcami, pod mojem ukochanem miastem Hamburgiem, pod tą ulicą, na której przebywa najdroższa mi istota. Wtedy dzieliło nas tylko czterdzieści mil! Ale czterdzieści mil pionowych muru granitowego! Wszystkie te smutne uwagi przeszły mi szybko przez myśl, zanim odpowiedziałem na pytanie mego stryja.
— A cóż — powtórzył — nie chcesz mi powiedzieć czy dobrze spałeś?
— Bardzo dobrze — odpowiedziałem — jestem jeszcze strudzony, ale to przejdzie.
— Oh! zapewne, i nic ci złego nie będzie.
— Ale wydajesz mi się dziś bardzo wesoły stryju.
— Nie tylko wesoły moje dziecię, ale zachwycony! powiadam ci, jestem zachwycony..!. przybyliśmy nareszcie...
— Do celu naszej wyprawy?
— Nie, ale do końca tego nieskończonego morza. Wracamy znowu do drogi lądowej i teraz już naprawdę zagłębimy się we wnętrzności ziemi.
— Mój stryju, pozwól mi się o coś zapytać.
— Słucham cię Axelu.
— A jakże będzie z powrotem?
— Z powrotem? Ah ty myślisz o powrocie, kiedyśmy jeszcze na miejsce nie przybyli?
— Nie myślę o powrocie, lecz radbym wiedzieć jak on się kiedyś dopełni.
— Najprostszym w świecie sposobem. Gdy przybędziemy do środka kuli ziemskiej, to albo znajdziemy nową drogę do wyjścia na powierzchnię, albo też wrócimy sobie tą samą, którą tu przybyliśmy — boć myślę że ta się nie zamknęła za nami.
— W takim razie potrzeba wyreperować naszą tratwę.
— Koniecznie.
— Ale czy nam wystarczy zapasów żywności, na dokonanie tych wszystkich wielkich zamiarów?
— Bez wątpienia. Jestem pewny, że Hans ocalił cały nasz zapas..... chodźmy się o tem przekonać.
Wyszliśmy z groty wystawionej na przeciąg wiatrów. Nadzieja z obawą straszną, miotały mą duszą. Nie byłem pewny czy burza oszczędziła nasze zapasy żywności; i pragnąłem tego i lękałem się zarazem. Przybywszy na brzeg, ujrzeliśmy Hansa zajętego porządkowaniem mnóstwa bezładnie rozrzuconych przedmiotów. Stryj uścisnął mu rękę, z uczuciem żywej wdzięczności. Człowiek ten, którego poświęceniu nie wyrówna nic na świecie, pracował gdyśmy spoczywali i z narażeniem własnego życia uratował najszacowniejsze przedmioty.
Przy tem wszystkiem i tak dość znaczne ponieśliśmy straty; przepadła naprzyklad cała broń nasza, lecz bez tej jeszcze obejść się mogliśmy. Cały zapas prochu ocalał, pomimo że podczas burzy mógł uledz eksplozyi. — Ha! — rzekł profesor wesoło — kiedy nie mamy broni, to nie będziemy mieli żadnego obowiązku polowania.
— Mniejsze o polowanie, ale narzędzia?
— Oto jest manometr, najpotrzebniejszy ze wszystkich i za który oddałbym inne. Mając go w ręku, mogę obliczyć głębokość, a przeto i wiedzieć, kiedy dojdziemy do środka ziemi. Bez tego szacownego narzędzia, moglibyśmy się zapędzić po za środek szukany i wyjść aż gdzieś przez antypody.
Wesołość ta, dziką mi się wydała.
— A busola? — spytałem.
— Jest, patrz tam na tej skale, nic nie uszkodzona, równie jak chronometr i termometr. Ah! ten nasz przewodnik! to człowiek prawdziwie nieoceniony.
Rzeczywiście, przyznać to trzeba było. Z narzędzi nic prawie nie brakło; a co do innych bagaży spostrzegłem na piasku tu i owdzie porozkładane sznury, drabiny, oskardy, łopaty i t. d.
— A żywność nasza? — spytałem.
— Ale, ale, zobaczmy co tam słychać z żywnością.
Skrzynki z zapasami spiżarnianemi stały w zupełnym porządku i nic z nich nie brakowało, tak że w sucharach, mięsie solonem i rybach zasuzonych mieliśmy jeszcze zapas na cztery przynajmniej miesiące wystarczający.
— Cztery miesiące! — zawołał profesor — mamy czas dokończyć naszej podróży i powrócić z niej; a nawet jeszcze z resztek pozostanie tyle, że będę miał czem ufetować moich kolegów z Johannaeum.
Powinienem się był już dawno przyzwyczaić do temperamentu mego stryja, a jednak przyznam że zadziwiał mnie ciągle ten człowiek.
— Teraz — rzekł — po tak długich i obfitych deszczach, możemy odświeżyć nasz zapas wody, a przeto już i o pragnienie jesteśmy spokojni. Co zaś do tratwy, tę każę naprawić Hansowi, choć zdaje mi się że nie będzie nam już potrzebną.
— Jak to rozumiesz stryju?
— Jestto moja tajemnica, kochany Axelu. Sądzę że nie wrócimy tą drogą, którą tu doszliśmy.
Patrzałem na profesora z niedowierzaniem, zapytując sam siebie, czy nie zwaryjował czasem ten biedny zagorzalec. A jednak, on sam nie domyślał się, że mówi prawdę.
— Chodźmy na śniadanie — rzekł profesor.
Poszedłem za nim na wyniosły przylądek, gdzie na posiłek podano nam trochę mięsa zasuszonego, sucharów i herbaty; dla mnie stanowiło to wspaniałą ucztę, albowiem głód, świeże powietrze i wzruszenia przebyte, dawny we mnie rozbudziły apetyt. Podczas śniadania zapytałem stryja, gdzie jesteśmy w tej chwili, i dodałem:
— To zdaje mi się nie łatwem do obliczenia.
— Do obliczenia, prawda, a nawet niepodobne prawie, bo przez te trzy dni burzy nie mogłem notować szybkości i kierunku tratwy; możemy jednak przez przypuszczenie chociaż dojść.....
— Rzeczywiście; ostatnie nasze obserwacyje robione były na wyspie geyseru....
— Na wyspie Axel, mój chłopcze. Nie odmawiaj zaszczytu ochrzcenia twem imieniem pierwszej wyspy, jaką odkryliśmy wewnątrz ziemi.
— Niech i tak będzie. Do wyspy tedy Axel, przebyliśmy około dwóchset siedmdziesięciu mil morskich i byliśmy w odległości przeszło sześciuset mil od Islandyi.
— Dobrze więc! od tego punktu liczmy cztery dni burzy, w czasie których szybkość naszej żeglugi musiała wynosić co najmniej ośmdziesiąt mil na dobę.
— I ja tak sądzę; doliczyćby zatem wypadało mil trzysta.
— Tak jest, i wtedy morze Lidenbrock miałoby sześćset mil przestrzeni od jednego brzegu do drugiego, coby wyrównało prawie szerokości morza Śródziemnego.
— Jeśli notabene tylko wszerz ciągle płynęliśmy. — Tak się zdaje.
— I rzecz dziwna — dodałem — że jeśli mnie rachunek mój nie myli, to w tej chwili mamy właśnie nad głową toż samo morze Śródziemne.
— Czy być może?
— Tak jest, bo znajdujemy się o dziewięćset mil od Reikjawiku.
— To piękny kawałek drogi! nieprawdaż mój chłopcze? Lecz co do owego twierdzenia że jesteśmy teraz pod morzem Sródziemnem, a nie pod Turcyją lub Atlantykiem, to wtedy tylko być to może, jeżeli kierunek nasz nie został zmieniony.
— Nie, wiatr zdawał się być ciągle jednostajny, sądzę, że brzeg ten musi leżeć na południewschód od portu Graüben.
— Łatwo się o tem będzie przekonać za pomocą bussoli.
To mówiąc profesor udał się ku skale, na której były ustawione narzędzia. Był bardzo wesoły, podskakiwał idąc, zacierał ręce jak student jaki. Poszedłem za nim rozciekawiony; profesor wziął bussolę, postawił ją pionowo i zaczął obserwować igiełkę; po krótkiej oscylacyi, zatrzymała się stale pod wpływem magnetycznym.
Stryj patrzył z zadziwieniem, potem przetarł oczy i znowu patrzył; nareszcie zwrócił się do mnie w osłupieniu prawie.
— Co to jest? — zapytałem. Dał mi znak, abym spojrzał na bussolę. Krzyknąłem pomimowolnie. Igiełka wskazywała północ, tam gdzie mniemaliśmy że jest południe. Zwróconą była ku płasczyźnie, a nie ku morzu!
Poruszyłem narzędzie, obejrzałem je dokładnie — było w stanie zupełnie dobrym. Jakkolwiek usiłowałem nastawić igiełkę w inną stronę, zawsze ona uporczywie wracała do pierwotnego, a tak niespodziewanego dla nas kierunku.
Bez najmniejszej przeto wątpliwości, podczas burzy wiatr, czego my niedostrzegliśmy, zmienił nagle kierunek i poniósł tratwę na powrót ku brzegom, które stryj sądził że opuszcza na zawsze.



XXXVII.

Trudnoby mi było odmalować cały szereg uczuć, jakie miotały duszą profesora Lidenbrock: najprzód silne zadziwienie, następnie niedowierzanie, a w końcu gniew. Nigdy nie widziałem człowieka tak zmięszanego i tak zagniewanego. Wszystkie przebyte dotąd trudy i niebezpieczeństwa, miały się na nowo rozpocząć, bośmy się cofnęli zamiast iść naprzód.
Stryj zerwał się nagle jak szalony i zawołał:
— Ah! fatalność jakaś płata mi figle; żywioły spiknęły się na mnie! powietrze, ogień i woda wspólnie wytężają siły, aby mi zagrodzić przejście! Ale nie! dowiedzą się jaka jest potęga mej woli. Nie ustąpię, na krok się nie cofnę i zobaczymy kto zwycięży, człowiek czy natura! Wsparty na skale, z groźną postacią i namarszczonem czołem, Otto Lidenbrock podobny do wściekłego Ajaxa, zdawał się wyzywać bogi. Sądziłem że to jest stosowna pora odezwania się do tej głowy zapalonej, w celu zwrócenia jej na drogę rozwagi.
— Słuchaj stryju — rzekłem z mocą — najwynioślejsza pycha ma swą granicę; nie można walczyć z niepodobieństwem. Źle jesteśmy uekwipowani do podróży morskiej: trudno jest odbyć pięćset mil na kilku belkach licho zbitych, mających drążek za maszt, a kołdrę za żagiel. Puszczać się w takim stanie na wolę wiatrów rozwścieczonych, jest więcej jak brakiem taktu i zastanowienia. Nie możemy kierować naszym statkiem dowolnie, a przeto stajemy się igraszką burzy. I ty chcesz jeszcze po raz drugi probować przebycia tej wody?
Wpadłszy raz na tak piękną drogę, mogłem był mówić Bóg wie jak długo, ale to jedynie dla tego, że stryj mnie wcale nie słuchał.
— Na tratwę! — krzyknął wreszcie.
Oto była jego odpowiedź na moje kazanie, Zacząłem go prosić, błagać, przedstawiać — wszystko się na nic nie zdało, wszystko rozbijało się o wolę twardszą od granitu.
Hans kończył właśnie naprawę tratwy. Zdawałoby się że ta dziwna istota odgadywała zamiary mego stryja. Maszt stał napowrót, a wiatr igrał z rozpuszczonym żaglem.
Profesor powiedział kilka słów do przewodnika, a ten natychmiast zaczął znosić na tratwę nasze pakunki; wszystko już było gotowe do odjazdu. Powietrze było czyste i spokojne; wiatr północno-zachodni wiał jednostajnie.
Cóż miałem czynić? Sprzeciwiać się? ani podobieństwo. Gdyby jeszcze Hans chciał stanąć po mojej stronie! Lecz Islandczyk widocznie wyrzekł się woli własnej; nie mogłem bynajmniej liczyć na sługę tak oddanego swemu panu. Nie pozostawało mi nic, jak iść naprzód.
Chciałem więc już zająć na statku moje dawne miejsce, gdy stryj pochwycił mnie za rękę i powstrzymał mówiąc.
— Jutro dopiero pojedziemy.
Zrobiłem gest człowieka na wszystko przygotowanego.
— Nie powinniśmy niczego zaniedbać — rzekł znowu stryj — i gdy fatalność jakaś zapędziła nas znowu na ten brzeg, nie opuszczę go, aż wprzód poznam dobrze.
Trzeba wiedzieć, że powróciliśmy na brzeg północny, ale nie w to samo miejsce, z którego wypłynęliśmy. Port Graüben musiał leżeć więcej na zachód. Bardzo więc rozsądnym był zamiar profesora, żeby zwiedzić starannie ten punkt dotąd nam nieznany. Pozostawiając Hansa przy jego zajęciach poszliśmy we dwóch robić odkrycia. Bardzo znaczna przestrzeń dzieliła nas od pasma wyniosłości granitowych. Stąpaliśmy wciąż po niezliczonych muszlach i skorupach wszelkiego kształtu i wielkości, w których kiedyś żyły zwierzęta pierwszej epoki stworzenia. Średnica niektórych skorup miała przeszło piętnaście stóp. Należały one do tych olbrzymich glyptodonów z peryjodu pliocenicznego, których karłowatem naśladowaniem są żółwie dzisiejsze. Prócz tego, grunt zasiany był mnóstwem szczątków kamiennych, jakby rodzajem kamieni u góry zaokrąglonych i ustawionych rzędami; to wszystko naprowadzało mnie na myśl, że kiedyś morze musiało zajmować tę przestrzeń, a na rozrzuconych skałach wody pozostawiły widoczny ślad swego przejścia.
To do pewnego stopnia mogło tłomaczyć istnienie tego oceanu, w głębokości 40-u mil pod powierzchnią kuli ziemskiej. Lecz według mego zdania, ta masa wody powinna była ginąć zwolna we wnętrznościach ziemi i pochodziła zapewne z wód oceanu, które przedarły się przez jakąś rozpadlinę. Wypadało jednak przypuszczać, że rozpadlina ta zatkaną była w tej chwili, bo inaczej, całe to podziemie rychłoby się zapełniło wodą. Może być nawet, że woda natpotkawszy gdzieś ogień podziemny, częścią ulotniła się, a z tego powstały obłoki zawieszone nad naszemi głowami i wywiązywanie się elektryczności tworzącej burze wewnątrz ziemi.
Ta teoryja zjawisk na które patrzeliśmy, zdawała mi się wystarczającą; bo jakkolwiek wielkie są cuda natury, zawsze jednak przyczynami fizycznemi objaśnić i usprawiedliwić się dadzą.
Stąpaliśmy przeto po gruncie osadowym, uformowanym przez wody, jak wszystkie warstwy owego peryjodu, tak licznie znajdujące się na powierzchni ziemi. Profesor uważnie badał każdy pokład skał z osobna, pilnie każdy sondował otwór. Chociaż pewny byłem, że stąpam po gruncie dziewiczym, spostrzegałem wszakże dość często skały, których kształt przypominał mi port Graüben; nieraz podobieństwo to do złudzenia dochodziło, a źródełka i kaskady obficie wytryskiwały z występów skalistych. Zdało mi się że widzę pokład już mi znany, naszego wiernego przyjaciela strumyk Hans-bach i grotę, w której do życia przywrócony zostałem. Dalej znowu nieco, na widok innej skały, innego strumyka, do dawnego wracałem zwątpienia i niepewności.
Profesor także nie był pewnym co ma sądzić i nie mógł się zoryjentować wśród tej jednostajnej panoramy; poznałem to z kilku jego wyrazów.
— Widać — rzekłem — że burza w inne zaniosła nas miejsce na tym samym brzegu; ale nie tracę nadziei, że okrążając całe wybrzeże, trafimy do portu Graüben.
— W takim razie bezużyteczne są nasze wtem miejscu poszukiwania; lepiej byłoby może powrócić na statek. Ale czy się tylko nie mylisz Axelu?
— Trudno jest twierdzić z pewnością, bo wszystkie te skały są do siebie podobne. Zdaje mi się jednak, że poznaję przylądek, u stóp którego Hans zbudował tratwę. Musimy być niedaleko od portu, jeśli nawet nie znajdujemy się w jego obrębie — dodałem, uważniej badając jednę z licznych wyniosłości, jakby mi już znaną poprzednio.
— Nie, mój chłopcze! powinnibyśmy trafić przynajmniej na własne ślady, a tu nie widzę nic, coby.....
— Ale ja widzę — krzyknąłem rzucając się na jakiś błyszczący przedmiot, leżący na piasku.
— Co to jest?
— Masz stryju — rzekłem oddając mu znaleziony przezemnie puginał.
— Jakto — rzekł stryj — to ty wziąłeś tę broń ze sobą?
— Ja? bynajmniej; sądzę że prędzej ty stryju.
— O ile pamiętam, nigdy nie miałem w ręku nic podobnego. — A ja tem mniej mój stryju.
— To rzecz dziwna!
— Przeciwnie, ja sądzę że bardzo prosta: Islandczycy używają broni tego rodzaju a ta zapewne do Hansa należy i on ją tu zgubił najniezawodniej.
— Hans? — szepnął stryj, potrząsając głową.
Potem oglądał pilnie przedmiot trzymany w ręce.
— Axelu — rzekł nareszcie z powagą, — ten puginał jest bronią z XVI-go wieku, jakiej naówczas używała wszystka szlachta i jaką w walce dobijała powalonego nieprzyjaciela. Puginały tego rodzaju pochodziły z Hiszpanii, i mogę cię upewnić, że ani do mnie, ani do ciebie, ani do Hansa nie należy.
— Więc sądzisz.....
— Patrz sam! nie byłby on tak poszczerbiony, gdyby się był w same tylko ludzkie ciała zagłębiał. Ostrze jego pokrywa gruba warstwa rdzy, nie dziś, nie przed rokiem i nie przed wiekiem nawet jednym powstałej.
Profesor zapalał się według zwyczaju, i dozwalał bujać swej imaginacyi. — Axelu — zawołał znowu — jesteśmy na drodze do poczynienia wielkich odkryć. To żelazo porzucone tu, leży na piasku od stu, dwustu, trzystu lat może, a wyszczerbiło się niezawodnie na jednej ze skał tego morzu podziemnego.
— Ależ nie przyszło samo i nie wyszczerbiło się bez współudzialu ręki ludzkiej, ktoś przeto był tu już przed nami!.....
— Tak, zapewne, był tu jakiś człowiek.....
— A ten człowiek?
— Ten człowiek widać wyrył gdzieś swoje nazwisko tym puginałem! Ten człowiek raz jeszcze chciał własną ręką wskazać drogę do środka ziemi! Szukajmy! szukajmy!
Zaciekawieni do najwyższego stopnia, pilnie badaliśmy wzdłuż muru najmniejszą rozpadlinę, któraby mogła zamienić się na jakąś galeryję podziemną.
Tak przybyliśmy do miejsca, w którem brzeg się zwężał. Morze podmywało prawie stopy skał wyniosłych, pozostawiając przejście na sążeń ledwie szerokie. Pomiędzy występami dwóch skał, dostrzegliśmy długi i ciemny tunel.
Tam, na płycie granitowej nagle oczy nasze uderzył przez czas już zniszczony, ale jeszcze dość wyraźny, ów znany nam tajemniczy podpis śmiałego i fantastycznego podróżnika.

— Arne Saknussemm! — krzyknął stryj zdziwiony i uradowany zarazem — i zawsze Arne Saknussemm!


XXXVIII.

Od samego początku naszej podróży nie mało mnie już spotkało niespodzianek, powinienem się był przeto już z niemi oswoić. Jednakże przyznam, że na widok tego napisu runicznego osłupiałem zupełnie. Nie tylko podpis uczonego alchemika stał wyryty na skale, lecz i puginał jego znajdował się w moich rękach. Mogłem to wszystko uważać za złowróżbe znaki, ale nie mogę w żaden sposób zaprzeczyć istnieniu podróżnika i rzeczywistości jego podróży.
Gdy takie uwagi krążyły mi po głowie, profesor Lidenbrock zapędził się tymczasem w sposób trochę dytyrambiczny w pochwały dla nieśmiertelnego, jak go zwał, Arne Saknussemma.
— Oh! cudowny geniuszu! — wołał — o niczem nie przepomniałeś, coby mogło innym śmiertelnikom wskazać pewną drogę wewnątrz skorupy ziemskiej; następcy twoi, wszędzie w tych ciemnych podziemiach natrafiają na twe ślady, od trzech przeszło wieków tam pozostałe. Za twą sprawą, inni mogą podziwiać te cuda. Imię twe, spotykane od czasu do czasu, prowadzi prosto do celu śmiałego podróżnika, który miał odwagę puścić się za twym śladem. Ja także na wieczną pamiątkę wyryję nazwisko moje na tej ostatniej karcie granitowej, a przylądek któryś ty pierwszy widział na morzu przez ciebie odkrytem, niech odtąd zwie się przylądkiem Saknussemm.
Słuchając tego, przyznam się, żem czuł ogarniający mnie zapał. Nieznany ogień ożywił me piersi; zapomniałem i o przebytych nieszczęściach i grożącem niebezpieczeństwie w powrocie. Co inny zrobił, chciałem i ja te uczynić, a żadne dzieło ludzkie nie wydało mi się niepodobnem do urzeczywistnienia.
— Idźmy! idźmy naprzód! — zawołałem.
Poskoczyłem ku ciemnej galeryi, gdy profesor zatrzymał mnie — i on, człowiek niecierpliwy i porywczy, począł zalecać mi krew zimną i wstrzemięźliwość.
— Powróćmy — rzekł — najpierw do Hansa i przyprowadźmy w to miejsce naszą tratwę.
Z niechęcią. posłuchałem tego rozkazu.
— Czy wiesz stryju — rzekłem idąc spiesznym krokiem — że dotąd okoliczności nader nam sprzyjały.
— Ah! tak sądzisz mój chłopcze?
— Bezwątpienia, i przyznać trzeba, że wszystko, burza nawet posłużyła do zwrócenia nas na dobrą drogę. Błogosławionym niech będzie huragan morski, doprowadzający nas do tych brzegów, z których nas piękna wydaliła pogoda! Bo przypuściwszy, żeśmy się dostali na południowy brzeg morza Lidenbrock, cóżby się naówczas z nami stało? oczy nasze nie spotkałyby się z nazwiskiem Saknussemma i stalibyśmy gdzieś może na jakiej przestrzeni, nigdzie nas doprowadzić nie mającej.
— Tak mój Axelu, jest rzeczywiście cóś opatrznościowego w tem, że płynąc ku południowi przybiliśmy przeciwnie do brzegu północnego i właśnie do przylądka Saknussemm. Jestto fakt prawdziwie zadziwiający, którego niczem sobie wytłomaczyć nie umiem.
— Eh! mniejsza o to! nie tłomaczmy faktów, a raczej z nich korzystajmy.
— Masz słuszność moje dziecię, lecz....
— Lecz puśćmy się znowu drogą północną, przejdźmy wszystkie kraje Europy w tej stronie: Szwecyję, Rossyję, Syberyję i t. d., a to lepsze będzie, aniżeli zagłębiać się pod pustynie Afryki, lub spienione wały oceanu! — Tak jest mój Axelu, tak jest, masz słuszność, tem więcej, że opuszczamy to morze poziome, nigdzie nas doprowadzić nie mogące. Teraz zaczniemy w dół schodzić i schodzić bez końca!... A wiesz ty Axelu, że aby dotrzeć do środka ziemi, niema już więcej jak może tysiąc pięćset mil co najwyżej?
— E! taka bagatela! to i mówić o tem nie warto; w drogę więc, w drogę coprędzej!.....
Tak rozmawiając doszliśmy do Hansa. Wszystko było gotowe do natychmiastowego odjazdu. Siedliśmy na tratwę; Islandczyk rozpuścił żagiel i wybrzeżem skierował się ku przylądkowi Saknussemm.
Wiatr nie był zbyt pomyślny, nieraz przeto musieliśmy popychać się za pomocą kijów okutych; często wypadało okrążać ogromne skały zachodzące w morze; nakoniec, po trzech godzinach żeglugi, to jest około szóstej wieczorem, przybiliśmy do brzegu, w miejscu wygodnem i bezpiecznem.
Wyskoczyliśmy na ziemię. Byłem jeszcze rozgorączkowany; zaproponowałem więc żeby spalić nasz statek, celem odjęcia sobie możności dalszego podróżowania po wodzie. Stryj sprzeciwił się temu. Zdawało mi się że zobojętniał, że utracił cały zapał i energię.
— To przynajmniej — rzekłem — jedźmyż zaraz nie tracąc czasu. — Dobrze, dobrze mój chłopcze, ale najprzód zbadajmy należycie tę nową galeryję, aby wiedzieć czy potrzebne będą sznury i drabiny.
Stryj wprawił znowu w ruch przyrząd Ruhmkorfa; porzuciliśmy tratwę przywiązaną do brzegu i puściliśmy się w nowe przejście; ja szedłem na czele wyprawy!
Okrągły prawie otwór przejścia, miał około pięciu stóp średnicy; ciemny tunel ciągnął się przez skałę; po obu stronach widać w nim było szczątki materyj wybuchowych, które dawniej przezeń przechodziły; dolną częścią dotykał gruntu, tak że można było dojść do niego bez trudności.
Uszedłszy ze sześć kroków, natrafiliśmy na ogromny kamień, przejście tamujący.
— Przeklęta skała! — krzyknąłem zagniewany na widok tej przeszkody.
Napróżnośmy szukali w lewo i prawo, u góry i na dole — nigdzie żadnego przejścia, ani otworu. Hans z lampą troskliwie zbadał wszystkie punkta, lecz wszystko na nic się nie przydało. Potrzeba było wyrzec się wszelkiej nadziei przejścia. Usiadłem na ziemi zrozpaczony; stryj wielkiemi krokami mierzył korytarz w zamyśleniu.
— Ależ Saknussemm.... — zawołałem.
— Musiał go także zatrzymać ten kamień.
— Nie, nie, to być nie może — odpowiedziałemten kawał skały musiał tu zamknąć przejście w skutek jakiegoś wstrząśnienia gwałtownego, lub też zjawiska magnetycznego, poruszającego skorupę ziemską. Jestem pewny, że wiele upłynęło lat pomiędzy powrotem Saknusssma a zawaleniem się tej skały. Widoczną jest rzeczą, że przez tę galeryję płynęły kiedyś swobodnie materyje wulkaniczne. Teraz oto jeszcze znać świeżo popękane szczeliny w tym granitowym suficie, który zdaje się być utworzonym z osobnych części, z kamieni ogromnych, naniesionych tu jakoby ręką jakiego olbrzyma i następnie jednem silniejszem wstrząśnieniem zbitych w masę nieprzebytą. Tak, niezawodnie jestto przypadkowa zapora, której Saknussemm nie napotkał; i jeśli tej zawady nie usuniemy, tośmy naprawdę niegodni dostać się do środka ziemi!
Pamiętam że mówiłem z ogromnym zapałem. Cała dusza profesora Lidenbrock przeszła we mnie. Byłem jakby natchniony i ożywiony wielką myślą odkryć; zapomniałem o przeszłości — gardziłem przyszłością. Po dojściu do wnętrza kuli ziemskiej, powierzchnia jej przestała mnie zajmować; niczem dla mnie były miasta, wsie i miasteczka — zapomniałem o Hamburgu, o domku na Königstrasse, nawet o mojej poczciwej Graüben, która może mnie już opłakiwała, jak straconego na zawsze. — Dobrze więc — rzekł stryj — torujmy sobie drogę — przewracajmy ten mur! mamy łopaty, motyki, oskardy!...
— Na motykę i oskard to zatwarde!
— Cóż więc zrobić?
— A! szczęśliwa myśl! proch!... mina!... Podminujmy tę zawadę i wysadźmy ją w powietrze.
— Prochem?
— Ależ tak, prochem; chodzi tylko o odłamanie kawałka skały.
— Hansie do roboty! — zawołał profesor.
Islandczyk nie mówiąc i słowa powrócił na tratwę i przyniósł ztamtąd oskard, którym miał zrobić wydrążenie pod minę. Nie była to praca łatwa. Potrzeba było wywiercić sporą dziurę, mogącą pomieścić pięćdziesiąt funtów bawełny strzelniczej, której siła rozrywająca jest cztery razy większą od siły zwykłego prochu armatniego.
Nadzwyczajnie byłem wzruszony i niecierpliwy. Gdy Hans zajmował się swą pracą, my ze stryjem przygotowaliśmy długi knot, zanurzając go w zmoczonym prochu i przeciągając przez uszytą na ten cel rurkę płócienną.
— Zobaczysz stryju, że zrobimy sobie przejście.
— Oh! jestem tego pewny! — odpowiedział profesor. O północy wszystko już było gotowe; nabój bawełny strzelniczej założony w otwór, a knot przeciągnięty przez całą galeryję aż na zewnątrz, zkąd miał być zapalonym.
Jednej iskierki ognia brakło do wprawienia w ruch tej ogromnej i strasznej machiny.
— Do jutra — rzekł pan Lindenbrock.
Musiałem uledz rozkazowi i czekać jeszcze przez śmiertelnie długie sześć godzin!



XXXIX.

Następny dzień 27-my sierpnia, stanowi ważną i pamiętną datę w naszej podróży podziemnej. Dziś jeszcze dreszcz mnie przejmuje i serce mocniej mi bije, gdy pomyślę o tym wypadku. Od tej chwili rozum nasz, zdanie i wola żadnego już nie miały znaczenia, ani wpływu na bieg wypadków; staliśmy się igraszką fenomenów ziemi.
O szóstej godzinie byliśmy już na nogach. Zbliżał się czas otworzenia sobie przejścia przez skorupę granitową.
Dobijałem się o zaszczyt podłożenia pod minę ognia własną ręką. Następnie miałem połączyć sięz mymi towarzyszami na tratwie, i wypłynąć na pełne morze, celem uniknienia wszelkiego niebezpieczeństwa wybuchu, który mógł się nieograniczyć na samem tylko wnętrzu galeryi. Knot mógł się palić przez dziesięć minut, zanimby ogień doszedł do prochu. Miałem więc dość czasu do powrotu na tratwę.
Nie bez wzruszenia gotowałem się do mojej ważnej roli.
Po krótkim posiłku, stryj z przewodnikiem weszli na statek; ja sam zostałem na brzegu, trzymając w ręku lampę, mającą mi posłużyć do zapalenia knota.
— Tylkoż moje dziecię, biegnij zaraz do nas.
— Bądź spokojnym stryju, dobrze się uwinę.
Zwróciłem kroki ku otworowi galeryj, otworzyłem latarnię i pochwyciłem koniec knota. Profesor trzymał chronometr w ręku.
— Czyś gotów? — zapytał.
— Gotów! — odpowiedziałem.
— A więc do dzieła! zapalaj!
Przytknąłem knot do ognia, a gdy ten szybko palić się zaczął, co sił biegłem do naszej tratwy, która po wejściu mojem natychmiast, odbiła od brzegu i jednem silnem odepchnięciem od lądu wysunęła się o jakie dwadzieścia sążni na wodę.
Była to chwila trudna do opisania. Profesor pilnie śledził okiem skazówkę chronometru.
— Jeszcze pięć minut! — rzekł — Jeszcze cztery. Jeszcze trzy.
Czułem że pulsa biją mi gwałtownie. — Jeszcze dwie. Jedna!.... Zapadnij się górogranitowa!
Co się dalej stało? — Nie wiem! zdaje mi się nawet że nie słyszałem żadnego huku. Lecz nagle w oczach moich zmieniła się forma skał, rozsuniętych jak lekka zasłona; dostrzegłem jakąś przepaść niezmierzoną, w którą wzburzony ocean zaczął wlewać się z szumem gwałtownym.
Statek nasz podskakiwał jak piłka ręką. chłopięcia rzucana. Wszyscy trzej przewróciliśmy się na tratwę, światło znikło — ponura noc ze wszech stron nas otoczyła. Czułem że tratwie naszej zaczyna brakować stałego oparcia, jakby co chwilę zatonąć miała. Chciałem mówić do stryja, lecz szum bałwanów nie dopuszczał do niego słów moich.
Pomimo ciemności, hałasu, zdziwienia i wzruszenia, zrozumiałem co zaszło.
Poza skałą wysadzoną była przepaść. Eksplozya spowodowała trzęsienie ziemi w tym gruncie poprzerzynanym licznemi rozpadlinami i straszna przepaść otwarła się przed nami, a morze w potok zmienione, ciągnęło nas tam gwałtownie!
Straszne groziło nam niebezpieczeństwo. Tak przeszła godzina, i druga, i niewiem wiele już czasu. Skupieni trzymaliśmy się wzajem za ręce, aby nie zostać w morze wyrzuconymi, tem więcej, że tratwa i często i gwałtownie o ściany skał uderzała. Zauważyłem jednak, że galerya widocznie stawała się coraz szerszą, i to mnie wprowadziło na domysł, że tą drogą musiał przechodzić Saknussemm, a my tylko przez nieostrożność pociągnęliśmy za sobą całe morze.
Były to, rozumie się, domysły jedynie. Tymczasem woda niosła nas z gwałtownością niesłychaną, a sądząc z siły wiatru twarz mi siekącego, mniemam, że szybkość naszego biegu przewyższała prędkość najbardziej rozpędzonych pociągów. W takich warunkach niepodobna było myśleć o zapaleniu pochodni, a ostatni nasz przyrząd elektryczny, zepsuł się w chwili eksplozyi.
Nagle, z wielkiem zadziwieniem ujrzałem jasne światło, padające wprost na spokojną twarz Hansa. Zręczny Islandczyk zdołał zapalić latarnię, a choć światełko jej słabo migotało, zawsze jednak rozjaśniało nieco straszne te ciemności.
Nie omyliłem się w przypuszczeniu, że galerya była szeroką. Małe nasze światełko nie pozwalało widzieć na raz obu jej ścian. Spadek unoszącej nas wody był tak wielkim prawie, jak w największych kaskadach Ameryki. Nieraz zdarzało się, że tratwa wirem porwana, pędziła kręcąc się z nami wokoło, ale to z taką gwałtownością, że występy skał migały nam się tylko przed oczami. Jestem pewny, że płynęliśmy najmniej po trzydzieści mil na godzinę.
Usiadłem wraz ze stryjem u spodu złamanego podczas burzy, masztu. Odwróciliśmy się twarzą od wiatru, obawiając się, aby nas me udusiła gwałtowność pędu, żadną siłą ludzką niepohamowanego.
Tak długie upływały godziny, i dopiero wypadek niespodziany zmienił nasze położenie.
Chcąc uporządkować nasz ładunek, spostrzegłem że brakowało bardzo wielu przedmiotów, które znikły w chwili eksplozyi, gdy statek nasz zupełnie się przechylił. Starałem się poznać zapasy jakie jeszcze mamy do rozporządzenia, i z latarnią w ręku rozpocząłem ścisły przegląd rzeczy oszczędzonych przez burzę. Z narzędzi pozostała nam bussola i chronometr. Sznurów i lin mieliśmy tyle tylko, ile ich było okręconych przy spodzie masztu; zresztą wszystko zatonęło, wszystko... nawet cały zapas żywności.
Przeszukałem troskliwie wszystkie szpary i szczeliny, lecz cała ta rewizya doprowadziła mnie jedynie do znalezienia niewielkiego kawałka suchego mięsa i kilku sucharów.
Z osłupieniem patrzyłem na mych towarzyszy, nie mogąc pojąć, nie chcąc dać wiary tej okropnej prawdzie. Lecz jakże śmieszne było troszczenie się moje o żywność w tej chwili; gdy niepewni byliśmy życia i nieświadomi losów naszych? I czegoż obawiać się męczarni głodu, gdy śmierć pod tylu innemi kształtami groziła nam na każdym kroku? A czyż mielibyśmy czas umrzeć z głodu? Jednakże, przez niewytłomaczone dziwactwo wyobraźni, zapomniałem o strasznem niebezpieczeństwie teraźniejszości, myśląc o grożących nam okropnościach głodu. Zresztą, pomyślałem, może zdołamy ujść przed wściekłością rozhukanego żywiołu i wrócić na powierzchnię kuli ziemskiej. Ale jak? — nie wiem. Gdzie? — mniejsza o to. Jedna szansa na tysiąc, jest zawsze szansą — gdy tymczasem śmierć z głodu, wszelkich nas od razu pozbawiała nadziei.
Już miałem na myśli powiedzieć wszystko stryjowi, przedstawić mu całą okropność grożącego nam niebezpieczeństwa, dokładnie obliczyć niedługie już dni naszego życia — lecz powstrzymałem się: żal mi było burzyć na nowo tę zimną krew jaką dotąd zachowywał.
W tej chwili właśnie, światełko naszej latarni chwiać się coraz więcej poczęło i nareszcie zagasło zupełnie. Znowu zostaliśmy w zupełnej ciemności, o rozproszeniu której już i myśleć nawet nie było można. Mieliśmy jeszcze wprawdzie pochodnię, lecz ta nie mogłaby się palić przy tak silnym wietrze. Zimno mi się zrobiło... i jak dziecię, zamknąłem oczy; aby nie widzieć ciemności.
Po dość długim przeciągu czasu, podwoiła się szybkość naszego biegu. Poznałem to po odbijaniu się powietrza na mojej twarzy. Spadek wody stawał się coraz gwałtowniejszy, tak, że już prawie przestaliśmy sunąć po powierzchni oceanu, a za to lecieliśmy jakby spadając pionowo do przepaści. Stryj z Hansem silnie trzymali mnie, abym nie wpadł w morze.
Wtem, po pewnym przeciągu czasu uczułem jakby uderzenie silne; tratwa nasza nie dotknęła żadnego przedmiotu twardego, lecz nagle się zatrzymała. Ogromny słup wody raptownie spadł na jej powierzchnię, zalewając nas obficie. Tchu mi brakować zaczęło — myślałem że tonę.
Jednakże potop ten nie trwał długo. W kilka sekund potem uczułem się na wolnem powietrzu, którem odetchnąłem całemi piersiami: Stryj i przewodnik ściskali mi ręce; tratwa niosła nas dalej!...



XL.

Zdaje mi się, że była wtedy dziesiąta godzina wieczorem. Pierwszym zmysłem jaki zaczął u mnie funkcyonować po tem nagłem wstrząśnieniu, był słuch. Usłyszałem głębokie w galeryj milczenie, które przyjemny mym uszom dawało wypoczynek po długim i nieustannym huku, jaki mnie ciągle prześladował. Nareszcie, jak szmer jaki doszły do mnie te wyrazy stryja:
— Płyniemy w górę.
— Co mówisz stryju? — zawołałem.
— Płyniemy w górę! płyniemy w górę!
Wyciągnąłem rękę chcąc dotknąć muru — pokaleczyłem się do krwi. Płynęliśmy w górę z szybkością nadzwyczajną.
— Pochodnię! dajcie pochodnię! — zawołał profesor. Nie bez trudności wprawdzie, zdołał jednakże Hans zapalić pochodnię, a chociaż płomień chwiał się w skutek ruchu wstępującego, zawsze przecież widzieć wszystko było można.
— Tak jest właśnie jak myślałem — mówił dalej — znajdujemy się w wązkiej studni, nie mającej i czterech sążni średnicy. Woda przybywszy do głębi otchłani wraca do swego poziomu i nas ze sobą unosi.
— Dokąd?
— Tego nie wiem, ale bądźmy gotowi na wszelki wypadek. Pędzimy z szybkością dwóch najmniej sążni na sekundę, co czyni sto dwadzieścia sążni na minutę, czyli przeszło półczwartej mili na godzinę. Takim sposobem można i prędko i daleko zajechać!
— Tak, jeśli nas nic w drodze nic zatrzyma, jeśli ta studnia ma jakie wyjście. Lecz jeżeli jest zatkaną, jeżeli powietrze stopniowo coraz więcej zgęszczać się będzie pod ciśnieniem tego słupa wody, to się nareszcie wszyscy podusimy.
— Axelu — odpowiedział profesor z powagą i spokojem — położenie nasze jest prawie rozpaczliwe, lecz jest jednak nadzieja ocalenia, i nad tem się właśnie zastanawiam. Tak samo w każdej chwili zginąć, jak i ocaleć możemy. Bądźmyż gotowi na wszelki przypadek i umiejmy korzystać z każdej okoliczności. — Ale cóż robić?
Najprzód, posiłkiem wzmocnić nasze siły.
Osłupiałem okiem spojrzałem na stryja... musiałem wyznać mu to, czego powiedzieć nie chciałem.
— Jeść? — powtórzyłem.
— Tak, i to nie tracąc czasu.
Profesor powiedział po duńsku kilka słów do Hansa, ten potrząsnął tylko głową.
— Jakto! — zawołał stryj — nasze zapasy żywności zatonęły?
— Tyle nam pozostało: kawałek zasuszonego mięsa na trzech.
Stryj patrzył na mnie, jakby nie chcąc zrozumieć słów moich.
— I cóż — rzekłem — czy jeszcze sądzisz że możemy być ocaleni?
Stryj nic nie odpowiedział.
Po upływie godziny zacząłem doznawać głodu; moi towarzysze także łaknęli, nikt jednak nieśmiał dotknąć tych nędznych resztek pożywienia.
Tymczasem pędziliśmy jak strzała; niekiedy powietrze zapierało nam oddech w piersi, jak aeronautom, zbyt szybko się wznoszącym — z tą tylko różnicą, że gdy tamtym stopniowo coraz większe dokucza zimno w wyższych warstwach atmosfery, my przeciwnego zupełnie doznawaliśmy uczucia. Upał nieznośny wzmagał się co chwila, tak że gorąco doszło niezawodnie do jakich czterdziestu stopni. Co znaczyć mogła podobna zmiana? Aż dotąd fakta usprawiedliwiały teorye Humphry Davy i Lidenbrocka; wyjątkowe warunki skał trudnotopliwych, elektryczności i magnetyzmu, zmieniły powszechne prawa natury, utrzymując nas w temperaturze umiarkowanej; bo zawsze wracam do mego twierdzenia, że teorya ciepła wewnętrznego jest w moich oczach jedynie prawdziwą i wytłomaczyć się dającą. Mieliżbyśmy dojść do punktu w którym te zjawiska zaczną się spełniać i stopią skały? Obawiając się tego, rzekłem do profesora:
— Wiesz co stryju! jeśliśmy się dotąd nie potopili, albo nie roztrzaskali głów gdzie o skałę, jeśliśmy nie pomarli z głodu i pragnienia, to już chyba dla tego, żeby się żywcem spalić.
Profesor wzruszył tylko ramionami i znowu wpadł w głębokie zamyślenie.
Znowu godzina upłynęła, lecz oprócz lekkiego zwiększania się gorąca, żadna nie zaszła zmiana. w naszem położeniu. Nareszcie stryj przerwał milczenie:
— No — zawołał z lekką niecierpliwością — trzeba coś postanowić.
— Postanowić? — zapytałem.
— Tak, trzeba coś przedsięwziąść, na coś się zdecydować. Przedewszystkiem zacznijmy od posiłku. Jeśli nie postaramy się wzmocnić sił naszych temi resztkami żywności i utrzymać naszej egzystencyi choćby jeszcze przez kilka godzin, to będziemy słabi aż do końca....
— Który niedługo nastąpi — wtrąciłem.
— A jeśli tymczasem nadarzy się sposobność ratunku, jeśli potrzeba będzie wziąść się do pracy, gdzież znajdziemy potrzebną do tego siłę, wycieńczeni głodem?
— Ależ znowu, kochany stryju, gdy zjemy ten ostatni kawałek mięsa, cóż nam pozostanie?
— Nic, Axelu, nic, to prawda, ale czyż doznasz jakiego posiłku patrząc tylko na niego? mówisz jak człowiek bez woli i energii.
— Więc jeszcze nie widzisz całej okropności naszego położenia? — zawołałem z gniewem.
— Nie — odpowiedział z mocą profesor Lidenbrock.
— Jeszcze łudzisz się jakąś wymarzoną nadzieją zbawienia?
— Tak jest, i nie pojmuję, jak istota obdarzona wolą może dopuścić do siebie rozpacz, dopóki serce w niej bije, dopóki ostatnia kropelka krwi krąży w jej żyłach.
— Lecz nareszcie, co zamyślasz stryju?
— Zjeść do ostatniej okruszyny to co nam pozostało i tym sposobem pokrzepić nasze słabnące siły. Niechaj to będzie ostatnia nasza uczta, ale przynajmniej zrobimy dla naszego ratunku wszystko co zrobić było można. — Ha! to zjedzmy! — zawołałem.
Stryj wziął kawałek mięsa i kilka sucharów ocalonych przed burzą, rozdzielił je na trzy równe części i pomiędzy nas rozdał. Każda taka porcya wynosiła około funta pożywienia. Profesor zajadał chciwie, a nawet powiem z gorączkową jakąś żarłocznością; ja, pomimo głodu, z pewnym nawet wstrętem przyjmowałem ten pokarm; Hans, spokojnie i z umiarkowaniem żuł i połykał niewielkiemi kawałkami, jak człowiek którego przyszłe niebezpieczeństwa nie mogły zaniepokoić, który nie troszczył się o jutro. Islandczyk miał do tego w zapasie jeszcze jednę butelkę jałowcówki; wziąłem do ust kilka kropel, które mnie bardzo orzeźwiły.
Forträfflig! — zawołał Hans, pijąc z kolei.
— Wyborne! — powtórzył profesor.
Nabrałem trochę otuchy. Skończyliśmy naszą ostatnią biesiadę o piątej godzinie z rana.
Taka już jest natura ludzka, że człowiek zaspokoiwszy swe potrzeby fizyczne, z trudnością przedstawia sobie męczarnie głodu, lub innej jakiej dolegliwości. Tak i my właśnie posiliwszy się, zapomnieliśmy o minionych cierpieniach i niewygodach.
Po zaspokojeniu głodu, każdy z nas puścił bieg swobodny swej wyobraźni. O czem mógł myśleć Hans, owa tajemnicza, niezbadana istota? — trudno wiedzieć. Mnie zajmowały wyłącznie wspomnienia przeszłości. Domek na König-strasse, moja Graüben, poczciwa Marta, jak widma przesuwały się przed memi oczyma, a w ponurym szumie jaki się do nas przedostawał przez całą massę nad nami ciążącą, zdawało mi się słyszeć odgłos wielkich miast Europy.
Stryj cały zajęty swem przedsięwzięciem, z pochodnią zapaloną badał troskliwie naturę gruntu, usiłując poznać go z warstw kolejnych. Rachunek ten, albo raczej to oszacowanie, mogło być zaledwie przypuszczalne; lecz uczonych ludzi jest rzeczą umieć zachować krew zimną, a ten właśnie przymiot, profesor Lidenbrock w wysokim posiadał stopniu.
Słyszałem jak mrucząc sam do siebie, pod nosem wybąkiwał różne nazwy geologiczne i pomimowolnie uszanowaniem przejmowała mnie głęboka jego nauka.
— Granit wulkaniczny — mruczał profesor — jesteśmy więc jeszcze w epoce pierwotnej; ależ idziemy w górę.... coraz wyżej.... kto wie... może!....
Kto wie!.... może!.... więc ciągle jeszcze miał nadzieję; macał on ręką po ścianie pionowej i znowu mruczał:
— Otóż gnejs! otóż łupek mikowy! wybornie! dochodzimy do epoki przechodowej, a wtedy.... Co chciał powiedzieć profesor? Czyż mógł zmierzyć grubość skorupy ziemskiej zawieszonej ponad naszemi głowami? Nie, to być nie może! brakło mu manometru, którego żaden rachunek zastąpić nie zdoła.
Tymczasem gorąco się wzmagało i mnie już dokuczać zaczął upał trudny do wytrzymania, któryby można tylko przyrównać do żaru ziejącego z pieców hutniczych w chwili największego ich rozgrzania. Wkrótce doszło do tego, że musieliśmy stopniowo zdejmować z siebie odzież, jak kamień nam ciążącą.
— Mój stryju — rzekłem nareszcie — gdzież my dążymy? czyż do ogniska jakiego aby się spalić na popiół?
— Nie! — odpowiedział profesor — nie! to być nie może.
— Jednakże — powiedziałem dotykając muru — ta ściana jest rozpaloną do czerwoności; patrz jak sparzyłem sobie rękę w wodzie, która także jest w stanie wrzenia.
Profesor nic nie odpowiedział, widziałem tylko że zżymał się ze złości.
Wtedy strach gwałtowny ogarnął mnie; przeczuwałem blizką jakąś katastrofę, straszniejszą nad wszelkie pojęcie.
— Myśl z razu niepewna, niewyraźna, w tej chwili w umyśle moim zamieniła się na pewność, rzeczy wistość. Myśl ta natrętnie wracała do mnie. Lecz nagle, przy migotliwym blasku pochodni, dostrzegłem jakby ruch niejednostajny w pokładach granitowych; widocznie gotowało się nowe jakieś zjawisko, w którem zapewne nie małą grała rolę elektryczność.... Zresztą, to nadzwyczajne gorąco, ta wrząca woda.... postanowiłem zaradzić się bussoli. Niestety! była ona zwróconą ze swego naturalnego kierunku, czy to w skutek nadchodzącej burzy, czy też może przez bliskie sąsiedztwo żelaza; z jakichkolwiek nareszcie powodów, dość że stała się bezużyteczną.



XLI.

Igiełka od jednego bieguna skakała gwałtownie do drugiego, przebiegła wszystkie punkta bussoli, kręcąc się bezustannie.
Wiedziałem, wedle teoryi najbardziej rozpowszechnionych, że skorupa mineralna kuli ziemskiej nigdy nie pozostaje w stanie zupełnego spoczynku; zmiany spowodowane rozkładaniem się materyj wewnętrznych, ruch sprawiany przez wielkie prądy wodne, działanie magnetyzmu, ciągle i bezustannie ją wstrząsają, wtedy nawet, gdy istoty rozsiane na powierzchni ziemi najmniej się tego domyślają. To zatem zjawisko nie przerażałoby mnie tak trwogą; lecz inne fakta, pewne szczegóły sui generis utrzymywały mię w obawie i niepewności. Huk jakiś nieustający stawał się coraz głośniejszym; było to coś nakształt odgłosu wielu powozów, z turkotem sunących się po nierównym brukucoś, jakby grzmot przeciągły i jednostajny.
W przekonaniu mojem utwierdzało mnie zboczenie bussoli w skutek fenomenu elektrycznego; zdawało się że skorupa mineralna w każdej chwili pęknąć może, massy granitowe rozpadną się zwiększając rozpadliny, zawalą się gdzieś w przepaść nieznaną niezgłębioną, pochłonięte zostaną wraz z nami, którzy byliśmy jak pyłki niedojrzane okiem, wśród tej wielkiej gry rozhukanych żywiołów.
— Mój stryju, mój stryju! — wołałem — jesteśmy zgubieni.
— Cóż znaczy ta nowa trwoga? — odpowiedział z zadziwiającą spokojnością. — Co ci jest?
— Co mi jest? Patrz jak się te ściany poruszają; czujesz jak upał się wzmaga, widzisz jak woda wre pod nami, wyrzucając wysokie słupy gęstej pary; igiełka magnesowa zboczyła ze swego kierunku.... wszystko to są niezawodne wskazówki trzęsienia ziemi!
Stryj lekko potrząsnął głową.
— Trzęsienia ziemi? — rzekł.
— Tak jest stryju.
— Moje dziecię, sądzę że jesteś w błędzie.
— Jakto! nie poznajesz symptomatów?...
— Trzęsienie ziemi?... nie! spodziewam się czegoś większego.
— Co to ma znaczyć? — Tak Axelu! spodziewam się wybuchu.
— Wybuchu! — krzyknąłem — więc jesteśmy w kraterze wulkanu?
— Tak sądzę — rzekł stryj z uśmiechem — i to właśnie za wielkie uważam szczęście....
Szczęście! Mój stryj chyba zwaryjował! Co znaczą te wyrazy? ten uśmiech? ta spokojność?
— Jakto — zawołałem — znajdujemy się w głębi wulkanu wybuchającego? fatalność rzuciła nas pomiędzy lawy, skały rozpalone, wrzącą, wodę i wszystkie materye wybuchowe! mamy być wyrzuceni w powietrze, wraz z deszczem popiołu i gradem kamieni! i ty to wszystko nazywasz wielkiem szczęściem?...
— Tak jest — odrzekł profesor, patrząc na mnie przez wierzch swych okularów — bo ta nam tylko jedynie pozostaje droga do wydobycia się na powierzchnię ziemi.
Tysiące myśli naraz tłoczyło mi się do głowy. Stryj miał słuszność, słuszność najzupełniejszą, i nigdym go jeszcze nie widział tak gruntownie przekonanym jak w tej obwili, gdy czekał spokojnie i obrachowywał wszystkie szanse wybuchu.
Tymczasem ciągle w górę byliśmy unoszeni; tak noc przeminęła; huk zwiększał się co chwila... powietrze dusiło mnie nieznośnie.... sądziłem już że wybiła ostatnia moja godzina.... przestałem być panem myśli mych i wyobrażeń. Widoczną było rzeczą, że unosił nas wybuch wulkanu; pod tratwą naszą płynęła woda wrząca, a pod nią lawa; byliśmy w kraterze wulkanu czynnego — to nie ulega najmniejszej wątpliwości.
Lecz tym razem chodziło nie o Sneffels, wulkan wygasły; zadawałem więc sobie po kilkakroć pytanie, jaka mogła być ta góra i w jakiej części świata mamy być na wierzch wyrzuceni.
Że w okolicach północnych, to zdawało mi się niewątpliwem, bo przed swem nagłem zboczeniem, bussola nam to stale wskazywała. Od przylądka Saknussemm, przez całe seciny mil wciąż pędziliśmy ku północy. Czyżbyśmy mieli wrócić pod Islandyę? wyjść na ziemię przez krater Hekli, lub jednej z siedmiu innych gór wulkanicznych tej wyspy? W pięciomilowym promieniu na zachód, nie widziałem pod tym równoleżnikiem innych gór, jak mało znane wulkany północno-zachodniego wybrzeża Ameryki. Na wschód, jeden tylko był pod ośmdziesiątym stopniem szerokości, to jest Esk, na wyspie Jan Mayen, niedaleko od Spitzberga. Tak, kraterów nie brakło i to tak szerokich, że mogłyby przez siebie całą armiję, nietylko nas trzech wyrzucić. Napróżno jednak badałem, przez który z nich my się na powierzchnię ziemi wydobędziemy.
Nad ranem, poczułem że spieszniej w górę dążymy. Gorąco było nie do wytrzymania prawie, ale to już nie mogło być inaczej. Siła jakaś nadzwyczajna, siła kilkuset atmosfer, która się wywiązała z par nagromadzonych w łonie ziemi, parła nas w górę; lecz na jakieżto niebezpieczeństwa narażał nas ten rodzaj podróży!...
Niedługo słaby jakiś blask przedarł się do szerszej coraz galeryi; po obu stronach dostrzegałem głębokie korytarze, podobne do ogromnych tunelów, wyrzucających gęste pary; płomyki ze wszech stron lizały ściany trzeszczące.
— Patrz! patrz stryju! — zawołałem.
— Cóż takiego? Sąto płomienie siarkowe. Nic naturalniejszego w czasie wybuchu.
— Ale jeżeli one nas ogarną?
— Nie ogarną, bądź spokojnym.
— A jeśli się zadusimy?
— Nie zadusimy się; galerya coraz szersza, a gdyby konieczna była tego potrzeba, opuścimy tratwę i skryjemy się w jakim otworze.
— A woda! a woda coraz wyżej się wznosząca?
— Niema już wody Axelu, lecz rodzaj płynu wulkanicznego, który nas z sobą, niesie ku otworowi krateru.
I rzeczywiście woda znikła, ustępując miejsca materyom wybuchowym dość gęstym, chociaż wrzącym. Temperatura stawała się już prawdziwie nieznośną, a termometr gdybyśmy go mieli, wskazywałby niezawodnie przeszło siedmdziesiąt stopni. Pot obficie spływał mi po czole i twarzy; gdyby nie gwałtowność posuwania się w górę, niezawodniebyśmy się podusili.
Jednakże profesor nie myślał o porzuceniu tratwy, i dobrze zrobił. Te kilka licho spojonych belek, dawały nam dość pewne schronienie i punkt oparcia, jakiegobyśmy nigdzie indziej nie znaleźli.
Około ósmej godziny z rana nowe zupełnie zaszło zdarzenie. Nagle przestaliśmy się w górę posuwać. Tratwa stanęła nieporuszona.
— Co to jest? — spytałem, chwiejąc się jeszcze na nogach od raptownego wstrząśnienia.
— Przestanek — odrzekł stryj spokojnie.
— Czy wybuch ustaje?
— Sądzę że nie.
Wstałem i obejrzałem się na wszystkie strony; sądziłem że tratwa zahaczyła się gdzie o jaki występ; w takim razie wypadałoby ją odczepić co najprędzej, bo nie potrafiłaby się długo oprzeć gwałtowności pędu massy wybuchowej.
Lecz nie. Spostrzegłem że wszystko wokoło nas stanęło.
— Czyżby wybuch miał już ustać? — raz jeszcze zapytałem.
— Ah! — wycedził stryj przez zęby — czy się obawiasz tego mój chłopcze? bądź spokojnym, to zaraz przejdzie, już przeszło pięć minut czekamy i niebawem też zaczniemy się na nowo posuwać ku otworowi krateru. To mówiąc, profesor patrzył wciąż na chronometr, a zdawało się że i tym razem jeszcze nie myli się swych przepowiedniach. Wkrótce tratwa gwałtownie się poruszyła, wirowała z nami ze dwie minuty i znowu się zatrzymała.
— Tak — powiedział profesor patrząc wciąż na zegarek, za dziesięć minut najdalej będziemy w drodze.
— Za dziesięć minut?
— Tak jest. Mamy do czynienia z wulkanem, którego wybuchanie jest przerywane. Odpoczywamy razem z nim.
Nic prawdziwszego. W minucie przez stryja oznaczonej, tratwa gwałtownie została podrzuconą, tak, że musieliśmy się za belki uchwycić rękami i mocno trzymać, aby nie upaść... I znowu przestanek.
Myślałem długo nad tem szczególnem zjawiskiem, lecz dotąd przyczyn jego zbadać nie zdołałem dokładnie. W każdym razie doszedłem do tego przekonania, że nie znajdowaliśmy się w głównym kraterze wulkanu, lecz w jakimś pobocznym otworze, gdzie tylko odbicia czuć się dawały.
Nie pamiętam już ile się razy powtórzyło toż samo podrzucanie; wiem tylko, że za każdym razem doznawaliśmy gwałtownego wstrząśnienia i z niezmierną siłą byliśmy w górę unoszeni. W chwilach przestanku czułem duszenie, a podczas ruchu tratwy gorąco dech mi w piersiach zapierało. Pragnąłem znaleźć się nagle w tej chwili na jakim krańcowym punkcie północy, wśród trzydziestostopniowego mrozu. Wzburzona moja wyobraźnia z rozkoszą bujała po śnieżnych płaszczyznach podbiegunowych. Czułem że w głowie mi się zawraca; padłem bez przytomności, i gdyby nie usłużna a zręczna dłoń Hansa przybiegającego mi z pomocą, byłbym niezawodnie roztrzaskał gdzie czaszkę o mur granitowy.
Nie pomnę już dokładnie co się dalej stało. Pamiętam tylko huk przeciągły i bezustanny, poruszanie się skał i wirowanie naszego wątłego statku po rozpalonej lawie, w pośród gradu popiołów i rozpalonych kamieni. Zdawało się, że huragan jakiś wściekły rozniecał te ognie podziemne. Ostatni raz przy blasku płomienia ujrzałem spokojną twarz naszego przewodnika, i ogarnęło mnie dziwne uczucie bojaźni, podobne do tego, jakiego doznawać musi delikwent skazany na przywiązanie do otworu armaty, gdy oczekuje na wystrzał, mający roznieść w powietrzu rozszarpane jego członki.



XLII.

Gdym otworzył oczy, spostrzegłem że Hans jedną ręką mnie, a drugą stryja trzymał wpół objętych. Nie byłem pokaleczony niebezpiecznie, ale zbity i trochę potłuczony. Leżałem na pochyłości góry, o dwa tylko kroki od przepaści, w którą mógłbym wpaść za najmniejszem poruszeniem. Hans ocalił mi życie, zatrzymując gdym się staczał z wysokości krateru.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał stryj, który widocznie był niezadowolony z powrotu na ziemię.
Przewodnik ruszył ramionami, na znak że nie wie.
— Czy w Islandyi? — zapytałem.
Nej — odrzekł Hans.
— Jakto nie? — zawołał profesor.
— Hans myli się — dodałem wstając.
Po tylu i tak zadziwiających niespodziankach, jeszcze nas jedna czekała. Spodziewałem się ujrzeć wierzchołek góry wiecznym okryty śniegiem, a naokoło jałową, pustynię okolic północnych, oświeconą bladym promienia słońca podbiegunowego; tymczasem przeciwnie, znajdowaliśmy się wszyscy trzej na spadzistości góry spalonej żarem słonecznym, który i nam niemiłosiernie dokuczał.
Oczom własnym wierzyć nie chciałem, ale skwar piekący mi całe ciało, nie dopuszczał wątpliwości ani na chwilę. Nawpół nadzy wyszliśmy z krateru, a tu jeszcze słońce paliło niemiłosiernie ciała nasze, odwykłe od jego pieszczot przez dwumiesięczny pobyt pod ziemią.
Gdy oczy moje przywykły już znowu trochę do światła, zacząłem najprzód od prostowania błędów mej wyobraźni. Chciało mi się co najmniej być na Szpitzbergu, i przyznam się, że niechętnie rozstawałem się z tą myślą.
Profesor pierwszy przerwał milczenie.
— Rzeczywiście nie wygląda to coś na Islandyę.
— Ale może na wyspę Jan Mayen? — dorzuciłem.
— I to nie, moje dziecię. Nie jestto wulkan stref północnych, z granitowemi pagórkami i śnieżnym całunem.
— Jednakże.....
— Patrz Axelu, patrz!
Ponad głowami naszemi, na pięćset stóp najwięcej, sterczał krater wulkanu zionący słupy płomienia, połączonego z kamieniem pumexowym, popiołem i lawą. Czułem konwulsyjne drganie góry; oddychającej nakształt wieloryba i jak on wodę przez swe otwory nozdrzowe, wyrzucającej w powietrze słup ognia od czasu do czasu. Na dole po dość znacznej spadzistości rozlewały się materye wybuchowe na siedmset do ośmiuset stóp grubo, tak, że na wysokość samego wulkanu zaledwie z jakie trzysta pozostało sążni. Spód góry tonął jakby w czarownym koszu, z kwiatów i drzew zielonych uplecionym; zdala błyszczały oliwki, figi i winna latorośl obficie zawieszona bujnemi gronami.
Trzeba przyznać, że nie byłto wcale krajobraz sfery podbiegunowej.
Poza tym lasem bujnej zieloności oko ginęło w toczących się wodach pysznego morza czy jeziora, wśród których ziemia ta zaczarowana wyglądała jak wysepka, kilka zaledwie mil rozległości mająca. Od strony wschodu widzieć się dawał niewielki port, w którym na błękitnych falach kołysały się statki dziwnej jakiejś budowy. Przed wejściem do portu stało kilka rozrzuconych domków. Dalej ukazywała się z wody gromada wysepek, których liczba tak była wielka, że wyglądały jak duże mrowisko. Na zachód, dalekie wybrzeża zaokrąglały się na widnokręgu; na jednych rysowały się błękitne góry harmonijnej formacyi; na innych, dalszych, sterczał wierzchołek znacznie wzniesiony, wyrzucający ciągle wysoki słup dymu. Od północy, pod gorącemi promieniami słońca błyszczała rozległa przestrzeń wody, na której tu i owdzie wystrzelał w górę koniec masztu z wydętym od wiatru żaglem.
— Gdzież jesteśmy, gdzież jesteśmy? — powtarzałem półgłosem.
Hans zamykał oczy z największą obojętnością, a stryj patrzył nic nie rozumiejąc.
— Jakakolwiekbądź jest ta góra — rzekł on nareszcie — to przyznam się, że na niej trochę za gorąco; wybuchy nie ustają, a nie potośmy zapewne wyleźli z wnętrza wulkanu, aby teraz u stóp jego dostać gdzie kamieniem w głowę. Zejdźmy coprędzej na dół, to zaraz dowiemy się wszystkiego.... Zresztą, umieram z głodu i pragnienia.
Trzeba przyznać, że profesor nie odznaczał się zamiłowaniem kontemplacyi. Ja, pomimo trudów i znużenia, byłbym chętnie godziny całe przemarzył na tem miejscu, ale musiałem iść za mymi towarzyszami.
Góra była bardzo spadzista; ślizgaliśmy się po gorącym popiele, unikając potoków lawy, z sykiem i szumem wężykowato płynącej. Mówiłem wiele, bo wyobraźnia moja tak była wytężoną, że potrzebowała się wylać na zewnątrz słowami.
— Jesteśmy w Azyi — zawołałem — na wybrzeżach Indyjskich, mi jednej z wysp Malajskich, lub w Oceanii. Przebiegliśmy połowę kuli ziemskiej aby dotrzeć do antipodów Europy. — Ależ bussola? — rzekł stryj.
— Bussola?... — odpowiedziałem zakłopotany. — Podług niej szliśmy ciągle na północ.
— Więc kłamała?
— Oh! zapewne kłamała.
— Jeśli tylko nie jestto biegun północny.
— Biegun! nie; ale....
Rzecz była trudną do wytłumaczenia, całkiem dla nas niepojętą.
Coraz więcej zbliżaliśmy się do rozkosznej zieloności, widzialnej zdaleka. Głód i pragnienie dokuczać mi poczęły. Nareszcie po dwóch godzinach męczącej drogi napotkaliśmy piękną wioskę, obfitującą w drzewa oliwne, granaty i wino, która zdawała się być własnością całego świata. Zresztą w obecnem naszem położeniu, nie bardzośmy byli skłonni zważać na jakiebądź względy. Z jakąż rozkoszą zbliżałem do ust te smaczne owoce i soczysty winograd! Niedaleko ztamtąd, w cieniu ślicznych drzew znalazłem źródło czystej jak kryształ wody, w której z rozkoszą zanurzyliśmy strudzone członki nasze.
Gdyśmy potem legli na mity spoczynek, z gęstwiny wybiegła jakaś dziecina.
— Ah! — zawołałem — otóż i mieszkaniec tych szczęśliwych okolic.
Malec wyglądał na żebraka, tak był wynędzniały i źle odziany; zląkł się spostrzegłszy nas, i nie dziwi mnie to bynajmniej: nawpół nadzy, zarośli, ogorzali, nie mogliśmy się bardzo dobrze prezentować.
Gdy chłopiec zaczął uciekać, Hans puścił się za nim, dogonił i gwałtem pomimo krzyków, do nas go przyprowadził.
Stryj usiłował uspokoić go i ułagodzić; odezwał się przeto po niemiecku.
— Jak się nazywa ta góra, mój mały przyjacielu?
Chłopiec nie odpowiadał.
— No — rzekł stryj — więc nie w Niemczech jesteśmy.
Powtórzył toż samo zapytanie po angielsku. Chłopczyna znowu nie odpowiadał.
Byłem mocno rozciekawiony.
— Czy on jest niemy? — zawołał profesor niecierpliwiąc się trochę, i pytanie zadał po francuzku.
Malec milczał i tym razem.
— Sprobujmy jeszcze włoskiego języka: Dove noi siamo?
— Tak, gdzie jesteśmy? — powtórzyłem z gorączkową niecierpliwością.
Chłopiec jeszcze nie odpowiadał.
— Ah! ty nicponiu! będziesz ty gadał! — wrzasnął stryj z gniewem, targając go za uszy. — Come si noma questa isola? (jak się nazywa ta wyspa?)
Stromboli — odpowiedział pastuszek, wymknąwszy się z rąk Hansa i zmykając do oliwnego lasku. Stromboli! jakże dziwnie uderzyło mą wyobraźnię to nazwisko niespodziewane! Byliśmy tedy na morzu Śródziemnem, na mitologicznej pamięci eolskim archipelagu, na starożytnej Stronygle, gdzie bożek wiatrów trzymał na uwięzi burze i nawałnice. A te błękitne góry na wschodzie, to góry Kalabryi, a ten wulkan... to Etna, straszna Etna!
— Stromboli! Stromboli! — powtarzałem sam do siebie.
Stryj także nie mógł wyjść z podziwienia i nieraz powtarzał nazwę Stromboli.
— Ah; cóż za podróż! Cóż za cudna podróż! Wejść jednym, a wyjść drugim wulkanem, i to notabene o przeszło tysiąc dwieście mil od Sneffels odległym! Z niepłodnych płaszczyzn Islandyi, wypadki przerzuciły nas na najpiękniejszą w świecie ziemię. Opuściliśmy ojczyznę wiecznych śniegów, aby się dostać do krainy nieustannej zieloności i pogodnego nieba Sycylii!
Po miłym posiłku złożonym z owoców i świeżej wody, puściliśmy się w drogę do portu Stromboli. Nie uważaliśmy za stosowne opowiadać podejrzliwym i przesądnym Włochom, jakim sposobem dostaliśmy się na wyspę; gotowi nas jeszcze wziąść za szatanów, wyrzuconych z głębi piekieł. Trzeba więc było uchodzić za rozbitków; mniej to wprawdzie chwalebne ale pewne, i jak na teraz, bezpieczniejsze.
Po drodze słyszałem jak stryj mruczał pod nosem: — Ależ bussola, bussola! ciągle nam północ wskazywała! Jak to wytłomaczyć?
— Do licha! — zawołałem — najlepsza rzecz wcale nie tłomaczyć!
— Jakto? wstyd mój drogi, aby profesor kolegjum Johannaeum nie znalazł sposobu wytłomaczenia sobie zjawiska kosmicznego.
Z tych słów, w człowieku nawpół obdartym, z okularami na nosie i przepasanym trzosem skórzanym, poznałem dawnego profesora mineralogii.
W godzinę potem przybyliśmy do portu SanVicenzo, gdzie Hans zażądał wypłacenia sobie umówionych trzech rixdalerów, za trzynasty tydzień wiernej swej służby. Stryj rozumie się, zapłacił, serdecznie uściskawszy tyle pożytecznego nam człowieka.
Widać że i zimnego Islandczyka rozczuliła tu scena rozrzewniająca, bo koniuszkami swych grubych palców uścisnął nam ręce i poraz pierwszy uśmiechać się począł.



XLIII.

Otóż i koniec opowiadania, któremu być może, nie dadzą wiary i najłatwowierniejsi ludzie; lecz przyznam się, że z góry jestem na to przygotowany.
Rybacy w porcie Stromboli przyjęli nas z całem współczuciem i otoczyli staraniami należnemi biednym rozbitkom. Dali nam odzież i żywność, a po czterdziesto-ośmiogodzinym wypoczynku, d. 31-go sierpnia mały statek odwiózł nas do Messyny, gdzie przebywszy dni kilka przyszliśmy całkiem do siebie.
W piątek 4-go września wsiedliśmy na pokład Volturne, jednego z pakebotów pocztowych francuzkich, a w trzy dni potem wysiedliśmy na ląd w Marsylii. Moglibyśmy nazwać się ludźmi zupełnie swobodnymi, gdyby nie ta przeklęta bussola, która nam spać nie dawała spokojnie. Dziwny ten i niepojęty fakt stanowił dla mnie przedmiot ciągłego zajęcia. D. 9-go września wieczorem, przybyliśmy do Hamburga.
Nie chcę opisywać ani zdziwienia Marty, ani radości mojej lubej Graüben.
— Teraz, gdy już jesteś bohaterem — rzekła moja narzeczona — nie będziesz już nigdy potrzebował opuszczać mnie Axelu.
Spojrzałem na nią czule. Płakała z radości i śmiała się zarazem.
Proszę sobie teraz wyobrazić, jakie wrażenie w Hamburgu zrobił powrót profesora Lidenbrocka. Dzięki gadatliwości Marty, wiadomość o wyprawie jego do środka ziemi rozeszła się po całym świecie. Zrazu nie chciano dać temu wiary, a gdy powrócił, nie wierzono tem bardziej.
Jednakże obecność Hansa i różne wiadomości nadesłane z Islandyi, wpłynęły na zmianę opinii publicznej.
Wtedy stryj został wielkim człowiekiem, a ja synowcem wielkiego człowieka, co także coś warto. Hamburg na cześć nasza wyprawił wielką ucztę. W Johannaeum odbyło się posiedzenie publiczne, na którem profesor opisał swą wyprawę, nie pomijając żadnego szczegółu, prócz nieszczęsnego faktu z busola. Tegoż samego dnia złożył on w archiwach miejskich dokument uczonego Saknussema i wyraził szczery żal, że okoliczności nie od niego zależne nie dozwoliły mu aż do samego środka ziemi iść za śladem podróżnika Islandzkiego. Skromnym był wobec sławy, a to bardziej jeszcze podnosiło go w opinii powszechnej. Tyle naraz zaszczytów, musiało mu koniecznie zjednać i zawistnych. Znalazł ich w rzeczy samej liczbę niemałą; a ponieważ teoryje jego oparte na niezbitych faktach, sprzeciwiały się systematom naukowym w kwestyi ognia wewnętrznego, piórem przeto i słowem przeprowadzić musiał wiele dyskussyj, z uczonymi wszystkich krajów.
Co do mnie, do dziś jeszcze zgodzić się nie mogę na jego teoryję stygnięcia skorupy ziemskiej, wbrew temu com widział na własne oczy. Wierzę, i wierzyć będę zawsze w gorąco wewnętrzne; lecz dodam zarazem, że pewne warunki, niedostatecznie jeszcze dotąd określone, mogą zmienić to prawo pod wpływem zjawisk przyrodzonych.
W chwili [przeprowadzania tych kwestyj, stryj miał nie jedną chwilę goryczy i ciężkiego zmartwienia. — Hans pomimo najusilniejszych z naszej strony nalegań, opuścił Hamburg; człowiek któremu tyle byliśmy winni, nie pozwolił nam wypłacić się z długu wdzięczności. Zatęsknił za swym krajem rodzinnym i powrócił do Islandyi.
Farval — rzekł on do nas pewnego dnia z rana, i po tem prostem pożegnaniu odjechał bez zwłocznie do Reikjawiku, gdzie też i przybył szczęśliwie.
Bardzośmy się przywiązali do naszego dzielnego przewodnika; nieobecność i oddalenie, nigdy go nie wyrugują pamięci tych, którym niejednokrotnie ocalił życie i mam nadzieję, że go jeszcze raz przynajmniej przed śmiercią zobaczę.
Na zakończenie dodać muszę, że ta Podróż do środka ziemi zrobiła ogromne w całym świecie wrażenie. Była ona drukowaną i tłumaczoną na wszystkie języki; najpoważniejsze dzienniki ubiegały się o zamieszczanie z niej wyjątków, które wywoływały mnóstwo sprzeczek, dyskussyj, sądów, zdań i przekonań za i przeciw opisom w niej zawartym. Tym sposobem stryj mój za życia jeszcze używał sławy niezwykłego mędrca i najśmielszego z podróżników, tak, że nawet przedsiebierczy Amerykanin p. Barnum, zaproponował mu ogromną summę, za pozwolenie pokazywania go w Stanach Zjednoczonych.
Lecz sławę tę jakkolwiek wielką, przyćmiewała chmurka, mała, przelotna, ale nieznośna, uprzykrzona — niewytłomaczony, niepojęty fakt z bussolą, natrętnie wracał zawsze do myśli... Dla uczonego męża jakim był pan Lidenbrock, byłato prawdziwa katusza intelligencyi. Niebo jednak chciało, aby stryj mój był całkowicie szczęśliwym śmiertelnikiem. Pewnego dnia gdym porządkował zbiór minerałów w jego gabinecie, spostrzegłem ową sławną bussolę i zacząłem ją oglądać uważnie.
Leżała tam ona od sześciu miesięcy, nie domyślając się ilu trosk ciężkich była przyczyną.
Nagle, jakież było me zdziwienie! krzyknąłem, tak że aż profesor przybiegł zobaczyć co się stało.
— Co to jest? — zapytał wchodząc.
— Ta bussola!...
— No i cóż ta bussola?
— Igiełka na niej wskazuje południe, a nie północ.
— Co mówisz Axelu!
— Patrz sam kochany stryju! zmieniła bieguny.
— Zmieniła bieguny, powiadasz?
Stryj patrzył, porównywał, potrząsał głową, a nareszcie poskoczył do góry, aż się szyby w domu całym zatrzęsły.
— Tak przeto — mówił on uspokoiwszy się nieco, po przybyciu naszem do przylądka Saknussemm igiełka tej przeklętej bussoli wskazywała południe, zamiast północy?
— Nie inaczej mój stryju, to rzecz jasna.
— A więc i nasz błąd wyjaśniony. Lecz jakiż fenomen mógł sprawić tę zmianę biegunów?
— Nic naturalniejszego.
— Wytłumacz się mój chłopcze. — Podczas burzy na morzu Lidenbrock, pamiętasz stryju ową kulę ognistą, która nam wszystko żelazo na tratwie zmagnetyzowała? Otóż to ona niezawodnie spowodowała tę zmianę.
— Ha! ha! ha! — zawołał profesor wybuchając śmiechem — więc to był prosty figiel, jaki nam elektryczność wypłatała.
Od owego dnia, stryj mój był najszczęśliwszym z uczonych, a ja najszczęśliwszym z ludzi; bo moja luba Graüben, dawniejszą rolę wychowanicy zamieniła na tytuły synowicy i żony, zajmując przynależne swemu stanowisku miejsce w domku na König-strasse. Zbyteczną zdaje się rzeczą byłoby dodawać jeszcze, że stryjem został sławny profesor Otto Lidenbrock, członek korespondent uczonych towarzystw geograficznych i mineralogicznych, wszystkich pięciu części świata.


KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.