Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zwał; oczy miał bezustannie wlepione w czarny firmament.
Dzień 26-ty nic nam nie przyniósł nowego: przez całą dobę padał drobny deszcz ze śniegiem pomięszany. Hans spokojnie budował rodzaj chaty z odłamków lawy i skał wulkanicznych, ja z pewną przyjemnością przypatrywałem się tysiącznym kaskadom improwizowanym, spadającym po bokach krateru, których szmer ponury i jednostajny kołysał mnie i utrzymywał w stanie przyjemnego odrętwienia.
Stryj nie posiadał się z gniewu. I nic dziwnego; człowiek cierpliwszy nawet od niego nie potrafiłby się może powstrzymać od złości; było to jakby rozbicie się okrętu w samym już porcie.
Lecz taki już widać jest porządek wypadków, że niebo wielkie smutki przeplatać zwykło wielkiemi radościami; niespodzianka tego rodzaju czekała i profesora Lidenbrocka.
W niedzielę, 28-go czerwca, to jest trzeciegodnia przed końcem miesiąca, przypadała zmiana lunacyi, a z nią czas piękny i pogodny; słońce obfite światło rozlało po dnie wulkanu. Stryj natężył całą uwagę, nie spuszczał z oka ani na chwilę wierzchołka Scartarisu, od którego cień w samo południe upadł na środkową z trzech dróg na nas czekających.