nych w groźne kije, przybyliśmy przed Vor Frelsers Kirk. Kościół ten nie zawierał nic osobliwego; ale co zwróciło uwagę profesora, to schody zewnętrzne kręcone w ślimaka, nie zakryte od góry niczem a dochodzące od ziemi aż do samego szczytu.
— Idźmy na górę — rzekł mój stryj.
— Ależ... dostaniemy zawrotu głowy.
— Tem lepiej... powinniśmy się przyzwyczajać.
— Jednakże —
— Chodź, mówię ci, nie traćmy czasu.
Musiałem być posłusznym. Strażnik mieszkający po drugiej stronie ulicy dał nam klucz i ruszyliśmy na górę.
Stryj poprzedzał mię żwawym krokiem, Szedłem za nim nie bez obawy, bo nader byłem skłonny do zawrotu głowy. Nie miałem ani pewności orła, ani wytrwałości nerwów stryja.
Dopóki szliśmy po pierwszych kilku skrętach osłoniętych z zewnątrz, jeszcze było jako tako; ale po przejściu stu pięćdziesięciu stopni, uczułem powietrze owiewające mi twarz — stanęliśmy na platformie dzwonnicy. Tu zaczynały się schody napowietrzne, zabezpieczone tylko wątłą, poręczą, a stopnie ich coraz to węższe zdawały się wieść do nieskończoności.
— Nie! tu już nie zdołam iść — zawołałem.
Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/79
Wygląd
Ta strona została skorygowana.
— 69 —