Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Patrz! — wołał na mnie profesor — patrz niedowiarku!
Z osłupieniem, że nie powiem z przerażeniem, na zachodniej ścianie skały, wyczytałem, runicznemi głoskami nawpół przez czas zatartemi, wypisane owo po tysiąckroć przeklęte nazwisko:

— Arne Saknussem! — wrzasnął mi stryj nad uchem — będzieszże i teraz wątpił jeszcze?
Nie odpowiedziawszy ani słowa, powróciłem na dawne miejsce, przygnębiony, jakby do ziemi przybity. Nie wiem jak długo pozostawałem tak zatopiony w rozmyślaniu; wiem tylko, że podniósłszy głowę zobaczyłem już tylko stryja i Hansa przed sobą; Islandczycy byli odprawieni i właśnie wdzierali się na wierzch krateru, z powrotem do Stapi.
Hans wysypiał się swobodnie w zaimprowizowanem łożu, jakie sobie usłał na kawałku lawy; stryj kręcił się niespokojny, jak zwierz w sidła schwytany. Nie miałem ani siły, ani ochoty podnieść się z miejsca, jakieś gnuśne lenistwo owładnęło mnie; ciągle mi się zdawało, że w łonie góry słyszę łoskot przeciągły.
Tak mi się wydała pierwsza noc spędzona w kraterze.