Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/350

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wierzchołek góry wiecznym okryty śniegiem, a naokoło jałową, pustynię okolic północnych, oświeconą bladym promienia słońca podbiegunowego; tymczasem przeciwnie, znajdowaliśmy się wszyscy trzej na spadzistości góry spalonej żarem słonecznym, który i nam niemiłosiernie dokuczał.
Oczom własnym wierzyć nie chciałem, ale skwar piekący mi całe ciało, nie dopuszczał wątpliwości ani na chwilę. Nawpół nadzy wyszliśmy z krateru, a tu jeszcze słońce paliło niemiłosiernie ciała nasze, odwykłe od jego pieszczot przez dwumiesięczny pobyt pod ziemią.
Gdy oczy moje przywykły już znowu trochę do światła, zacząłem najprzód od prostowania błędów mej wyobraźni. Chciało mi się co najmniej być na Szpitzbergu, i przyznam się, że niechętnie rozstawałem się z tą myślą.
Profesor pierwszy przerwał milczenie.
— Rzeczywiście nie wygląda to coś na Islandyę.
— Ale może na wyspę Jean Mayen? — dorzuciłem.
— I to nie, moje dziecię. Nie jestto wulkan stref północnych, z granitowemi pagórkami i śnieżnym całunem.
— Jednakże.....
— Patrz Axelu, patrz!
Ponad głowami naszemi, na pięćset stóp najwięcej, sterczał krater wulkanu zionący słupy płomienia, połączonego z kamieniem pumexowym, popio-