Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wnie wybierały sobie drogę nie ustając w jednostajnym biegu. Stryj nawet tej nie miał przyjemności, aby potrzebował głosem lub razami przynaglać poczciwe zwierzę na którem siedział; nie wolno mu było być niecierpliwym. Śmiać mi się chciało patrząc na niego: on taki wysoki, a na takim maleńkim posadzony koniku, długie jego nogi wlekły się po ziemi; podobny był do Centaura! Oh! cóżby to Graüben i Marta powiedziały, widząc swego pana w takiej postawie!...
— Poczciwe bydlątka! poczciwe bydlątka! — powtarzał wciąż profesor — przekonasz się Axelu, że niema dowcipniejszych stworzeń nad konie islnadzkie; śniegi, burze, drogi nieprzebyte, skały, lodowiska, nic ich zatrzymać w biegu nie zdoła. A przy takiej odwadze i wytrwałości, jakże są skromne, niewymagające i posłuszne; bez bicia i przymusu idą same, i zobaczysz że tym sposobem po dziesięć mil na dzień wśród tych gór ujeżdżać będziemy.
— Co do nas, być może, ale czy przewodnik wytrzyma?
— Oh! o to zupełnie jestem spokojny. Ci ludzie są przywykli do chodzenia, a nasz Hans tak się rusza pomału, że to go męczyć wcale nie powinno. Zresztą, w razie potrzeby ustąpię mu mojego konia, bo i rzeczywiście potrzebuję trochę ruchu; trzebaż przecie nogi wyprostować.