Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/292

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Profesor w okropnym jest humorze; zżyma się ze złości, patrząc na tę nieskończoną przestrzeń wody.
— Będziemy mieli burzę — powiedziałem wskazując ręką horyzont — chmury wiszą w powietrzu, brzemienne deszczem i gromami.
Stryj wzruszył ramionami. Milczenie ogólne. Wiatr ucichł. Cała natura jakby zamarła. Na wierzchołku masztu widzę już połyskujące płomyczki świętego Elma, a żagiel wisi posępnie skręcony w gęste fałdy; tratwa nasza stoi nieporuszona w pośrodku gładkiego i spokojnego morza. Lecz jeśli nie płyniemy, na cóż nam to płótno, które za nastaniem burzy, zgubę tylko naszą przyśpieszyć może?
— Jabym sądził, że lepiej opuścić maszt i zwinąć żagiel; sama przezorność to nakazuje.
— Nie! do stu tysięcy djabłów! nie, nie, i po miljon, razy, nie! Niech nas wiatr porwie i uniesie gdzie zechce, niech burza pędzi nad najdalej, niech się co chce stanie, bylebym ujrzał nareszcie skały nadbrzeżne, choćby się nawet o nie tratwa nasza miała rozbić na tysiące kawałków......
Jeszcze nie skończył mówić, gdy nagle zmienił się widok horyzontu południowego: chmury przepełnione wodą lunęły gwałtownym i ulewnym deszczem, w powietrzu zerwał się straszny huragan; morze z łoskotem toczy bałwany rozhukane, zmrok większy jeszcze zapada — nic już prawie nie widzę.