Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W piątek z rana po bezsennej nocy, podczas której paliła mnie straszna gorączka pragnienia, puściliśmy się na dalszą błąkaninę po zakrętach podziemnej galeryi.
Po dziesięciu godzinach pochodu dostrzegłem, że odblask światła naszych lamp na ścianach galeryi zmniejszał się coraz widoczniej, i w sposób nader szczególny. Zamiast marmuru, iłołupku (schiste), wapienia i piaskowca, zaczęła ukazywać się jakaś warstwa ciemna i bez blasku. W jednem miejscu, gdzie tunel był bardzo wązki, oparłem się o jego ścianę, a później spostrzegłem, że ręce miałem całkiem czarne; przypatrzywszy się bliżej, dostrzegłem że jesteśmy wśród pokładów węgla kopalnego.
— Ależ to jest kopalnia węgla — zawołałem.
— Kopalnia, ale bez górników — sucho odpowiedział profesor.
— A kto wie?
— Ja wiem — odrzekł krótko i tonem surowym — ja wiem i przekonany jestem, że ta galerya idąca przez pokłady węgla, nie została przekopana ręką ludzką. A zresztą, czy to jest dzieło sztuki, czy natury, wszystko mi tam jedno; teraz nadeszła godzina posiłku, siadajmy i jedzmy.
Hans przygotował wszystko co potrzeba; jadłem bardzo mało, lecz za to łakomie wypiłem kilka kropel wody, jakie na mnie z podziału wypadły.