Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nił do przyjęcia jakiegoś wynagrodzenia — i ruszyliśmy w dalszą drogę.
O sto kroków od Gärdar, okolica się zmieniła, grunt bagnisty utrudniał jazdę. Z prawej strony, pasmo gór przedłużało się do nieskończoności, jak olbrzymia fortyfikacya utworzona przez naturę; na pochyłościach często napotykaliśmy strumienie, które trzeba było przejechać w bród, przyczem trudno uniknąć zamaczania bagaży.
Pustynia stawała się coraz straszliwszą i czasem tylko w oddaleniu migał jakiś cień do człowieka podobny; jeżeli na zakręcie drogi niespodzianie napotkaliśmy takiego upiora, za każdym razem uczuwałem wstręt na widok głowy opuchłej, połyskującej, ogołoconej z włosów, i okropnych ran przeświecających przez podarte łachmany.
Nieszczęśliwy nie wyciągał ręki po jałmużnę, owszem, uciekał, ale nigdy nie zdążył umknąć przed Hansem, który go zykłym „saellvertu” witał.
Spetelslk — rzekł poważnie nasz przewodnik, co znaczy trędowaty!
Wyraz ten jest rzeczywiście odrażający. Straszliwa choroba trądu dość pospolita na Islandyi, nie jest zaraźliwą lecz dziedziczną — dla tego też tym nieszczęśliwym żenić się nie wolno. Takie zjawiska nie bardzo rozweselały smutną w ogóle okolicę.