Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/352

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cemi promieniami słońca błyszczała rozległa przestrzeń wody, na której tu i owdzie wystrzelał w górę koniec masztu z wydętym od wiatru żaglem.
— Gdzież jesteśmy, gdzież jesteśmy? — powtarzałem półgłosem.
Hans zamykał oczy z największą obojętnością, a stryj patrzył nic nie rozumiejąc.
— Jakakolwiekbądź jest ta góra — rzekł on nareszcie — to przyznam się, że na niej trochę za gorąco; wybuchy nie ustają, a nie potośmy zapewne wyleźli z wnętrza wulkanu, aby teraz u stóp jego dostać gdzie kamieniem w głowę. Zejdźmy coprędzej na dół, to zaraz dowiemy się wszystkiego.... Zresztą, umieram z głodu i pragnienia.
Trzeba przyznać, że profesor nie odznaczał się zamiłowaniem kontemplacyi. Ja, pomimo trudów i znużenia, byłbym chętnie godziny całe przemarzył na tem miejscu, ale musiałem iść za mymi towarzyszami.
Góra była bardzo spadzista; ślizgaliśmy się po gorącym popiele, unikając potoków lawy, z sykiem i szumem wężykowato płynącej. Mówiłem wiele, bo wyobraźnia moja tak była wytężoną, że potrzebowała się wylać na zewnątrz słowami.
— Jesteśmy w Azyi — zawołałem — na wybrzeżach Indyjskich, mi jednej z wysp Malajskich, lub w Oceanii. Przebiegliśmy połowę kuli ziemskiej aby dotrzeć do antipodów Europy.