Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ny i utrudzony; potrzebowałem długiego wypoczynku, aby przyjść do siebie.
Ulewa prawdziwie potopowa nie ustawała ani na chwilę, lecz wzmaganie się jej stopniowe, zapowiadało koniec burzy. W rozpadlinach skał znaleźliśmy chwilowe schronienie przed nawałnicą. Hans przygotował nam posiłek, lecz ja nic do ust wziąść nie byłem w stanie; wyczerpnięci z sił, spragnieni spoczynku, wszyscyśmy też niebawem zasnęli głęboko.
Nazajutrz pogoda była pyszna; niebo i morze uspokoiły się jakby za wspólnem porozumieniem. Nigdzie już ani śladu burzy. Profesor przybiegł powitać mnie; był on w usposobieniu wesołem, które doprawdy dziwnem mi się wydało.
— No i cóż mój chłopcze — wołał z daleka — czy dobrze spałeś?
Mógłby kto pomyśleć, że jesteśmy u siebie w domku na König-strasse; żem ja zeszedł z mojego pokoiku na śniadanie i że tego samego dnia miał być mój ślub z ukochaną Graüben.
Niestety! krótko przedtem, zanim burza zapędziła naszą tratwę na wschód, przepływaliśmy rzeczywiście pod Niemcami, pod mojem ukochanem miastem Hamburgiem, pod tą ulicą, na której przebywa najdroższa mi istota. Wtedy dzieliło nas tylko czterdzieści mil! Ale czterdzieści mil pionowych muru granitowego!