Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W południe zwiększyła się gwałtowność huraganu. Musimy bardzo pilnować naszych bagaży i zapasów; fale morskie przerzucają się w bałwanach ponad głowami naszemi.
Od trzech dni ani słowa jednego nie mówimy z sobą. Otwieramy usta, poruszamy wargami — lecz tonu żadnego wydać niepodobna. Nawet krzycząc głośno w samo ucho, niepodobna dać się słyszeć.
Stryj zbliżył się do mnie i wymówił kilka wyrazów. Zdaje mi się że powiedział „Jesteśmy zgubieni”, lecz nie jestem tego pewny.
Wpadłem na myśl, aby napisać na kartce te wyrazy: „Opuśćmy żagiel”.
Stryj dał znak przyzwalający.
Nagle jakaś kula ognista upadła na pokład naszego statku. Maszt i żagiel wyrwane gwałtownie, do znacznej wysokości w powietrze zostały wyrzucone; zdało mi się, że widzę skrzydlatego nietoperza jaszczurkowego (pterodactylus), owego fantastycznego ptaka pierwszych wieków.
Krew się nam w żyłach ścięła; kula pół biała, pół błękitna, wielkości bomby dziesięcio calowej, sunęła powoli, wirując z niesłychaną gwałtownością pod parciem huraganu. Przeskakuje po całej tratwie; raz widzimy ją na worku z żywnością, to znowu na skrzynce z prochem. Boże mój! lada chwila możemy być wysadzeni w powietrze. Lecz nie! jasna kula w bok uskoczyła, zbliżając się do