Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

optyka, właściwa wszystkim wielkim wyżynom, zdawała się podnosić oba brzegi, a pogłębiać przestrzeń między niemi zawartą. Miałem pod nogami jakby jednę z płaskorzeźb Helbesmera, na której były doliny rozrzucone w różnych kierunkach, jeziora w stawy się zamieniające, rzeki podobne do strumieni, a przepaściste bezdnie mające pozór studni głębokich. Po prawej stronie ciągnął się długi szereg ponurych lodowisk i wierzchołków wulkanicznych, gdzieniegdzie dymiących jeszcze po trochu: Stopniowanie tych gór nieskończonych zdających się spienionemi w skutek effektu wywartego przez śniegi, przypominały mi powierznię wzburzonego morza. Od zachodu ocean majestatycznie roztaczał swe niezmierzone fale; oko moje z trudnością rozróżnić mogło gdzie się kończy ziemia, a gdzie zaczynają wód przestrzenie:
Byłem przez chwilę w uniesieniu; z zachwyceniem przypatrywałem się grze promieni słonecznych; zapominając kto jestem i gdzie jestemprzez chwilę żyłem życiem elfów lub sylfów, urojonych istot znanych w mitologii skadynawskiej; napawałem się do syta rozkoszami gór, nie pomnąc o przepaściach w jakie niedługo los miał mnie zapędzić, i dopiero za przybyciem profesora i Hansa powróciłem do świata rzeczywistego.
Stryj zwróciwszy się ku zachodowi wskazał mi ręką jakąś mgłę, jakąś parę, jakiś punkcik szary