Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IV/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom Tom IV
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


WOJNA i POKÓJ.
ROMANS HISTORYCZNY
Lwa Hr. Tołstoja.
TOM IV.
GRÓDEK.
Nakładem i drukiem J. Czaińskiego
1894.



I.

Na początku roku 1806 Mikołaj Rostow i Denissow, wracali do siebie za urlopem. Moskwa leżała na drodze, którą Denissow jechał do rodziny, Rostow zaproponował mu zatem, a nawet wymógł to na nim gwałtem, że zatrzyma się przez dni kilka u jego rodziców. Na przedostatnim popasie Denissow uczcił spotkanie przypadkowe z dawnym towarzyszem broni, wypiwszy z nim aż trzy butelki wina. Miał też dobrze w czubku, i mimo skoków gwałtownych sanek półkrytych, w których leżał wyciągnięty w całej swojej długości, nie obudził się ani na jedną sekundę przez całą drogę. Im bliżej czuł się domu rodzicielskiego, tem bardziej rosła i wzmagała się Rostowa niecierpliwość:
— Prędzej, prędzej na miły Bóg — wołał nieustannie na woźnicę. — Oh, te ulice nigdy się nie kończące, te magazyny, ci przekupnie z kołaczami, te latarnie, ci izwoszczyki! — wykrzykiwał gdy minęli rogatkę, gdzie zapisano ich nazwiska i długość urlopu — Denissow, dojeżdżamy!... Spi jak zabity leniuszysko... — wychylił się z sanek pół ciałem, jakby tym ruchem mógł był przyspieszyć bieg koni. — Oto ostatni załom ulicy, gdzie stoi zwykle Zachar izwoszczyk... a oto i on sam ze swoim koniem... Ah! sklepik gdziem zawsze pierniki kupował! Czyż już nigdy nie dojedziemy? Jedź że gamoniu!
— Gdzie mam stanąć? — spytał postyljon.
— Ależ tam, przed tym obszernym budynkiem! Jakże, nie widzisz go? Przecież cały świat wie, że to nasz dom! Denissow! Denissow! Wysiadamy!
Denissow uniósł głowę cokolwiek i zakaszlał nie dając żadnej odpowiedzi.
— Dmytro — zaczepił Rostow lokaja, siedzącego obok postyljona — czy to u nas się świeci?
— Tak paniczu, w gabinecie, jaśnie pana hrabiego.
— W Bogu nadzieja że jeszcze się nie pokładli? Cóż ty o tem sądzisz?... Ale, ale, nie zapomnij rozpakować natychmiast mój nowy mundur. — Z miną junacką podkręcił wąsika, który zaledwie zaczynał się zasiewać. — Dalej naprzód! A obudźże się raz Waska!...
Choć mu huknął z całej siły nad samem uchem, Denissow chrapał dalej w najlepsze.
— Jedźże prędzej, do stu piorunów! Trzy ruble napiwku! — wrzeszczał Rostow jak opętany, o kilka kroków od pałacu, jak gdyby nie miał już nigdy dojechać. Sanie skręciły w prawo i zatrzymały się przed gankiem. Rostow poznał natychmiast gzems obłupany, słupek kamienny wysunięty aż na chodnik, i wyskoczył z sanek, zanim te się zatrzymały. Jednym susem był już na górze, przeskakując po trzy schody na raz. Pałac wyglądał na pozór tak samo zimno i spokojnie jak dawniej. Cóż te mury obchodziło, czy kto z nich wyjeżdżał, czy powracał? W sieni nie zastał nikogo. — Wielki Boże! czy wydarzyło się u nas jakie nieszczęście? — pomyślał Rostow z dziwnem serca ściśnieniem. Zatrzymał się w pół drogi, a za chwilę popędził dalej po schodach nierównych, zużytych, wydeptanych, które znał na wylot. — Ta sama klamka u drzwi, wiecznie brudna i skrzywiona, czem mama tak się irytuje... Ah! otóż i przedpokój!...
W przedpokoju migała słabem światełkiem jedna, jedyna łojówka.
Stary kamerdyner Michał drzemał na ławce pod piecem, hajduk zaś, ów Prokop siły tak wielkiej i tak atletycznej ciała budowy, że jedną ręką podnosił w górę cały tył od karety, plótł w drugim kącie łapcie z kory na lato. Zwrócił głowę ku drzwiom apatycznie i z miną zaspaną, co było zwykłym stanem duszy u tego olbrzyma, gdy nagle w wyrazie twarzy prawie idjotycznym, odmalowała się trwoga połączona z uczuciem radości.
— Ah! Ojcze nasz w niebiosach i wszyscy święci archaniołowie! Nasz młody jaśnie pan hrabia! — wykrzyknął. — Czyż to podobna? — I Prokop trzęsąc się z nadmiaru wzruszenia, rzucił się ku drzwiom od sali. Namyślił się jednak inaczej, wrócił nazad, padł do nóg swego pana młodego jak długi i zaczął takowe całować.
— W domu zdrowi wszyscy? — spytał Mikołaj, dźwigając go gwałtem z podłogi.
— Wszyscy, wszyscy, dziękować Panu Bogu! Tylko co wstali od stołu. Pozwól jaśnie paniczu, niech się was napatrzę.
— Zatem wszystko tu dobrze idzie?
— Wszystko, za łaską Boską.
Rostow zapomniawszy o Denissowie, i nie chcąc dać się wyprzedzić hajdukowi, zrzucił z siebie futro i wpadł do sali, cicho, na palcach. Było tu ciemno. Stoliki do gry w karty stały na swoich miejscach i wielki pająk na środku sufitu, okrywała opona jak zwykle na codzień. Nie dotarł jeszcze do drzwi salonu, kiedy o mało go nie wywrócił istny huragan, spadający na niego gwałtownie przez drzwi poboczne. Była to lawina pocałunków przygniatająca go najzupełniej. Nie mógł rozróżnić w tym nawale, kto go całuje i kto wydaje okrzyki najżywszej radości, kto śmieje się, płacząc jednocześnie? Mnóstwo ramion otaczało go, jedne wyżej, drugie niżej, a Pawełek schwycił brata pod kolana. Czuł jednak dziwnym instynktem, że w tym gradzie pocałunków, brakuje matki uścisku.
— Niczego nie przeczuwaliśmy... Mikołciu mój złoty... To on, on rzeczywiście?... Moje złotko... mój synku najdroższy... Jak zmężniał, jak się odmienił! Światła, więcej światła... Herbaty mu dajcie i kolację, tylko coś dobrego!... — wołał ojciec, wołali inni.
— No, uściskajże mnie! — cisnęła go za szyję Nataszka, zjadając pocałunkami. Zewsząd napływała służba tak żeńska jak i męska, aby oglądać „młodego pana“, i każdy wykrzykiwał zdziwiony jego męską i junacką postawą.
Nataszka, po należytem wycałowaniu brata, uczepiła się jednej z jego pętlic od munduru i podskakiwała w górę, zupełnie jak dzika koza, na jednem miejscu, wrzeszcząc z nadmiaru radości w niebogłosy. Widziało się w około oczy od łez wilgotne, a mimo to radością promieniejące i usta nadstawione do nowych pocałunków.
Sonia pałająca szkarłatem, jak spódnice dziewek ruskich, schwyciła go za jedną rękę, wlepiając w niego wzrok rozkochany. Skończyła właśnie szesnaście lat. Była wcale ładniutka, a zapał, którym promieniała, czynił ją jeszcze piękniejszą w tej chwili. Cała zadyszana, drżąca, pożerała go oczami błogo uśmiechnięta. Odpowiadał jej spojrzeniem pełnem wdzięczności, widać jednak było, że czeka z najwyższą niecierpliwością jeszcze kogoś, matki, która nie pokazywała się dotąd. Naraz usłyszano za drzwiami kroki tak szybkie, tak szalenie pędzące, że odgadnięto natychmiast przybycie hrabiny.
Wszyscy ustąpili, a syn zawisł na jej szyi. Łkała, nie mogąc słowa wymówić i głowę tuliła do jego piersi, bezsilna, omdlewająca. Denissow, który wszedł w tej chwili niepostrzeżenie, patrzał na to wszystko, oczy nieznacznie z łez obcierając.
— Wasyl Denissow, przyjaciel waszego syna, panie hrabio — przedstawił się ojcu Rostowowi, który spojrzał był zdziwiony na intruza.
— Ah! wiem już, wiem. Uszczęśliwiony, rad nieskończenie! — hrabia porwał go w ramiona, ściskając serdecznie. — Mikołuszka w każdym liście wspominał o panu... Nataszko, Wiero, oto go macie, to Denissow.
Wszystkie te fizjognomje radością jaśniejące zwróciły się ku Denissowowi, z oczami zaspanemi i czupryną rozburzoną.
— Mój kochany, malutki Denissow! — wykrzyknęła Nataszka, której zbytek radości, zawrócił główkę najzupełniej. Nie zastanawiając się co czyni, skoczyła ku memu, objęła za szyję i w twarz serdecznie pocałowała. Denissow trochę zażenowany, poczerwieniał, cofnął się o krok i szarmancko jej rączkę nawzajem ucałował.
Pokój dla gościa był gotów. Odprowadzono tam Denissowa, a cała rodzina otoczyła Mikołaja w wielkim salonie.
Hrabina trzymała syna dotąd za rękę, którą co chwila przyciskała do ust. Rodzeństwo śledziło z uwagą wytężoną, każdy ruch i giest brata, każde jego słowo, chwytało w powietrzu każde jego spojrzenie. Dobijali się jeden przez drugiego, kto usiądzie bliżej Mikołaja. Wyrywano sobie nawzajem filiżankę z herbatą, chustkę na posadzkę opuszczoną, fajkę, kto mu to wszystko poda pierwszy.
Pierwsza chwila powrotu na łono rodziny, wydała się Mikołajowi czemś tak rozkosznem, napełniała go uczuciem radości tak upajającem i zupełnem, że musiało ono stopniowo zmniejszać się i niknąć. Zaczynał się lękać tej zmiany i pragnął użyć więcej, jeszcze więcej tego szału.
Nazajutrz spał do godziny dziesiątej rano.
W pokoju gościnnym obok niego, którego ściany przesiąkły ostrą wonią dymu tytuniowego, panował nieład okropny. W każdym kącie walały się pałasze, mantelzaki, ładownice, kufry pootwierane, buty zabłocone, obok których świeciły się inne, już należycie wyczyszczone i wyszwarcowane. Lokaje znosili miednice z wodą, osobno wodę gorącą do golenia i mundury panów oficerów, które zabrali byli na wieczór do oczyszczenia.
— Hrehory, fajka! — krzyknął Denissow głosem zachrypniętym. — A ruszże się raz Rostow!
Mikołaj przetarł oczy zaspane, podnosząc leniwo z ciepłej puchowej poduszki, głowę zmierzwioną.
— Czy już późno? — bąknął.
— Minęła dziesiąta — odpowiedziała mu Nataszka. Pod drzwiami słychać było szelest spódniczek mocno krochmalnych, zmięszanych z szeptem i chichotem na pół stłumionym młodych panienek. Przez drzwi cokolwiek odchylone, można było dojrzeć ich kokardy niebieskie, oczka czarne i usteczka figlarnie uśmiechnięte. Było ich troje: Nataszka, Sonia i Pawełek. Przyszli zobaczyć, czy wstał już Mikołuszka?
— Wstawaj że leniuchu! — powtarzała raz po raz Nataszka.
— Zaraz, zaraz.
Pawełek spostrzegł za drzwiami pałasz. Uniesiony rycerskim zapałem, który widok broni wywołuje zwykle u młodych chłopaków, zapomniał o wszelkiem decorum i że nie wypada wobec panienek otwierać drzwi do pokojów mężczyzn porozbieranych. Wpadł jak bomba, roztwierając drzwi na oścież.
— Czy to twój pałasz? — krzyknął impetycznie, podczas gdy panienki uskoczyły w bok ode drzwi. Denissow przerażony, drzwi bowiem od jego pokoju były naprzeciw tamtych i stały otworem, schował napowrót nogi obrośnięte gęstym włosem, pod pierzynę, rozkazując służącemu drzwi pierwsze zamknąć szczelnie.
— Mikołciu, przyjdź do nas w szlafroku i pantoflach — błagała Nataszka.
— Czy to twój pałasz, czy tamtego? — spytał Pawełek powtórnie, wskazując na Denissowa, którego duże czarne wąsy, wzbudzały w dzieciaku mimowolną trwogę i wielkie uszanowanie.
Rostow wdział szlafrok czemprędzej, i wyszedł do przyległego saloniku w chwili kiedy Nataszka, wydarłszy z rąk lokajowi jego wysokie buty z srebrnemi ostrogami, już była jeden obuła, a teraz wsuwała w drugi nogę. Sonia kręciła się jak fryga, wydymając niby balon, krochmalne spódniczki. Obie ładne, zgrabne, świeże, wesołe i ożywione, miały na sobie jednakowe, niebieskie sukienki nowiusieńkie. Sonia uciekła natychmiast, a Nataszka, wziąwszy brata w swoje wyłączne posiadanie, zaprowadziła go do swego pokoiku, aby módz pogawędzić z nim swobodniej. Padały jak grad z obu stron pytania i odpowiedzi, niby ogień rotowy. Wszystkie tyczyły się drobnostek mających dla nich jedynie jakikolwiek interes, Nataszka wybuchała śmiechem po każdem słowie. Nie śmiała się z tego, co brat mówił, tylko potrzebywała wylać na zewnątrz zbytek radości, który nie dozwalał jej prawie oddychać.
— Jak to dobrze, ależ doskonale — powtarzała bez końca.
A Rostow pod wpływem tych serdecznych objawów czułości, odnajdywał mimowolnie, dawny, dziecięcy uśmiech, który odkąd był z domu wyjechał, ani razu nie zaigrał na jego ustach.
— Wiesz, żeś wyrósł na mężczyznę, w całem tego słowa znaczeniu?... jestem obecnie dumną, że posiadam takiego jak ty brata — i posunęła delikatnie paluszkami po jego wąsach. — Chciała bym wiedzieć, jak wy jesteście mężczyźni... Czyście do nas podobni? Nie, co? nieprawdaż?
— Dla czego Sonia uciekła? — wtrącił brat.
— Oh, to cała historja. Jak myślisz mówić do Soni? Czy tak jak do mnie „ty“ po prostu?
— Nie wiem, rzeczywiście... jak mi samo przyjdzie na język.
— No, wiesz co, mów jej raczej „kuzynko“, proszę cię o to. Później dowiesz się dla czego.
— Chcę zaraz wiedzieć owe „dla czego“.
— Powiem ci zresztą: Sonia jest moją przyjaciółką, tak wielką i serdeczną, żem tu kiedyś spaliła sobie ramię dla niej — podniosła rękaw szeroki, pokazując na ramieniu białem i cieniutkiem jak wrzeciono, poniżej łopatki, dużą plamę czerwoną. — Aby jej dowieść mojej miłości, wyjęłam haczyk z ognia rozpalony i przyłożyłam go sobie w to tu miejsce.
Wyciągnięty na miękkiej sofce, ze stosem poduszek pod głową, w ich dawnym pokoju służącym do nauki, Rostow tonął z najwyższą rozkoszą, w owym światku dziecięcym, który mu tak żywo przypominały, oczy Nataszki błyszczące i figlarne. Nie ma bo nic milszego nad życie rodzinne. Rozpływał się słysząc ten szczebiot młodziutkiej swojej siostrzyczki. Zachwycały go szczegóły, przedstawiające li dla niego wartość i tylko przez niego zrozumiane. Owe szaleństwo ze spieczeniem ramienia w dowód miłości, wydało mu się czemś zupełnie naturalnem. Pojmował coś podobnego i wcale się temu nie dziwił.
— No i cóż dalej? Czy to już wszystko?
— Tak jesteśmy ściśle złączone, tak ściśle, że to tam, drobnostka... głupstwo po prostu... Przysięgłyśmy sobie przyjaźń aż do grobowej deski. Ona bo, gdy kogo pokocha, to już na całe życie... Co do mnie, nie mogę tego zrozumieć... zapominam o wszystkiem natychmiast.
— A dalej, dalej?
— To że ciebie kocha Sonia tak samo jak mnie. — Nataszka spłonęła rumieńcem. — Musisz sobie przecie przypominać, wiesz, przed twoim odjazdem?... Otóż ona zawsze utrzymuje, żeś już dawno o tem zapomniał... I mówi nieraz: „Ja bo go nigdy kochać nie przestanę, on jednak powinien zostać wolnym najzupełniej“. Nieprawdaż? to pięknie, szlachetnie z jej strony? Nawet bardzo szlachetnie, co?
Nataszka pytała z minką, tak poważną i z takiem wzruszeniem, że było widocznem jak często musiała rozczulać się nad tym przedmiotem. Rostow myślał przez chwilę:
— Słowa raz danego nie cofam — przemówił — Sonia jest zresztą tak zachwycającą, że musiałbym chyba być głupcem nad głupcami, aby odrzucać dobrowolnie takie szczęście.
— Nie, nie — zaprotestowała Nataszka. — Mówiłyśmy o tem nie raz. Byłyśmy przekonane z góry, że w ten sposób odpowiesz. Ale tak być nie może, bo chciej to zrozumieć, jeżelibyś uważał się za związanego owem słowem, wyglądałoby to z jej strony na rodzaj nacisku, na chęć wyzyskiwania ciebie, co jej w głowie wcale nie postało... Zaślubiłbyś ją, aby uczynić zadość dziecinnemu zobowiązaniu i toby źle wypadło dla was obojga.
Rostow nic już na to nie odpowiedział. Sonia uderzyła go wczoraj wieczór swoją śliczną twarzyczką, a dziś rano wydała mu się jeszcze stokroć ładniejszą. Miała dopiero lat szesnaście, kochała go szalenie i był pewny że ta jej miłość nigdy się nie zmieni. Czemuż nie miałby kochać jej nawzajem, odkładając na czas nieograniczony wszelkie projekta małżeńskie?
— Mam jeszcze przed sobą tyle przyjemności i rozkoszy nie znanych mi dotąd — pomyślał. — W ten sposób wszystko ułoży się jak najlepiej i ja nie będę niczem związany.
— Doskonale — wykrzyknął głośno. — Zresztą pogadamy jeszcze o tem... Nie uwierzysz jak się czuję szczęśliwym że cię widzę. A ty, czyś została wierną Borysowi?
— Ah, szaleństwo — parsknęła śmiechem. — Nie myślę ani o Borysie, ani o żadnym innym i nie chcę wiedzieć o nikim.
— Brawo! Ale w takim razie...
— Chcesz wiedzieć co ze mnie będzie? — Nataszka mrugnęła figlarnie oczkami. — Widziałeś Duport’a, sławnego baletnika? Nie? No! to niczego nie zrozumiesz. Popatrz tylko! — Nataszka zaokrągliła ramiona chwytając delikatnie dwoma palcami fałdy sukienki. Potem puściła się w taniec szalony, robiła kroki najtrudniejsze entrechat, piruety i tym podobnie, nakoniec przeszła przez pokój, lekka jak sylfida, na samych koniuszkach palców u nóg. — Widzisz? umiem chodzić na palcach, jak sławny Duport. Otóż nie wyjdę nigdy za mąż, tylko wstąpię do baletu. Ale o tem nie trzeba jeszcze mówić nikomu.
Rostow wybuchnął śmiechem tak szczerym, że aż Denissow usłyszał go w swoim pokoju i pozazdrościł mu tej wesołości. Nataszka nie mogła również wstrzymać się od śmiechu.
— Cóż ty na to braciszku? Tak będzie dobrze, nieprawdaż?
— Jakto, czy będzie dobrze?... Nie chcesz już zatem zaślubić Borysa?
Spłonęła rumieńcem:
— Mówię ci, że nie chcę iść za mąż za nikogo, i to samo powtórzę Borysowi, skoro go zobaczę.
— Oho!... zobaczymy! — bąknął Rostow drwiąco.
— Ba! wszystko głupstwo wierutne! — śmiała się dalej w najlepsze. — A ten twój Denissow, dobry jaki chłopiec?
— Najpoczciwszy w świecie.
— A więc adieu! Idź się ubrać... I nie jest wcale przestraszający twój Denissow?
— Dla czegóż miałby kogokolwiek przestraszać?... Waska dobry z kośćmi chłopczysko.
— Nazywasz go Waska? Jak to brzmi śmiesznie!... A więc dobry na prawdę?
— Ależ tak! Wieleż jeszcze razy mam ci to powtórzyć?
— Idź już, idź, i wracaj prędko na śniadanie. Wypijemy herbatę wszyscy razem!
Nataszka wyszła znowu z pokoju na końcach palców, jak prawdziwa baletnica. Śmiała się przytem rozkosznie jak dziecko. Rostow wszedł niebawem do salonu, gdzie zastał już Sonię. Poczerwieniał zmięszany, nie wiedząc na razie, jak do niej przemówić. Wczoraj w pierwszym wybuchu radości, rzuciła mu się była na szyję, ściskając po dawnemu. Teraz rozumieli oboje, że coś podobnego nie powinno się powtarzać. Czuł ciężący na sobie wzrok badawczy matki i sióstr, które śledziły ciekawie każdy ruch jego. Pocałował Sonię w rączkę, pytając: — Czy „kuzyneczka“ dobrze spała tej nocy? — Ich oczy tymczasem, patrzyły w siebie jak w tęczę, z czułością niewypowiedzianą, i zdawały się pieścić nawzajem, powtarzając „ty! ty!“ bez końca. Wzrok Soni błagał niejako o przebaczenie, że śmiała przypomnieć mu przeszłość za pośrednictwem Nataszki, i jednocześnie dziękował mu za jego miłość dotąd niewygasłą i niezapomnianą. On ze swojej strony dziękował jej, że rozwiązywała go ze słowa danego i dawał jej do zrozumienia czułem spojrzeniem, że nigdy jej kochać nie przestanie. Czyż można zresztą było patrzeć na nią, a nie kochać?
— Coś szczególnego — wtrąciła Wiera korzystając z chwili ogólnego milczenia. — Sonia i Mikołko „kuzynkują“ się teraz, jakby dalecy krewni — Miała słuszność jak zawsze, ale jak zawsze wyrwała się nie w porę z swoją uwagą. Każdy, nie wyłączając samej hrabiny, która widziała w tej miłostce nieszczęsnej, li zawadę do świetnej partji, o czem od dawna marzyła dla syna... każdy poczerwieniał zmięszany, rzucając na Wierę wzrokiem pełnym wyrzutów.
Wyprowadził ich z kłopotu Denissow, który wszedł w tej chwili, w galowym mundurze, wyświeżony, wypomadowany, ufryzowany, cały woniejący, jakby szedł do ataku podczas bitwy. Jego szarmantowanie i ugrzecznienie nadzwyczajne wobec dam, były dla Rostowa prawdziwą niespodzianką.





II.

Gdy przyjechał na urlop do domu, rodzina przyjęła Mikołaja Rostowa jako syna i brata najukochańszego, uważając go za bohatera. Dalsi krewni, powitali go również najserdeczniej, jako chłopca dzielnego, dystyngowanego i z wykwintnem salonowem ułożeniem. Reszta znajomych widziała w nim ślicznego porucznika od huzarów, tancerza znakomitego i niestrudzonego, słowem: jedną z najświetniejszych partji w Moskwie.
Hrabstwo Rostow żyli prawie z całem doborowem towarzystwem w Moskwie. Hrabia, który był świeżo zaciągnął pożyczkę w banku na swoje rozległe dobra, był w tym roku dostatecznie zaopatrzonym w gotówkę. Mikołajowi kupił ojciec natychmiast pysznego rumaka za sumę bajeczną. Paradował też na nim po głównych ulicach miasta, w pantalonach obcisłych, jakich jeszcze w owej epoce nikt nie nosił, w butach ze sztylpami, po angielsku, ozdobionych zgrabnemi srebrnemi ostrogami. Czas spędzał nader wesoło, używając w całej pełni swobody i wszelkich rozrywek. Rozkosz to wielka, dla kogoś pozbawionego tak długo nie tylko wygód, ale znoszącego najczęściej głód i trudy obozowe, gdy otoczy go naraz komfort najwyższy, gdy zakosztuje na nowo zbytku pod każdym względem. W oczach własnych, jak i dla swojego otoczenia, wyrósł obecnie na mężczyznę. Cała też przeszłość wydawała mu się po prostu dzieciństwem, nad którem nie warto się było zastanawiać. Do jednej i tej samej kategorji zaliczał wspomnienie o swojej rozpaczy, gdy przepadł był przy egzaminie z religji, jak i pożyczkę zaciągniętą w sekrecie przed rodzicami u Hawryły izwoszczyka, jak i owe całusy zamieniane pokryjomu, w jakimś ciemnym kąciku, z niedorosłą również dzieweczką, Sonią. Wszystkie te drobnostki tonęły w pomroku, gdzieś w dali po za nim. Dziś czuł się chwackim huzarem, w dołmanie srebrem przetykanym, z krzyżem św. Grzegorza na piersiach. Należał do wszystkich wyścigów i przejażdżek konnych „wyższego towarzystwa“. Poznał był i nawiązał serdeczny stosunek z pewną damą wielce dystyngowaną, która mieszkała na bulewarze, i u której spędzał prawie wszystkie wieczory. W końcu prowadził najczęściej tańce w domach najarystokratyczniejszych; rozmawiał o wojnie z feldmarszałkiem Kameńskim, jadł objad bardzo często w klubie angielskim, i mówił „ty“ pewnemu pułkownikowi mającemu lat przeszło czterdzieści, który był druhem od serca Denissowa.
Ponieważ był pozbawiony od dawna widoku cara, osłabł w nim cokolwiek ów szał miłosny, którym pałał niegdyś dla Aleksandra. Lubił nie mniej dużo o nim rozprawiać, dając do zrozumienia, że do jego poświęcenia się, były pewne tajemne pobudki, niepojęte dla ogółu śmiertelników. Dzielił zresztą z całą Moskwą w głębi serca uwielbienie dla Aleksandra, któremu to miasto nadało było przydomek „Anioła ziemskiego“.
Podczas swego krótkiego pobytu na łonie rodziny, Mikołaj oddalał się raczej od Soni coraz bardziej, zamiast zbliżać się do niej; pomimo jej niezaprzeczonej piękności i owego rozpromienienia, które może nadać li miłość prawdziwa. Przechodził on przez ową epokę, w której młodzieniec ma tak każdą chwilę zajętą, że nie ma czasu po prostu na miłość jak się należy. Zajmują go tylko przelotne miłostki, efemerydy, ginące z pierwszym dnia brzaskiem. Lękał się wszelkich zobowiązań na serjo. Żal mu było tej swobody kawalerskiej, tej niezależności zupełnej, która pozwalała mu na wszelkie, choćby i najdziksze wybryki. Powtarzał w duchu, patrząc na Sonię:
— Znajdę na tuziny takich jak ona, a które są mi dotąd nieznane! Czas jeszcze i wielki kochać na serjo i myśleć o poważnym stanie małżeńskim. O tem, po tem!
W swojej „junakerji“, udawał jakoby go wcale nie nęciło towarzystwo kobiet. Szedł na bale niby z musu. Co innego wyścigi, klub angielski, kolacyjki w kole męskiem, z Denissowem i innymi wisusami, no! i owe wizytki „na bulewarze“; to było właśnie czemś stosownem dla pięknego, młodego porucznika od huzarów!
Na początku marca, stary hrabia Rostow był niesłychanie zajęty i zakłopotany wielką ucztą, którą miał wydać klub angielski na cześć księcia Bagrationa.
Hrabia przechadzał się w szlafroku po swojej wielkiej sali, wydając mnogie rozkazy i polecenia, sławnemu marszałkowi klubu Fedorowi. Tyczyło się to wszystko dostawy najrzadszych nowalijek jako to: szparag, ogórków i poziomek. Miał również postarać się o ryby wspaniałe i całkiem świeże; o drób tłusty i zwierzynę w obfitości! Hrabia był dyrektorem klubu, od tegoż założenia. Lepiej od niego niktby był nie potrafił zorganizować podobnego objadu galowego, na tak wielką i wspaniałą skalę. Przychodziło mu to tem łatwiej, że zwykł był dopłacać z własnej kieszeni nadwyżkę po nad cenę bankietu z góry umówioną. Kuchmistrz i marszałek klubu słuchali hrabiego poleceń z widocznem zadowoleniem. Wiedzieli oni z doświadczenia własnego, ile im przyniesie do kieszeni taka uczta, mająca kosztować kilka tysięcy rubli.
— Pamiętaj tylko! nie zapomnij o grzebykach kogucich w zupie żółwiej — przykazywał hrabia kuchmistrzowi.
— Potrzeba zatem trzech dań zimnych? — spytał kuchmistrz.
— Prawie niepodobna żeby było mniej — odpowiedział hrabia po chwili namysłu.
— Kupi się zapewne największe szterlety? — wtrącił z kolei marszałek.
— Naturalnie!... Zresztą cena jedna, czy małych, czy dużych, a dużemi zaimponujemy przynajmniej naszym gościom... Ah! Boże! Boże! zapomniałem na śmierć o drugiem daniu! Co się dzieje z tą moją biedną głową? O wielkie nieba!
— A skąd jaśnie pan każe wziąć kwiaty?
— Mitenka! Mitenka! — hrabia skinął na swego rządcę, którego trzymał przy sobie dla pomocy. — Jedź galopem do mojej „Daszy“ i nakaż ogrodnikowi Maksymowi, żeby zebrał ile się da chłopów „za pańszczyznę“, i niech mi tu przyszle całą moją oranżerję. Potrzebuję do piątku dwieście drzew cytrynowych i pomarańczowych. Niech je dobrze upakuje, i da z wierzchu czapki ze słomy.
Gdy ukończył z grubszego dyspozycje, gotował się powrócić do swojej „małej hrabinki“, aby odpocząć cokolwiek przy jej boku. Tymczasem przypomniały mu się rozmaite inne szczegóły i szczególiki, rozpoczął więc na nowo to i owo przypolecać kuchmistrzowi i marszałkowi klubu. Otworzyły się drzwi i wszedł młody Rostow, krokiem śmiałym i lekkim, dzwoniąc ostrogami. Na jego twarzy kwitnącej zdrowiem i krasą młodości, malował się dobrobyt i wewnętrzne zadowolenie.
— Ah! mój chłopcze kochany, głowa mi się kręci — zawołał ojciec, żenując się trochę w obec syna, tych swoich ważnych zatrudnień. — Proszę cię, pomóż mi cokolwiek! Potrzeba mi chóru żołnierskiego... jakiej najlepszej muzyki... i... cyganów... Cóż ty na to? Wszak wy wojskowi lubicie cyganów, nieprawdaż?
— Ręczę ojcu kochanemu, i gotówbym się założyć sto na pięć, że książę Bagration gotując się do bitwy pod Schöngraben’em, był mniej zajętym i zakłopotanym, niż ojciec dzisiaj.
— Spróbuj tylko, życzę ci! — stary hrabia udał wielkie rozdrażnienie i gniew; a obracając się do marszałka, który patrzał na nich obu z uśmiechem dobrodusznym, dodał:
— Taka to młodzież Fedory!... Drwi sobie w najlepsze z nas staruchów.
— Prawda, jaśnie panie, bo jej idzie o to jedynie, aby dobrze zjeść, a jeszcze lepiej wypić. Ile zaś do tego potrzeba trudów i zachodów, to jej wcale nie obchodzi.
— A tak, tak! — roześmiał się stary hrabia, chwytając syna czule za oba ramiona. — Trzymam cię atoli wisusie, i musisz mi oddać pewną przysługę. Weźmiesz oto moje sanki i udasz się do Bestużewa. Poprosisz go odemnie o poziomki i ananasy. Tego nigdzie indziej nie dostanę. Jeżelibyś go w domu nie zastał, pomów o tem z księżniczkami. Z tamtąd prosto udasz się do Rasgulai. Stangret zna drogę doskonale. Tam znajdziesz cygana Iljuszkę, który tańczył czardasza u hrabiego Orłowa, w białym kaftanie. Musisz mi go gwałtem sprowadzić.
— No i z ładnemi cygankami — dodał Mikołaj ze śmiechem.
— Mniejsza o to! — ojciec machnął ręką pobłażliwie.
Stary hrabia stanął był właśnie na tym punkcie swoich przypolecań, gdy wsunęła się do sali księżna Trubeckoj, według swego chwalebnego zwyczaju cichuteńko, na palcach, krokiem lisim, z minką pełną udanej pokory chrześcijańskiej i zakłopotania. Hrabia złapany przez nią w szlafroku, co mu się zresztą codzień zdarzało, zaczął ją przepraszać bez końca i miary.
— Nic nie znaczy, hrabio kochany — uśmiechnęła się słodko, oczy z lekka przymykając. — Co do twojego polecenia, ja ci go spełnię jak najdokładniej. Młody Bestużew, tylko co przybył, i dostaniemy od niego czego tylko zapragniesz. Muszę zresztą z nim się zobaczyć. Przysłał mi właśnie list Borysa, który dzięki Bogu, dostał się wreszcie do głównego sztabu.
Hrabia uradowany jej ofiarnością, kazał zaprządz do karetki.
— Powiesz księżno kochana Piotrusiowi, żeby się stawił na nasz bankiet. Zapiszę go natychmiast między zaproszonych. Czy przyjechał razem z żoną?
Księżna wzniosła oczy w górę, z twarzą wyrażającą boleść głęboką.
— Ah! hrabio kochany, jest on bardzo nieszczęśliwy i jeżeli prawda co opowiadają, to rzeczywiście okropność. Któż jednak mógł przewidzieć coś podobnego? Taka dusza piękna i szlachetna w tym młodym Bestużewie! Ah! ubolewam nad nim całem sercem i uczynię co tylko będzie w mojej mocy, żeby go bodaj trochę pocieszyć.
— Cóż się jednak stało? — spytali naraz ojciec i syn.
— Wszak znacie Dołogowa? — westchnęła księżna, mówiąc z cicha i pół słówkami, jakby się lękała, żeby się nie skompromitować i nie powiedzieć za wiele. — Otóż... on sam, Piotruś poczciwy, protegował tego młodego wisusa, zaprosił go do siebie, do Petersburga... a teraz „ona“ przyjechała tutaj, wlokąc za sobą, tamtego lamparta, rozpustnika, a biedny Piotruś ma być, jak powiadają, zrozpaczony.
Mimo chęci niezaprzeczonej, okazania najżywszej sympatji dla biednego męża zdradzanego i oszukiwanego, ton głosu i uśmieszki figlarne, gdy mówiła o Dołogowie, świadczyły bądź co bądź o wielkiej pobłażliwości, dla owego „wisusa i rozpustnika“, jak zwykła była nazywać Dołogowa.
— Ha! przykra historja, co prawda, ale niech przyjdzie koniecznie na nasz objad — bąknął ojciec Rostow — rozerwie się no!... i pocieszy. To będzie bankiet potworny.
Dnia 3 marca o drugiej po południu, zgromadziło się w salach klubu, dwiestu pięćdziesięciu członków i pięćdziesięciu gości zaproszonych, czekając z objadem na przybycie księcia Bagrationa, bohatera z kampanji ostatniej.
Wiadomość o zupełnej porażce pod Austerlitz, spiorunowała całą Moskwę. Dotychczas zwycięztwo tak było wierne Rosjanom, że wieści o przegranej nikt zrazu wierzyć nie chciał, a w końcu przypisywano katastrofę, jakiemuś fatalnemu zbiegowi wypadków. Gdy w połowie grudnia, było niepodobieństwem zaprzeczyć faktowi dokonanemu, wszyscy tak wyglądali w klubie angielskim, gdzie zbierała się cała arystokracja i najwyżsi państwowi dygnitarze, jakby dali sobie słowo nie wspominać wcale o wojnie, a tem mniej o owej nieszczęsnej bitwie przegranej. Osobistości wpływowe, które nadawały zwykle ton wszystkim rozmowom w klubie, jak naprzykład hrabia Roztopczyn, książę Jury Władimirowicz, Dołgorukow, Wałujew, hrabia Markow, książę Wiazemski, nie pokazywały się wcale w klubie, tylko widywały się nawzajem w ścisłem kółku. Tym sposobem owi mieszkańcy Moskwy, do których zaliczał się i hrabia Rostow, nie umiejący wypowiadać własnego zdania w polityce, tylko powtarzający bezmyślnie to, co im kto poddał, byli czas jakiś niby błędne owce, bez kierunku, bez przewodnika w tym wojennym labiryncie. Czuli instynktowo, że wiadomości wojenne są najgorsze w świecie, że w takiem oddaleniu, trudno nawet zdać sobie z nich sprawę dokładną, zachowywali też co do tych kwestji drażliwych grobowe milczenie. Matadory, niby sędziowie przysięgli, wychodzący z sali trybunału po wydaniu wyroku nieodwołalnego, raczyli w końcu ukazać się w klubie i oświadczyć zgromadzonym swoje zdanie, co do ubiegłych wypadków. Natychmiast wszyscy przejrzeli, łuski im z ócz opadły. Jaki taki odkrywał tysiąc i jedną przyczynę, aby tłumaczyć po swojemu niesłychaną katastrofę, katastrofę niepojętą: rozproszenie niezwyciężonej dotąd armji rosyjskiej. Od tej chwili nikt się niczem innem nie zajmywał w Moskwie, tylko robieniem coraz nowych przypuszczań i kombinacji na ten temat niewyczerpany. Powtarzano do znudzenia, o braku żywności, tak dla koni, jak i dla ludzi, o zdradach: Austrjaków, Polaka Pszczebiszewskiego, Francuza Langeron’a; o nieudolności Kotuzowa, i (cicho, cichuteńko) o zbytniej młodości, niedoświadczeniu i łatwowierności nie na miejscu, samego cara. Natomiast utrzymywano jednogłośnie, że wojsko rosyjskie dokazywało cudów waleczności. Wszyscy co do nogi, byli bohaterscy: jenerałowie, oficerowie, aż do prostych żołnierzy. Jednakowoż bohaterem, najbardziej bohaterskim był książę Bagration. Okrył się sławą nieśmiertelną, tak pod Schöngraben, jak i pod Austerlitz, gdzie jemu jedynie udało się utrzymać swoją kolumnę w należytym porządku. Cofał się i on co prawda, ale przynajmniej jego żołnierze nie poszli w rozsypkę, jak inni, mimo że nacierał na nich dwa razy liczniejszy nieprzyjaciel. Brak zupełny krewnych w Moskwie, przyczynił się wielce do wyniesienia go na najwyższy stopień bohaterstwa. Czczono w nim dzielnego żołnierza, który bez protekcji, bez intryg jakichkolwiek wyniósł się po nad cały tłum. On pragnął jedynie walczyć za swój kraj. Imię jego było zresztą związane z zaszczytnemi dla Rosji wspomnieniami kampanji włoskiej i Suwarowa. Niechęć i ostra nagana, którą Kotuzowa obciążano, występowała jeszcze jaskrawiej w obec czci okazywanej Bagrationowi — którego trzebaby było wymyśleć, gdyby nie istniał — jak się o nim wyraził wieczny żartowniś Szynszyn, parodując sławne powiedzenie Voltaire’a o Bogu. O Kotuzowie wspominano jedynie, aby krytykować każdy krok jego. Oskarżano go, że jest prostą dworską chorągiewką, zwracającą się zawsze w tę stronę, skąd wiatr wieje i przezywano „starym satyrem“.
Cała Moskwa powtarzała maksymę Dołgorukowa: — „Ciągle kując, stajemy się kowalami“. — Pocieszano się w porażce obecnej, wspomnieniem przeszłych zwycięztw, i aforyzmami Roztopczyna, który powtarzał każdemu, kto miał czas go słuchać, że: — „żołnierz francuzki potrzebuje brzmiących frazesów, aby nabrać do bitwy animuszu; Niemcowi trzeba wykazać według zasad ścisłej logiki, że o wiele jest niebezpieczniej uciekać, niż iść śmiało na nieprzyjaciela, tylko żołnierza rosyjskiego trzeba wstrzymywać i błagać, żeby miarkował się w zbytnim zapale“.
Codziennie cytowano jakieś nowe czyny bohaterskie, wykonane pod Austerlitz przez rosyjskich żołnierzy i oficerów. Ten z męztwem nieustraszonem uratował sztandar i wydarł go ze szpon nieprzyjacielskich; ów ubił aż pięciu Francuzów, a jeszcze inny zdobył pięć dział. I o Bergu nie zapomniano. Nawet ci, którzy go wcale nie znali, rozpowiadali jak skaleczony w prawą rękę, chwycił szpadę ręką lewą i szedł naprzód z męztwem nieustraszonem. Co do Bołkońskiego, o tym ani jednem słówkiem nikt nie wspomniał. Najbliższa rodzina jedyne opłakiwała jego zgon przedwczesny, ubolewając nad młodą wdową, która była bliską rozwiązania i nad ojcem, starcem zdziwaczałym.





III.

W dniu trzeciego marca, mnóstwo głosów, podobnych do roju pszczół, gdy wyleci z ula po raz pierwszy na wiosnę, brzęczało i huczało w salach klubu. Członkowie klubu, jak i zaproszeni przez nich, jedni w mundurach, inni we frakach, niektórzy nawet w dawnym stroju francuzkim, przechadzali się, lub siadali, zbierając się po kilku w mniejsze kółka. Lokaje upudrowani, w pończochach i trzewikach lakierowanych, stali po dwóch w każdych drzwiach, gotowi na usługi. Większość owego zgromadzenia stanowili ludzie poważni, już w starszych latach, z wyrazem zadowolenia w twarzach tłustych po większej części, z grubemi palcami, pełnemi pierścieni błyszczących drogiemi kamieniami, mówiących głosem donośnym, tonem pewnym siebie, i z mnogiemi giestami. Owa kategorja członków odwiecznych, miała wielkie w klubie przywileje, posiadała miejsce raz na zawsze zarezerwowane i łączyła się razem w ścisłe kółeczka. Mniejszość składała się z zaproszonych na chybił trafił, szczególniej z młodzieży, między którą rej wodził Neświcki, od dawna wpisany do klubu. Do owego zastępu młodych, należeli również Denissow, Rostow syn, Dołogow mianowany napowrót porucznikiem w pułku Semenowskim i kilku innych jeszcze. Ta młodzież przybierała minę trochę lekceważącą w obec starszego pokolenia. Okazywała starszym pewne względy, ale zdawała się do nich przemawiać:
— Jesteśmy gotowi wasz wiek poważny uszanować, ale wy o tem nie zapominajcie również, że przyszłość do nas należy.
Piotr, który aby przypodobać się żonie, był zapuścił długie włosy, zdjął okulary i ubierał się według najświeższej mody, przenosił się z sali do sali, wlokąc za sobą nudę i smutek dręczący go potajemnie.
Tu, jak i gdzieindziej, otaczała go zgraja, czcząca jedynie „cielca złotego“, a dla której czuł prawie pogardę, odpowiadając na wyrazy pełne uwielbienia, z lekceważącem roztargnieniem. Wiekiem należał do grona młodzieży, stanowiskiem atoli i wielkim majątkiem łączył się raczej z ludźmi poważniejszymi, z osobistościami wybitnemi i wpływowemi. Według własnej fantazji przechodził od jednych do drugich, przyjmowany wszędzie otwartemi ramionami.
Rozmowę matador, jak Roztopczyna, Wałujewa i Naryszkina, słuchali inni członkowie klubu z czcią prawie i z uwagą wytężoną. Zbliżano się do nich z najwyższem uszanowaniem. Roztopczyn opowiadał jak Rosjanie, odcięci od gościńca przez wojsko austryjackie, idące w rozsypkę bezładną, musieli sobie utorować drogę przez ten tłum niesforny, szarżując po prosto, z bagnetami na ostro nabitemi. Wałujew tłumaczył swoim sąsiadom pod pieczęcią głębokiej tajemnicy, że wysłano Uwarowa do Moskwy w tym celu jedynie, aby zbadał opinję panującą w mieście tem, co do bitwy pod Austerlitz. Naryszkin ze swojej strony przypominał anegdotę o Suwarowie, który niegdyś za całą odpowiedź pełnej radzie wojennej austrjackiej, zapiał na całe gardło, aby tem głośnem „kukuryku!“ dać poznać co myśli o nieudolności i bredniach, przez członków rady wypowiadanych. Szynszyn, który czyhał wiecznie na sposobność puszczenia w obieg jakiego dowcipu, dodał z miną wielce żałośną, że Kotuzow niestety nie nauczył się nawet od Suwarowa zapiać w porę. Wzrok surowy i pełen wyrzutów „starych“, dał mu do zrozumienia, że niewypada wyrażać się w ten sposób o Kotuzowie, szczególniej w dniu w którym wyprawia się bankiet na cześć Bagrationa.
Hrabia Rostow chodził z sali jadalnej do głównego salonu i napowrót, z miną wielce niespokojną i zakłopotaną. Kłaniał się i witał najserdeczniej każdego, ze zwykłą swoją dobrodusznością, tak starych jak i młodych, tak niższych, jak i najwyższych. Czasem szukał wzrokiem czułym owego pięknego, dorodnego chłopaka, który był jego synem ukochanym, mrugając do niego oczami z serdeczną poufałością. Mikołaj stojąc w okna framudze, rozmawiał z Dołogowem, którego był poznał niedawno i cenił nader wysoko. Stary hrabia zbliżył się do nich, aby uścisnąć dłoń Dołogowa.
— Wszak przyjdziesz do nas, kochany poruczniku, nieprawdaż? Znasz przecie mego wojaka i jesteście obaj sławnymi bohaterami z ostatniej wyprawy!... ah! Wasyl Iwanowicz... dzień dobry mój stary!...
Nie miał czasu dokończyć powitania, wpadł bowiem jeden ze służby cały zdyszany i zastraszony, zapowiadając:
— Przybył!
Na schodach odezwały się dzwonki, dyrektorowie klubu wybiegli do przedpokoju, a liczni biesiadnicy, rozproszeni po różnych kątach, niby ziarnka zboża na toku, zebrali się tłumnie i zatrzymali u drzwi od głównego salonu.
W tej samej chwili ukazał się na progu Bagration. Był bez szpady i bez stosowanego kapelusza na głowie. Według zwyczaju w klubie przyjętego, zostawił to wszystko w przedpokoju. Miał na sobie mundur nowiusieńki, na piersiach mnóstwo dekoracji tak rosyjskich, jak i państw ościennych, z wielkim krzyżem na wstędze św. Grzegorza. Nie miał na głowie kozackiej czapki futrzanej i nahajki przez plecy przewieszonej, jak go widział Mikołaj Rostow w przededniu bitwy pod Austerlitz. Kazał był sobie podciąć cokolwiek włosy i faworyty, co zmieniało mu twarz niekorzystnie. Mina odświętna, strój galowy, nie licował wcale z jego rysami wybitnemi, z wyrazem energji i z cerą smagłą. Wyglądał jakiś nie swój, jakby wlazł w obcą skórę, trochę śmiesznie nawet. Bekleszow i Fedor Piotrowicz Uwarow, wchodząc razem z nim, zatrzymali się przy drzwiach, aby puścić naprzód gościa dostojnego. Bagration zmieszany ich nadzwyczajną grzecznością stanął na chwilę, a zamieniwszy z nimi kilka słów banalnych, zdecydował się wreszcie wejść pierwszy. Każdy, skoro spojrzał na niego, domyślił się po jego ruchach niezgrabnych i kroku niepewnym, jakim ślizgał się po lśniącej posadzce, że było mu o wiele łatwiej i wygodniej, iść do ataku po roli świeżo zoranej i rozmokłej po deszczu, pod gradem kul, jak w Schöngraben, gdy prowadził do boju pułk z Kurska przybyły. Dyrektorowie, którzy wybiegli byli na jego spotkanie, wyrazili w kilku słowach doborowych radość niezmierną, że raczył przyjąć zaproszenie i znajduje się w ich gronie. Nie czekając na odpowiedź, otoczyli go prowadząc w tryumfie niejako do głównego salonu. We drzwiach zastali taki tłum zbity w jeden kłąb, tak pchali się jeden na drugiego, aby popatrzeć bodaj na Bagrationa, przez ramię sąsiada, jakby na jakieś zwierzę ciekawe, że wejście do salonu szczelnie zabarykadowano. Ledwie nie ledwie udało się hrabiemu Rostowowi, rozpychając łokciami i prosząc usilnie: — Miejsca panowie, miejsca! Chciejcie przepuścić naszego gościa dostojnego! — udało się wprowadzić do środka Bagrationa i usadowić tegoż na szerokiej otomanie. Otoczyły go natychmiast matadory klubowe, podczas gdy ojciec Rostow wyśliznął się, aby wrócić niebawam w towarzystwie reszty dyrektorów, z których jeden niósł na ogromnej srebrnej tacy, zwitek pargaminu, a na niej wypisaną odę na cześć Bagrationa przez jakiegoś poetę domorosłego.
Na widok tacy, Bagration spojrzał w koło wzrokiem zaniepokojonym, jakby szukał skądkolwiek pomocy. Poddając się wreszcie losowi nieubłaganemu i widząc się wydanym na pastwę tym wszystkim oczom w niego wlepionym, porwał żywo tacę oburącz, rzuciwszy jednak mimochodem spojrzenie pełne gorzkiego wyrzutu hrabiemu Rostowowi, który kłaniał mu się raz po raz z najwyższem uszanowaniem. Na szczęście poratował księcia jeden z członków klubu, odbierając mu z rąk ciężką tacę, którą trzymał kurczowo, jakby jej już nigdy nie miał z rąk wypuścić. Podsunął księciu zwitek natomiast, polecając wiersze w nim zawarte, jego dostojnej uwadze. — „Skoro muszę wypić do dna ten kielich goryczy!“ — zdawały się mówić jego oczy nudą zamglone i patrzące miłosiernie na rulon pargaminu. Rozwinął go w końcu i zaczął czytać z uwagą i w ducha skupieniu.
Autor wierszydła nieznośnie napuszonego ofiarował się sam odę odczytać. Bagration na wszelkie utrapienia zrezygnowany, skinął głową potakująco.

„Bądź dalej chwałą wieku Aleksandra,
„Bądź tarczą naszego Tytusa na tronie...

Zaczął czytać z przesadą autor. Nie dozwolono mu ich jednak dokończyć. Marszałek zapowiedział głosem donośnym:
— Dano do stołu!
Drzwi otworzono na oścież, a w olbrzymiej sali jadalnej odezwały się tony orkiestry grającej sławny polonez:

„Niech zagrzmią surmy bojowe, surmy zwycięstwa,
„Niech się raduje dzielny Rus!

Hrabia Rostow zniecierpliwiony niefortunnym autorem, który wlazł im w drogę najniepotrzebniej w świecie, zbliżył się do Bagrationa i zaprosił do sali z niskim ukłonem. Ponieważ w tej chwili, objad wydał się wszystkim bardziej interesującym, niż nudna poezja, ruszyli się z miejsc hurmem i z Bagrationem na czele przeszli do sali. Sławny wódz siedział na pierwszem miejscu, między Bekleszowem i Naryszkinem. Obydwom było na imię Aleksander; miało to więc stanowić delikatną aluzję do cara. Trzysta osób usiadło do stołu, według rangi i godności. Matadory najbliżej gościa dostojnego.
Przed samym objadem Rostow ojciec przedstawił syna Bagrationowi, patrząc w koło z dumnem zadowoleniem. Bagration poznał natychmiast Mikołaja i zamruczał do niego kilka słów niezrozumiałych.
Denissow, Mikołaj Rostow i Dołogow, usiedli po środku stołu, naprzeciw hr. Bestużewa i Neświckiego. Stary hrabia Rostow, siedział naprzeciw Bagrationa, robiąc honory podczas uczty, razem z innymi dyrektorami klubu. Był on uosobistnieniem serdecznej i dobrodusznej gościnności ogólnie w Moskwie panującej.
Trud i mozoła, które Rostow ponosił, były przynajmniej uwieńczone najzupełniejszem powodzeniem. Oba objady, tak mięsny, jak postny, wypadły znakomicie. Każde danie było wyśmienite. Hrabia jednak do samego końca okazywał trwogę niesłychaną i spozierał okiem niespokojnem na wnoszone półmiski, zdradzał się zaś z tem uczuciem mimowolnie, to drgnięciem nerwowem, to słówkiem rzuconem kamerdynerowi, lub piwnicznemu. Zaledwie wniesiono dwa potworne sterlety na blatach srebrnych, których ogrom imponujący, wywołał na policzki hrabiego rumieniec dumy zasłużonej i wyraz zadowolenia, zaczęła się kanonada na całej linji i szampan lał się strumieniem. Skoro uspokoiło się cokolwiek wrażenie wywołane olbrzymią rybą, hr. Rostow zaczął naradzać się z resztą dyrektorów.
— Zdaje mi się — rzekł z cicha — że czas wnieść pierwszy toast, będzie ich bowiem sporo!...
Powstał z kielichem w ręce. Cisza zapanowała; chciano słyszeć dokładnie słowa hrabiego.
— Zdrowie jego carskiej mości. Niech żyje w najdłuższe lata, pan nasz najmiłościwszy! — wykrzyknął Rostow ojciec, z oczami łez pełnemi, z nadmiaru radości i zapału. Orkiestra zaintonowała grzmiącą fanfarę. Zerwano się na równe nogi i krzyknięto potężne „hurra!“ Bagration odpowiedział tak rozgłośnem „hurra!“ z jakiem pod Schöngraben poprowadził wojsko w bój. Głos młodego Rostowa przekrzyczał jednak wszystkie trzysta głosów. Wzruszony do tego stopnia, że zaledwie wstrzymywał się od płaczu, powtarzał raz po raz: — „Zdrowie najjaśniejszego pana!“ — a wypiwszy wino duszkiem, cisnął kieliszkiem na posadzkę. Kilku poszło za jego przykładem i hałas wzmagał się coraz bardziej. Gdy wreszcie uspokojono się cokolwiek w ferworze, a służba pozmiatała szkła kawałki, jaki taki usiadł napowrót, uszczęśliwiony, że zamanifestował swoje dla cara przywiązanie, takim potężnym brzękiem i szczękiem. Za chwilę ojciec Rostow podniósł się znowu, spojrzał na spis toastów, przed nim rozłożony i wzniósł toast na cześć bohaterskiego wodza z ostatniej kampanji Piotra Iwanowicza Bagrationa! Tak samo jak za pierwszym razem, oczy zaszły mu łzami rozczulenia, i tak samo podniosło się trzysta głosów jak jeden, wrzeszcząc „hurra!“ — w niebogłosy. Tym razem odezwał się chór śpiewaków, ze znaną kantatą, skomponowaną niegdyś dla Kotuzowa:

„Rusy nie znają zapory,
„Każdy z nich do zwycięstwa skory“...

Tylko przy końcu, zamiast Kotuzowa, wsadzono w wiersz nazwisko Bagrationa.
Zaledwie przebrzmiały ostatnie dźwięki kantaty, szły dalej toasta jeden za drugim, niby tytuły w akafiście do Św. Mikołaja Cudotworcy.
Stary Rostow z łez nie osychał; pito na umor, tłukąc coraz więcej szklanek i talerzów, i krzyczano do zupełnego zachrypnięcia. Wznoszono po kolei zdrowie wszystkich biesiadników, a gdy ktoś przemówił o zasługach Stefana Andrzejewicza, hrabiego Rostowa, podnosząc jego niespożyte zasługi i przymioty drogocenne, ten na pierwsze słowa toastu pokonany wzruszeniem nad siły, wybuchnął głośnym płaczem, kryjąc twarz w chustkę od nosa.





IV.

Bestużew jadł i pił dużo; jak zawsze, chciwie i łapczywie. Tego dnia jednak, milczący, ponury i zgnębiony, patrzał w koło siebie z dziwnem roztargnieniem, jakby nikogo nie widział i nic nie słyszał. Skoro rzucili nań okiem, domyślili się jego przyjaciele, że dręczy go i zajmuje wyłącznie jakaś kwestja przygniatająca i nierozwiązalna.
Owa kwestja raniąca mu serce i odbierająca prawie przytomność, tak miał nią umysł zajęty, była wywołana aluzjami aż nadto jasnemi, złośliwej kuzynki, księżniczki Katarzyny, co do stosunku zbyt serdecznego i poufałego, jego żony z Dołogowem.
Tego właśnie ranka dostał mu się w ręce bezczelny list bezimienny, w którym, wydrwiwano i ośmieszano Piotra, w sposób grubjański, właściwy ludziom nikczemnym, piszącym anonimy. Pytano go się między innymi, po co właściwie nosi okulary, kiedy nie mógł dopatrzeć stosunku miłosnego między żoną a Dołogowem, o czem wiedzą już wszyscy doskonale? Nie uwierzył zrazu ani podłym denuncjacjom w liście zawartym, ani podszczuwaniom księżniczki Katarzyny. Teraz jednak, ujrzawszy na przeciw siebie Dołogowa, uczuwał dziwny niesmak, prawie nienawiść do tego młodego człowieka. Ile razy Dołogowa piękne i wyraziste oczy spotkały się z wzrokiem Piotra, budziły w jego duszy uczucie straszne, krwiożerce, potworne. Przechodził w myśli przeszłość, przypisywaną Helenie Kurakin, i jej obecne kokietowanie z Dołogowem. Któż wie, czy w końcu nie ma trochę prawdy, w owym donosie anonimowym? Przypominał sobie mimowolnie pierwsze odwidziny Dołogowa w jego domu. Pożyczył mu był wtedy znaczną sumę, a pamiętny ich dawnych szaleństw i wspólnych wesołych hulanek, zaprosił Dołogowa raz na zawsze, skoro nie będzie miał co lepszego do czynienia. I o tem nie zapomniał, jak Helena, ze swoim stereotypowym słodkim uśmieszkiem, który zdawał się raz na zawsze przyklejonym do jej ust, wymawiała mu nudę, jaką jej sprawia ów gość niepozbyty. Dołogow rzeczywiście, począwszy od tego dnia, prawie z ich domu nie wychodził, wychwalając przed Piotrem z cynizmem właściwym temu wisusowi, urodę niezwykłą jego żony.
— Piękny mężczyzna, to prawda — przyznawał Piotr w duchu — a i o tem jestem najmocniej przekonany, że sprawiłoby mu to rozkosz nielada, okryć hańbą moje nazwisko, wystrychnąć mnie na dudka, z powodu właśnie mnogich przysług, nawet dobrodziejstw odemnie odebranych. Pojmuję, jakby mu to wydało się dowcipnem, oszukać mnie w ten sposób. Nie wierzę temu jednak, nie mam prawa dotąd posądzać żonę o coś podobnego!
Uderzał go nieraz wyraz niesłychanie złośliwy w Dołogowa fizjognomji. W dniu naprzykład, kiedy strzeliło im do głowy przywiązać komisarza od policji do grzbietu niedźwiedzia, i wrzucić ich razem do wody. Lub kiedy wyzywał kogo na pojedynek, bez powodu, albo też gdy zabijał kulą z pistoletu konia jakiego biednego izwoszczyka. Dziś, skoro jego oczy spotykały się z Piotra wzrokiem, odszukiwał w nich ten sam wyraz iście szatański:
— Tak, tak, to szaławiła, rębacz, zawalidroga — Piotr powtarzał w duchu — zabić człowieka, zabawką dla niego. Jest pewny, że każdy drży przed nim i omija go zdaleka, a ja najpierwszy... i to go musi cieszyć niesłychanie... W końcu tak jest rzeczywiście... lękam się tego człowieka!...
Tak myślał Bestużew, a młody Rostow tymczasem prowadził rozmowę nader ożywioną, ze swoimi dwoma przyjaciółmi, Denissowem i Dołogowem, z których pierwszy był poczciwym żołnieraką, drugi zaś prostym łotrem. Ich tercet rozweselony niesłychanie, wybuchający co chwila śmiechem szalonym, dziwnie odbijał od postaci Piotra, ciężkiej, zwalistej, z wyrazem ponurej zadumy w twarzy i jakby pewnego zakłopotania. Mikołaj zresztą nie czuł najmniejszej sympatji do tego olbrzyma. Był to po pierwsze: cywil miljoner, który nigdy prochu nie powąchał. Po drugie mąż piękności modnej i wodzącej cały rój młodzieży, przykutej do jej rydwanu. W zwyż tego utrzymywano, że jest tchórzem podszyty, trzy grzechy nie do odpuszczenia w oczach młodego porucznika w huzarach. Na samym wstępie, Bestużew tonąc w przykrej zadumie, nie odkłonił mu się wcale, gdy go witał, a gdy wniesiono toast na cześć cara, nie ruszył się z miejsca.
— Jakto? hrabia nie wstajesz? — huknął na niego Mikołaj coraz bardziej rozdrażniony i zgorszony. — Czyś pan nie słyszał? Pijemy carskie zdrowie!
Piotr westchnął ciężko, wstał zrezygnowany, wychylił duszkiem kieliszek, a gdy wszyscy nazad usiedli, zwrócił się do Mikołaja z swoim poczciwym i dobrodusznym uśmiechem.
— To sławne! nie poznałem cię wcale hrabio.
Rostow wrzeszczący „hurra!“ na całe gardło, ani słyszał tego tłumaczenia.
— Jakże? — spytał Dołogow — nie odnowisz znajomości z Bestużewem?
— Niech go Bóg ma w swojej świętej opiece, tego bałwana! — bąknął Rostow zżymnąwszy niecierpliwie ramionami.
— Phi! — zażartował z cicha Dołogow — powinno się zawsze nadskakiwać i ugrzeczniać mężów, którzy posiadają piękne żonki.
Piotr domyślił się że o nim mówią, nie mógł jednak słów dosłyszeć. Zarumienił się jednak i zwrócił wzrok w inną stronę.
— A teraz wznieśmy toast na cześć pięknych dam! — Dołogow przemówił pół serjo, ale nie mniej z drwiącym uśmiechem na ustach. — Petruszka!... Zdrowie pięknych kobiet i kochanków tych bogiń.
Piotr wypił z oczami spuszczonemi, nie spojrzawszy na Dołogowa i nic nie odpowiadając na jego żart niewczesny. W tej samej chwili, lokaj rozdający kantatę drukowaną wszystkim biesiadnikom, wręczył egzemplarz Piotrowi, jako jednemu z głównych członków klubu. Wyciągnął już dłoń, gdy Dołogow przechylił się przez stół, wyrywając mu papier z ręki, aby przed nim przeczytać. Piotr podniósł głowę, a uniesiony gniewem, nie panując nad sobą więcej, krzyknął z całej siły:
— Zabraniam panu tego!
Na te słowa, zrozumiawszy kogo się tyczą, Neświcki i jego sąsiad z prawej strony, przestraszeni, starali się go uspokoić, Dołogow tymczasem, fiksując go oczami jak stal błyszczącemi i jak ona zimnemi, odpowiedział kładąc nacisk na każdą sylabę:
— Zatrzymam właśnie!
Blady jak ściana, z ustami drgającemi, Piotr rzucił się naprzód i wydarł mu papier z ręki.
— Łotrze jakiś!... Zdasz mi z tego rachunek!...
Zerwał się od stołu i pojął natychmiast, że kwestja niewinności jego żony, która dręczyła go od dwudziestu czterech godzin, została przeciętą gwałtownie, jednym zamachem, bez ratunku i niepowrotnie. Nienawidził jej obecnie i czuł że wszelkie węzły zerwane między nimi na zawsze. Pomimo perswazji Denissowa, Rostow obiecał sekundować Dołogowowi. Jak tylko skończył się objad, zaczął tę kwestję obrabiać z Neświckim, sekundantem Bestużewa, i układać się o warunki pojedynku. Piotr wrócił do siebie, Rostow zaś, Dołogow i Denissow zostali w klubie do późnej nocy, słuchając śpiewu cyganek i chórów złożonych z żołnierzy.
— A więc jutro w Sokolnikach — rzekł Dołogow żegnając się z Rostowem na ganku przed klubem.
— Czyś całkiem spokojny? — wtrącił Rostow.
— Widzisz mój drogi — odpowiedział Dołogow — odkryję ci w kilku słowach moją tajemnicę. Jeżeli w przededniu spotkania się z kimkolwiek z bronią w ręku, zaczniesz pisać testament i tkliwe listy, łzami skropione, do twoich najbliższych, jeżeli szczególniej przypuścisz, że mógłby cię zabić przeciwnik, jesteś głupcem i człowiekiem zgubionym! Przeciwnie zaś stanie się, skoro powiesz sobie, że musisz zgładzić ze świata napastnika i to jak najrychlej, wtedy wszystko pójdzie jak po maśle. Ot, co mi raz mówił sławny strzelec niedźwiedzi: — Jakżeby można nie bać się niedźwiedzia?... a jednak widząc bestję przed sobą, o to jedynie trwożymy się, żeby nam z rąk nie umknęła! — Tak właśnie i ja myślę mój drogi. Do zobaczenia jutro.
Nazajutrz o ósmej z rana, Piotr i Neświcki, dojeżdżając do boru w Sokolnikach, zastali tam już Dołogowa, z dwoma sekundantami, Denissowem i Rostowem. Piotr wydawał się zupełnie obojętnym na to, co miało nastąpić. Na twarzy były ślady znużenia. Musiał widocznie spędzić noc bezsenną. Oczy były zaczerwienione i mrugał niemi bezwiednie, olśniony światłem dziennem. Dwie rzeczy zajmowały umysł jego wyłącznie. Był teraz pewnym, że postępowanie jego żony było niecne i karygodne. A drugiej strony uznawał w duchu niewinność w tej sprawie Dołogowa. Czyż miał powód jakikolwiek oszczędzać honor człowieka, który w końcu był mu zupełnie obcym? — Może i jabym postąpił tak samo, będąc na jego miejscu? Tak, tak, najniezawodniej! korzystałbym z trafiającej mi się gratyski!... W takim razie czyżby ten pojedynek nie trzeba uważać raczej za morderstwo?... Albo ja go zastrzelę, albo on mnie zrani w głowę, w ramię, w nogę, w kolano... Nie lepiejżeby było schować się i uciec stąd gdziekolwiek.
Jednocześnie pytał ze spokojem, którym imponował wszystkim obecnym:
— Prędkoż będziemy gotowi?
Gdy odznaczono metę wbijając pałasze w śnieg zamarznięty, i jak daleko wolno posuwać się przeciwnikom, ponabijano kulami pistolety. Neświcki zbliżył się do Piotra.
— Nie spełniłbym jak należy mojej powinności, hrabio, — przemówił nieśmiało — i nie usprawiedliwiłbym zaszczytnego zaufania, którem mnie raczyłeś odznaczyć, mianując twoim sekundantem, gdybym w tej chwili uroczystej nie wypowiedział ci całej prawdy... Nie zdaje mi się, żeby warto było krew przelewać dla tak błahego powodu... Hrabia zbłądziłeś unosząc się zanadto...
— Ah! tak zapewne... głupstwo wierutne!... — bąknął Piotr wymijająco.
— Skoro sam to hrabio uznajesz, pozwól mi zanieść twemu przeciwnikowi słowo pojednania. Ręczę że strona przeciwna przyjmie takowe skwapliwie. — Neświcki mówił dalej, który jak wszyscy zresztą sekundanci, w ostatniej chwili dopiero, brał na serjo pojedynek. — Mojem zdaniem, jest zaszczytniej uznać swój błąd, niż dopuścić do czynu krwawego, którego nie można już potem niczem naprawić. Nie było właściwie obrazy tak ważnej, ani z jednej, ani z drugiej strony. Pozwól mi zatem hrabio...
— Szkoda każdego słowa! — Piotr nagle wybuchnął. — To mi wszystko jedno... Proszę mi tylko wskazać którędy i dokąd mam iść, i kiedy mogę wystrzelić.
Wziął w rękę pistolet. W życiu nie strzelał i nie wiedział nawet jak kurek pociągnąć. Wstydził się jednak przyznać do takiego nieuctwa. Zaczął się dopytywać od niechcenia sekundanta, w jaki sposób pociska się palcem cyngiel.
— Ah! tak prawda... jak też mogłem o tem zapomnieć?
— Żadnych wymówek, żadnych! ma się rozumieć! — odpowiedział również Dołogow Rostowowi, gdy ten ze swojej strony próbował pogodzić przeciwników.
Wybrano miejsce na niewielkiej polance, wśród wysokopiennego lasu świerkowego. Okrywał ją śnieg, topniejący już z wierzchu. O jakie sto kroków, zostawili byli na gościńcu swoje sanki. Od miejsca gdzie stali sekundanci, aż do pałaszów wetkniętych w ziemię na przestrzeni dziesięciu kroków, w rodzaju barjery, odrachowując kroków czterdzieści, które miały dzielić przeciwników, zostawili byli sekundanci ślady głębokie w śniegu rozmokłym. Nad polanką wznosiły się opary mleczne, z ziemi rozmarzającej się i budzącej z długiego snu zimowego. Chociaż wszystko było gotowe od kilku minut, nikt jakoś nie dawał sygnału. Zapanowało w okół głuche milczenie.





V.

— I cóż? Kiedyż wreszcie zaczniemy? — wykrzyknął Dołogow.
— Zapewne... zaczynajmy — uśmiechnął się Piotr dobrodusznie.
Położenie robiło się strasznem. Sprawa tak błaha z początku, teraz musiała iść dalej swoim torem. Dobiegała fatalnie do aktu ostatniego krwawego dramatu, niezawisła już zupełnie od woli ludzkiej. Miało spełnić się nieubłagane przeznaczenie. Denissow zbliżył się aż do barjery:
— Przeciwnicy — rzekł z naciskiem — nie dali nakłonić się do pojednania i przebaczenia sobie nawzajem urazy... Możemy zatem zaczynać. Proszę wziąć do rąk pistolety, idąc prosto przed siebie na komendę „trzy!“
— Raz!... dwa!... trzy!... — liczył Denissow zwolna i głosem stłumionym. Przeciwnicy szli ścieżką utorowaną, widząc wyłaniającą się z mgły gęstej, twarz i postać jeden drugiego. Przysłużało im prawo strzelić, kiedy będą chcieli, idąc. Dołogow szedł nie spiesząc się wcale, z pistoletem spuszczonym. Jego oczy niebieskie dziwnie błyszczały fiksując Piotra. Usta składały się do jakiegoś niemiłego, drwiącego uśmiechu.
Na komendę — „trzy!“ — Piotr posunął się szybko naprzód, a prześlepiwszy ścieżkę ubitą zapadł naraz w śnieg głęboki. Trzymał pistolet prosto przed sobą, jakby w obawie, żeby nie ranić nim siebie samego. Podtrzymywał prawe ramię lewą ręką, odrzuciwszy je całkiem na bok, chociaż pojmował instynktowo, że czyni to całkiem bez celu i bez potrzeby. Po kilku krokach odszukał ścieżkę, popatrzył pod nogi, spojrzał następnie na Dołogowa i wystrzelił. Nie spodziewając się wstrząśnienia tak gwałtownego, Piotr drgnął nerwowo, zachwiał się i uśmiechnął mimowolnie z wrażenia odniesionego. Dym zgęszczony jeszcze mgłą, nie dozwolił mu zrazu rozróżnić niczego i tak czekał czas jakiś nadaremnie na strzał drugi. W tem usłyszał kroki przyśpieszone i dopatrzył wreszcie, gdy dym opadł cokolwiek, Dołogowa przyciskającego dłonią bok lewy. W prawej ręce trzymał dotąd kurczowo pistolet ku ziemi otworem nachylony. Rostow podbiegł ku niemu.
— Nie... — syknął przez zęby Dołogow — nie... jeszcze nie wszystko skończone! — Postąpił kilka kroków chwiejąc się na nogach, nareszcie upadł na śnieg obok pałasza zatkniętego. Dłoń miał zakrwawioną. Otarł ją o mundur, opierając się na niej następnie. Twarz jego blada i ponura drgała nerwowo.
— Proszę... — zaczął mówić i powtórzył z wysiłkiem — ja proszę!... — Piotr tłumiąc zaledwie łkanie bolesne, chciał właśnie zbliżyć się do niego, gdy Dołogow krzyknął gromko: — „Do barjery!“ — Piotr zrozumiał o co chodzi i stanął jak wryty. Byli już tylko o dziesięć kroków oddaleni jeden od drugiego. Dołogow zanurzył głowę w śnieg i z chciwością zaczął go chwytać ustami. Podniósł się po chwili, starając się utrzymać równowagę. Ciągle brał w usta śnieg świeży ssąc go i połykając. Usta drżały febrycznie, oczy mu jednak pałały dziką nienawiścią. Udało mu się wysiłkiem nadludzkim dźwignąć na nogi. Podniósł pistolet i zaczął mierzyć.
— Zwrócić się bokiem, zasłonić pistoletem! — krzyknął Neświcki.
— Zasłońże się pan! — wyrwało się Denissowowi, chociaż był sekundantem strony przeciwnej.
Piotr z łagodnym uśmiechem, pełnym żalu i politowania, stał bezbronny, wystawiając pierś szeroką, zupełnie odsłoniętą, na strzał Dołogowa, na którego patrzał smutno. Trzej sekundanci przymknęli oczy. Padł strzał, a Dołogow wykrzyknąwszy z dziką wściekłością: — „Chybiłem!“ — runął jak długi twarzą na ziemię.
Piotr porwał się oburącz za głowę, zawrócił na miejscu, i wszedł w las, brnąc w śniegu po kolana.
— Głupia historja!... niesłychanie głupia — mruczał sam do siebie. — Zginął? Ależ to być nie może.
Neświcki dopędził go i odwiózł do domu.
Rostow z Denissowem podnieśli ostrożnie Dołogowa i złożyli na saniach. Ranny ciężko, leżał czas jakiś bez ruchu, z oczami przymkniętemi, nie odpowiadając wcale na ich pytania. Dopiero gdy wjechali do miasta ocknął się, podniósł głowę z mozołą i ujął za rękę Rostowa. Uderzyła go zmiana nadzwyczajna, która zaszła w twarzy rannego. Wyraz całej fizjognomji był dziwnie słodki i rozczulony.
— Jakże ci jest, mój drogi?
— Źle, ale nie o to mi idzie. Kochany Mikołaju — mówił dalej ranny głosem urywanym — gdzież my się znajdujemy? W Moskwie, nieprawdaż? Słuchaj... zabiłem ją, ona... ona tego nie przeżyje... nie przeżyje tego ciosu.
— Któż taki? — Rostow spytał zdumiony.
— Moja matka, moja biedna matka, moja najukochańsza, uwielbiana matka.
I Dołogow załkał głucho. Gdy uspokoił się cokolwiek, wytłumaczył Rostowowi, że mieszkał z matką staruszką. Jeżeliby go zobaczyła nagle umierającego, nie przeżyłaby tej boleści. Błagał go zatem, żeby wyprzedził ich i wszystko u niego w domu opowiedział. Uczynił to Rostow natychmiast dowiadując się ku najwyższemu swojemu zdziwieniu, że ów hultaj, zawadjaka, rębajło, żył pod jednym dachem z matką starą i z siostrą ułomną. Był dla pierwszej najczulszym synem, a dla drugiej najlepszym bratem.





VI.

Piotr z żoną spotykali się teraz coraz rzadziej sam na sam, szczególniej od kilku tygodni. W Moskwie, jak i w Petersburgu, dom ich był pełen gości, od rana do późnej nocy. Noc, która nastąpiła po pojedynku, przespał na szezlongu, (co mu zdarzało się dość często), zamiast w pokoju sypialnym obok żony. Szezlong stał w gabinecie, tym samym, w którym umarł jego ojciec.
Rzucił się w całem ubraniu na szezlong i próbował zasnąć, żeby zapomnieć o wszystkiem co zaszło. Taka jednak burza nim miotała, tyle myśli mózg rozsadzało, tylu doznał wrażeń i tyle wspomnień spokój jego mąciło, że nie tylko oka nie zmrużył, ale nawet nie był w stanie leżeć. Zerwał się po chwili przemierzając obszerną komnatę krokiem przyśpieszonym. To przypominał sobie pierwsze dni po ślubie; białe, toczyste ramiona Heleny, jej wzrok zamglony, omdlewający, a tak namiętny; to znowu stawał przed nim Dołogow, piękny, bezczelny, z swoim uśmiechem szatańskim, jakim go widział w klubie przy stole, lub blady jak widmo drżący od gorączki, zakrwawiony i słaniający się na śnieg.
— Koniec końców — mówił sobie — jeżeli i zginął, toć zabiłem tylko jej kochanka... tak, kochanka mojej żony! Dla czego jednak tak się stało?... — Dla tego — odpowiadał mu jakiś głos tajemny — żeś ją poślubił. — W czemże tak bardzo zawiniłem? — W tem — szeptał dalej ów głos tajemniczy — żeś wziął ją za żonę nie kochając wcale. Oszukiwałeś ją, oszukiwałeś samego siebie. Byłeś ślepym i głuchym dobrowolnie.
Przypomniał sobie teraz najdokładniej tę chwilę, kiedy z największym przymusem, zdołał wreszcie wyksztusić słowo: — „Kocham cię“.
— Tak, tak, w tem zbłądziłem niesłychanie, bo nie miałem prawa powiedzieć jej czegoś podobnego.
Spłonął wstydu rumieńcem, gdy przypomniały mu się miodowe dni po ślubie. Jedno szczególniej zdarzenie stanęło mu żywo w pamięci, i teraz jeszcze upakarzało go. Oto niedługo po ślubie, wychodził raz z pokoju sypialnego około południa, w pysznym szlafroku z perskiej materji złotem przetykanej, gdy na progu gabinetu spotkał się oko w oko ze swoim pełnomocnikiem, czekającym na niego od dwóch godzin. Ten kłaniając się nisko swojemu chlebodawcy, nie mógł się jednak wstrzymać od lekkiego uśmiechu, widząc go tak późno jeszcze w zupełnym negliżu. Zdawać się mogło, że tym uśmiechem chce mu pogratulować szczęścia w małżeństwie.
— Ileż razy byłem bądź co bądź dumnym z takiej żony, dumnym z jej taktu i ułożenia tak dystyngowanego, z tej miary, jaką umiała zachować we wszystkiem, przyjmując prawie całe miasto. Szczególniej cieszyłem się jej majestatyczną, (a jak sądziłem w zaślepieniu) niedostępną pięknością! Zdawało mi się, że nie umiem jej zrozumieć i dziwiłem się sam sobie, dlaczego nie mogę jej pokochać? Gdy nieraz studjowałem jej charakter, wmawiałem w siebie, że to moja wina, jeżeli nie pojmuję tej apatycznej obojętności, tego braku jakiejkolwiek zachcianki, zainteresowania się czemś na świecie... teraz znalazłem wreszcie klucz rozwiązujący straszliwą zagadkę... To kobieta zepsuta do gruntu!... Anatol chciał nieraz pożyczyć od niej pieniędzy, nie szczędząc jej przytem karesów. Pieniędzy nie dała mu nigdy, ale pozwalała całować ile chciał swoje ramiona łabędzie. Jeżeli ojciec przekamarzał się z nią kiedy niekiedy, starając się obudzić w niej zazdrość, odpowiadała jak zawsze najspokojniej, ze swoim najsłodszym uśmiechem — „że nie jest na tyle głupią żeby wdawać się w zazdrość“. — „Może robić co mu się podoba“ — powtarzała, skoro o mnie była mowa. Gdym raz ją badał z ogródkami, czy nie czuje się czasem w stanie błogosławionym? odrzuciła szorstko i stanowczo: — „że ani jej w głowie postało pragnąć dzieci, ze mną zresztą, nie będzie ich mieć z wszelką pewnością!“
Przypominał sobie z kolei wyuzdane jej myśli, brutalność i prostactwo w wyrażeniach, mimo wychowania niesłychanie arystokratycznego. — Nie, nie kochałem jej nigdy! — powtarzał. — A oto teraz Dołogow leży na śniegu, brocząc we krwi. Stara się uśmiechnąć i odpowiada konający z dziką nienawiścią i niepotrzebną brawurą, na mój żal niewczesny i skruchę!
Piotr należał do rzędu tych ludzi, którzy mimo słabego i chwiejnego charakteru, nie szukają nigdy powierników w cierpieniu. Walczył sam z bólem serce rozrywającym i milczał. — Jestem więc winny i powinienem znosić, ale co?... hańbę mego nazwiska, niedolę życia całego? Wszystko to wierutne szaleństwo! Moje nazwisko i mój honor, to wszystko urojenia, moje zaś „ja“, jest od tego zupełnie niezależnem!... Ścięto Ludwika XVI, uważając go za zbrodniarza. I w swojem własnem przekonaniu, mieli tak samo słuszność ci, co go na śmierć zasądzili, jak i ci drudzy, którzy uznawszy w nim i uwielbiwszy świętego męczennika, umierali również dla niego śmiercią męczeńską! Czyż potem nie posłano pod gilotynę Robespierra, dla tego że był despotą? Kto miał słuszność? Kto błądził? Nikt. Żyj póki możesz: jutro, któż wie, umrzesz, jak ja mogłem umrzeć przed godziną. Po co tak się trapić i kłopotać, gdy pomyślimy czem jest nasze życie w obec wieczności!
W chwili gdy sądził, że już potrafił się uspokoić, zjawiła się znowu przed nim Helena, owiana czarem zmysły mącącym, który upajał go zrazu i do szału dzikiego doprowadzał. Zrywał się i zaczynał biegać po pokoju, tłukąc wszystko co mu wpadło pod rękę, aby na czemkolwiek wywrzeć wściekłość nim miotającą.
— Dla czegóż powiedziałem jej: „Kocham cię?“ — pytał sam siebie po raz dziesiąty, i uśmiechnął się mimowolnie, przypomniawszy sobie frazes Molierowski. — „Po co u djabła! wlazł w tę kabałę, i dał się złapać w samotrzask?“
Dzień jeszcze nie zaświtał, gdy zbudził służącego, wydając mu rozkaz, żeby gotował wszystko do wyjazdu. Nie rozumiał wcale, jakby mógł po tem co zaszło, mówić jeszcze z żoną. Pragnął zatem wrócić do Petersburga, skąd chciał wysłać list do niej, zapowiadający chęć jego żyć odtąd samotnym i z żoną rozłączonym.
W kilka godzin później, lokaj który przyniósł mu kawę, znalazł go leżącym na szezlongu, z książką w ręce i śpiącego na twardo.
Obudzony nagle, nie mógł pojąć przez dłuższą chwilę, dla czego tu leżał i co z nim się stało właściwie?
— Jaśnie pani pyta, czy wasza wysokość jest w domu?
Piotr nie miał czasu odpowiedzieć lokajowi, kiedy w tropy za nim weszła Helena, w prześlicznym rannym szlafroczku, z atłasu białego ze srebrnym haftem. Jej dwa grube warkocze, okalały niby djadem piękną główkę. Tylko na czole gładkiem zwykle i białem jak alabaster, zarysowała się bruzda gniewem wyżłobiona. Wstrzymywała się od wybuchu, póki nie wyszedł lokaj z pokoju. Wiedziała już najdokładniej o całej historji z owym pojedynkiem i o tem chciała rozmówić się z mężem. Zatrzymała się o krok przed nim, mierząc go wzrokiem pogardliwym, z uśmiechem pełnym gorzkiego sarkazmu. Piotr onieśmielony, spojrzał na nią przelotnie z pod okularów, udając że czyta dalej książkę, której dotąd nie był z ręki wypuścił. Niby zając, gdy czuje że go siły opuszczają, i pies ma go tuj-tuj za kark schwycić, tak i on przycupnął cicho, położywszy uszy po sobie, nieruchomy w obec nieprzyjaciela.
— Co to znaczy? Skąd panu przyszła ochota do wyprawiania podobnych awantur? Żądam kategorycznie wytłumaczenia — rzekła tonem ostrym, skoro za lokajem drzwi się zamknęły.
— Jakto, ja? — Piotr spytał.
— Co znaczy ta bezsensna junakierja? Ten pojedynek? Czy raczysz mi pan odpowiedzieć?
Piotr poruszył się ciężko w pół leżąc na szezlongu, otworzył usta, słowa jednak uwięzły mu w gardle.
— No! to ja panu odpowiem... Wierzysz każdej bredni, którą ktokolwiek przyjdzie ci powtórzyć, a znaleźli się tak łaskawi, którzy opowiedzieli ci, że Dołogow jest moim kochankiem — mówiła dalej z cynizmem jej właściwym, nie owijając niczego w bawełnę. Słowo: „kochanek“, przeszło jej tak gładko przez usta, jak każde inne, najzwyklejsze. — Uwierzyłeś zatem, i cóż zyskałeś, czego dowiodłeś, pojedynkując się z Dołogowem? Żeś setnym głupcem, idjotą po prostu, o czem zresztą wie i tak świat cały! Cóż z tego wyniknie? Że ja będę wystawiona na pośmiewisko całej Moskwy, że każdy będzie opowiadał, jak po pjanemu wyzwałeś młodego człowieka, o którego byłeś zazdrosny bez powodu; młodzieńca pod każdym względem o całe niebo wyższego, i większej wartości niż pan!...
Im dłużej mówiła, tem więcej zapalała się, głos podnosząc.
Piotr dotąd nieruchomy, mruczał jakieś słowa niezrozumiałe, nie podnosząc wcale wzroku od posadzki.
— I dla czegoś uwierzył, że Dołogow jest moim kochankiem? że znajduję przyjemność w jego towarzystwie? Gdybyś pan był rozumniejszym, gładszym w obejściu, wykształconym jak on, wolałabym spędzać czas z tobą!
— Błagam panią... przestań mówić do mnie — Piotr odezwał się głosem stłumionym.
— Dla czegóż nie miałabym mówić? Mam wszelkie prawo do tego, i powiem śmiało wszem w obec, że żona takiego męża jak pan, nie mająca kochanka, należałaby do nadzwyczajnych wyjątków, a ja go nie miałam i nie mam!
Piotr spojrzał na nią dziwnie, ona jednak nie zrozumiała znaczenia tego wzroku płomienistego. Położył się na powrót. Cierpiał fizycznie. Pierś miał ściśniętą, tchu mu brakowało... Wiedział, że mógłby natychmiast uwolnić się od tych męczarni, ale i o tem wiedział, że to, co chciał uczynić, byłoby czemś strasznem.
— Najlepiej będzie, gdy się rozłączymy — rzekł głucho.
— Rozłączyć się? I owszem! Pod warunkiem atoli, ze mi pan dasz stosowny majątek.
Piotr zerwał się na równe nogi, tracąc zaś przytomność z gniewu rzucił się na nią.
— Zabiję cię! — krzyknął wściekle. A porwawszy ze stołu kawał marmuru, postąpił ku niej wywijając niby piórkiem, tym ciężarem, z siłą, której sam się przestraszył.
Twarz hrabiny przybrała wyraz okropny. Ryknęła jak tygrysica rozjuszona i w tył się cofnęła. Oszołomiony, wściekły, Piotr w szale czuł, że gotówby był zbrodni nawet. Rzucił po za siebie ów posążek marmurowy, który rozbił się w drobne kawałki o posadzkę, i szedł ku niej z pięściami groźnie zaciśniętemi.
— Wyjdź! — krzyknął takim głosem potężnym, że wszyscy struchleli w pałacu. Bóg jeden wie, co byłby uczynił w tej chwili, gdyby Helena nie była się ulotniła czemprędzej...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W tydzień jakoś, Piotr odjechał do Petersburga, oddawszy żonie do rozporządzenia dowolnego, swoje dobra w Wielko-Rosji, które stanowiły blisko połowę jego całego majątku.





VII.

Upłynęło dwa miesiące od dnia, w którym doszła do Łysych Gór wieść hiobowa, o rozbiciu wojsk rosyjskich pod Austerlitz i o zniknięciu księcia Andrzeja Bołkońskiego. Mimo listów gończych, wysyłanych przez poselstwo rosyjskie w Wiedniu, mimo wszelkich poszukiwań na placu boju, ani ciała jego nie odnaleziono, ani nie był umieszczony w spisie więźniów. Najprzykrzejszem było to przypuszczenie dla jego rodziny, że mogli go zabrać z pola bitwy krajowcy i znajduje się obecnie wśród obcych chory, a nawet umierający, bez opieki, bez ratunku, nie będąc w stanie dać znaku życia w obec swoich najbliższych. Dzienniki, które pierwsze uwiadomiły starego księcia o fatalnem rozbiciu wojsk sprzymierzonych pod Austerlitz, opisywały jedynie w słowach nader zwięzłych i nie dość jasno określonych, że Rosjanie, po starciu potężnem i bohaterskiem, musieli ustąpić przed dwa razy liczniejszym nieprzyjacielem, rejterada odbyła się jednak w należytym porządku. Książę atoli umiał czytać między wierszami i domyślił się łacno, że Rosjanie zostali rozbici najzupełniej. W tydzień później nadszedł list od Kotuzowa, w którym donosił księciu o tajemniczem zniknięciu jego syna.
„Syn twój, stary mój druhu, padł jak bohater, ze sztandarem w dłoni, godny nazwiska, które nosił, godny ciebie, godny syn swojej ojczyzny. Żałujemy go szczerze wszyscy jak jesteśmy; dotąd zaś niewiadomo czy trzeba zaliczyć go do umarłych, czy też należy jeszcze do żyjących. Nie trać jednak nadziei, drogi mój przyjacielu, gdyby znaleźli byli jego zwłoki, nazwisko Bołkońskiego, znajdywałoby się w spisie oficerów znalezionych na placu bitwy, który to spis przysłano mi z obozu nieprzyjacielskiego przez parlamentarza“.
Stary książę otrzymał ten list późno w nocy. Nazajutrz z rana wyszedł jak codzień na przechadzkę, ponury, milczący i w najgorszym humorze. Do nikogo ust nie otworzył, ani jak zwykle do ogrodnika, ani do rządcy, ani nawet do budowniczego.
Gdy weszła córka na dzień dobry, zastała ojca jak zawsze przy tokadle, nie obrócił się jednak do niej, jak to czynił codziennie.
— Ah! księżniczko Marjo! — zawołał nagle, odtrącając od siebie cały warstat. Koło gwałtownie potrącone, obracało się dalej przez dłuższą chwilę. Zgrzyt tego koła coraz słabszy i cichszy, złączył się później ściśle w pamięci biednej Marji, z sceną bolesną która nastąpiła.
Zbliżyła się do ojca. Wyraz jego fizjognomji tak ją przeraził, że skamieniała na razie, bez tchu, bez głosu. Coś ją ściskało za gardło i w oczach jej się zaćmiło. W rysach starca był kurcz gniewem wywołany. Malowała się w nich złość wściekła, raczej niż ból i smutek przygnębiający. Widoczną była walka gwałtowna, którą staczał sam z sobą. Była przygotowaną, na jakieś wielkie nieszczęście, które miało w nią jak grom uderzyć, najstraszniejsze, dotąd przez nią niedoświadczone: Oto miała dowiedzieć się o stracie brata jedynego! istoty przez nią nad życie własne ukochanej!
— Ojcze! Jędruś? — i ta biedna dziewczyna, niezgrabna i brzydka, wymówiła te słowa z takim wdziękiem, z takim urokiem współczucia i chrześcjańskiej rezygnacji, że stary książę pod wpływem magnetycznym tego spojrzenia anielskiego, załkał głucho, twarz od niej odwracając.
— Doszły mnie wiadomości... nigdzie go nie odszukali, ani między więźniami, ani pomiędzy umarłymi. Pisze mi o tem Kotuzow... Zabity! — krzyknął głosem przeraźliwym, jakby chciał tym krzykiem serce rozdzierającym, wypędzić córkę z pokoju.
Ona jednak nie ruszyła się z miejsca, nawet nie zemdlała. Była już bladą, ale teraz na to słowo straszne, twarz jej zmieniła się do niepoznania, piękne oczy promieniały światłem nadziemskiem. Można było przypuścić, że uczucie nieokreślone, pociecha i objawienie z góry zesłane, napełniało niby balsam gorący rany, jej serce dotknięte ciosem najboleśniejszym. Zapomniała w tej chwili o trwodze, jakiej zwykła była doświadczać w obec ojca, porwała go za rękę, pociągnęła ku sobie i pocałowała w twarz suchą, żółtą i pomarszczoną.
— Ojcze najdroższy — szepnęła — nie odwracaj się odemnie. Płaczmy po nim wspólnie.
— Łotry, tchórze! — wykrzyknął starzec, odsuwając ją od siebie. — Zgubić armję, zgubić ludzi tylu! I po co?... Zapowiedz to Lizie! — Marja upadła na fotel i zalała się łzami. Stanął jej brat w oczach w chwili pożegnania, gdy zbliżył się do niej i do żony. Zdało się jej, że widzi ów wyraz w jego twarzy rozrzewniony, a po trochę drwiący i lekceważący, gdy mu wkładała na szyję obrazek poświęcany. Czy też stał się wierzącym? Czy żałował przed śmiercią swojej niewiary? Czy dostał się w krainę błogosławionych, gdzie panuje wieczny spokój i szczęście niczem nie zamącone?
— Jak się to stało ojcze?
— Jak, jak, zabili go podczas bitwy, do której poprowadzono na rzeź najtęższe wojsko rosyjskie i poświęcono sławę naszej armji! Idź księżniczko Marjo! Idź do Lizy z tą nowiną!
Marja weszła do bratowej, którą zastała z jakąś robótką w ręku. Podniosła Liza na nią wzrok, z owym wyrazem szczęścia wewnętrznego, pełnego spokoju, który mają zwykle kobiety w tym stanie i położeniu. Oczy jej patrzyły nie widząc, wpatrywała się bowiem w głąb samej siebie, zastanawiając się nad dziwnie słodką i tajemniczą robotą, która odbywała się w jej łonie.
— Maryniu — zawołała odsuwając krosna, w których coś wyszywała — podaj mi twoją rękę.
Śmiały się jej czarne promieniste oczy. Warga górna podniosła się jeszcze wyżej niż zwyczajnie, uśmiechając się serdecznie, po dziecinnemu. Marja uklękła przed nią, chowając głowę w fałdy jej szlafroczka.
— Tu... tu... słyszysz?... Coś tak nadzwyczajnego! A wiesz Marynieczko, będę bobo strasznie kochała — i jej wzrok szczęściem rozpromieniony spoczął na Marji, która nie mogła podnieść głowy, cała bowiem twarz była w łzach skąpana.
— Co ci jest Maryniu?
— Nic... nic zupełnie... Myślałam o Andrzeju i to mnie zasmuciło — odpowiedziała oczy czemprędzej z łez ocierając.
Wśród dnia Marja próbowała kilka razy przygotować bratowę do tej strasznej katastrofy, zawsze jednak płaczem wybuchała. Te łzy, niepokoiły małą księżnę, pomimo, że nie odznaczała się bystrością w spostrzeżeniach, nie umiała bowiem odgadnąć dla czego Marja płacze? Nie pytała wprawdzie o nic, kręciła się jednak, jakby czegoś szukała. Stary książę, którego lękała się dotąd, wstąpił do niej na chwilę przed samym objadem. Był zły i dziwnie poruszony. Wyszedł nie przemówiwszy do niej ani słowa. Spojrzała na Marję i głośno załkała ni stąd, ni zowąd.
— Czy są jakie wiadomości o Jędrusiu? — spytała.
— Żadnych, wiesz przecie, że jest to czystem niepodobieństwem. Ojciec zaniepokojony a i ja trwożę się mimowolnie.
— Nie wiecie więc o niczem?
— O niczem — Marja spojrzała jej śmiało w oczy. Była zdecydowana i ojca namówiła do tego samego, żeby nie mówić jej o śmierci męża, póki nie nastąpi rozwiązanie, na co czekano i spodziewano się od dnia do dnia, lada moment. Ojciec z córką dźwigali zatem sami cały ciężar smutku, każde z nich na swój sposób. Wysłał był wprawdzie stary książę kogoś zaufanego na zwiady, aby starał się w okolicy, gdzie bitwę stoczono, odszukać śladów Andrzeja, był jednak najmocniej przekonany, że jedynak jego nie żyje. Był nawet zamówił dla niego w Moskwie wspaniały grobowiec, który miano umieścić w ogrodzie. Niczego na pozór nie zmienił w trybie życia. Siły jednak starca opuszczały. Mniej teraz chodził, mniej jadł, nie spał nic prawie i był coraz bardziej osłabiony. Marja natomiast nie traciła nadzieji. Modliła się za brata, jakby jeszcze znajdował się między żyjącymi i oczekiwała lada chwila jego powrotu.





VIII.

— Moja najmilsza — powiedziała jej raz mała księżna. Warga podniosła się u niej jak zwykle, ale tym razem dziwnie smutno, jakby tłumiła w sobie ból tajemny. Od owego bowiem dnia nieszczęsnego, w którym odebrano list Kotuzowa; intonacja głosu, uśmiechy blade i wymuszone, chód nawet każdego z domowników, wszyscy i wszystko, nosiło na sobie cechę smutku przygnębiającego. Liza nie zdając sobie nawet z tego sprawy dokładnej, odczuwała i poddawała się mimowolnie temu wpływowi, który ze wszech stron na nią wrogo oddziaływał. — Moja droga Maryniu — powtórzyła — lękam się, czy mi nie zaszkodził dzisiejszy Früstück, (jak zwykł wyrażać się wasz kucharz Niemiec). Musiałam zjeść z rana za wiele.
— Co ci to, moja „duszinko“, mój aniołku? Pobladłaś, okropnie pobladłaś! — wykrzyknęła księżniczka Marja, przybiegłszy do bratowej z najwyższą trwogą i przerażeniem.
— Trzebaby może pójść po Marję Bogdanównę, wasza miłość? — wtrąciła mimochodem pokojowa, która była świadkiem tej rozmowy. Marja Bogdanówna, była najsławniejszą akuszerką, na kilkadziesiąt mil w około. Sprowadzono ją od dwóch tygodni do Łysych Gór, gdzie czekała na chwilę rozwiązania.
— Słusznie mówi Parania.. To już może?... Lecę po nią natychmiast... Odwagi mój aniołku!... — Uściskała Lizę serdecznie i ku drzwiom zawróciła.
— Nie, nie! — krzyknęła mała księżna, której blada twarzyczka wyrażała teraz i zdradzała nie tylko ból fizyczny, ale i trwogę nieokreśloną, dziecinną, na myśl o strasznych boleściach, nie do uniknienia. Nie znając, przeczuwała je przecież instynktowo.
— To ból żołądka po prostu... powiedz Marynieczko, że to tylko ból żołądka... powiedz na miły Bóg! — I zaczęła szlochać, jak dzieci chore i rozkapryszone, załamując ręce rozpaczliwie, z wykrzyknikami: — Boże mój! Boże mój!
Marja pobiegła po akuszerkę. Ta szła właśnie z oficyn do pałacu.
— Zdaje mi się, że „to“ już się zaczęło — zawołała księżniczka, z rozszerzonemi źrenicami, od trwogi śmiertelnej.
— Tem lepiej, tem lepiej księżniczko — odpowiedziała stara, doświadczona kobieta, wcale kroku nie przyspieszając. Zatarła ręce z uśmiechem, jak ktoś pewny swojej sztuki i wartości. — Panienki atoli nic o tem wiedzieć nie powinny. To was nie tyczy się wcale — dodała z naciskiem.
— A lekarz dotąd z Moskwy nie nadjechał — westchnęła ciężko Marja. Wysłano bowiem konie, według woli Andrzeja, po najlepszego akuszera do Moskwy.
— Nic nie znaczy, księżniczko... Proszę nie troszczyć się o nic. Pójdzie wszystko dobrze i bez doktora.
W chwilę później, Marja usłyszała siedząc w swoim pokoju, że niosą przez korytarz, coś ciężkiego. Spojrzała przez drzwi. Nieśli szezlong obity ciemną skórą, z pokoju księcia Andrzeja. Spostrzegła na twarzach niosących wyraz niezwykle uroczysty i łagodny. Nadsłuchiwała pilnie, łowiąc uchem szmer najlżejszy w całym domu. Raz po raz stawała na progu swego pokoju, patrząc niespokojnie, co się dzieje na korytarzu. Kilka kobiet biegło tędy i owędy w milczeniu. Skoro ją spostrzegły, odwracały oczy w inną stronę. Nie śmiała pytać je o nic i wróciła do pokoju drzwi przymknąwszy. To siadała na fotel, to brała w rękę książkę do modlenia i rzucała się na ziemię, bijąc pokłony przed Ikonostasem. Spostrzegła smutna i zdziwiona, że modlitwa nawet nie potrafiła uśmierzyć miotającego nią niepokoju. Naraz ktoś drzwi otworzył i wsunęła się do pokoju jej stara niańka, z dużą, jaskrawą chustką na głowie. Prakseda Sawiszna, rzadko kiedy pojawiała się u niej: takim był surowy rozkaz u ojca Marji.
— To ja „duszinko“ moja — przemówiła z cicha staruszka. — Przyniosłam świece jarzące, z dnia „ich“ ślubu. Chcę je zapalić przed świętemi obrazami. — Westchnęła, przeżegnawszy się trzy razy.
— Ach, nianiu droga, żeby tylko wszystko poszło szczęśliwie.
— Bóg łaskaw, miłosierny, mój gołąbeczku... — I starowinka poczciwa, zapaliła świece u płomienia lampki świecącej się dzień i noc przed Ikonostasem. Dopełniwszy tej świętej (w jej mniemaniu) powinności, usiadła przy drzwiach, wydobyła z kieszeni zaczętą pończochę i zaczęła machinalnie poruszać drutami. Marja wzięła książkę ze stołu udając że czyta. Co chwila jednak, skoro usłyszała czyje kroki na korytarzu, zwracała ku drzwiom i na swoją piastunkę, wzrok badawczy i pełen niepokoju. Staruszka odpowiadała jej niemem spojrzeniem robiąc potrójny znak Krzyża Św. jakby chciała odgonić wszystko zło tym sposobem. To co odczuwała Marja, podzielał z nią dom cały. Według zakorzenionego w Rosji przesądu, że im ściślej będzie utrzymaną tajemnica, tem mniejszemi będą bole rodzącej, wszyscy udawali w pałacu, że nie wiedzą o niczem. Nikt o tem ust nie otworzył; ale obok ułożenia pełnego powagi i uszanowania jakiem odznaczała się cała służba księcia Bołkońskiego, można było odgadnąć, pod tą zimną na pozór powłoką, jakąś rzewność i tkliwy niepokój, niby intuicję tego „czegoś“ wielkiego i niepojętego, co się odbywało w tej chwili na górze w pałacu.
W skrzydle zamieszkanym przez liczną służbę żeńską, dziś głucha cisza panowała. Nie słychać było ani śmiechów jak zwykle, ani nawet głośniejszej rozmowy. Tak samo cicho zachowywała się służba męska. W oficynach gdzie była kuchnia, wszyscy byli na nogach, nikt się nie kładł do snu i nie rozbierał tej nocy. Pod kuchnią paliło się ciągle i wszystkie ubikacje były oświetlone. Stary książę chodził po swojej pracowni, wybijając mocno piętami. Wysyłał co chwila starego Tykona pytać Marję Bogdanównę, co się dzieje i powtarzał za każdym razem:
— Powiesz: „Książę pan pyta“... i wracaj natychmiast z odpowiedzią...
— Powiedzcie jaśnie oświeconemu księciu — Marja Bogdanówna odpowiadała z przesadną powagą, — że „praca zaczęta“.
— Dobrze — mruknął książę, zatrzaskując drzwi od gabinetu. I Tykon już teraz nie słyszał w gabinecie najlżejszego szelestu.
Po chwili wszedł cichuteńko, sam przed sobą tłumacząc tę śmiałość potrzebą odmienienia świec dopalających się w lichtarzach. Zastał księcia leżącego na szezlongu. Na widok starca twarzy okropnie bladej i zmienionej, potrząsł głową wierny sługa, pochylił się nad nim i w kolano pocałował. Potem wysunął się za drzwi, zapomniawszy i o świecach i o swojej wymówce. Najpoważniejsza, najwznioślejsza tajemnica, jaka istnieje na tym tu świecie, szła dalej zwykłym trybem. Tak minął wieczór i noc nadeszła. Z każdą chwilą, zamiast zmniejszać się, rósł niepokój we wszystkich sercach, zwiększała się gorączka oczekiwania...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Noc była prawdziwie marcowa, w której zima zdawała się panować na nowo z całą swoją nieubłaganą srogością. Wicher wył i huczał przeraźliwie, śnieg w najlepsze oczy zasypywał. Rozstawiono konie świeże, w kilku miejscach na gościńcu, aby przyspieszyć przyjazd lekarza Niemca. Ludzie z płonącemi smolnemi kagańcami stali na każdym zakręcie, aby nie zbłądził jadąc do Łysych Gór.
Księżniczka Marja przestała od dawna czytać książkę. Fiksowała teraz oczami płonącemi gorączką, swoją „nianię“, której sucha, szczupła twarzyczka, zwiędła i pomarszczona, z kosmykiem siwych włosów, wymykającym się z pod chustki, tak jej były znane w szczegółach najdrobniejszych. Przerabiając szybko oczka w pończoszce, stara Sawiszna opowiadała po cichu po raz setny może, jak księżna matka powiła była w Kiszyniewie księżniczkę Marję, nawet bez żadnej akuszerki, z pomocą jedynie prostej chłopki mołdawskiej.
— Bóg wielki „duszinko“... Jak On zechce, to obejdzie się i bez „dochtora“, dalibóg prawda!
Gwałtowny powiew wiatru wstrząsnął oknem tak silnie, że wyrwał je całe i powietrze mroźne, i wilgotne, pokój raptem napełniło, podnosząc w górę firanki zapuszczone. Przeciąg zgasił i świecę. Księżniczka Marja drgnęła przerażona. Staruszka złożyła natychmiast pończochę na stole, podeszła ku oknu starając się pochwycić tegoż obie połowy.
— Księżniczko, „duszinko“ moja, jadą gościńcem z latarniami i pochodniami! — krzyknęła radośnie staruszka okno zamykając. — To na pewno „pan dochtór!“
— Dzięki niebu! — Marja aż w ręce plasnęła. — Muszę zejść na dół, bo Niemiec ani w ząb nie umie po rosyjsku.
Zarzuciła ciepłą chustkę na ramiona, i zobaczyła przechodząc przez przedpokój, że powóz już stanął przed gankiem. Zbliżyła się do schodów, patrząc przez poręcz na dół. Na jednym ze słupów, podtrzymujących poręcz, postawiono świecę płonącą, która wiatrem poruszana, topiła się cała. Trochę niżej, na drugim załomie schodów stał lokaj Filip, okropnie wystraszony, trzymając również w ręce lichtarz ze świecą zapaloną. Słychać było w sieniach ciężkie kroki czyjeś. Ten „ktoś“ musiał mieć na nogach grube buty futrzane. O uszy Marji obił się głos, tak jej znany:
— Dzięki Bogu! — mówił ten głos — a mój ojciec?
— Jaśnie oświecony książę, już się położył — usłyszała i odpowiedź marszałka dworu Demiana.
— Andrzej! — powiedziała sobie Marja... kroki tymczasem zbliżały się coraz bardziej. — Nie, to być nie może! byłoby to czemś nadto niezwykłem!... — Marja w duchu powtarzała. W tej samej chwili pokazał jej się brat, na przedostatnim schodów załomie, okryty futrem, którego kołnierz był cały zaśnieżony... On to był najniezawodniej, wprawdzie strasznie blady, wychudły, zbiedzony, i z wyrazem w twarzy nie znanym dotąd siostrze, dziwnie słodkim, rozanielonym, czułym, a jednocześnie pełnym niepokoju. Przeskoczył raźno kilka schodów ostatnich i porwał siostrę w ramiona, którą wzruszenie dusiło po prostu.
— Nie odebraliście zatem żadnego listu odemnie? — spytał, ściskając ją po raz drugi. Lekarz tymczasem zrzuciwszy z siebie futro i buty filcowe, (spotkał się z nim Andrzej na stacji przedostatniej), szedł dalej po schodach na pierwsze piętro.
— Maryniu najdroższa, cóż to za dziwny zbieg wypadków! — wykrzyknął Andrzej. Skoro zdjęto z niego niedźwiedzie i buty futrzane, udał się wprost do żony.





IX.

Mała księżna, w białym czepeczku na głowie, leżała na stosie poduszek. Bole były ustały na chwilę. Jej długie, krucze włosy, wymykały się z pod szlarek czepka, spadając po obu bokach twarzy płonącej i wilgotnej. Jej drobne usteczka purpurowe, uśmiechały się jeszcze i teraz. Mąż wszedłszy, zatrzymał się obok szezlonga, na którym ją złożono. Jej oczy świecące ogniem gorączkowym, wpatrzyły się w niego przenikliwie i badawczo, jak to czynić zwykło dziecię niespokojne i zalęknione. Zdawały się przemawiać: — „Kocham was wszystkich, nikomu nie wyrządziłam nic złego... dla czegóż muszę tak strasznie cierpieć? Niechże ktokolwiek z was pospieszy mi na pomoc.“ — Widziała męża przed sobą, nie zdając sobie sprawy, jak nadzwyczajnem jest jego pojawienie się właśnie w tej chwili. Pocałował ją w czoło potem zroszone. — Moja „duszinko“ najdroższa — rzekł z czułością niewymowną. Raz pierwszy użył tego słowa pieszczotliwego „duszinko“, w obec żony. — Cierpliwości aniołku... Bóg dobry i miłosierny!
Spojrzała na niego zdziwiona, a jej oczy mówiły dalej:
— Spodziewałam się pomocy z twojej strony, a i ty mi nie chcesz ulżyć w niczem! — Porwały ją bole na nowo i akuszerka poprosiła Andrzeja, żeby wyszedł z pokoju żony.
Ustąpił zatem miejsca lekarzowi. Spotkał siostrę po drodze. Zaczęli rozmawiać po cichu w pokoju obok, przerywając co chwila rozmowę w oczekiwaniu gorączkowem.
— Usiądź mój biedaku — siostra wskazała mu miejsce obok siebie na małej sofce. Pokojowa wybiegła w tej chwili z pokoju księżny i stanęła jak wryta, zmięszana widokiem Andrzeja, który siedział nieruchomy, ukrywszy twarz w dłonie. Jęki i krzyki, które wydawała biedna Liza, w strasznych cierpieniach fizycznych, dochodziły do uszu siedzących obok, rozdzierając im serca. Andrzej zerwał się chcąc iść żonie na ratunek. Z tamtej jednak strony ktoś drzwi przytrzymywał z całej siły.
— Nie można wejść, nie można! — usłyszał czyjś głos drżący i przerażony. Spróbował chodzić. W pokoju rodzącej nagle cicho się zrobiło. To trwało krótką chwilę. W tem rozległ się krzyk straszny, potężny, rozlegający się echem złowrogiem po całym pałacu.
— Przecież nie ona tak krzyknęła, nie miałaby dość sił do tego! — pomyślał Andrzej, rzucając się gwałtownie ku drzwiom. Krzyk zamilkł w pół urwany, a natomiast odezwało się ciche, bolesne kwilenie dzieciątka.
— Po co tu przyniesiono jakieś dziecko? — wykrzyknął w pierwszej chwili. — Co ono tu robi? A może to moje własne dziecię, nowo-narodzone?

Gdy zrozumiał nakoniec ile w tem kwileniu mieściło się szczęścia, łzy go zdławiły, oparł się o framugę okna, i zaczął łkać na cały głos. Otworzono drzwi. Wyszedł lekarz bez surduta, z założonemi aż po łokcie rękawami od koszuli, blady i drżący. Zwrócił się ku niemu Andrzej, on jednak przeszedł koło niego, patrząc nań wzrokiem obłąkanym, i nie przemówił ani słowa. Jedna z kobiet służebnych wyleciała jęcząc żałośnie z pokoju księżny i skamieniała z przerażenia na widok młodego małżonka. Teraz nikt już Andrzeja nie zatrzymywał i nie bronił wejść do żony. Nie żyła, leżąc na tych samych poduszkach, jak ją widział przed chwilą. Jej śliczna, młodziutka twarzyczka, zachowała ten sam wyraz, mimo oczu szklannych i nieruchomych, mimo bladości trupiej. — „Kochałam was wszystkich, nikomu nic złego nie uczyniłam, a wy, coście ze mną zrobili?“ — zdawała się przemawiać jeszcze i po śmierci ta główka urocza, ta twarz, z której już życie uciekło. W kącie obszernej komnaty, coś malutkiego i niby rak czerwonego, kwiliło żałośnie w ramionach akuszerki drżącej i struchlałej.
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W dwie godziny później książę Andrzej wszedł krokiem wolnym i chwiejnym do ojca gabinetu. Stary książę wiedział już o wszystkiem. Gdy drzwi otworzył zobaczył starca na progu. Zarzucił Andrzejowi na szyję ramiona suche i żylaste, niby kleszcze żelazne i zalał się łzami...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W trzy dni, odbywała się ceremonja pogrzebu małej księżnej. Mąż według zwyczaju, wstąpił na stopnie katafalku, aby pożegnać zmarłą po raz ostatni. Oczy miała przymknięte, ale jej drobna twarzyczka ani na włos się nie zmieniła i zdawała się ciągle pytać: — „Coście ze mną zrobili?“ — Książę Andrzej nie mógł zapłakać, czuł jednak jak mu serce pęka na myśl, ile wobec zmarłej zawinił. Obecnie krzywd jej uczynionych niczem nie zmaże, niczem nie wynagrodzi. Stary książę ucałował z kolei jedną z tych rączek delikatnych, prawie przeźroczystych, które leżały w krzyż złożone, i zdać się mogło, że i jemu powtarza ta biedna, uśmiechnięta żałośnie twarzyczka: — „Coście ze mną zrobili?“ — Starzec odwrócił się szybko, rzuciwszy na zmarłą przelotne spojrzenie.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W tydzień ochrzczono nowonarodzonego. Akuszerka przytrzymywała pieluszki pod brodą, gdy pop nacierał olejem świętym końcem piórka, dłonie i nóżki małego księcia Bołkońskiego, któremu na chrzcie św. dano imię dziadka: Mikołaj.
Dziadek obniósłszy wnuka, jako ojciec chrzestny, na około chrzcielnicy, według rytuału, oddał malca czemprędzej matce chrzestnej, księżniczce Marji. Ojciec nowonarodzonego, cały wzruszony i lękając się żeby pop dziecka nie upuścił, gdy będzie go w wodę zanurzał, czekał niecierpliwie w drugim pokoju, końca ceremonji. Spojrzał na synka z dumą i najwyższą radością, gdy mu go wreszcie przyniosła stara piastunka już powiniętego; i skinął głową łaskawie, usłyszawszy dobrą nowinę, że kawałek wosku, na którym złożono włoski ucięte na główce dziecka, spłynął po wierzchu. Taki bowiem panuje w Rosji przesąd, że skoro wosk nie pójdzie na spód, dziecko wychowa się i wyrośnie zdrowo.





X.

Dzięki wpływom starego hrabiego, nie pociągano wcale do odpowiedzialności młodego Rostowa, za udział w pojedynku Dołogowa z Bestużewem. Zamiast go zdegradować, czego się obawiał, mianowano go adjutantem jenerała, który był w dodatku komendantem w Moskwie. Z tego powodu nie mógł spędzić lata na wsi, razem z rodziną, tylko musiał zostać w mieście. Dołogow wszedł z nim teraz w najściślejsze stosunki przyjaźni. Stara matka Dołogowa, Marja Iwanówna, kochała syna do szaleństwa, i powtarzała nieraz Mikołajowi, że i jego już kocha całem sercem, bo umiał poznać się i ocenić jej Fedja!
— Tak, tak, drogi mój hrabio, wierz mi, że mój Fedjo ma duszę nadto wzniosłą i szlachetną, dla dzisiejszego świata tak zepsutego i przewrotnego. Nikt nie ocenia prawdziwej dobroci i czynów szlachetnych, bo widzi w nich jakby przytyk do siebie... Czy to się tak należy, czy to sprawiedliwie?... osądź sam hrabio kochany... to co uczynił Bestużew... A moje biedne dziecię dotąd nie powie o nim słowa złego... Mój syn musiał odpokutować ich szaleństwa, którymi wsławili się oboje w Petersburgu!... Bestużewowi ani cieńki włos z głowy nie spadł. Mój syn wprawdzie także mimo tego awansował, ale bo pokaż mi hrabio drugiego takiego zucha!... Co do tego pojedynku.. czy była choć odrobina serca i sumienia w tym Bestużewie?... Wiedział, że jest u mnie jednym, jedynym, i wyzywa go, i strzela mu prosto w piersi... Na szczęście, Bóg miłosierny, uratował mi go od śmierci... I cóż było do tego powodem?... Któryż z was młodych, nie ma dziś jakiejś intryżki miłosnej, i kto na to co poradzi, że Bestużew taki mąż zazdrosny? Mógł był przerwać od razu ten stosunek, ale to trwało od roku, i on go teraz dopiero wyzwał w przekonaniu, że Fedjo nie stanie mu do pojedynku, dla tego że pożyczył od niego pieniądze! Co za podłość, jaka nikczemność! Ciebie hrabio kocham z duszy, boś zrozumiał mego Fedja, a tak nie wielu potrafią ocenić jego piękną duszę.
Dołogow ze swojej strony, wypowiadał zdania w poufnej rozmowie z Rostowem, o które niktby go nie był posądził, i nie byłby się takowych po nim spodziewał:
— Uważają mnie za złego i przewrotnego, ale to mi wszystko jedno! Dbam jedynie o tych, których kocham, i dla nich gotówbym życie własne oddać. Co do reszty, bez wahania, z krwią najzimniejszą zdeptałbym ich jeżeliby mi zawadzali na drodze. Uwielbiam moją matkę, mam dwóch czy trzech przyjaciół, ciebie w szczególności. Reszta zajmuje mnie o tyle tylko, o ile może mi być pożyteczną lub szkodliwą. Wszyscy atoli są dla mnie raczej szkodliwi, szczególniej kobiety... Tak, mój drogi, znałem kilku mężczyzn z duszą szlachetną, wzniosłą, czułą, ale kobiety! Hrabina czy kucharka, sprzeda się każda, bez wyjątku. Owej czystości anielskiej, owego poświęcenia, czego szukałem u kobiet, nie znalazłem u żadnej. Ah! gdybym był natrafił na kobietę, o której marzyłem, byłbym wszystko dla takiej poświęcił, te jednak, co drogę nam zastępują!... — machnął ręką z najwyższą pogardą i lekceważeniem. — I czy uwierzysz mi, że jeżeli żyć pragnę, to tylko w nadziei, że spotkam się kiedyś z tą istotą idealną, która mnie podniesie do siebie, oczyści z wszelkich brudów ziemskich i pomoże odrodzić się na nowo... ty bo tego nie rozumiesz, nieprawdaż?
— Przeciwnie, pojmuję cię najzupełniej — odpowiedział Rostow, poddając się coraz bardziej urokowi i zachwytowi, który wywierał na niego ów przyjaciel, świeżo poznany.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W jesieni cała rodzina Rostowów wróciła ze wsi do miasta, i zamieszkała w swoim własnym pałacu. Te pierwsze miesiące zimowe z roku 1806 na 1807, spędził cały dom Rostowów nadzwyczaj wesoło i przyjemnie. Mikołaj przyprowadzał z sobą mnóstwo młodych ludzi. Pociągała ich Wiera, piękna panna dwudziestoletnia, Sonia, która w swoich latach szesnastu, miała urok niewysłowiony kwiatka, zaledwie z pączka ku słońcu wystrzelającego, w końcu i Nataszka łącząca w sobie swywolność dziecka, z powabami i czarem młodej, ślicznej dzieweczki. Każdy z tych młodych ludzi, był mniej więcej pod wpływem tych twarzy uśmiechniętych, szczęściem rozpromienionych i odbijających wiernie, wszelkie wrażenia odniesione. Gdy wsłuchiwali się w szczebiot młodych dziewcząt bez ładu i składu, ale zawsze pełen wesołości, iskrzący się dowcipem, pełen niespodzianek, wrzący życiem, rozkołysany błogiemi nadziejami; przerywany co chwila, niby wyrzucanemi racami płonącemi, ich śpiewem, ich grą na fortepjanie, a wszystko według kaprysu, według tego, co ich serduszka poruszało, i co im strzeliło do głowy; i owi młodzi ludzie czuli się przeniknieni i opanowani atmosferą przesiąkniętą miłosnym zapałem, i oni, tak samo jak te młode dzieweczki gotowali się do jakiegoś nadmiaru szczęścia, dotąd li w bujnej ich fantazji wymarzonego.
Takiemi były owe prądy magnetyczne, które płynęły rzeczywiście od tej garstki młodej, rozbawionej i rozkochanej, gdy Mikołaj wprowadził z koleji Dołogowa do domu rodzicielskiego. Podobał się wszystkim, prócz jednej Nataszki, która o mało nie pokłóciła się na serjo z bratem z tego powodu. Utrzymywała bowiem zawzięcie, że jest najgorszym w świecie człowiekiem; że Piotr wyzwał go najsłuszniej, że w tej całej awanturze zawinił jedynie Dołogow, że jest wogóle niemiłym i przesadnym.
— Nie ma o czem mówić! — Nataszka zapalała się coraz bardziej, trwając w uporze. — Jest złym, przewrotnym, bez krzty serca! Co do twego Denissowa, tego kocham!... Wyznaję ci to, abyś zrozumiał, że obu poznałam dokładnie i na wskroś przeniknęłam ich usposobienie. U Denissowa serce na dłoni, jak to mówią, u tamtego wszystko sztuczne, naprzód, na efekt obmyślane i wystudjowane. Ja zaś nienawidzę czegoś podobnego!
— Oh! Denissow, całkiem coś innego — Rostow mówił takim tonem, który kazał się domyślać, że Dennissow ani się umył do Dołogowa. — Fedjo ma tak piękną, tak wzniosłą duszę!... Trzeba go widzieć z matką... co to za złote serce!
— O tem sądzić nie mogę, ale wiem doskonale, że z nim nie czuję się nigdy swobodną!... Czy spostrzegłeś, że Dołogow zakochany w Sonii?
— Co za szaleństwo!
— Jestem tego pewną... zresztą zobaczymy!
Nataszka miała słuszność. Dołogow, unikający i nielubiący towarzystwa kobiet, zaczął bywać coraz częściej w domu Rostowów. Wkrótce domyślili się wszyscy, choć o tem słowem jednem nie wspomniano, że przyciąga go miłość dla Sonii. Ta nie byłaby się nigdy do tego przyznała, chociaż odgadła to oddawna, i czerwieniła się jak wiśnia, ilekroć Dołogow zjawiał się u Rostowów. Prawie codziennie bywał na objadach, i nie opuścił ani jednego widowiska, ani jednego balu, u sławnego metra tańcu Joghel’a, skoro miały być na nim hrabianki Rostow z Sonią. Otaczał Sonię największem staraniem, a patrzał na nią z takim ogniem namiętnym, że nie tylko Sonia znieść nie mogła tego wzroku płomiennego, ale sama hrabina i Nataszka rumieniły się mimowolnie, jeżeli kiedy spostrzegły ten rzut oka.
Teraz było już niewątpliwem, że ten dziwny człowiek, ów hulaka, pełen dzikiej energji, poddawał się bez oporu wpływowi, jaki na nim wywierała, śliczna, milusieńka bruneteczka, która atoli kochała się zupełnie w kim innym.
W końcu spostrzegł i Mikołaj, że coś dzieje się niezwykłego między Sonia a Dołogowem. Nie umiał jednak zdać sobie z tego sprawy dokładnej.
Każdy z tych młodych — mówił sobie w duchu — kocha się, a przynajmniej udaje że jest zajęty jedną z nich.
Nie czuł się już teraz bądź co bądź tak swobodnym w domu, jak dawniej i częściej wydalał się, spędzając dni całe gdzie indziej.
Zaczynano przebąkiwać na nowo, podczas tych pierwszych miesięcy jesiennych, o wojnie z Napoleonem, jeszcze z większym niż dawniej zapałem i animuszem. Była mowa o rekrutacji dziesięciu ludzi na tysiąc, do czego miano dołączyć dziewięciu na tysiąc z rezerwy. Ze wszystkich stron rzucano klątwy na Bonapartego, a Moskwa była pełną gwaru i wieści wojennych. Co się tyczy rodziny Rostowów, tej całe zainteresowanie się się owemi wojennemi przygotowywaniami, skupiało się jedynie w osobie Mikołaja, który oczekiwał na koniec urlopu Denissowa, aby wrócić z nim razem do pułku, zaraz po świętach. Ten odjazd mający wkrótce nastąpić, nie przeszkadzał mu wcale do zabawy, podniecał go raczej do niej. Przepędzał też prawie dni całe, i większą część nocy, na objadach, wieczorkach i balach, zapraszany wszędzie najserdeczniej.





XI.

Trzeciego dnia Bożego Narodzenia, był u Rostowów objad pożegnalny quasi urzędowy, na cześć Dennisowa i Mikołaja, którzy odjeżdżali po Trzech Królach. Pomiędzy dwudziestu zaproszonymi, znajdował się i Dołogow.
Prądy magnetyczne i namiętne, które panowały w tym domu, nie odczuwało się nigdy przedtem tak silnie, jak w tych kilku dniach ostatnich: — „Chwytajcie w lot, szczęścia błyskawice“ — zdawał się podszeptywać tej młodzieży jakiś głos tajemniczy. — „Kochajcie, i bądźcie nawzajem kochani! To cel jedyny, do którego powinno się dążyć, bo tylko w miłości tkwi szczęście prawdziwe!“
Mimo że zajeździł prawie na śmierć dwie par koni, Mikołaj jeszcze nie był ukończył wszystkich wizyt pożegnalnych. Wrócił do domu ledwie na minutę, przed wezwaniem zaproszonych do objadu. Doświadczył i odczuł natychmiast, że coś dziwnie cięży w powietrzu dnia tego, że otacza go atmosfera burzliwa, przesiąknięta miłością. Malował się dziwny niepokój i zakłopotanie, w twarzach niektórych, szczególniej u Sonii i u Dołogowa. Zrozumiał, że musiało między nimi zajść coś nadzwyczajnego, a idąc za popędem swego serca szlachetnego i pełnego uczuć wzniosłych w postępowaniu z nimi dnia tego, był jeszcze uważniejszym i delikatniejszym niż zwykle. Wieczorem miał się odbyć bal u Joghel’a, na który w każde święto spraszał zwykle uczniów płci obojej.
— Mikołciu, pójdziesz na bal do Joghel’a poczciwego? — pytała brata Nataszka. — Idź koniecznie, błagam cię o to! I Wasyl Dmytrowicz obiecał że pójdzie z nami.
— Gdzieżbym nie poszedł, byle uczynić zadość twoim rozkazom, hrabianeczko? — odrzucił ze śmiechem Denissow, który pół żartem, pół serjo ogłosił się cavaliere servente Nataszki przez cały bal. — Jestem nawet gotów tańczyć szala.
— Może... jeżeli znajdę czas po temu! Przyobiecałem Arkarowom, spędzić wieczór u nich. A ty? — Mikołaj zwrócił się do Dołogowa. Spostrzegł natychmiast, że popełnił niedyskrecję, przez to pytanie nie na miejscu, po — „tak“ — suchem i niechętnem, którem Dołogow odpowiedział zimno; i po wzroku srogim, jakim rzucił na Sonię.
— Coś się święci między nimi — powiedział sobie w duchu Mikołaj. Utwierdził się jeszcze w tem mniemaniu, gdy Dołogow wyniósł się cichaczem, skoro ruszono się od stołu po obiedzie. Przywołał Nataszkę chcąc się od niej czegoś dowiedzieć.
— Właśnie szukałam ciebie — zawołała wbiegając z minką tryumfującą. — Czyż nie mówiłam ci o tem, kiedy, kiedy?... Otóż oświadczył się Sonii najsolenniej.
Chociaż od pewnego czasu, prawie wcale nie zajmował się Sonią, uczuł po tej nowinie dziwny ból w sercu. Dołogow był partją wcale przyzwoitą, nawet świetną, dla ubogiej sieroty, bez cieniu posagu. Hrabina, jak zresztą i świat cały, ani przypuszczą z jej strony odmowy. Pierwszem też uczuciem Mikołaja, było niesłychane rozdrażnienie. Chciał właśnie wybuchnąć sarkazmem, wydrwiwając bez miłosierdzia niestałość serc panieńskich, jak i ich obietnic, gdy zanim miał czas wylać potok słów gorzkich, Nataszka zaczęła mówić dalej:
— Wyobraźże sobie, odrzuciła jego rękę, odrzuciła najzupełniej. Odpowiedziała mu otwarcie, że kocha innego.
— Tak, moja Sonia nie mogła postąpić inaczej — pomyślał Mikołaj.
— Mama perswadowała, błagała, ona jednak trwa dalej w swojem niezmiennem postanowieniu.
— Nasza matka ją błagała? — Mikołaj rzekł tonem srogiego wyrzutu.
— No, tak... nie masz zresztą o co się gniewać. Ty jej nie poślubisz jestem tego pewną.
— Ejże, skądże możesz o tem wiedzieć?... Muszę pomówić z nią. Co to za czarująca istota.
— Spodziewam się, że Sonia jest zachwycającą. Przyszlę ci ją... — Uciekła czemprędzej, ucałowawszy brata najserdeczniej.
W chwilę później weszła Sonia, zmieszana i przestraszona, jakby w czemś zawiniła. Mikołaj zbliżył się do niej i w rączkę pocałował. Odkąd Rostowy ze wsi wrócili, nie spotkali się byli tak jak obecnie sam na sam.
— Zofio, droga kuzyneczko — mówił zrazu bardzo nieśmiało, nabierając zwolna pewności. — Odrzuciłaś partję odpowiednią, nawet rzekłbym świetną jak dla ciecie... Jest to zacny młody człowiek, z uczuciami podniosłemi... mój serdeczny przyjaciel...
— Ależ między nim a mną, wszystko skończone. Odrzuciłam jego propozycję raz na zawsze.
— Jeżeli odmówiłaś mu przez wzgląd na mnie, lękam się, że...
— Nie mów mi nic podobnego kuzynie — przerwała mu, patrząc nań błagająco.
— Jest to moją powinnością. Może to zbytnia próżność z mojej strony, wolę jednak powiedzieć wszystko szczerze. Winienem ci wyznać całą prawdę. Kocham cię, ile mi się zdaje, nad wszystko w świecie...
— To wystarcza mi najzupełniej — odpowiedziała płonąc rumieńcem.
— Kochałem się już tyle razy, i prawdopodobnie zakocham się jeszcze nieraz. Dla nikogo jednak nie miałem tych uczuć co dla ciebie, bezwzględnej ufności, przyjaźni i miłości. Jestem jeszcze bardzo młody; mama jak wiesz, nie życzy sobie naszego połączenia. Nie mogę zatem obiecywać ci na pewno niczego i błagam cię usilnie, zastanów się dobrze nad oświadczeniem Dołogowa — dodał wymawiając z widocznym przymusem nazwisko swojego przyjaciela.
— Nie mów do mnie w ten sposób. Nie pragnę niczego. Kocham cię jak krewnego, jak brata i to mi wystarcza.
— Jesteś aniołem, a jam nie wart, tak doskonałej jak ty istoty. Trwożę się, żebym nie zawiódł zaufania twojego... — i Mikołaj raz jeszcze jej obie rączki najserdeczniej wycałował.





XII.

— Najpiękniejsze bale w Moskwie, u tego Joghel’a najpoczciwszego — powtarzały z zachwytem matki, patrząc na córeczki tańczące coraz nowe tańce, których się tu wyuczały. Tego samego zdania była młodzież męzka i żeńska. Bawili się wszyscy po królewsku, tańczyli do upadłego, chociaż częstokroć przychodzili tylko przez uległość dla życzeń i próźb sióstr i matek. Dwie ładniutkie księżniczki Gorczakow, znalazły nawet były w ciągu zimy na tych balach narzeczonych. Ta okoliczność, ma się rozumieć, podniosła jeszcze ich wartość. Największym urokiem na owych balach, była niezaprzeczenie nieobecność pana i pani domu. Jedynym gospodarzem witającym gości, był sam Joghel najpoczciwszy. Przelatywał wzdłuż sali, lekki jak piórko, kłaniając się co chwila podług wszelkich reguł swojej sztuki baletniczej, tak matkom, jak i uczennicom, którym udzielał lekcji tańcu za biletami. Całe towarzystwo, a na czele dziewczątka trzynasto i czternasto letnie, które tam po raz pierwszy wdziewały na siebie (o radości!) długą sukienkę, myślało jedynie o zabawie. Panienki były ogólnie ładne, a przynajmniej wyglądały zachwycająco. Oczy im błyszczały, usteczka uśmiechały się roskosznie. Najlepsze uczennice, jak naprzykład: Nataszka, popisywały się czasem tańcem solo: jak Kaczucza, Fantango, Tamborino, lub taniec z szalem. Tego dnia jednak, nie było jakoś o tem mowy. Tańczono tylko tańce zbiorowe: jak kadryle, anglezy, écossaises’y, a w końcu mazura, który wtedy wchodził w modę w wielkim świecie rosyjskim. Salę wybrał sobie Joghel w pałacu hrabiego Bestużewa. Każdy musiał przyznać, że bal dzisiejszy zapowiadał się świetnie. Ładne twarzyczki rachowano na tuziny, a hrabianki Rostow były jak zawsze uznane za królowe balu. Promieniały szczęściem i najwyższem zadowoleniem, więcej niż kiedykolwiek. Sonia dumna z deklaracji Dołogowa, dumna ze swojej rozmowy z Mikołajem, tańczyła walca jeszcze w swoim pokoju, w nadmiarze radości, która ją przeistaczała zupełnie i opromieniała. Nie mogła na miejscu usiedzieć, aby dać czas pokojowej, utrefienia jej długich i wspaniałych włosów.
Nataszka nie mniej uradowana, a dumna w szczególności z pierwszej długiej sukni, którą, dziś przywdziała na bal prawdziwy, była ubrana tak samo jak Sonia w biały tiul, strojny różowemi kokardami. Zaledwie weszła na salę, ogarnął ją istny szał. Każdy tancerz, na którym wzrok zatrzymała, wydawał się jej czarującym i wzbudzał w niej nieledwie miłość namiętną.
— Sonciu, Sonciu, co za szczęście, jakie to wszystko przecudowne — szeptała rozradowana.
Mikołaj i Denissow, robili przegląd tancerek, z miną protekcjonalną znawców:
— Prześliczna, zachwycająca! — wykrzyknął w końcu Denissow.
— Któż taki?
— Hrabianka Natalja — odrzucił Denissow. — A jak tańczy... ile gracji... istna sylfida!
— O kim bo mówisz?
— O kimże
, jak nie o twojej siostrze — Denissow wzruszył niecierpliwie ramionami.
Rostow uśmiechnął się drwiąco.
— Hrabio kochany, jesteś moim najlepszym uczniem. Musisz tańczyć — błagał malutki Joghel, składając ręce przed Mikołajem jak do modlitwy. — Popatrz tylko w koło, ile tu siedzi pięknych panien. — Powtórzył tę samą proźbę Denissowowi, którego uczył również przed laty.
— Nie mój Joghel, ja dziś myślę „sprzedawać pietruszkę“... Czyż zapomniałeś, ile ci sprawiałem kłopotu i jak mało korzystałem z twojej nauki?
— Ależ przeciwnie — pospieszył Joghel zapewnić go na pociechę. — Nie uważał pan co prawda, miałeś jednak zacięcie, o miałeś!
Usłyszano pierwsze takty mazura. Mikołaj Sonię do niego zaprosił. Denissow usiadł obok poważnych „mam“ i ciotuniów, wspierając się na rękojeści pałasza. Powodził wzrokiem rozweselonym za tańczącymi, wybijając takt nogą. Starsze panie zabawił paradnie. Śmiały się szalenie, z jego rozmaitych anegdotek obozowych, które opowiadał żywo i barwnie. Joghel tańczył w pierwszej parze z Nataszką, z której był dumny i uważał za swoją najlepszą uczennicę. Podskakiwał raźno, zbierając razem nóżki drobne, w cieńkich trzewiczkach z świecącemi sprzączkami, i ślizgał się po posadzce lekko jak ptaszek, ciągnąc za sobą Nataszkę. Ta, mimo nieśmiałości podlotka, wykonywała wszystkie kroki wzorowo. Denissow nie spuszczał z niej oka, a w twarzy jego malowało się najwyraźniej, że nie tańczy, nie czując po temu ochoty, potrafił by jednak wywiązać się z zadania, może nawet lepiej od innych. Wśród figury zatrzymał Rostowa, który przechodził obok:
— Całkiem coś innego — rzekł z cicha. — Czyż to ma choćby cień podobieństwa z prawdziwym mazurem? A jednak „ona“ tańczy doskonale!
Denissow rzeczywiście zyskał był podczas swego pobytu w Polsce, reputację sławnego mazurzysty. Mikołaj też podszepnął Nataszce: — Wybierz w figurze Denissowa... Ten umie tańczyć paradnie!
Gdy przyszła kolej na nią, przebiegła śmiało, na koniuszkach palców całą salę, aż do miejsca, gdzie siedział Dennissow. Widziała, że wszyscy zwrócili na nią uwagę zaciekawieni, co z tego wyniknie. Mikołaj spostrzegł, że się coś długo certują, i że Denissow odmawia z uśmiechem żartobliwym.
— Proszę was, Wasylu Dmytrowiczu, przetańczcie ze mną choć raz.
— Nie mogę, hrabianeczko; chciej mieć mnie za wytłumaczonego, i nie zmuszaj.
— Ejże Waska! — Mikołaj pospieszył siostrze na pomoc. — Nie każ bo się tak długo prosić.
— Mikołka robi do pana takie słodkie oczy, jak kot do śmietanki — zaśmiała się Nataszka. — Cóż? Zrobisz to pan dla mnie? Będę za to śpiewała cały wieczór, same twoje ulubione kawałki.
— Ah! czarodziejko, robisz ze mną co tylko chcesz! — wykrzyknął szarmancko Denissow, odpinając pałasz. Przeskoczył jednym susem barykadę z kszeseł. Podkręcił wąsa junacko, ujął z umizgiem rączkę tancerki, podniósł zuchwale głowę, stanął w pozycji, wyrzuciwszy w tył jedną nogę i czekał na muzykę. Czy siedział na koniu, czy tańczył mazura, wydawał się o wiele słuszniejszym, niż był rzeczywiście, tak umiał przedstawić się korzystnie. Skoro odezwała się pierwsza skoczna nuta, rzucił na swoją damę spojrzenie tryumfujące i rozpromienione, zadzwonił w ostrogi, i puścił się jak wicher wzdłuż sali, prawie ziemi nie dostępując. Nataszka trzymała się na równi z nim, lekka jak piórko. Zakreślił z razu półkole, odskakując niby piłka od posadzki. Zmierzał prosto ku krzesłom, jakby ich wcale nie widział przed sobą. Nagle brzęknąwszy znów ostrogami, zaczął ciąć na miejscu hołubca. Uderzał ciągle nogą o nogę, wykręcając w kółko tancerką jak frygą. I na nowo puścił się wzdłuż sali z wichrem w zawody. Nataszka odgadywała dziwnym instynktem, każdy z jego ruchów i zwrotów, poddając się wszystkiemu bez oporu. Trzymał ją to ręką prawą, to lewą, to, jak w hołubcu, opasywał jednem ramieniem jej wiotką kibić. Czasem przyklękał na jedno kolano, okręcając nią w koło siebie, po nad głową z gracją niewypowiedzianą, a zawsze z dziarskością, i rycerskim animuszem. Odprowadził w końcu swoją damę na miejsce, raz jeszcze uciąwszy z nią hołubca i dzwoniąc ostrogami, poczem posadził na krzesełku, z niskim i szarmanckim ukłonem. Nataszka tak była olśniona i oczarowana, że zapomniała nawet dygnąć przed nim nawzajem, jak to było wówczas w zwyczaju. Jej oczka błyszczące radością wpatrywały się w niego z najwyższem zdumieniem, jakby go wcale przedtem nie znały. — „Co się z nim stało? Czy go kto przemienił?“ — zdawała się wzrokiem przemawiać.
Pomimo że Joghel nie chciał zaliczyć mazura do tańców „klasycznych“, wszyscy byli zachwyceni sposobem, z jakim go tańczył Denissow. Dopóki muzyka grać nie przestała, wybierano Denissowa do każdej figury, a starzy ludzie potrząsali głowami, nogą takt wybijając. Dużo przytem o Polsce mówiono, wspominając dawne dobre czasy. Denissow mazurem rozpłomieniony, z czołem zroszonem potem kroplistym, usiadł po mazurze obok Nataszki, i nie odstąpił już od niej na krok do końca balu.





XIII.

W dwa dni po balu, Rostow, który nie spotykał nigdzie Dołogowa, ani u rodziców, ani gdzie indziej, odebrał od niego krótki bilecik tej treści:
„Nie mając odtąd zamiaru pokazywać się u was w domu, z powodów które są ci wiadome prawdopodobnie, a odjeżdżając wkrótce do obozu, zbieram kółko najserdeczniejszych, na wieczór pożegnalny. Znajdziesz nas zgromadzonych w hotelu Angielskim“.
Po teatrze, dokąd udał się był Rostow, w towarzystwie Denissowa i całej rodziny, poszedł piechotą do wskazanego mu przez Dołogowa miejsca zbornego. Zaprowadzono go do wspaniałego apartamentu, który Dołogow wynajął był na tę uroczystość.
Ze dwudziestu młodych ludzi otaczało stół, przy którym siedział Dołogow, oświetlony dwiema świecami woskowemi. Ciągnął bank „w djabełku“. Leżała już przed nim spora paczka banknotów i potężny stos złota. Mikołaj przywitał się z nim z pewną żenadą i zakłopotaniem.
Skoro wszedł Mikołaj, Dołogow rzucił na niego wzrokiem zimnym i obosiecznym, jakby był z góry przekonanym, że przyjść musi.
— Dawno cię nie widziałem — bąknął od niechcenia. — Dziękuję ci żeś przyszedł! Pozwól mi skończyć z ciągnieniem banku. Później będziemy mieli Iljuszkę z jego pięknemi i ognistemi cygankami.
— Byłem przecie u ciebie kilka razy — Rostow spłonął rumieńcem. — Ale nie mogłem cię nigdy zastać w domu.
— Jeżeli chcesz, to wybierz sobie jaką kartę — dodał Dołogow, nie tłumacząc się wcale przed nim, dla czego nie zastawał go w domu.
Przypomniała się w tej chwili Mikołajowi dziwna rozmowa, którą raz prowadzili ze sobą w pomieszkaniu matki Dołogowa: — „Tylko głupiec skończony, spuszcza się na ślepy traf, na szansę lepszą, lub gorszą“ — zwierzył mu się wtedy Dołogow.
— A może boisz się grać ze mną? — spytał Dołogow z drwiącym uśmiechem, jakby odgadł myśl jego.
Rostow zrozumiał, spojrzawszy na tę twarz wykrzywioną uśmiechem iście szatańskim, że Dołogow, tak samo jak wówczas podczas objadu w klubie, jest w takiem usposobieniu serca i umysłu, że potrzebuje zmienić zwykły tryb życia. Aby zaś dogodzić tej żądzy nim miotającej, gotów popełnić czyn najgorszy.
Mikołaj bąknął coś niezrozumiałego, szukając po głowie ale nadaremnie żarciku, którymby mógł mu odpowiedzieć. Dołogow tymczasem, spojrzawszy mu prosto w oczy, rzekł głośno, zwolna i dobitnie, tak, że go wszyscy słyszeć mogli.
— Pamiętasz naszą rozmowę dnia pewnego, kiedym ci powiedział: — „Że tylko głupiec skończony, spuszcza się na ślepy traf, na szansę lepszą lub gorszą, grając w karty. Powinno się grać na pewniaka... a jednak spróbuję!“ — trzasnął kartami i krzyknął: — Trzymam bank panowie!
Odsunął stos pieniędzy, który leżał przed nim i zaczął rzucać karty. Rostow usiadł obok, nie grając wcale.
— Nie graj, mój drogi, to o wiele bezpieczniej — wtrącił Dołogow od niechcenia... a Mikołaj... rzecz dziwna... uznał za stosowe, nawet konieczne, wziąć jedną z kart i położyć na nią kilka rubli.
— Nie mam pieniędzy przy sobie — rzekł z cicha.
— Oh! to najmniejsza — Dołogow zaprotestował. — Możesz grać „na słowo“.
Rostow przegrał pięć rubli, które był na kartę położył. Położył drugich pięć i przegrał tak samo. Dołogow przeszedł dziesięć razy ciągle wygrywając.
— Panowie, raczcie kłaść pieniądze na karty, każdy osobno — przemówił — gdyż inaczej nie mógłbym trafić do końca z rachunkiem.
Jeden z graczów zapewnił, że ufają mu najzupełniej.
— Zapewne... spodziewam się — bąknął Dołogow — lękam się jednak pomyłki... dla tego proszę, jeżeli łaska, kładźcie pieniądze na karty... Co się ciebie tyczy — zwrócił się do Rostowa — nie żenuj się. Porachujemy się później.
Ciągnął bank dalej, a lokaj nie przestawał dolewać gościom szampana, który płynął strumieniem.
Rostow przegrał już był 800 rubli. Chciał całą przegranę postawić na jedną quitte ou double, gdy w tem nalano szampana. To go wstrzymało. Wypił duszkiem i postawił zwykłą sumkę dwadzieścia rubli.
— Ależ postaw od razu wszystko, prędzej się odegrasz! — wtrącił od niechcenia Dołogow, mimo że zdawał się na niego wcale nie patrzeć. — Dziwna rzecz, inni ze mną wygrywają, a ty zawsze tylko przegrywasz. Może dla tego że się mnie boisz, co?
Rostow rady usłuchał. Podniósł z ziemi siódemkę kierową z jednym rożkiem cokolwiek zagiętym, która następnie utkwiła mu w pamięci aż nadto wyraźnie. Na tej karcie napisał dużemi cyframi 800 rubli i czekał z najwyższym niepokojem, chociaż na pozór uśmiechał się bezmyślnie do Dołogowa. Wzrokiem rozpłomienionym gorączką śledził ruch rąk, które karty na stół rzucały. Strata lub zysk, stanowiły dla niego kwestję żywotną, a o tem miała decydować owa siódemka kierowa, padając na stronę bankiera lub dla niego. Na tydzień przedtem, ojciec wręczając mu dwa tysiące rubli, zwierzył mu się w sekrecie, że jak zwykle, czuje wielki brak pieniędzy. Prosił go usilnie, żeby ile możności oszczędzał się w wydatkach, te bowiem pieniądze muszą wystarczyć przynajmniej do pierwszego maja. Mikołaj zaręczył najsolenniej, że wystarczą mu jak najlepiej, a tymczasem już nie miał tylko 1200 rubli. Jeżeliby zatem przegrał teraz, musiałby zapłacić 1.600 rubli, prawie całą sumę daną mu przez ojca, i złamać słowo, które na nim wymógł był hrabia.
— Niechże mi da już raz tę nieszczęsną kartę — mówił sobie w duchu — a chwytam za czapkę, wynoszę się stąd czemprędzej i lecę sznurkiem do domu, zjeść wieczerzę razem z poczciwym Denissowem, rodzicami, Nataszką i Sonią. Odtąd poprzysięgam najuroczyściej, że więcej w życiu mojem nie dotknę się karty!
Stanęły mu przed oczami wszystkie szczegóły życia cichego, na łonie rodziny, z dziwną dokładnością i urokiem szczęścia utraconego a bezcennego. Jego wesołe figle z Pawełkiem, czułe pogadanki z Sonią, duety śpiewane z Nataszką, której głos rozwijał się wspaniale, partja pikiety z matką, lub z ojcem, wszystkie te przyjemności, które wtedy dopiero umiemy ocenić, gdy znikną nam z oczu. Nie mógł przypuścić, żeby ślepy traf, rzucając siódemkę kierową na prawo czy na lewo, mógł go pozbawić tych uciech niedawno odszukanych, mógł wtrącić go w otchłań niedoli niepojętej i dotąd mu nieznanej. — „To się nie stanie!“powtarzał w duchu, z niecierpliwością gorączkową. Wlepił wzrok w ręce grube i kosmate Dołogowa, które zatrzymały się nagle. Wypił kieliszek szampana i kazał sobie podać fajkę na długim cybuchu świeżo nałożoną.
— Cóż? Boisz się grać ze mną, czy nie? — powtórzył opierając się o poduszkę fotelu. I zaczął opowiadać ze śmiechem, niby coś najweselszego: — Tak, tak panowie! Doszły mnie wieści, że w Moskwie rozpuścił ktoś ploteczkę, jakobym oszukiwał w grze... Jeżeli tak jest, życzę wam mieć się na baczności!
— Ciągnij że dalej! — zawołał Rostow.
— Oh! te stary wiedźmy w Moskwie, roznoszące plotki od domu, do domu! — dodał w rodzaju komentarza Dołogow, biorąc świeżą talję kart ze stołu.
W tej samej chwili Rostow zaledwie potrafił stłumić krzyk rozpaczliwy i porwał się oburącz za głowę. Owa siódemka kierowa potrzebna mu tak nieodzownie, znalazła się pierwsza pod palcami Dołogowa. Padła po stronie bankiera i Rostow przegrywał więcej, niż był w stanie zapłacić.
— Słuchajno — bąknął drwiąco Dołogow. — Tylkoż nie zabrnij nadto głęboko! — i dalej ciągnął bank z krwią najzimniejszą.





XIV.

Jakoś mniej więcej we dwie godziny później, uwaga wszystkich była skierowaną wyłącznie na Rostowa. Zamiast owej pierwszej przegranej w sumie 1.600 rubli, miał przed sobą całą kolumnę cyfr, które mogły wynosić według jego mniemania, około piętnastu tysięcy. W rzeczywistości atoli, przegrał był już przeszło dwadzieścia tysięcy rubli. Dołogow nie opowiadał więcej Dykteryjek. I on teraz śledził bacznie każdy ruch Rostowa, zrachowywał w myśli olbrzymie sumy wygrane, zdecydowany grać tak długo, póki jego wygrana nie dosięgnie sumy czterdziestu trzech tysięcy rubli. Taką sumę powiedział sobie z góry, musi wygrać od Rostowa, tyle bowiem lat liczyli razem Dołogow i Sonia. Rostow siedział z głową ukrytą w dłoniach, z łokciami opartemi na stole, którego sukno zielone było całe poplamione winem i zabazgrane białą kredą. Przed nim piętrzył się stos kart, on zaś wpatrywał się weń bezmyślnie, ze śmiercią w duszy i z dziką rozpaczą.
— Tyle pieniędzy... tyle pieniędzy... czyż podobna żebym mógł odegrać się?... A jak tam musi być wesoło, w domu między nimi!... Walet... piątka... znowu przegrałem — mruczał z cicha. — Dla czego on tak obchodzi się ze mną bez miłosierdzia?
Czasem próbował stawkę podwoić, ale Dołogow nie chciał na to przystać, sam wyznaczając sumę stawki. Rostow poddawał się zakazowi i modlił się, prosił Boga tak gorąco, jak na owym moście w Amstetten, podczas bitwy. To podnosił na chybił trafił kartę z posadzki, wmawiając w siebie, że ta mu szczęście przyniesie, to liczył pętlice przy swoim mundurze i stawiał tyle setek na jedną kartę, ile było guzów na dołmanie. Spozierał okiem błędnem i przerażonem na resztę graczy, jakby ich wzywał na ratunek, to znowu przenosił wzrok na twarz marmurową swego przeciwnika, starając się odgadnąć myśli tajemne, nurtujące pod tą maską na pozór lodowato obojętną.
— On wie przecież, czem jest dla mnie taka przegrana, jaką niedolą i nazywał się moim przyjacielem, i ja go kochałem... Ha! nie jego w tem wina, skoro szczęście tak mu szalenie dopisuje... Ale i jam w niczem nie zawinił... Cóż komu złego zrobiłem?... Czy zabiłem, lub obraziłem kogokolwiek?... Dla czegóż los mnie tak prześladuje?... Zbliżyłem się na chwilę do tego stołu nieszczęsnego, chcąc wygrać ze sto rubli, aby kupić mamie na imieniny szkatułkę hebanową, która tak jej się podobała i wrócić czemprędzej do domu... Byłem szczęśliwy, wolny od zgryzot... Kiedyż zaczął się dla mnie ten zwrot fatalny?... jestem ten sam co przedtem, jednak i siedzę na tem samem miejscu... Nie, to trwać nie może... to coś niepodobnego!...
Zpąsowiał na twarzy, na którą wystąpiły grube krople potu. Serce się ściskało, patrzeć na biedaka, tem bardziej że silił się nadaremnie z okazywaniem krwi zimnej i stucznego spokoju.
Kolumna cyfr przegranych, doszła nareszcie do sumy złowrogiej, czterdziestu trzech tysięcy rubli. Rostow zaginał właśnie parol na trzy tysiące rubli, które był wygrał jakimś cudownem sposobem, gdy Dołogow rzucił resztę kart na stół, zsumował szybko całą kolumnę kredą na suknie stolika i podkreśliwszy, podpisał sumę 43.000 rubli.
— Idźmy co przekąsić panowie, czas i wielki! A! otóż i cygani — dodał, gdy weszli do sali z dziesięciu mężczyzn i kobiet, o cerze smagłej o krętych, kruczych włosach, wnosząc z sobą mroźne powietrze z nadworu. Mikołaj zrozumiał, że jest zgubiony bez wyjścia, bez ratunku!
— Jakto, gra skończona? — zapytał na pozór żartobliwie.
— A jam ci właśnie był przygotował, taką ładną karteczkę!
— Teraz wszystko stracone, wszystko skończone — pomyślał. — Kula w łeb, to jedno mi pozostało!...
— No Fedjuniu, pociągnij jeszcze raz.
— Mniejsza o to — odrzucił Dołogow, zsumowawszy owych 43.000 rubli. — Postaw 21 rubelków.
Rostow był już napisał 6.000 rubli. Przemazał tamtą sumę i napisał dwadzieścia jeden rubli.
— To mi obojętne — rzekł od niechcenia, jakby go jedynie szansa gry interesowała. — Idzie mi tylko o pewność, czy wyciągniesz dla mnie ową dziesiątkę.
Dołogow pociągnął całkiem na serjo. Oh! jak go Rostow nienawidził w tej chwili... Dziesiątka padła po stronie Mikołaja.
— Jesteś mi winien panie hrabio — Dołogow przemówił zimno i etykietalnie, wyciągając ramiona, że aż w stawach zatrzeszczały — czterdzieści i trzy tysiące rubli... Uf! zmęczy nakoniec człowieka takie długie siedzenie na jednem miejscu.
— I jam zmęczony kaducznie — bąknął Rostow.
— Kiedyż mogę spodziewać się odebrania tych pieniędzy, panie hrabio? — położył nacisk na te słowa, jakby mu chciał dać do poznania, że zażartował wcale niestosownie.
Mikołaj spłonął krwistym rumieńcem i szepnął odprowadzając go cokolwiek na bok.
— Nie mogę spłacić na razie całej sumy. Musisz zadowolnić się tymczasem wekslem...
— Słuchaj — Dołogow uśmiechnął się szatańsko — znasz zapewne odwieczne przysłowie? „Szczęśliwy w miłości, nieszczęśliwy w grze“... Twoja kuzynka kocha cię na umor, wiem o tem.
Oh! coś strasznego, czuć się w szponach tego człowieka! — powiedział sobie w duchu Mikołaj, myśląc jednocześnie jaki zada ojcu cios śmiertelny, jak zmartwi matkę biedną. Pojmował, coby to było za szczęście dla niego, gdyby nie potrzebował przyznawać się do tego przed nimi. Czuł również wiedziony instynktem, że i Dołogow rozumie jego męczarnie. Mógłby mu oszczędzić tego wstydu, tej ciężkiej zgryzoty, a jednak bawi się z nim niby kot z biedną myszką złapaną.
— Twoja kuzynka — Dołogow zaczął na nowo.
— Moja kuzynka nie należy wcale do tej sprawy — przerwał mu Rostow gniewnie — i proszę, chciej pan nie wymawiać więcej jej nazwiska!
— Kiedyż więc mogę odebrać moje pieniądze?
— Jutro! — bąknął Rostow, wychodząc z pokoju.





XV.

Nic łatwiejszego, nad wymówienie tonem przyzwoitym: — „Do jutra!“ — ale co było przerażającem, to wracać do domu, zobaczyć rodzeństwo, rodziców, wyznać prawdę straszliwą, żądać od nich pieniędzy, aby nie złamać słowa, aby spłacić dług „honorowy!“
Jeszcze nikt nie spał w pałacu Rostowów. Po teatrze zjedli sutą wieczerzę, teraz zaś młodzież skupiła się była około fortepianu. Skoro Mikołaj wszedł do salonu, uczuł się na wskroś przenikniony płomienistemi prądami miłości, pełnej poezji, która w ich domu panowała. Po oświadczynach Dołogowa i balu u Joghel’a, zdawała się potęgować szczególniej w główkach i serduszkach Soni i Nataszki. Oboje ubrane niebiesko, tak jak były w teatrze, zachwycały, czarowały, nie zdając sobie nawet z tego sprawy dokładnej. Śmiech ich srebrzysty, swobodny, rozlegał się po salonie. Rozmawiały wesoło, stojąc przy fortepjanie. Wiera z wujem Synszynem grała w szachy, obok w gabinecie. Hrabina czekając na powrót męża z klubu, ciągnęła na dużym stole ulubione „pasjanse“. Przypatrywała im się z uwagą natężoną pewna dama, bliska krewna Rostowów, bardzo stara i bardzo uboga obecnie, którą przyjęli do domu „na chleb łaskawy“. Denissow z oczami błyszczącemi, z czupryną rozczochraną, siedział przy fortepjanie z jedną nogą w tył odrzuconą i bębnił po fortepjanie grubemi palcami, dobierając akordów do piosneczki, pod którą był podłożył wiersze na cześć Nataszki, własnego układu pod tytułem:

Do Czarodziejki.

„Czarodziejko, skąd ta siła?
„Od szatana, czy od Boga?
„Żeś nią serce me podbiła,
„Że o Tobie śnię, o Droga!
„Patrząc na cię w piersi mej,
„Budzą się radośne echa;
„Dziś jedynie w rączce Twej
Szczęście moje i pociecha!“

Wierszyki były dość liche, głos jego atoli, drżący uczuciem namiętnem dodawał im wartości w oczach młodych dzieweczek. Wlepiał w Nataszkę wzrok rozmarzony, która rumieniła się mimowoli, wzruszona, ale i uradowana jednocześnie.
— Ślicznie! zachwycająco! — klaskała w dłonie po dziecinnemu. — Prosimy jaszcze o jedną zwrotkę!
— Tu, nic się nie zmieniło — pomyślał Mikołaj.
— A! zjawiłeś się przecie! — wykrzyknęła Nataszka brata spostrzegłszy.
— Ojciec w domu? — spytał.
— Jak ja się cieszę, żeś przyszedł! — szczebiotała dalej, nie odpowiadając wcale na jego pytanie. — Bawimy się paradnie!... Wasyl Dmytrowicz zostaje przez jutro, aby mnie zrobić tem przyjemność.
— Hrabia dotąd nie wrócił z klubu — odpowiedziała Sonia Mikołajowi, zamiast Nataszki.
— Mikołuszka, chodź do mnie, moje kochanie! — przywołała go matka z drugiego końca salonu.
Usiadł koło niej w rękę ucałowawszy. Patrzał bezmyślniej na kart szeregi, niby wojsko układane do „pasjansa“, a odgłos śmiechów i rozmowy ożywionej, dochodził aż do ich zakątka.
— Dobrze, dobrze — odezwał się Denissow tonem błagalnym. — Teraz nie pomogą już pani wszelkie wykręty. Zaśpiewasz mi barcarolę, nieprawdaż?
Matka spojrzała na syna, który milczał zawzięcie:
— Co ci? — spytała zaniepokojona.
— Nic zupełnie — odpowiedział takim tonem opryskliwym, jakby słyszał to pytanie powtórzone bez liku. — Czy ojciec rychło wróci?
— Sądzę, że tylko co go nie widać...
— Nic się nie zmieniło... Nie wiedzą o niczem!... Gdzie mam się ukryć? — myślał wyszedłszy na chwilę do sali jadalnej, aby ugasić palące go pragnienie. Gdy wrócił do salonu, Sonia kończyła przegrywkę do owej barkaroli uproszonej przez Denissowa. Nataszka miała zacząć śpiewać, a Denissow pożerał ją wzrokiem płomienistym.
Mikołaj zaczął chodzić w szersz i wzdłuż, w pokoju obok:
— Co mu też strzeliło do głowy, żeby jej kazał spiewać?... — mruczał gniewnie. — Co ona umie?... Czem on się tak zachwyca? Czego oni weselą się tak po głupiemu?
Sonia uderzyła pierwszy akord akampaniamentu.
— Boże! mój Boże! — myślał dalej Mikołaj — jestem człowiekiem zhańbionym... zbeszczeszczonym... nic mi nie zostaje, jak kulą mózg roztrzaskać... dla czego ona ma śpiewać? Może odejść stąd?... Ba! niech sobie zresztą śpiewają, w końcu cóż mnie to obchodzi!...
I Mikołaj ponury, zadumany, przechadzał się ciągle, rzucając przez drzwi do salonu spojrzenia niechętne, świadczące o najgorszym humorze. Unikał przy tem starannie wzroku młodych dzieweczek.
— Co się z tobą dzieje? — zdawała go się pytać oczami rozkochanemi Sonia, która spostrzegła natychmiast, że wrócił jakiś nie swój, smutny i przygnębiony.
I Nataszka przewąchała ze swoim zwykłym sprytem, że coś się święci niedobrego. Uderzyła ją na samym wstępie, mina kwaśna i pomieszanie Mikołaja. Tak była jednak rozbawiona i rozradowana, tak daleką od przypuszczenia że mogłoby zdarzyć się coś przykrego, coś bolesnego, tak daleką od wszelkich wyrzutów sumienia i skruchy; jej wesołość, jak to się często zdarza w pierwszej młodości, potrzebowała tak gwałtownie wylać się na zewnątrz, że wkrótce przestała ją zajmować troska o brata.
— Bawię się nadto dobrze — pomyślała — aby psuć sobie całą przyjemność, dla jakiejś zgryzoty, która mnie nie tyczy się osobiście... zresztą, omyliłam się prawdopodobnie... czemu nie miałby weselić się i bawić na równi z nami?
— Zaczynaj Sonciu! — zawołała wychodząc na środek salonu, gdzie zdawało się jej, że akustyka najlepsza. Podniosła śmiało główkę, ręce opuściła z gracją wzdłuż ciała, jak robią baletniczki na początek, i całą postawą odpowiadała, niby na wzrok roznamiętniony Denissowa: — Oto jaką jestem! Patrz i podziwiaj!
— Z czego ta mała tak się cieszy?... Że też jej nie znudzą, te wieczne adoracje? — mruczał dalej Mikołaj w najwyższem rozdrażnieniu.
Nataszka wyrzuciła pierwszą nutę. Pierś jej podniosła się, oczy zabłysły dziwnym zapałem, nabierając wyrazu głębokiego i namiętnego. W tej chwili nie myślała ani o sobie, ani o nikim innym. Z jej ślicznych ustek karminowych, lekko uśmiechniętych, płynęły tony coraz głębsze i dźwięczniejsze. Rzecz dziwna... te same tony, tę samą pieśń usłyszymy setki razy z innego gardła, i pozostaniemy zimni i obojętni, a ktoś jeden potrafi nas przeniknąć na wskroś, wywoła łzy rozczulenia, lub dreszcze grozy, wstrząsające nami od głowy aż do stóp.
Nataszka przez cały sezon obecny studjowała śpiew z całą gorliwością, szczególniej przez wzgląd na Denissowa, którego jej głos unosił w siódme niebo, i wprawiał w zachwyt niewysłowiony. Nie śpiewała już teraz po dziecinnemu i nie czuło się wysiłków niezgrabnych, jakie spotykać się zwykło u początkujących. Głos o skali niesłychanie rozległej, nie był jeszcze dość giętkim, według zdania znawców. A jednak i ci wielcy znawcy, mimo zmysłu krytycznego, poddawali się mimowolnie urokowi tego głosu cudownego, chociaż czasem młodziutka śpiewaczka nie odetchnęła w miejscu właściwem i nie wzięła dość czysto gamy chromatycznej, lub trylu. Przestawała śpiewać, a im głos jej brzmiał w duszy, czarując i zachwycając. Każdy radby był ją słuchać jeszcze, jeszcze bez końca i miary. Odgadywało się w niej rozkwitającą dziewiczość, z całym puszkiem nietkniętym dotąd, czystości i nieświadomości własnych uczuć. Każda odmiana w niej, jak i w intonacji głosu, mogła wypaść jedynie na jej niekorzyść, tak dotąd wszystko czarowało w tej lubej dzieweczce.
— Co to takiego? — pomyślał nagle Mikołaj, oczy wytrzeszczając. — Co jej się stało? Jak bo ona śpiewa! — O wszystkiem zapomniawszy na razie, czekał z goryczkową niecierpliwością nuty następnej, i przez chwilę nie istniało dla niego nic innego na całym świecie, prócz rytmu trzech ćwierciowego włoskiej barkaroli: Oh mio crudel affetto!... — Jakie to bezsensne, to nasze kłopotanie się w życiu byle czem — mówił sobie w duchu. — Wielkie nieszczęście, pieniądze, Dołogow, przegrana, nienawiść, honor... wszystko jest niczem!... W muzyce prawda!... w niej rozkosz rzeczywista i szczęście nadziemskie!... Nataszka, mój drogi słowiczek!... Czy ona też weźnie „si“ jak się należy?... Wzięła... a jak czysto!... dzięki Bogu!... — Aby wzmocnić jej „si“, wyrzucił i on z piersi tercę od tego tonu, równie czysto i dźwięcznie. — I ja wziąłem tercę doskonale! — wykrzyknął, gdy śpiewać przestała. A dźwięk tej nuty, obudził w jego duszy wszystko, co tam było najlepszego i najwznioślejszego. Czemże były w obec tego uczucia nadziemskiego, boskiego, jego strata w grze i słowo dane?... Drobnostką!... Można zabić, ukraść i jeszcze czuć się szczęśliwym...





XVI.

Nie pamiętał rzeczywiście Mikołaj, czy kiedy muzyka sprawiła mu tak wielką rozkosz, zaledwie jednak przebrzmiały ostatnie nuty barkaroli, pojął i odczuł na nowo całą fatalność swojego położenia. Skoro zaś stanęła mu przed oczami smutna rzeczywistość, wyniósł się cichaczem z salonu, dążąc do siebie. W kwadrans później, usłyszawszy na schodach ojca kroki, wszedł jednocześnie z nim do gabinetu hrabiego. Ojciec wracał z klubu wesół, rozochocony, w świetnym humorze.
— Ha! trzeba zgryść orzech — pomyślał, gdy ojciec spytał patrząc z dumą na syna:
— Cóż zabawiłeś się dobrze? Mnie bo dziś szansa dopisała, i zabawiłem się w klubie doskonale.
Mikołaj silił się daremnie na odpowiedź. Coś go formalnie w gardle dusiło. Ojciec zapalił fajkę najspokojniej, nie zwracając uwagi na jego pomieszanie.
— Rzecz nie do uniknienia! — pomyślał, a przybrawszy ton lekki, poufały, od niechcenia, którego wstydził się sam przed sobą, jakby szło o poproszenie ojca o powóz i konie na kilka godzin, aby użyć przejażdżki po za miasto:
— Tatku kochany — przemówił — przychodzę w interesie... byłbym prawie zapomniał... potrzebuję pieniędzy.
— Ejże, naprawdę? — hrabia odrzucił żartobliwie, będąc jak już wspomnieliśmy w usposobieniu najweselszem tego wieczora. — Wiedziałem doskonale, że ci tamte dwa tysiące nie wystarczą. Dużo ci potrzeba?
— Tak, dużo — zrobił minę głupią, udając lekceważenie i zupełną obojętność. — Tak... przegrałem trochę... nawet bardzo wiele... czterdzieści trzy tysiące rubli.
— Jakto? Co? Do kogo?.. ależ ty żartujesz! — wykrzyknął hrabia, a żyły w karku i w skroniach nabiegły mu krwią, jak kiedy kto dostaje udaru mózgowego.
— Dałem słowo, że zapłacę jutro.
— Oh! — ojciec upadł na kanapę, z tym jednym wykrzyknikiem rozpaczliwym, schwyciwszy się oburącz za głowę.
— Cóż na to poradzić? — cedził dalej Mikołaj, tonem pewnym siebie i prawie zuchwałym. — Zdarza się to każdemu... — a wymawiając głośno te słowa, w duchu osądzał sam siebie jako ostatniego łotra, podłego, nikczemnego. Sumienie mówiło mu, że jednego życia za mało, aby zmazać i odpokutować winę podobną. W chwili, kiedy zapewniał ojca beczelnie, tonem brutalnym nieledwie „że to może zdarzyć się każdemu“, miał ochotę paść mu do nóg, całować ze łzami jego ręce i kolana, błagając o przebaczenie.
Na te słowa hrabia spuścił oczy, poruszył się niespokojnie i rzeki głosem trochę drżącym:
— Zapewne... zapewne... boję się tylko... będzie mi trudno na razie znaleść... Komuż to się nie przytrafiało?... każdemu prawie... — Rzucił wzrokiem na syna i skierował się krokiem chwiejnym ku drzwiom przeciwległym. Mikołaj, który spodziewał się gorzkich wyrzutów, nie mógł tego znieść dłużej:
— Tatku! tatku! przebacz mi — wybuchnął głośnem łkaniem, a porwawszy ojca za obie ręce, zaczął je całować z najwyższą skruchą i żalem.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Gdy syn rozmawiał w ten sposób z ojcem, matka z Nataszką prowadziły równie ważną rozmowę:
— Mamo!... Mamo!... zrobił to... zrobił!
— Cóż takiego?
— Oświadczył się o moją rękę!
Hrabina nie mogła uwierzyć uszom własnym... Jakto? Denissow mógł oświadczyć się takiemu dziecku jak Nataszka? Wszak niedawno temu bawiła się lalkami i nie wychodziła prawie za próg szkolnego pokoju!
— Nataszko, tylkoż nie pleć głupstw, bardzo proszę — przemówiła hrabina łagodnie, sądząc, że jej wyzna córka, jako popełniła żart niestosowny i wcale nie na miejscu.
— Jakto głupstw?... Ależ oświadczył mi się całkiem na serjo mateczko. — Nataszka przybrała minkę srodze obrażoną. — Przychodzę po radę co mam zrobić z tym fantem, a mateczka nazywa głupstwem, rzecz tak wielkiej wagi.
Hrabina wzruszyła miłosiernie ramionami:
— Jeżeli na prawdę oświadczył się o ciebie pan Denissow, możesz mu powiedzieć nawzajem odemnie, że jest głupcem skończonym.
— Bynajmniej... jest najmędrszym w świecie człowiekiem.
— A więc czegóż chcesz właściwie? Każdej z was pstro w głowie. Skoroś w nim zakochana, idź za niego, i niech was Bóg błogosławi.
— Ależ nie mamo, nie jestem nim wcale zajętą. Przysięgam, że o ile mi się zdaje... nie kocham się w nim ani troszkę.
— W takim razie, powiedz mu to sama natychmiast.
— Ah! mateczka gniewa się? — Moja śliczna, droga matusiu, proszę się na mnie nie gniewać... Osądź sama czy jam tu w czemkolwiek zawiniła?
— Nie bezwątpienia, czegóż bo chcesz odemnie „duszinko?“ Czy mam mu to ja powiedzieć?
— Nie, nie, wolę ja to zrobić, tylko proszę mnie nauczyć co się mówi w podobnem położeniu?... Ej! mama bo się śmieje... niedobra mama!... Gdybyś go jednak była widziała w chwili oświadczenia... Wiem że mu się ot tak, wymknęło niechcący... Nie miał z pewnością tego zamiaru.
— Bądź jak bądź, musisz mu odpowiedzieć stanowczo że za niego nie pójdziesz.
— Odmówić mu? Nie jestem w stanie! Tak mi go żal... taki dobry...
— Skoro tak, przyjm jego rękę, czas bo i wielki dla ciebie wyjść za mąż. Postarzałaś się panną nie lada! — odrzuciła hrabina, w pół gniewnie, a w pół żartem.
— No! jeszczem się tak dalece nie przestarzała, ale zaręczam mamie, że mi go żal i bardzo... Jak ja mu to powiem?...
— Najlepiej żebyś ty sama nic mu nie mówiła, ja powinnam decydować w tej sprawie i ja z nim się rozmówię. — Hrabina uznała za niestosowne, żeby traktować Nataszkę, takie dziecko, jako dorosłą pannę.
— Nie, nie, za nic w świecie, do tego nie dopuszczę... powiem mu sama, mama zaś może słuchać pod drzwiami — i Nataszka wbiegła pędem do salonu, gdzie zastała Denissowa, na tem samem miejscu, jak go była zostawiła siedzącego przy fortepjanie, z twarzą w dłoniach ukrytą. Na odgłos jej kroków podniósł głowę i twarz odsłonił.
— Nataljo Stefanówno, los mój i szczęście całe w twojej ręce... decyduj o niem!
— Wasylu Dmytrowiczu, tak mi szczerze żal pana!... Jesteś tak dobrym... ale to być nie może... w żaden sposób... przysięgam jednak, że cię zawsze kochać będę!...
Denissow przycisnął do ust dłoń Nataszki, nie mogąc stłumić głuchego łkania, gdy uczuł jej pocałunek na swoich włosach czarnych jak smoła kędzierzawych i wiecznie rozburzonych. W tej samej chwili weszła hrabina.
— Wasylu Dmytrowiczu, dziękujemy ci za zaszczyt, który nam robisz — przemówiła matka tonem wzruszonym, który jednak wydał się biedakowi nader surowym. — Nataszka atoli jest jeszcze tak młodziutką... Sądzę, że byłoby było może stosowniej z twojej strony, udać się z tem do mnie, zanim z nią się rozmówiłeś.
— Hrabino! — Denissow nie był w stanie dodać czegoś więcej. Spuścił głowę na piersi jak winowajca, oczekujący wyroku.
Nataszka widząc go tak zgnębionego rozszlochała się spazmatycznie.
— Popełniłem błąd wielki, uznaję to pani hrabino — przemówił głosem złamanym. — Ubóstwiam twoją córkę i tak kocham całą waszą rodzinę, że oddałbym za was nie jedno, ale dwa życia, gdybym je posiadał. — Zobaczywszy mars na czole hrabiny i minę niezadowoloną. — A więc... żegnajcie mi! — wykrzyknął szybko, pocałował rękę matki i nie patrząc wcale na swoją ukochaną, wyszedł z salonu śmiałym krokiem...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Mikołaj spędził u Denissowa cały dzień następny. Łatwo zrozumieć, że Denissow radby był czemprędzej Moskwę opuścić. Towarzysze wyprawili mu ucztę pożegnalną z nieodłącznym Iljuszką i jego pięknemi cygankami. Tak go spoili doskonale, że nie mógł sobie nigdy przypomnieć, w jaki sposób zapakowano go wtedy na sanie, i jak przejechał kilka pierwszych stacyj pocztowych?
Po jego odjeździe, Mikołaj, któremu ojciec nie był w stanie dostarczyć dotąd sumy tak znacznej, zabawił jeszcze w Moskwie dwa tygodnie. Przez cały ten czas na krok z domu nie wychodził, spędzał dni razem z panienkami, po największej części w ich pokoikach, układając wierszyki do ich albumów i dobierając do nich muzykę.
Sonia milsza i czulsza niż kiedykolwiek, starała się przekonać go, że ta przegrana z jego strony była czynem bohaterskim, i że odtąd pokochała go stokroć więcej. Co do Mikołaja, ten uważał się teraz niegodnym jej.
Nareszcie ojciec wręczył mu owe nieszczęsne czterdzieści trzy tysięcy rubli. Odesłał je Dołogowowi, odebrawszy na całą sumę pokwitowanie najformalniejsze. Odjechał natychmiast do swego pułku, tym razem nie żegnając się z nikim. Pułk jego już był wymaszerował do Polski.





XVII.

Po owej burzliwej rozmowie z żoną, Piotr Bestużew odjechał nazajutrz do Petersburga. Gdy przybył na stację w Toriok, nie zastał koni, a może też poczmistrz udał tylko że ich nie ma. Zmuszony czekać, Piotr położył się nie rozbierając, i nie zrzuciwszy nawet z nóg wielkich butów futrzanych na otomanę, ustawioną przed dużym stołem okrągłym, i zaczął myśleć nad tem i nad owem.
— Czy trzeba rozpakować tłumoki i pościelić łóżko jaśnie panu? Może również rozkaże jaśnie pan nastawić samowar?
Nie odpowiedział ani słowa na interpelacją jadącego z nim kamerdynera, tonąc w zadumie która napadała go co chwila. Nikogo wtedy nie widział przed sobą i niczego nie słyszał. Cóż go zresztą obchodziły kwestje tak podrzędne jak nocleg na stacji i późniejsze przybycie do Petersburga, w obec tych zagadek tak ważnych, nad których rozwiązaniem daremnie mózg jego pracował.
Z kolei ofiarowali mu swoje usługi poczmistrz i jego żona. Wchodzili i wychodzili kupcy rozmaici, zachwalając swoje towary, w szczególności rozmaite przedmioty haftowane i przetykane nitkami srebrnemi i złotemi. Piotr nie ruszając się wcale patrzał na nich bezmyślnie. Nie zdawał sobie sprawy dokładnej, czego właściwie chcą od niego? Dziwił się, że ci ludzie potrafią żyć tak spokojnie, nie rozwiązawszy bolesnych zagadnień, które nie przestały dręczyć go, od chwili pojedynku i następnej nocy bezsennej. Podróżując sam jeden, nie mógł skierować biegu myśli na co innego; wracał wiecznie do tego jednego przedmiotu, nie mogąc rozwiązać zagadki. Tak wyglądało jego obecne usposobienie serca i umysłu, jak kiedy w maszynie mocno skomplikowanej, zagnie się i skrzywi jedno z kół wyzębionych, nie mogąc następnie trafić w rozpędzie na karby koła drugiego, aby takowe w ruch wprawić, a jednocześnie samo obraca się niczem nie wstrzymane.
Zjawił się po chwili poczmistrz, zapowiadając z miną i w postawie najpokorniejszej, że jeżeli jego ekscellencja raczy zaczekać małe dwie godzinki, będzie w możności dostarczyć mu koni kurjerskich. Kłamał najwidoczniej, w chęci ograbienia go ile się da bogatego podróżnego.
— Czy to co on czyni, jest złem, czy dobrem? — pomyślał Piotr. — Dla mnie, który będę z tego korzystał jest to dobrem; dla tego kogoś jednak kto po mnie nadjedzie źle wypadnie. Biedak musi atoli tak postępować, bo nie ma co na ząb położyć... Zaręczał mi, że oficer przejeżdżający, zbił go za coś podobnego przed kilku dniami... Skoro go zbił ów oficer, musiało mu być spieszniej, niż mnie... A ja czyż nie strzelałem do Dołogowa, osądziwszy że mnie obraził?... Ucięto głowę Ludwikowi XVI uważając go za zbrodniarza... W rok później posłano tak samo pod gilotynę tych, którzy byli króla na śmierć osądzili... Co jest złem? Co jest dobrem? Co trzeba kochać? Czego nienawidzieć? Po co właściwie żyjemy? Czem jest życie? Czem śmierć? Czem ta siła niepojęta, która rządzi całym światem?...
Nie znajdował odpowiedzi na te mnogie pytania, prócz jednej, która właściwie niczego nie tłumaczyła?... Czem jest śmierć?... Gdy umrzemy dowiemy się o wszystkiem najdokładniej, i o nic już nie spytamy... Straszna to jednak ta śmierć.
— Kupcowa zachwalała mu sławne skóry tjorskie, złotem i srebrem nabijane, szczególniej zwracała jego uwagę głosem wrzaskliwym, na parę pantofli pąsowych.
— Mam tysiące rubli, z któremi nie wiem co robić, ta zaś kobieta prawie w łachmanach, patrzy na mnie tak miłosiernie!... Coby też ona zrobiła z tylu pieniądzmi? Czy dałyby jej one bodaj na cienki włos więcej szczęścia i spokoju? Śmierć kończąca wszystko, która może spaść na każdego z nas z dziś na jutro, czyni wszystko obojętnem, w obec wieczności!...
Znowu zaczynał obiegać koło zaklęte dręczących go przypuszczeń i wątpliwości, bez skutku, nie mogąc z niczem dojść do końca i stojąc wiecznie w jednem miejscu.
Kamerdyner przyniósł mu romans francuzki, do połowy porozcinany. Był pisany w listach, przez panią de Souza. Czytał dalej opis mnogich nieszczęść i walki nader cnotliwej bohaterki owego romansu, Amelji Mansfield.
— Skoro go na prawdę kochała, pocóż walczyła ze swoim uwodzicielem? Bóg nie mógł przecie wzniecić w jej duszy uczuć i pragnień sprzeciwiających się Jego woli wszechwładnej. Moja eks-żona, nie walczyła i może miała słuszność?... Niczego nikt nie dociekł, niczego nie odkrył i tyle tylko wiemy, że właściwie nic nie wiemy. To jest słowem ostatniem wszelkich ludzkich mądrości.
Wszystko w nim i w około niego, wydawało mu się mętnem, niepewnem i wstrętnem. Ale właśnie to uczucie wstrętu i grozy podniecało jego nerwy.
— Czy mogę prosić waszej ekscellencji o cokolwiek miejsca dla osoby, która idzie za mną? — spytał poczmistrz, wchodząc do izby poczekalnej z jakimś jegomością, zmuszonym tak samo jak Piotr czekać na konie. Był to starzec małego wzrostu, z twarzą żółtą i całą pomarszczoną, z krzaczystemi brwiami siwemi, które spadały mu aż na oczy błyszczące, barwy nieokreślonej.
Piotr wyciągnął z pod stołu swoje długie nogi, wstał i poszedł położyć się na łóżko, które mu tymczasem przygotowano. Spozierał raz po raz z pod oka na nowoprzybyłego. Staruszek pozwolił się rozebrać swojemu famulusowi, z miną kogoś bardzo utrudzonego. Został tylko w żółtym krótkim kożuszku, i w butach filcowych na nogach chudych i guzowatych. Usiadł w rogu otomany, opierając o poduszki głowę trochę za dużą, w porównaniu z resztą ciała. Czoło miał szerokie, naprzód wydane, włosy siwe, ucięte prawie przy samej czaszce. Uderzył Piotra na samym wstępie wzrok starca bystry, na wskroś przenikający i pełen inteligencji. Chciał już zadać mu jakieś banalne pytanie, gdy spostrzegł się, że podróżny przymknął oczy, założywszy jedną na drugą swoje stare chude ręce. Na jednym z palców miał obrączkę ołowianą z trupią głową. Było wątpliwem czy spi, czy tylko myśli i rozważa coś tak głęboko. Jego sługus, był tak samo jak on stary, żółty i pomarszczony, bez żadnego zarostu na twarzy. Można było domyśleć się z łatwością po rodzaju skóry gładkiej jak pargamin, że brzytwa nie potrzebywała nigdy przesunąć się po niej. Zręcznie i szybko rozpakował kosz z prowiantami, przygotował wszystko do herbaty, a wyszedłszy na chwilę, wrócił z samowarem. Gdy już wszystko było gotowe, podróżny otworzył oczy, nalał dwie szklanki herbaty i podał jedną z nich staremu sługusowi. Piotr zażenowany, czuł, że będzie zmuszonym najniezawodniej, do nawiązania rozmowy z nieznajomym.
Stary sługa odniósł próżną szklankę, wywróconą na miseczkę, trzymając dotąd w ustach prykuskę, kawałek cukru, którym słodził każdy łyk herbaty.
— Podaj mi książkę — odezwał się pan jego. Skoro mu ją przyniósł, otworzył pośrodku i zaczął ją pilnie wertować, kartkę po kartce.
Zdawało się Piotrowi, że to musi być jakieś dzieło treści religijnej i dalej wpatrywał się badawczo w starca. Ten naraz przestał czytać i znowu oczy przymknął. Gdy tak Piotr czynił w myśli rozmaite wnioski i przypuszczenia, kim może być ów podróżny, starzec oczy otworzył szeroko, zwrócił się ku niemu, fiksując wzrokiem śmiałym, a nawet surowym, który zmieszał Piotra, zaniepokoił, pociągając jednocześnie jakąś siłą nieprzezwyciężoną.





XVIII.

— Mam zaszczyt, jeżeli się nie mylę, mówić z hrabią Bestużewem? — przemówił nieznajomy głosem donośnym, zwolna, nie spiesząc się wcale.
Piotr spojrzał na niego badawczo z pod okularów.
— Słyszałem o tobie, panie hrabio — mówił dalej starzec nie zrażony, że mu nic nie odpowiedziano — i o nieszczęściu które cię spotkało! — podkreślając niejako słowo „nieszczęście“, zdawał się tłumaczyć Piotrowi. — „Nazwij to sobie jak chcesz, a nie mniej ta sprawa jest „nieszczęściem“ dla ciebie“. — Ubolewam nad tobą szczerze panie hrabio.
Piotr spłonął rumieńcem, spuścił nogi na podłogę, pochylił się naprzód onieśmielony, ale uśmiechając się mimo to do starca zagadkowego.
— Okoliczności ważniejsze, niż prosta ciekawość, zmuszają mnie, przypomnieć ci ów „wypadek“ panie hrabio — kończył po chwili milczenia, nie odwracając oczu od Piotra. Posunął się w sam róg otomany, jakby zapraszał Piotra aby usiadł obok niego. Zrezygnowany na wszystko, wstał z łóżka, i usiadł obok starca.
— Jesteś nieszczęśliwym panie hrabio, i bardzo jeszcze młodym; ja zaś jestem stary i doświadczony. Pragnąłbym zatem, o ile sił mi starczy, przyjść ci na pomoc, dobrą i przychylną radą.
— Ah! tak... jestem panu nieskończenie obowiązany — Piotr cedził słowa, z uśmiechem wymuszonym. — Czy przybywasz pan zdaleka?
— Jeżeliby z tej lub z owej przyczyny, niemiłą była ci hrabio rozmowa ze mną, chciej mi to powiedzieć z całą otwartością... — Naraz tak wzrok starca jak i ton głosu złagodniały, nabierając wyrazu czułego, prawie ojcowskiej miłości i troskliwości.
— Oh! nie, przeciwnie, jestem najszczęśliwszy z tego spotkania, i z tej znajomości... — Wzrok Piotra spoczął mimowolnie na obrączce ołowianej, z trupią główką, znak używany w wolnem murarstwie.
— Czy nie będę nadto niedyskretnym, pytając się pana ażali należysz do sekty Wolnych Murarzy?
— Tak hrabio, jestem jednym z nich... W imieniu własnem i mojego stowarzyszenia, wyciągam do ciebie dłoń braterską.
— Obawiam się — bąknął Piotr wymijająco, wahając się pomiędzy sympatją, którą wzbudzał w nim mimowolnie starzec zagadkowy, a nieufnością do sekty Wolnych Murarzy, o których tyle nasłuchał się był żartów i docinków złośliwych — obawiam się — powtórzył — że nie potrafię może pojąć należycie waszych wzniosłych celów. Sądzę, że mój sposób zapatrywania się na świat i tegoż Stworzenie, będzie w zupełnej niezgodzie z waszemi maksymami.
— Znany mi twój sposób widzenia, panie hrabio... Myślisz, i to zdanie dzieli z tobą prawie ogół ludzkości, że wytworzyło się ono przez pracę twojego umysłu, twojej inteligecji... Nie hrabio... Owo zdanie przewrotne, jest owocem pychy, lenistwa, i ludzkiej głupoty!... Żywicie w sobie smutny obłęd, i właśnie, aby cię z niego wyleczyć, rozpocząłem tę rozmowę.
— Dla czegóż nie mógłbym ja przypuścić tak samo, że pan jesteś w błędzie?
— Nie ośmieliłbym się utrzymać, że mam całą prawdę — odrzucił wolny murarz, który zadziwiał Piotra coraz bardziej, niesłychaną zwięzłością i jędrnością w każdym słowie. — Nikt sam przez siebie, nie jest w stanie dojść do prawdy absolutnej. Na to trzeba składać kamyk do kamyka, trzeba udziału w tem dziele olbrzymim kroci pokoleń, które następują jedne po drugich, począwszy od Adama, aż do naszych czasów, a wtedy dopiero wzniesie się kiedyś budynek wspaniały, świątynia godna Boga Najwyższego.
— Muszę panu wyznać otwarcie, że w Boga nie wierzę — rzekł Piotr z wysiłkiem, czuł jednak, że nie powinien niczego zataić przed tym starcem niepojętym i dziwnie zagadkowym.
Wolny Murarz spojrzał na niego wzrokiem na wskroś przenikającym, z uśmiechem bogacza wspaniałomyślnego i hojnego, którego miljony potrafią uszczęśliwić nędzarza, zwierzającego się przed nim, ze swoim ubóstwem, odkrywającego mu swoje rany:
— Bo Go nie znasz hrabio, boś Go poznać nie umiał, i dla tego czujesz się nieszczęśliwym, żeś się o to nie starał.
— Tak... zapewne... wiem o tem dobrze, że jestem nieszczęśliwy... cóż jednak mogę na to poradzić?
— Nie znasz Boga... On jest tu we mnie, w moich słowach — wolny murarz przybrał teraz ton nader surowy — jest nawet i w tem zaparciu się twojem świętokradzkiem, któregoś wymówił przed chwilą!
Zamilkł i westchnął, starając się uspokoić i odzyskać równowagę i krew zimniejszą.
— Gdyby nie istniał — zaczął na nowo pół głosem — czyżbyśmy o Nim rozprawiali? O kim mówiłeś? Kogoś się zaparł? — wykrzyknął nagle z zapałem gorączkowym i siłą pokonywującą. — Któżby Go był zdolnym wymyśleć, gdyby nie istniał? Skądże wzięło się pojęcie tak w tobie, jak i u reszty ludzi myślących, pojęcie jakiejś istoty nieokreślonej, wszechmocnej i wieczno-trwałej, ze wszystkiemi jej przymiotami i własnościami?... On istnieje! — powtórzył z naciskiem po dłuższej chwili milczenia, którego Piotr nie śmiał przerwać jednem słowem. Bał się prawie silniej odetchnąć. — Tylko że my śmiertelnicy pojąć Go nie możemy!...
Ruchem nerwowym przewracał kartki w księdze otwartej, która leżała przed nim na stole.
— Gdybyś nie wierzył w istnienie człowieka, zaprowadziłbym cię do niego, pokazałbym ci go, pozwoliłbym nawet dotknąć się ciała tegoż człowieka. Czyż mogę jednak, ja nędzny grzesznik, istota śmiertelna i przemijająca, dowieść ci Boga wszechmocy, wieczno-trwałości i nieograniczonego miłosierdzia? Co począć ze ślepcem, lub z takim, który zamyka oczy umyślnie, aby Go nie widzieć, nie zrozumieć, a jednocześnie ze złej woli jedynie, nie chce pojąc przewrotności i niegodziwości swojego „ja“ własnego? Kimże ty jesteś? Masz się zapewne za mędrca, żeś śmiał rzucić to bluźnierstwo? — dodał z uśmiechem pełnym pogardy. — A tymczasem jesteś równie szalonym i równie ograniczonym, jak dziecko, bawiące się nierozważnie, z maszynerją nader skomplikowaną zegarka. Dzieciak nie rozumie celu tych wszystkich kółek i sprężyn, arcy mądrze ułożonych i nie wierzy w tego, który zrobił ów zegarek. Trudno bo Go poznać... Pracujemy nad tem wielkiem zagadnieniem, od wieków, od Adama, aż do naszych dni i zawsze odłącza nas od Niego nieskończoność!... Tu bije w oczy nasza słabość i nicość, a Jego wielkość!
Piotr słuchał starca do głębi poruszony, nie przerywając mu ani jednem słowem. Oczy miał rozpromienione i wierzył z całej duszy słowom nieznajomego. Czy rzeczywiście pokonał go swojemi argumentami? A może tylko działał na niego, jak oddziaływa na dzieci, głos starca brzmiący potężnie? Był może olśniony chwilowo jego silnem przekonaniem, szczerością w wyznawaniu swojej wiary, poczuciem swojego przeznaczenia, które przebijało się w każdem słowie starca? Piotra uderzał szczególniej kontrast, między tą żywą wiarą u starca, a jednocześnie tą dziwną atonią moralną, tem zwątpieniu niejako, że nigdy nie potrafi zgłębić prawdy do gruntu. Radby był zacząć wierzyć, jak ten starzec wierzył i doświadczał już teraz dziwnego ukojenia, jakiegoś błogiego spokoju, jakby odradzał się na nowo i miał rozpocząć nowe życie.
— Umysłem nikt nigdy Boga nie zrozumie... życie jedynie uczy nas Go poznawać i myślą obejmywać — rzekł w końcu starzec.
Piotr w obawie, żeby nie napotkał w rozumowaniu starca, strony słabszej, lub czegoś nie dość jasnego, szkopułu, o który mogłaby się rozbić wiara, która zaczynała serce jego przenikać, przerwał mu nagle pytaniem:
— Dla czegożby jednak ludzki rozum nie mógł wznieść się tak wysoko i pojąć tego, o czem pan mówisz?
— Mądrość przedwieczną i prawdę — odpowiedział starzec, z swoim dawnym uśmiechem słodkim i pełnym ojcowskiej pobłażliwości — możnaby porównać do rosy niebiańskiej, którą radzibyśmy ducha naszego przeniknąć i odświeżyć. Czyż mogę ja jednak, naczynie pełne brudu i kału ziemskiego, obmyć się w tej rosie niebiańskiej i osądzić jej przymioty niezrównane? Jedynie oczyszczenie należyte mego ducha, może uczynić nas o tyle, o ile zdolnymi do przyjęcia tej najwyższej łaski bożej.
— Tak, tak, niezawodnie — potwierdził Piotr w radosnem uniesieniu.
— Mądrość najwyższa, ma inne podstawy, niż rozum i nauki ludzi. Jak naprzykład: historja, fizyka i chemia, które rozsypują się w gruzy, za lada silniejszym podmuchem. Mądrość przedwieczna jest jedną, jedyną. Posiada jedną tylko naukę: naukę powszechną; naukę tłumaczącą Stworzenie wszech świata i miejsce, które w niem człowiek zajmuje. Aby pojąć tę naukę, trzeba się oczyścić, trzeba odnowić niejako swoje „ja“. Zanim spłynie na nas rosa niebiańska wiary, musimy popracować sami, nad naszem własnem udoskonaleniem. Światło boże, które błyszczy w głębi dusz naszych, nazywa się sumieniem. Spojrzyj w głąb samego siebie i spytaj się tego zwierciadła duszy twojej, czy z ciebie zadowolone? Zastanów się do jakiego celu zmierzałeś, co osiągnąłeś, radząc się jedynie i mając za przewodnika, li własny rozum? Jesteś hrabio młodym, bogatym, wykształconym, co zrobiłeś z temi wszystkiemi darami, któremi los cię tak hojnie obsypał? Niczegoż ci nie brakuje? Czyś zupełnie zadowolony z siebie samego i z życia, jakie dotąd prowadziłeś?
— Nie, nie, zbrzydło mi, znienawidziłem je, budzi we mnie wstręt najwyższy.
— Skoro budzi wstręt w tobie, odmień tryb tego życia, oczyść ducha z ziemskich brudów; niepotrzebnych naleciałości, a w miarę, jak się zaczniesz odradzać, poznasz i będziesz umiał ocenić mądrość prawdziwą. Na czem ci dotąd życie upływało? Na rozpuście, hulatykach i wszelakich nieprawościach. Wszystko wziąwszy od społeczeństwa, coś mu oddał nawzajem? Na co używałeś dotąd majątku, który dostał ci się w udziale? Coś uczynił dla twoich bliźnich? Czyś kiedy pomyślał, o dziesięciu tysiącach dusz, twoich poddanych? Czyś starał im dopomódz moralnie, a choćby tylko fizycznie? Nie, prawda? Korzystałeś z ich pracy w pocie czoła, około dóbr twoich, aby prowadzić życie rozpustne, aby dogadzać twoim chuciom i dzikim namiętnościom! Oto na czem ci życie schodziło. Czyś kiedy spróbował stać się pożytecznym członkiem społeczeństwa? Nie. Spędzałeś dzień za dniem, w strętnem i ohydnem próżniactwie. Ożeniłeś się następnie. Wziąłeś na siebie odpowiedzialność i obowiązek prowadzenia tej kobiety. Cóż z nią zrobiłeś? Zamiast dopomódz jej do znalezienia prawdy i boskiej mądrości, wtrąciłeś i ją razem z sobą w otchłań kłamstwa i niedoli. Obraził cię pewien człowiek; zabiłeś go. I mówisz, że nie znasz Boga, a życie własne wstręt w tobie budzi! Czyż mogłoby być inaczej?
Starzec umilkł po tych słowach, utrudzony zbytecznie gwałtownością własnej przemowy. Oparł głowę o poduszki otomany i zamknął oczy, jakby w omdleniu. Usta poruszały się, nie wydając głosu żadnego. Piotr wpatrywał się w niego badawczo, serce rozpierało mu dziwne uczucie, nie śmiał jednak pierwszy przerwać milczenia, które teraz zapanowało.
Starzec zakaszlał się, kaszlem suchym, zwykłym u ludzi w tym wieku, i zawołał na swego sługę.
— Są konie? — spytał.
— Właśnie sprowadzono takowe. Czy wasza miłość nie zechce odpocząć cokolwiek?
— Nie, każ zaprzęgać.
— Czyż odjedzie rzeczywiście, nie wcieliwszy mnie dokładniej w myśl swoją i nie wprowadziwszy zbłąkanego na dobrą drogę? — pytał w duchu Bestużew, który był wstał i chodził po izbie z głową na piersi opuszczoną. — Tak jest, prowadziłem dotąd życie godne pogardy, nie lubiłem go jednak, nie znajdywałem w niem przyjemności, nie chciałem go!... A ten człowiek zna prawdę i mógłby mnie udzielić tejże.
Starzec, gdy pozbierał swoje manatki, zwrócił się ku niemu, pytając tonem grzecznym, ale zupełnie obojętnym:
— W którą stronę udajesz się panie hrabio?
— Dążę wprost do Petersburga — Piotr odpowiedział z pewnem wahaniem — i... dziękuję panu całem sercem! Podzielam pańskie zdanie najzupełniej. Nie myśl pan jednak, żebym był tak do gruntu złym. Radbym był szczerze być takim, jakimbyś pan mnie chciał widzieć, nigdy mi atoli nikt do tego nie dopomógł!.. Czuję się winnym!... Pomóż mi pan, naucz co mam czynić, a może kiedyś...
Głos mu się złamał, stłumiony głuchem łkaniem.
Wolny murarz milczał przez dłuższą chwilę. Namyślał się i rozważał.
— Bóg jeden, może ci dopomódz skutecznie panie hrabio. O ile będzie to możebnem ze strony naszego stowarzyszenia, nie omieszka ono również pospieszyć ci na ratunek. Skoro udajesz się do Petersburga, oddaj to pismo hrabiemu Wilarskiemu (wyjął z pularesu dużą ćwiartkę papieru i na niej napisał słów kilka). Teraz chciej przyjąć jeszcze jedną radę. Poświęć hrabio pierwsze dni twojego pobytu w Petersburgu, na rozmyślanie w samotności i na wejście niejako w samego siebie. Nie daj się wciągnąć pod żadnym względem, w wir twojego życia przeszłego. Żegnam cię panie hrabio. Życzę szczęśliwej podróży i powodzenia w zamysłach — dodał, widząc wracającego swojego starego sługę.
Podróżny nazywał się Osip Aleksiewicz Bazdejew, jak to Piotr przeczytał w książce zapisowej poczmistrza. Bazdejew był wolnym murarzem i osobistością bardzo znaną, za czasów Nowikowa. Długo jeszcze po zniknieniu starca Piotr chodził po izbie, nie myśląc kłaść się spać, nie myśląc również o odjeździe. Zastanawiał się głęboko nad swoją przewrotną przeszłością, nad życiem rozpustnem, z zapałem gorączkowym człowieka, który radby odrodzić się czemprędzej. Wyobrażał już sobie w bujnej fantazji, czem będzie ta przyszłość jego czysta, niepokalana, pełna cnót i czynów najwznioślejszych. Zdawało mu się to czemś niesłychanie łatwem. Sądził, że dla tego tylko tak się popsuł, ponieważ zapomniał niestety, pomimo woli i chęci, ile słodyczy przynoszą nam dobre uczynki. Zniknęły nakoniec wszelkie jego wątpliwości. Wierzył teraz święcie w braterstwo wszystkich ludzi, których powinno być celem jedynym, pomagania sobie nawzajem, na drodze cnoty i w ścisłem wypełnianiu obowiązków. Pojmował on w ten sposób, stowarzyszenie i zasady wolnego murarstwa.





XIX.

Gdy przyjechał do Petersburga, Piotr nie dał znać nikomu ze znajomych o swojem przybyciu. Zamknął się szczelnie w swoim pałacu i spędzał dni całe na czytaniu Tomasza A. Kempis, dzieło wręczone mu potajemnie, przez osobę nieznaną. Im bardziej zagłębiał się i przejmywał duchem dzieła tego, tem święciej wierzył w możność dojścia do najwyższego stopnia doskonałości i miłość braterską wszystkich ludzi, która może jedynie wzbudzić w nich chęć do czynów wzniosłych i szlachetnych. Wszak Bardejew, tak mu opisywał owe braterstwo ludów. Jakoś w tydzień po powrocie do Petersburga, wszedł do niego późnym wieczorem Polak, młody hrabia Wilarski. Znał go dawniej, ale prawie tylko z widzenia, spotykając tu i owdzie w towarzystwach. Wyglądał nader poważnie i miał minę quasi urzędową, jak sekundanci Dołogowa, gdy przyszli wyzywać Piotra na pojedynek. Wilarski zamknął drzwi, oglądnąwszy się w około, czy nie ma kogo prócz nich w pokoju:
— Przychodzę do ciebie panie hrabio z pewną propozycją — przemówił na wstępie. — Osoba, stojąca nader wysoko w naszem stowarzyszeniu, postarała się o przyjęcie pana jako brata pomiędzy nas, mnie zaś prosiła, żebym ciebie wprowadził. Poczytuję za święty obowiązek spełnić życzenie owej osoby. Czy pragniesz zatem panie hrabio wejść jako członek naszego stowarzyszenia, pod moją gwarancją i zostać wolnym murarzem?
Uderzył Piotra ton zimny i surowy młodego człowieka, którego widywał dotychczas motylkującego, z uśmiechem zalotnym na ustach, koło dam najpiękniejszych i ze sfer najwyższych towarzystwa petersburgskiego.
— Pragnę tego — Piotr odpowiedział.
Wilarski skinął głową:
— Jeszcze jedno pytanie, na które chciej mi odpowiedzieć panie hrabio, nie jako przyszły członek naszego stowarzyszenia, ale całkiem szczerze, jak przystało na człowieka honorowego: czy wyrzekłeś się twoich przeszłych zasad? Czy obecnie wierzysz w Boga?
Piotr zastanowił się, a po chwili odrzucił z naciskiem:
— Tak, wierzę w Boga.
— Jedźmy zatem. Mój powóz jest na pańskie rozkazy.
Wilarski milczał przez całą drogę. Na pytanie Piotra, co będzie robił i na co każą mu odpowiadać, nadmienił tylko, że bracia starsi i godniejsi, wybadają nowego adepta. Powinien zaś mówić zawsze szczerą prawdę.
Weszli w bramę obszernego budynku, w którym znajdowała się loża massońska. Następnie zaczęli wstępować po schodach ciemnych i zatrzymali się w przedpokoju słabo oświetlonym. Tu zrzucili z siebie futra i przeszli do pokoju obok. Ukazał się na progu jakiś człowiek dziwacznie ubrany. Wilarski szepnął mu do ucha słów kilka w języku francuzkim. Otworzył potem małą szafkę, pełną ubiorów, nie znanych dotąd Piotrowi, wyjął z niej chustkę i zawiązał nią oczy Piotrowi. Gdy wiązał chustkę z tyłu głowy, kilka włosów zaplątało się w ów węzeł. Pociągnął Piotra ku sobie, ucałował, wziął za rękę i poprowadził dalej. Grubas szedł za przewodnikiem, zniecierpliwiony i zmordowany zawiąską, która go ciągnęła z tyłu za włosy nieznośnie. Zwiesił głowę i ręce, uśmiechał się nieśmiało idąc krokiem chwiejnym i niepewnym.
— Cokolwiek się stanie — przemówił po chwili Wilarski — znieś to mężnie i bez wahania, jeżeliś zdecydowany do nas należeć — Piotr skinął głową potakująco. — Skoro usłyszysz pukanie do drzwi, wolno ci zdjąć z ócz przepaskę. Bądź odważnym i miej nadzieję... — wyszedł uścisnąwszy Piotrowi dłoń po bratersku.
Skoro uczuł się samotnym, Piotr wyprostował się i mimowolnie sięgnął ręką, aby zdjąć przepaskę. Spuścił ją jednak natychmiast. Pięć minut, które zbiegły w przykrem oczekiwaniu, zdały mu się kilkoma godzinami. Nogi uginały się pod nim, ręce sztywniały; czuł się niesłychanie znużonym, doświadczając przy tem wrażeń najrozmaitszych. Lękał się tego, co miało nastąpić, a jeszcze bardziej bał się, żeby mu nie zabrakło odwagi. Ciekawość jego była mocno podnieconą. Co go jednak pocieszało w tej całej zgryzocie, to pewność, że wejdzie nareszcie na drogę odrodzenia i że stawia pierwsze kroki, do owego życia czynnego i pełnego cnót wzniosłych, które odtąd zamierzał prowadzić. Marzył o tem bezustanku, odkąd spotkał się w drodze z nieznajomym. Zastukano do drzwi gwałtownie. Zdjął przepaskę i spojrzał dokoła. Pokój tonął w pomroku. Migotała jedynie słabem światełkiem, lampka ustawiona w jakimś białym przedmiocie, na stole przykrytym czarnem suknem. Obok leżała księga, księga otwarta. Była to Ewangielja, ten zaś biały przedmiot, był trupią czaszką z wyszczerzonemi zębami i głębokiemi dołami ocznemi. Po przeczytaniu pierwszego wiersza: — „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, a Bogiem było Słowo“ — z Ewangielji św. Jana, obszedł stół w około i zobaczył trumnę otwartą, pełną ludzkich kości. Nie zdziwiło go to wcale, spodziewał się bowiem jeszcze czegoś gorszego, bardziej niezwykłego i straszniejszego. Trupia czaszka, trumna, Ewangielja otwarta, nie zadawalniały jego fantazji rozbujałej. Żądał czegoś więcej i oglądał się w koło, powtarzając te słowa:
— Bóg, śmierć, miłość braterska... słowa nieokreślone, które dla niego były symbolem życia nowego. Otworzono drzwi i wszedł człowiek wzrostu niewielkiego. Przejście nagłe z jasności do owej izdebki nader słabo oświetlonej, musiało go zmieszać niejako. Zatrzymał się chwilę, aby wzrok oswoić z ciemnością tu panującą. Potem zbliżał się do stolika ostrożnie, prawie po omacku. Gdy stanął tuż przy stole, położył na nim obie ręce w rękawiczkach.
Ten mały człowieczek był przepasany białym, skórzannym fartuchem, który od połowy piersi schodził aż do stóp. Około szyji miał rodzaj kolji i kryzy, z której wyłaniała się twarz długa, u dołu mocno szpiczasta.
— Po coś tu przyszedł? — spytał Piotra nowoprzybyły, zwracając się ku niemu. — Po coś przyszedł niedowiarku, którego oczy były dotąd zamknięte na blask prawdy odwiecznej, na światło, i czego żądasz od nas?
W chwili kiedy drzwi otwierano, Piotr uczuł tę samą bojaźń pełną grozy religijnej, jakiej doświadczał w latach dziecięcych przystępując do spowiedzi. Czuł że ten kapłan obcy mu najzupełniej w życiu codziennem, w zwykłych życia warunkach, łączy się z nim obecnie węzłem mistycznym, ojcostwa duchowego. Wzruszony, zmieszany, poszedł do drugiego „Eksperta“ (tak nazywano w stowarzyszeniu massońskiem braci mających przygotowywać „profanów“ do przyjęcia uroczystego) i poznał w nim swego dawnego znajomego Smoljaninowa. To odkrycie było mu bardzo nie na rękę. Wolałby był zobaczyć przed sobą kogoś po raz pierwszy w życiu, i widzieć w nim tylko brata, tylko nauczyciela chętnego i życzliwego. Tak długo milczał, że Ekspert był zmuszony powtórzyć pytanie:
— Ja... ja... pragnę odrodzenia.
— Dobrze — Smoljaninow skinął głową. I mówił dalej: — Czy masz wyobrażenie, jakiemi rozporządzamy środkami, aby dopomódz ci do osiągnienia tego celu?
— Spodziewam się... sądzę... że znajdę pomoc... że... że... poprowadzą mnie... wskażą... — Piotrowi głos drżał i łamał się, niedozwalając wypowiedzieć wyraźnie co myśli.
— W jaki sposób pojmujesz profanie massonerję?
— Sądzę, że ma ona za cel wzniosły, wprowadzić między ludy jedność i braterstwo, aby szły odtąd drogą cnoty.
— Dobrze — rzekł znowu Ekspert zadowolony z odpowiedzi. — Czyś próbował dojść do tego celu za pomocą religji?
— Nie, sądziłem bowiem, że jest właśnie negacją prawdy — odrzucił tak cicho, że Smoljaninow nie dosłyszał odpowiedzi i żądał powtórzenia tejże.
— Byłem ateuszem — Piotr rzekł głośniej.
— Czy po to szukasz prawdy, aby poddać się prawom życia, i znaleść mądrość w połączeniu z cnotą.
— Tak.
Ekspert skrzyżował na piersi ręce w rękawiczkach i rzekł:
— Jest moją powinnością wcielić pana i dać mu poznać cel główny naszego stowarzyszenia. Jeżeli zgadza się z tym, który pan pragniesz osiągnąć, możesz zostać z twojej strony członkiem użytecznym tegoż. Podstawą naszego związku, z której żadna siła ludzka go nie zepchnie, jest zachowanie w całości nienaruszonej i przekazanie najdalszym pokoleniom, tajemnic najważniejszych. Są one w naszem posiadaniu, od czasów zamierzchłych, od wieków, po wieki, zacząwszy od pierwszego człowieka na tej ziemi. Od nich zależą niejako losy ludzkości; nikt ich jednakże nie zdoła pojąć i z nich skorzystać, kto się wpierw nie oczyści dostatecznie i nie przygotuje należycie. Drugim celem naszym jest pomaganie i podtrzymywanie naszych braci. Staramy się uszlachetniać ich serca, oczyszczamy ich ducha, i tym sposobem doprowadzamy zwolna, do rozumienia wielkich tajemnic, które przekazali nam w spuściźnie mędrcy, i tradycja z ust do ust podawana. Oczyszczając ducha braci naszych i poprawiając ich z błędów i przywar, wpływamy zbawiennie na podniesienie, oczyszczenie i uszlachetnienie całej ludzkości. Stawiamy ludziom na przykład naszych towarzyszów, jako wzór cnót i zacności nieposzlakowanej. Z całych sił staramy się walczyć ze złem, które w świecie zapanowało. Zastanów się profanie nad tem com ci powiedział!...
Po tych słowach zniknął z pokoju.
— „Walczyć ze złem które w świecie panuje!“ — powtórzył Piotr, ujrzawszy się samotnym. Zobaczył nagle przed oczami, rozwijającą się wspaniale działalność, w kierunku nieznanym mu dotąd. Widział sam siebie napominającym ludzi zbłąkanych, jak jego łajano i nabierano z góry przed dwoma tygodniami. Owych nieszczęśliwych, przewrotnych i złych, nawracał słowem i czynem. Wydzierał ofiary ze szponów ich ciemiężycieli. Z trzech celów, wymienionych przez Eksperta, ostatni (odrodzenie ludzkości) trafiło mu najbardziej do przekonania i wprawiało w zachwyt. Owe wielkie tajemnice zaciekawiały go po trochę, nie wydawały mu się jednak niezbędnemi. Cel drugi, oczyszczenie samego siebie, uważał również za zbyteczny, i mało się troszczył o niego. Doświadczał już bowiem rozkoszy niewypowiedzianej, czując się zupełnie odrodzonym i poprawionym z błędów i złych nawyczek życia przeszłego. Był gotowiusieńki, spełniać li czyny wzniosłe i szlachetne.
Za pół godziny wrócił Ekspert aby wtajemniczyć profana w siedm głównych cnót, których symbolem były siedm stopni w świątyni Salomona, i które każdy masson powinien rozwijać w sobie: Były one następujące: 1mo Ścisłe zachowanie tajemnicy. 2do Ślepe posłuszeństwo wobec przełożonych. 3tio Jak najlepsze obyczaje. 4to Miłość całej ludzkości. 5to Męstwo nieustraszone. 6to Hojność. 7mo Zamiłowanie śmierci.
— Abyś mógł zastosować się do siódmego warunku, myśl często o śmierci profanie. Wtedy przestanie być straszną dla ciebie. Nie będzie wrogiem twoim, ale wyda ci się przeciwnie, najwierniejszym przyjacielem, który uwalnia cię od tego życia pełnego przykrości i zawodów najboleśniejszych, aby ducha twego oczyszczonego i podniesionego pełnieniem czynów szczytnych i cnotliwych, wprowadzić do krainy wiecznej szczęśliwości, po odebranie nagrody, za życie zacne, prowadzone na tym ziemskim padole. Tam tylko będziemy prawdziwie spokojni i zadowoleni, jeżeli tu, potrafimy sobie na to zasłużyć.
— Zapewne, tak być musi — pomyślał Piotr, zobaczywszy się znowu samotnym — jestem jednak na tyle słabym, że czuję się przywiązanym do życia, teraz szczególniej, gdy zaczynam pojmować jego cel właściwy. — Co do innych pięciu cnót, które liczył na palcach, czuł je już w sobie. Cóż łatwiejszego, niż okazać odwagę, wspaniałomyślność, mieć dobre obyczaje, kochać ludzkość, cóż może być przyjemniejszem nad posłuszeństwo? Ten ostatni warunek, wydawał mu się nie tyle cnotą, ile ulgą i szczęściem najwyższem. Czy mogło być co dla niego przyjemniejszem, jak uwolnić się od własnej woli i poddać się pod przewodnictwo tych, którzy poznali prawdę?
Ekspert pojawił się po raz trzeci, pytając czy jego postanowienie jest niewzruszone i czy gotów poddać się temu wszystkiemu, czego od niego żądają?
— Jestem gotów i przyjmuję wszelkie warunki — odpowiedział Piotr stanowczo.
— Muszę jeszcze i to zapowiedzieć z góry, że nasze stowarzyszenie, nie zadawalnia się słowami, aby rozsiewać prawdę. Używa ono jeszcze innych sposobów, działających może nawet silniej od słów, na tych, którzy szukają mądrości i cnoty. Ozdoby tego „pokoju rozmyślań“, powinnyby przemówić do twego serca, lepiej niż moje słowa, jeżeli ono szczerze pragnie. Jeszcze nie raz ujrzysz podobne symbole, postępując coraz dalej. Nasze stowarzyszenie, na wzór związków w starożytności, wygłasza swoją naukę za pomocą hieroglif. Oznaczają one wyobrażenia abstrakcyjne, które zamykają się w samym przedmiocie przedstawionym symbolicznie.
Piotr wiedział doskonale czem są hieroglify, przeczuwając atoli zbliżające się ciężkie próby, słuchał w milczeniu i z uwagą wytężoną.
— Jeżeli jesteś niewzruszonym w twoim zamiarze profanie, zacznę wtajemniczać cię. W dowód twojej hojności, oddasz mi wszystko co masz kosztownego.
— Ależ nie mam nic przy sobie — bąknął Piotr zmieszany, sądząc, że zażądają od niego całego majątku.
— Oddasz mi zegarek, ile masz przy sobie pieniędzy, pierścionki i tem podobnie...
Piotr zdjął natychmiast z szyji łańcuch z zegarkiem, wyjął z kieszeni sakiewkę z pieniędzmi, tylko przyszło mu z wielką trudnością ściągnąć z palca grubego obrączkę ślubną.
— Na dowód posłuszeństwa, rozbierz się profanie.
Piotr zdjął frak, kamizelkę, i ściągnął but z nogi lewej. Masson roztworzył mu koszulę, po lewej stronie piersi i zawinął pantalony, również ze strony lewej, powyżej kolana. Piotr gotował się powtórzyć to samo na nodze prawej, chcąc oszczędzić trudu Ekspertowi, ten go jednak wstrzymał, podając pantofel aby go włożył na lewą nogę. Zawstydzony, zmięszany, zakłopotany, jak dzieciak niezgrabny, czekał ręce zwiesiwszy, z nogami szeroko rozstawionemi, na dalsze instrukcje.
— W dowód zupełnej szczerości, wyznaj przedemną profanie twoją główną wadę.
— Moją główną wadę? Ależ mam ich tak wiele!
— Błąd, który zaślepiał cię najbardziej, sprowadzając z drogi cnoty i obowiązku?
Piotr szukał po głowie.
— Czy wino, łakomstwo, próżniactwo, lenistwo, gniew, nienawiść, lub kobiety? — przechodził w myśli to wszystko po kolei, nie wiedząc czemu dać pierwszeństwo.
— Kobiety — rzekł wreszcie głosem zaledwie dosłyszanym.
Masson nic nie odpowiedział i milczał dłuższą chwilę. Zbliżył się wreszcie do stołu, wziął z niego chustkę i zawiązał nią oczy Piotrowi.
— Zaklinam cię profanie po raz ostatni, wejdź w siebie. Staraj się odtąd poskramiać i trzymać na wodzy twoje namiętności i chucie cielesne. Szukaj szczęścia, nie w nich, ale w sercu twojem, bo źródło tegoż, jest w nas samych...
Zdawało się Piotrowi, że już odczuwa w duchu owe źródło odradzające i orzeźwiające. Był uradowany i pełen rozrzewnienia.





XX.

Zjawił się teraz Wilarski, który miał go wprowadzić do loży jako poręczyciel. Poznał go natychmiast po głosie. Na jego mnogie zapytania, odpowiedział Piotr: — Tak, tak, na wszystko przystaję! — i z twarzą rozpromienioną, szedł za swoim przewodnikiem. Na jego piersi szerokiej, muskularnej, zupełnie od strony serca obnażonej, Wilarski trzymał miecz obosieczny. Piotr postępował krokiem chwiejnym i niepewnym, z jedną nogą w symbolicznym pantoflu massońskim. Przeszli w ten sposób przez kilka korytarzów, skręcając to w lewo, to w prawo. Zatrzymali się wreszcie przed drzwiami loży. Wilarski zakaszlał. Odpowiedziano mu wrzawą niesłychaną i stukiem młotków. Otworzyły się drzwi przed nimi. Jakiś niski głos basowy, spytał Piotra (miał on dotąd oczy zawiązane) kim jest, skąd przychodzi i gdzie się rodził? Następnie poprowadzono go dalej, mówiąc przez całą drogę, alegorycznie, o trudach i trudnościach w jego podróży, w świętej przyjaźni o Wielkim Budowniczym Wszechświata i męstwie potrzebnem w niebezpieczeństwie i w pracach przedsięwziętych. Zauważył że nazywano go coraz inaczej. Jako to: „Ten który szuka“. „Ten który cierpi“. „Ten który żąda“. A za każdym razem miecze i młotki odzywały się dźwiękiem odmiennym. Podczas gdy go tak oprowadzono, powstała żywa sprzeczka pomiędzy jego przewodnikami. Słyszał ich rozmowę przyciszoną. Jeden z nich upierał się, żeby Piotra poprowadzono przez pewien kobierzec. Położono mu następnie rękę prawą na przedmiocie, którego nie mógł widzieć, a dłonią lewą kazano mu przycisnąć do serca kompas. W tej pozycji musiał powtarzać raz po raz, przysięgę uroczystą, na bezwzględne posłuszeństwo prawom zakonu. Pogaszono świece, zapalając w misie cynowej spirytus, co Piotr poznał po silnym zapachu alkoholicznym. Zapowiedziano mu, że ujrzy „małe światło“. Zdjęto mu z ócz przepaskę i zobaczył przed sobą w słabym płomyku niebieskawym, kilku ludzi, przepasanych białym, skórzanym fartuchem, z mieczami obnażonymi, których ostrza były skierowane prosto ku jego piersi. Jeden z nich miał koszulę całą zakrwawioną. Na ten widok Piotr pochylił się naprzód, jakby chciał żeby go przeszyto mieczami. Podniesiono atoli miecze w górę i zawiązano mu oczy powtórnie.
— Teraz otrzymasz „światło wielkie“ — odezwał się jakiś głos nieznany mu... Pozapalano świece, zdjęto Piotrowi przepaskę, a chór z kilkunastu głosów zaintonował:
Sic transic gloria mundi!
Skoro oprzytomniał cokolwiek i uspokoił się po doznanych wrażeniach, Piotr zobaczył w około dużego stołu, okrytego czarną oponą, dwunastu braci, ubranych jak poprzedni. Znał kilku z nich, spotykając się z nimi tu i owdzie w towarzystwach. Przewodniczącym był młody człowiek obcy mu zupełnie. Ten miał na szyji krzyż odmienny od reszty. Po jego prawej ręce siedział ksiądz Morio, ów włoch, którego poznaliśmy zaraz z początku, na wieczorku u panny Scherer. Dalej siedział wysoki dygnitarz petersburgski, pewien Szwajcar, dawniej nauczyciel w domu księcia Bazylego... Wszyscy słuchali w uroczystem milczeniu przewodniczącego, który trzymał w ręce młotek. Na jednej ze ścian świeciła gwiazda promienista. Róg stołu z jednej strony był przykryty małym kobierczykiem, na którym wyszyto rozmaite znaki massońskie. Po drugiej stronie stołu wznosił się rodzaj ołtarza, na którym złożono księgę Nowego Testamentu i trupią czaszkę. W koło ołtarza ustawiono siedm lichtarzy z gorejącemi świecami, jak w kościele. Dwóch braci poprowadziło Piotra przed ołtarz. Kazano mu złożyć nogi pod prostym kątem i położyć się w całej długości, jakby składał u stóp ołtarza swoją osobę na ofiarę.
— Podać mu kielnią! — odezwał się jeden z braci.
— Niepotrzeba! — wtrącił inny.
Ogłuszony, oszołomiony, Piotr oglądał się w koło wzrokiem zamglonym krótkowidza. Pytał się w duchu z pewnem wahaniem, gdzie znajduje się właściwie, czy nie drwią sobie po prostu z niego i czy później nie będzie zmuszonym wstydzić się sam przed sobą tej chwili? Rozprószyła się jednak jego wątpliwość gdy spojrzał na twarze o wyrazie poważnym i uroczystym, całego swojego otoczenia. Powiedział sobie, że nie może się już cofnąć, a przenikniony na nowo duchem ślepego posłuszeństwa, pokorny i wzruszony do głębi, rzucił się na posadzkę przed ołtarzem. Po chwili podniesiono go, opasano białym fartuchem, jaki mieli inni bracia, wręczając mu kielnią i trzy pary rękawiczek. Wytłumaczył mu wtedy Wielebny, że powinien zachować nietykalnie i niepokalanie białość symboliczną tego fartucha. W nim bowiem były uosobistnione siła i czystość. Kielnia ma mu służyć do wykorzenienia i wyrwania z serca wszelkich przywar. Powinien nadal dobrze czynić i ukochać całą ludzkość jako siebie samego. Pierwszą parę rękawiczek zachowa, nie pytając o ich znaczenie, drugą będzie nosił na ich zebraniach, trzecia zaś para rękawiczek damskich przeznaczona dla Wybranej, którą uszanuje po nad inne kobiety. — „Uważaj tylko bracie kochany, na czystość twego serca i twoich zamiarów, żeby te rękawiczki symboliczne, nie dostały się w niegodne ręce“... Gdy Wielebny wymawiał te słowa, zdawało się Piotrowi, że miesza się mimowolnie. A i Piotr sam, oglądając się w koło poczerwieniał cały, mając prawie łzy w oczach, jakby mały dzieciak zawstydzony.
Zapanowało przez chwilę milczenie wielce dla wszystkich kłopotliwe. Przerwał je na szczęście jeden z braci. Przyprowadził Piotra przed kobierczyk i zaczął mu tłumaczyć z zeszytem w ręce, rozmaite znaki symboliczne. Słońce, księżyc, młotek, ołów, kielnią, kolumnę, trzy okna i tem podobnie... Wskazano mu jego miejsce, wytłumaczono znaki massońskie, dano hasło i pozwolono mu wreszcie usiąść. Wielebny odczytał statuta. Trwało to nader długo, a rozmaite uczucia miotające Piotrem, nie dozwoliły mu wysłuchać wszystkiego z należytą uwagą. Zapamiętał zaledwie ostatni paragraf.
„W naszej świątyni znamy wiele stopni, dzielących cnotę od występku. Strzeż się bracie każdego z nich, abyś nie stracił równowagi. Leć na pomoc bliźniemu twemu, kimkolwiek by on był. Nawróć na dobrą drogę zbłąkanego, pomóż powstać upadłemu. Niech nigdy nie powstaną w sercu twoim gniew i nienawiść przeciw bliźniemu twemu. Bądź życzliwym i uprzejmym dla każdego. Zapalaj w sercach wszystkich ogień cnoty. Dziel twoją pomyślność z bliźnim i niech ci nigdy nie przyjdzie chętka zdrożna, zakłócić czemkolwiek tych czystych rozkoszy. Przebacz twojemu wrogowi i nie mścij się na nim inaczej, jak oddając mu dobrem za złe, tobie wyrządzone. Spełniając te prawa odwieczne, odnajdziesz ślady zatarte, twojej dawnej wielkości, przez grzech utraconej“.
Wielebny uderzył młotkiem w stół, wszyscy usiedli, a po przemówieniu przewodniczącego, który nakłaniał braci do chrześcjańskiej pokory, nakazał przytem dopełnić ostatniej ceremonji. Wysoki ów dygnitarz, noszący w stowarzyszeniu tytuł podskarbiego, obszedł w około całe zgromadzenie. Piotr radby był wpisać się na listę datków, ze wszystkiem co posiadał. Wstrzymał się jednak w zapędzie bojąc się, żeby go nie posądzono o zbytnią chełpliwość. Zapisał się zatem na taką samą sumę, jak i reszta braci.
Po skończonem posiedzeniu wrócił do siebie, jak mu się zdawało zupełnie innym, odrodzonym do gruntu. Miał podobne uczucie, jak gdyby powracał z bardzo dalekiej podróży, trwającej lat kilka. Teraz nie miał już nic wspólnego z przeszłością i ze swojem dawniejszem, zdrożnem życiem, ze swojemi złemi i bezbożnemi nawyczkami.





XXI.

Nazajutrz po przyjęciu do stowarzyszenia, Piotr spędził ranek na czytaniu dzieła wręczonego mu w sposób tajemniczy. Starał się pojąć znaczenie mistyczne kwadratu, którego jedna strona przedstawiała boskość, druga świat moralny, trzecia świat fizyczny, czwarta spójnię między temi dwoma światami. Kiedy niekiedy, odrywał się od czytania i od kwadratów mistycznych, aby nakreślić samemu sobie plan postępowania w przyszłości, powiedziano mu bowiem na owem posiedzeniu, że wieść o jego pojedynku doszła już do uszu cara, zrobiłby zatem najlepiej, oddalając się na czas dłuższy z Petersburga. Pragnął więc wyjechać do swoich dóbr w Rosji południowej i tam zająć się szczerze losem swoich poddanych. Nagle zobaczył wchodzącego ojca Heleny.
— Mój kochany Piotrusiu — przemówił słodziutko książę Bazyli. — Cóżeś to wyprawił w Moskwie najlepszego? Co znaczy to twoje poróżnienie z Helenką? Mylisz się najzupełniej. Wiem o wszystkiem, i mogę zapewnić najuroczyściej, że jest tak samo niewinną wobec ciebie, jak Chrystus Pan w obec swoich sędziów żydowskich. Dla czegoż — dodał szybko, nie dopuszczając zięcia do słowa — dla czego nie udałeś się z tą sprawą wprost do mnie, jako do twojego najlepszego przyjaciela? Mój Boże! rozumiem wszystko... Postąpiłeś jako człowiek dbały o swój honor; działałeś może nadto pospiesznie, ale o tem potem... Pomyśl jednak w jak przykrem położeniu jesteśmy obecnie, ja z Helenką, w obec towarzystwa, w obec „Dworu“ — rzekł ciszej ale nie mniej kładnąc nacisk na słowo „dwór“. — Helenka została w Moskwie a ty tutaj, po jakiemu to wygląda? Powiedz sobie z góry mój drogi, że tu zaszło tylko fatalne nieporozumienie. Chcę wierzyć, że obecnie takiem jest i twoje zdanie. Napisz do niej kilka wierszy, pospieszy do ciebie natychmiast i wszystko wyjaśni się. Jeżeli tego nie uczynisz, mój drogi, obyś tylko w przyszłości nie żałował twego uporu i zawziętości... — Tu książę Bazyli spojrzał na niego z pod oka, w sposób wielce znaczący.
— Wiem z najlepszego źródła — dodał w rodzaju komentarza — że carowa matka zajmuje się mocno waszą sprawą... Wiesz jak była zawsze łaskawą i pełną życzliwości dla Helenki.
Piotr usiłując nadaremnie przerwać ten rwący potok słów, płynący z ust teścia, nie wiedział jak się wziąć do tego, żeby odpowiedzieć na pokojową propozycję odmową kategoryczną. Mieszał się, to bladł, to czerwieniał, zrywał się, aby po chwili usiąść na nowo, przywodził sobie na pamięć napomnienia braterskie massonów, aby oddawać dobrem, za krzywdy wyrządzone, a z tem wszystkiem czuł że będzie zmuszonym, stać się niegrzecznym w własnym domu. Tak był nawykł, poddawać się bezwarunkowo temu człowiekowi, mówiącemu z pańska, tonem lekkim, od niechcenia, a przecież tak despotycznym. Lękał się więc i teraz, żeby nie uledz tej wymowie miodopłynnej. Czuł że cała jego przyszłość zależy od słowa, które wypowie. Czy pójdzie dawnym torem, czy wejdzie śmiało na ową nową drogę, pełną uroku, którą mu wskazali massoni, w celu odrodzenia i uszlachetnienia całej jego istoty moralnej?
— Cóż mój drogi? — wtrącił po chwili milczenia książę Bazyli tonem żartobliwym. — Odpowiedz mi „tak“, a zabijemy tłustego cielca, na uczczenie wracającego „syna marnotrawnego“.
Jeszcze nie dokończył frazesu, kiedy Piotr posiniały od gniewu, z twarzą, która w tej chwili przypominała ojca każdym rysem, odpowiedział głosem stłumionym, nie patrząc wcale na teścia:
— Nie przywoływałem księcia, nie prosiłem o pośrednictwo... oddal się stąd!... — rzucił się do drzwi, otwierając je na oścież. — Proszę wyjść natychmiast! — powtórzył z naciskiem. Książę Bazyli stał niemy, blady, spiorunowany.
— Co ci jest? Tyś chyba chory?
— Oddał się książę! mówię ci! — powiedział to tak groźnym tonem, mimo że głos mu drżał wewnętrznem wzruszeniem, że Bazyli wyniósł się jak nie pyszny, nie czekając wcale na odpowiedź.
W tydzień po tej scenie, Piotr wyjechał do swoich dóbr, pożegnawszy serdecznie swoich nowych przyjaciół, i zostawiając im znaczną sumę pieniędzy, do rozdania pomiędzy ubogich. Dostał na drogę mnóstwo listów polecających do Kijowa i Odessy z przyrzeczeniem solennem, że będą pisywali do niego z Petersburga, radząc mu we wszystkiem, i przewodnicząc na tej nowej drodze, którą iść zamierzał.





XXII.

Mimo surowości carskiej, co do pojedynków, potrafiono zatuszować sprawę Bestużewa z Dołogowem. Nie prześladowano i nie pociągano do odpowiedzialności, ani dwóch przeciwników, ani ich sekundantów. Samą jednak historję skandaliczną, stwierdzoną zresztą dostatecznie rozłączeniem się młodych małżonków, powtarzano sobie i podawano z ust do ust. Piotr przyjęty z niesłychaną uprzejmością i wybaczliwością, gdy był tylko dzieckiem naturalnem, bez nazwiska; którego zasypywano grzecznostkami i pochlebstwami, gdy został najmętniejszą partją na całą Rosję, stracił był wiele z uroku, otaczającego nimbusem świetlanym jego olbrzymią i niezgrabną postać, od chwili ożenienia. Skoro był już żonatym, zgasły nadzieje błogie wszystkich matek mających córki na wydaniu. Tem bardziej odsunięto się od niego, że nie starał się nigdy wśliznąć w łaski koterji high life’u rosyjskiego. Potępiano też jego w tej sprawie jednogłośnie, nazywając przy każdej nadarzającej sposobności, głupcem, fiksatem i szkaradnym zazdrośnikiem, podobnym kubek w kubek do swego ojca. Po Piotra odjeździe z Petersburga, gdy Helena wróciła sama do tego miasta, przyjęto ją wszędzie najserdeczniej, z odcieniem współczucia pełnego szacunku, na które zasługuje każda istota nieszczęśliwa. Jeżeli kto kiedy wymówił niebacznie nazwisko męża, w jej obecności, Helena przybierała natychmiast minę niesłychanie poważną, którą potrafiła sobie przyswoić, ze zwykłą u niej zręcznością, nie rozumiejąc nawet dobrze tejże znaczenia i doniosłości. Jej twarz zawsze prześliczna, wyrażała niejako, że znosi swoje niezasłużone opuszczenie, z wszelką rezygnacją, uważając męża za krzyż ciężki zesłany jej przez Opatrzność. Co do księcia Bazylego, ten wyrażał bez ogródek swoje zdanie, skoro nadarzyła się po temu dobra sposobność. Pukał palcem w czoło, i wzruszał miłosiernie ramionami:
— Półgłówek! fiksat!... zawsze to utrzymywałem — powtarzał każdemu, mówiąc o zięciu kto go tylko chciał słuchać.
— Przepraszam! — wpadała mu zwykle w słowo w tym wypadku panna Scherer. — Mówiłam to pierwsza, jeszcze przed tobą książę kochany, (chodziło jej ogromnie o pierwszeństwo pod tym względem)... — Ten biedny młody człowiek, był na wskroś zgangrenowany, przewrotnemi ideami naszego stulecia. Spostrzegłam to zaraz, skoro powrócił z zagranicy. Pamiętacie jak raz na moim wieczorku zaczął pozować na Marata en miniature? Otóż mamy skutki obecnie, tego przewrotu w głowie! Nie byłam nigdy za tem małżeństwem... przepowiadałam to wszystko co się stało.
Panna Scherer, dawała jak i przedtem wieczorki, które umiała urządzać i urozmaicać, z wysokiem talentem. U niej (jak wyrażała się sama) zbierała się rzeczywiście najwytworniejsza „śmietanka“, co było w Petersburgu najwyżej urodzonego, lub co się odznaczało niezwykłą inteligencją. Jej wieczorki pociągały jeszcze jednym urokiem. Oto potrafiała za każdym razem wprowadzać w to kółko wybrane, jakąś świeżą „nowalijkę“, jakąś nową osobistość, zawsze wielce interesującą. Nigdzie indziej, nie można było wystudjować tak dokładnie atmosfery politycznej w chwili bieżącej i stopni termometru dyplomatycznego. Jej towarzystwo umiało zastosować się zawsze do tego, skąd wiatr powiał, będąc złożone po większej części z dworaków.
Takim był i ów wieczorek urządzony przez nią u schyłku roku 1806. Było to po smutnych biuletynach, donoszących o klęsce i rozbiciu armji pruskiej przez Napoleona pod Jeną i Auerstedt. Większa część fortec pruskich już była się poddała Francuzom, gdy wojska rosyjskie przekraczały granicę, aby rozpocząć drugą kampanję. „Śmietankę towarzystwa“ stanowili dziś: nieszczęśliwa i opuszczona piękna Helena, hrabia Mortemart, ponętny książę Hipolit, powszechnie Hipciem nazywany, który był świeżo przybył z Wiednia. Nie brakowało nieodłącznej od towarzystwa „mojej cioci“. Było prócz osób tych dwóch wysoko położonych dyplomatów, jakiś młodzieniec, znany w salonie panny Scherer pod tytułem: „chłopca obiecującego bardzo wiele na przyszłość“, była młodziutka, świeżo upieczona freilina, carowej matki, jedna dama dworu, i kilka innych mniej wybitnych osobistości.
Nowalijką, ofiarowaną gościom tego wieczora, był tym razem książę Borys Trubeckoj, którego wysłano niedawno kurjerem do armji pruskiej. Był on obecnie adjutantem, pewnej wysoko położonej osobistości.
Termometr polityczny, takie dawał w dniu tym wskazówki: — „Niech sobie jak chcą wybijają pokłony przed Napoleonem, monarchowie europejscy i ich wodzowie naczelni, aby sprawić „mnie“ w szczególności, a „nam“ wszystkim ogólnie najwyższą przykrość i upokorzenie, nasze zapatrywanie na tego „wroga rodzaju ludzkiego“, nie zmieni się nigdy, przenigdy! Powiemy po prostu, raz na zawsze, tak królowi Prus jak i innym mocarzom tego świata: — „Tem gorzej dla ciebie. Masz czego chciałeś, panie Jerzy Dandin!“
Gdy Borys, lew tego wieczoru, wszedł do salonu, wszyscy goście już się byli zgromadzili. Rozmowa, prowadzona i podtrzymywana głównie przez pannę Scherer, obracała się po największej części, około rokowań dyplomatycznych Rosji z Austrją i nadziei nawiązania z nią nowego sojuszu.
Borys, który był znacznie zmężniał w tym czasie, miał na sobie galowy, strojny mundur adjutanta. Wszedł do salonu krokiem lekkim, posuwistym, podkręcając wąsiki z miną junacką. Skłoniwszy się z daleka „Cioci“, zbliżył się do ogniska głównego w salonie.
Panna Scherer dała mu swoją suchą rękę do ucałowania, i przedstawiła go osobom, których nieznał. Nazywała mu jednego po drugim, w miarę jak im wymieniała Borysa nazwisko:
— Książę Hipolit Kurakin... najmilszy chłopiec w świecie... Pan Krug, sekretarz w duńskiej ambasadzie... rozum stanu głęboki... Pan Schittrow... człowiek wielkich zasług...
Udało się w końcu Borysowi dzięki matki zabiegom i panowaniu nad sobą, stworzyć i zapewnić sobie stanowisko iście do pozazdroszczenia. Powierzono mu właśnie ważną misję do spełnienia w Prusiech. Wracał z tamtąd kurjerem. Wcielił się był najzupełniej w ów regulamin nie napisany nigdzie, który uderzył go po raz pierwszy w Ołomuńcu. Przekonał się wtedy, że częstokroć skromny poruczniczek, może wyprzedzić nawet jenerała. I o tem się wówczas dowiedział, że aby cel osiągnąć, i zrobić świetną karjerę, nie potrzeba ani zbytniego wysiłku, ani wielkiej pracy, ani nadzwyczajnego męstwa i wybitnych zdolności. Trzeba jedynie urodzić się dyplomatą i umieć przypodobać się, pochlebiając w sposób zręczny i delikatny ludziom wpływowym, których dłonie rozdają nagrody według własnego widzimisię. Dziwił się sam nieraz, że potrafił w tak krótkim czasie, zajść tak wysoko. Dziwiło go również, jak może ogół nie rozumieć tak prostej i łatwej reguły w postępowaniu. Wskutek tego odkrycia zmieniło się wszystko, cały tryb jego życia dawniejszego, stosunki, znajomości i plany na przyszłość. Mimo nader szczupłych dochodów wolał nie raz głód cierpieć, a wydać ostatnich kilka rubli, byle ubrać się strojniej od innych, byle nie pokazać się na ulicy w wytartym mundurze, i nie jeździć po mieście byle jakim powozem. Aby ten cel osiągnąć, iluż rzeczy musiał sobie odmówić! Szukał jedynie i nawiązywał stosunki z osobistościami stojącemi wyżej od niego w hierarchji społecznej, i które mogły mu się przydać w życiu. Lubił też namiętnie Petersburg, a niecierpiał i pogardzał Moskwą. Wspomnienie o całej rodzinie Rostowów, o dziecinnej miłostce z Nataszką, było mu wprost niemiłem. Odkąd powrócił był z obozu, noga jego nie postała w ich domu. Zaproszony na wieczór do Anny Pawłówny, co uważał za jeden krok zrobiony naprzód w jego karjerze, zrozumiał natychmiast, jaką rolę powinien tam odegrać. Zostawił zrazu gospodyni domu trud i staranie, żeby wykazać towarzystwu całą jego wartość, i co przynosi z sobą zajmującego. On sam przypatrywał się tylko uważnie osobom zgromadzonym, zastanawiając się nad korzyściami, któreby mogły wyniknąć dla niego, z bliższego poznania ludzi tak wybitnych i wpływowych. Usiadł na miejscu wskazanem mu przez gospodynię domu, obok pięknej Heleny i przysłuchiwał się ożywionej rozmowie.
— W Wiedniu znajdują, że podstawy nowego traktatu pokojowego, są do tego stopnia niemożliwe, że nie podobna by było podpisać go nawet po najświetniejszych zwycięztwach. Wątpią również w sposób osiągnienia owych pomyślnych rezultatów. Powtarzam dosłownie frazes gabinetu wiedeńskiego — wmieszał się był do rozmowy sekretarz duńskiej ambasady.
— Owe słówko „wątpią“, jest wielce pochlebne — uśmiechnął się znacząco Schittrow „człowiek wielkich zasług“.
— Trzeba umieć odróżnić gabinet wiedeński, od zdania osobistego monarchy — wtrącił od niechcenia Mortemart. — Cesarz Franciszek, ani pomyślał o czemś podobnem. Utrzymuje to jedynie gabinet dyplomatyczny.
— Ah! mój drogi hrabio — przemówiła Anna Pawłówna. — Uiropa (wymawiała niewiedzieć dla czego, Europę z francuzka, przez miękie „Ui“, zapewne w tym celu, aby popisać się przed rodowitym Paryżaninem, piękną wymową) Uiropa nie będzie nigdy szczerą aljantką Rosji...
Zaczęła teraz wynosić pod niebiosa męztwo bohaterskie króla pruskiego, aby ułatwić Borysowi wejście na scenę.
Ten ostatni czekał cierpliwie, kiedy na niego kolej przyjdzie, zastanawiając się nad każdem słowem, wymówionem przez innych. Rzucał okiem kiedy niekiedy na swoją piękną sąsiadkę, która raczyła czasem odpowiedzieć najsłodszym uśmieszkiem, młodemu i świetnemu adjutancikowi.
Panna Scherer zwróciła się ma się rozumieć do Borysa, prosząc o dokładne opisanie jego podróży do Głogowy i położenia obecnego armji pruskiej. Borys spokojnie, bez pośpiechu, opowiedział poprawnie i z doskonałym akcentem francuzkim, kilka anegdotek wielce ujmujących, o wojsku rosyjskiem i o dworze. Wystrzegał się przytem najstaranniej, wszelkiego zdania osobistego, o faktach, które przytaczał całkiem przedmiotowo. Zwrócił tym sposobem na siebie uwagę całego towarzystwa, a panna Scherer patrzała z dumą doskonałego impressaria, jak przez nią zaproszeni, umieją oceniać prawdziwą wartość sprawionej im niespodzianki i jak im smakuje zaofiarowana „nowalijka“. Helena okazywała najwyższe zainteresowanie się opowiadaniem Borysa. Wypytywała się z wielką troskliwością, dla armji pruskiej, o wszelkie szczegóły, tyczące się jej ostatniej porażki. Zadała również kilka pytań Borysowi tyczących się jego podróży.
— Musisz książę odwidzieć mnie koniecznie — rzekła ze swoim uśmiechem stereotypowym i tonem, który pozwalał się domyślać pewnych kombinacji nie znanych mu, czyniących jednak niezbędną, jego wizytę w jej domu. — We wtorek, między ósmą, a dziewiątą. Zrobisz mi książę prawdziwą przyjemność...
Borys nie omieszkał obiecać się jej najniezawodniej. Chciał rozmawiać dalej z swoją piękną sąsiadką, gdy odwołała go Anna Pawłówna pod pozorem, że „Ciocia“ pragnie z nim mówić.
— Znasz książę jej męża, nieprawdaż? — spytała „Ciocia“ przymykając nabożnie oczy; przyczem wskazała na Helenę ruchem pełnym melancholji. — Ah! jaka to kobieta zachwycająca, a taka bardzo nieszczęśliwa. Nie mów o nim nigdy książę kochany, w jej obecności, błagam cię o to. Przedmiot to nadto bolesny dla jej serca biednego.





XXIII.

Podczas rozmowy Borysa z „Ciocią“ na stronie, książę Hipcio, ściągnął był na siebie powszechną uwagę.
Rozwalony wygodnie w szerokiem karle, podniósł się żywo, wyrzucając niby racę te słowa:
— Król pruski. — Po czem zacząwszy się śmiać na głos, umilkł.
Wszyscy spojrzeli na niego, a Hipcio, trzymając się za boki od śmiechu, wciśnięty w karło, powtórzył jeszcze dobitniej:
— Król pruski!
Anna Pawłówna, widząc że nie myśli dodać nic więcej, napadła na Napoleona ze zwykłą u niej gwałtownością, opowiadając, na poparcie i wytłumaczenie jej wybuchu, jak ten zbój Bonaparte, ukradł w Potsdamie szpadę Fryderyka Wielkiego.
— To szpada Fryderyka Wielkiego, którą ja... — nie dokończyła, wpadł jej bowiem w słowo Hipcio powtarzając po raz trzeci:
— Król pruski... — i umilkł.
Skrzywiła się panna Scherer na ten koncept niesmaczny, a Mortemart najserdeczniejszy księcia Hipolita, spytał go szorstko:
— Cóż ci znowu stało się mój drogi, z tym wiecznym „królem pruskim?“
— Oh, nic zupełnie — bąknął Hipcio od niechcenia. — Chciałem powiedzieć po prostu, że nie potrzebnie wojujemy w obronie króla pruskiego. — Pieścił się od dawna z tym żarcikiem, który słyszał w Wiedniu, starając się zaraz na początku wieczora, przyczepić go gdziekolwiek.
Borys uśmiechnął się ostrożnie, w taki sposób nieokreślony, żeby można przypuścić, albo że drwi z tego, albo też, że podziela to zdanie.
— Bardzo złośliwy twój koncept książę kochany... dowcipny, ale wielce niesprawiedliwy — Anna Pawłówna pogroziła mu palcem. — Nie wojujemy wcale w sprawie króla pruskiego, bądź o tem raz na zawsze przekonany, idzie nam tu jedynie o uczciwe i dobre zasady. Ah, jaki z ciebie książę człowiek złośliwy.
Rozmowę prowadzono dalej o polityce. Ożywiła się ona wielce, gdy zaczęto rozprawiać w kwestji nagród rozdanych.
— Wszak N. N. dostał roku zeszłego tabakierkę złotą z miniaturą? — Zauważył Schittrow. — Dla czegożby S. S. nie mógł dostać takiej samej?
— Przepraszam — zaprotestował jeden z dyplomatów — tabakierka z miniaturą monarchy, jest wprawdzie nagrodą, ale nie jest odznaczeniem. To raczej dar osobisty z rąk cara.
— Są jednak wypadki... że zacytuję tylko Schwarzenberga.
— Niepodobna — rzekł ktoś trzeci.
— Założę się sto na pięć: wielki krzyż to co innego...
W chwili gdy zaczynano się rozchodzić, Helena, która przez cały wieczór prawie ust nie otworzyła, powtórzyła jednak prośbę Borysowi, a raczej nakaz, pełen znaczenia i życzliwości, żeby nie zapomniał we wtorek o swojej obietnicy.
— Trzeba koniecznie — rzekła z uśmiechem, patrząc na pannę Scherer, która poparła niejako ten jej wniosek skinieniem głowy, uśmiechając się przytem melancholijnie.
Helena odkryła w nagłem zainteresowaniu się losami armji pruskiej, powód najsłuszniejszy, aby przyjąć u siebie Borysa. Dawała do zrozumienia, że wyłuszczy i wytłumaczy mu wszystko za pierwszą wizytą.
Udał się zatem Borys w następny wtorek do świetnego salonu pani Bestużew, gdzie znalazł nader liczne towarzystwo. Miał już odejść, nie odebrawszy z jej ust owego tłumaczenia kategorycznego, gdy hrabina, która dotąd ledwie słów kilka przemówiła do niego, w chwili, kiedy pochylił się, całując jej rękę, szepnęła mu do ucha, tym razem bez uśmiechu:
— Przyjdź jutro książę na objad... wieczorem... Musisz przyjść... koniecznie...
I oto w jaki sposób Borys został zainstalowanym w domu hrabiny Bestużew, jako jej najserdeczniejszy, podczas swojego pierwszego pobytu w Petersburgu.





XXIV.

Wojna zawrzała na nowo, zbliżając się coraz bardziej do granic Rosji. Nie słyszano nic innego ze wszech stron, jak tylko złorzeczenia najstraszniejsze przeciw Bonapartemu „wrogowi rodzaju ludzkiego“. Po wsiach dokąd dochodziły co chwila z teatru wojny wieści najpotworniejsze, najmniej prawdopodobne i sprzeciwiające się jedna drugiej, zbierano nowych rekrutów i ćwiczono pospiesznie milicją.
W Łysych Górach, nastąpiły zmiany olbrzymie w życiu każdego z mieszkańców od roku zeszłego.
Starego księcia Bołkońskiego mianowano jednym z ośmiu dowódzców milicji, na całą Rosję. Mimo wielkiego osłabienia, które wzmogło się jeszcze było niepewnością o los syna (nie wiedział nic o księciu Andrzeju całemi miesiącami) uznał za swoją powinność przyjąć zaszczytne stanowisko powierzone mu przez samego cara. Ta nowa sfera działalności, rozwiniętej na wielką skalę, pomogła mu odzyskać dawne siły i dawną energją niespożytą. Spędzał cały czas na przejażdżkach po trzech guberniach, które oddano mu pod zarząd. Surowy w wypełnianiu własnych obowiązków, był nieubłaganym i prawie okrutnym w obec podwładnych. Wchodził zaś wszędzie w szczegóły najdrobniejsze. Córka nie brała więcej lekcji matematyki; za to każdego ranka, w towarzystwie mamki niosącej małego księcia Mikołaja (jak go dziadek nazywał) przychodziła na dzień dobry do ojca gabinetu. Dzieciak mieszkał w pokojach nieboszczki matki, ze swoją mamką i poczciwą starą piastunką Sawisziną. Tam też spędzała dni całe księżniczka Marja, zastępująca z całą gorliwością matkę, biednemu sierotce. I panna Bourrienne zdawała się kochać namiętnie małego chłopczynę. Czasem zdarzało się nawet, że Marja spuszczała się na nią, w dopilnowaniu i zabawieniu ich ślicznego aniołka.
Postawiono w cerkwi w Łysych Górach osobną kaplicę nad grobowcem Lizy. Nad samym grobowcem, klęczał anioł z rozpostartemi skrzydłami. Zdawało się rzeczywiście, że ów anioł marmurowy, z wargą wierzchnią cokolwiek odstającą, zaczyna się uśmiechać. Księcia Andrzeja, jak i jego siostrę, uderzyło na pierwszy rzut oka podobieństwo niesłychane anioła do nieboszczki. Rzecz dziwna i niepojęta: artysta dał aniołowi ten sam wyraz, mimowolnie ma się rozumieć, cichego i łagodnego wyrzutu, który wyczytał w twarzy księżnej po śmierci, jej mąż.
— „Ja wam nic złego nie uczyniłam, a wy, coście ze mną zrobili?“ — Z tem jednem spostrzeżeniem, nie zwierzył się wcale przed księżniczką Marją.
Wkrótce po powrocie, książę Andrzej dostał od ojca darem, obszerne dobra Boguczarowo, oddalone o czterdzieści wiorst od Łysych Gór; uciekając zatem od wspomnień bolesnych i pragnąc samotności, skorzystał Andrzej z ojca wspaniałomyślności, (którego dziwactwa i humor kwaśny stawały się rzeczywiście nie do zniesienia) aby w nowym majątku stworzyć sobie jaki taki przytułek. Tam więc teraz przebywał po większej części.
Po nieszczęsnej bitwie pod Austerlitz, postanowił wystąpić z wojska nieodwołalnie. Zmusiło go to jednak, gdy miano wojnę rozpocząć na nowo, oddać się ojcu na usługi, pomagając starcowi w tworzeniu i ćwiczeniu milicji. Obecnie ojciec z synem, zamieniali role. Starzec podniecony swoją gorączkową i nieustanną działalnością, przepowiadał tym razem najszczęśliwszy obrót, i najmętniejsze zwycięztwa dla Rosji. Syn zaś ubolewał z głębi serca nad zaślepieniem tych, którzy wojny pragnęli, przewidując katastrofę najstraszniejszą i patrząc na wszystko przez czarne okulary.
W dniu 26 lutego, roku 1807, stary książę wyjechał na inspekcją, syn zaś został jak zwykle w podobnych razach, na gospodarstwie w Łysych Górach, aż do ojca powrotu. Stangret, który odwoził starego księcia do najbliższego miasteczka, powrócił był z końmi nazad do Łysych Gór, przywożąc księciu Andrzejowi cały plik papierów i listów.
Lokaj nie znalazłszy Andrzeja w jego apartamencie, poszedł za nim do pokoju księżniczki Marji. I tu jednak nie było nikogo. Brat z siostrą znajdowali się oboje u dziecka, które gorączkując od czterech dni, nabawiało ich strachu nie lada i niepokoiło najokropniej.
— Petruszka szuka i pyta o waszą miłość, przynosi jakieś ważne papiery — rzekła z cicha pokojowa do księcia Andrzeja, który siedząc na niskim taburecie, odliczał najskrupulatniej do kieliszka napełnionego w połowę wodą, krople zapisane przez lekarza, jego choremu synkowi.
— Czego chcesz? — spytał szorstko, a drgnąwszy mimowolnie wlał kilka kropel za wiele. Wylał natychmiast wszystko z kieliszka do miednicy i zaczął liczyć krople na nowo.
Prócz paradnej kołyski, stało jedynie w pokoju dziecka kilka foteli i trochę zgrabnych mebelków małego chłopczynki. W oknach pozaciągano szczelnie story i firanki. Na stoliku płonęła jedna tylko świeca, przysłonięta niby parawanikiem, książką z nutami na sztorc ustawioną, aby światło nie raziło ócz maleństwa chorego.
— Mój drogi — szepnęła bratu Marja, stojąc po drugiej stronie kołyski. — Zaczekaj trochę z tem lekarstwem. Zdaje mi się, że tak byłoby lepiej...
— Dajże mi święty pokój, sama nie wiesz, co mówisz... Czekać, wiecznie czekać, i oto co z tego wynikło! — wskazał na kołyskę, w najwyższem rozdrażnieniu i z cierpkiem wyrzutem.
— A ja proszę cię jednak wstrzymaj się... usnął właśnie.
Andrzej wstał i zatrzymał się z pewnem wahaniem, trzymając w ręce drżącej lekarstwo.
— Ha! któż wie?... możeby i zaczekać?...
— Zrobisz jak zechcesz Jędrusiu, sądzę atoli, że lepiej zaczekać — siostra poczerwieniała, zmieszana niejako brata uległością.
Drugą noc z rzędu czuwali oboje nad chłopczynką chorym na silną gorączkę. Ich ufność do lekarza miejscowego, była nader ograniczoną. Posłali byli do Moskwy po najsławniejszego, próbując tymczasem rozmaitych leków z domowej apteczki. Utrudzeni, niewyspani, zdenerwowani i w najwyższym stopniu zaniepokojeni, wpadali w rozdrażnienie o byle co.
— Petruszka czeka — weszła druga dziewczyna z tem oznajmieniem.
Wyszedł na chwilę, aby odebrać instrukcją ustną ojca, którą dał odjeżdżającemu stangretowi, i wrócił niebawem, niosąc w obu rękach listy i papiery.
— I cóż? — spytał gorączkowo.
— Zawsze to samo... bądź jednak cierpliwym. Karol Iwanowicz zapewniał mnie, że sen znaczy tyle co wyzdrowienie.
Książę Andrzej zbliżył się do kołyski, dotknął zlekka dziecka twarzyczki i sprawdził że jest jak dawniej rozpalona.
— Nie macie oboje sensu w głowach, ty, razem z twoim Karolem Iwanowiczem! — Oburzył się ojciec i nachylił się z lekarstwem w ręce, nad śpiącym chłopczyną. Marja przytrzymywała mu ręce, błagając rozpaczliwie żeby dziecka nie budził.
— Zostaw mnie — odsunął ją niecierpliwie. — Zresztą — namyślił się po chwili inaczej. — Daj mu sama lekarstwo. Z tobą bardziej oswojony.
Marja wzięła mu z rąk kieliszek, a przywoławszy na pomoc starą, poczciwą piastunkę, próbowała wlać dziecku lekarstwo w gardziołko. Malec wrzeszczał w niebogłosy, wyrywał im się z ramion i o mało się nie udusił, zaksztuszony lekarstwem. Książę Andrzej uciekł z pokoju, zatkawszy sobie uszy dłońmi, i upadł na pół martwy na najbliższą kanapę w pokoju obok.
Odpieczętował machinalnie list ojca, pisany sążnistemi, prostemi literami, niby żołnierze w rzędzie poustawianymi. Pisał mu na grubym, siwym papierze, co następuje:
— „Jeżeli szczęśliwa wiadomość, którą otrzymałem przed chwilą przez umyślnego kurjera, nie jest blagą bezwstydną, to zapewniają mnie w owej depeszy, że Bennigsen odniósł świetne zwycięztwo pod Eylau nad Bonapartem. Jest Niemcem, ale mu nie mniej szczerze winszuję tego. Nie rozumiem czem się zajmuje niejaki Hendrykow w Korczewie? Dotąd nie dostarczył ani żywności, ani rekrutów. Jedź, jedź tam natychmiast i oświadcz mu kategorycznie, że każę mu łeb uciąć, jeżeli mi tego wszystkiego nie dostarczy w przeciągu tygodnia. Otrzymano list od Pawełka z pola bitwy pod Eylau. Był tam w ogniu po raz pierwszy... wszystko prawdą!... Skoro nie mieszają się tacy, których to wcale nie dotyczy, nawet Niemiec potrafi pobić Napoleona. Utrzymują, że zmyka jak nie pyszny, z armją mocno nadszarpaną. A więc jedź w tej chwili do Korczewa i spełń co do joty moje rozkazy!“
Drugim listem, który rozpieczętował z kolei, było epitrum, nie kończące się nigdy, od Bilibina. Ten foljał odłożył na bok, aby go później odczytać.
— Jechać do Korczewa?... Jeszcze czego nie stało!... Nie opuszczę przecież mego dziecka chorego!...
Rzucił okiem do drugiego pokoju i zobaczył siostrę, stojącą dotąd w tem samem miejscu gdzie ją zostawił, i poruszającą z lekka kolebką.
— Jakąż tam znowu wieść niemiłą donosi mi Bilibin? Ah! zapewne o zwycięztwie... teraz kiedym z wojska wystąpił... Tak, tak, drwi sobie ze mnie najczęściej... tem lepiej, skoro go to bawi... — Nie rozumiejąc ani połowy i nie zastanawiając się nad niczem, zaczął przebiegać machinalnie oczami list Bilibina, byle oderwać myśl na chwilę od troski o syna, która zajmywała go wyłącznie i sprawiała mu męki niewypowiedziane.





XXV.

Bilibin przyczepiony do głównej kwatery, w swoim charakterze dyplomatycznym, pisał mu list niesłychanie długi, po francuzku, ma się rozumieć, w którym pełno było uwag i słówek dowcipnych, napisanych w duchu francuzkim. Malował on jednak Andrzejowi obecną kampanią, z szczerością i śmiałością na wskroś patryotyczną. Nie cofał się przed sądem, choćby najsurowszym i najzłośliwszym, byle tylko był sprawiedliwym rosyjskich kroków, i prawie ruchu każdego ich armji. Gdy go się czytało, można było spostrzedz łatwo, że znudzony śmiertelnie dyskrecją, do której są zmuszeni ogólnie dyplomaci, czuł się nader szczęśliwym, mogąc wylać żółć całą przed kimś tak pewnym, jak książę Andrzej. List ów daty dość dawnej, był jeszcze pisany przed bitwą pod Eylau.
„Od chwili naszych tak świetnych powodzeń pod Austerlitz, wiadomo ci zapewne, książę kochany, że nie opuszczam wcale głównej kwatery. Nabrałem widocznie zamiłowania do pięknej sztuki wojskowej, i wyszedłem na tym moim guście paradnie. Widziałem przez te trzy miesiące rzeczy, prawie nie do uwierzenia, a jednak prawdziwe“.
„Zaczynam ab ovo. „Nieprzyjaciel rodzaju ludzkiego“, jak wiesz napada na Prusaków. Prusacy, to nasi wierni sprzymierzeńcy, którzy nas zdradzili tylko trzy razy w przeciągu trzech lat. Naturalnie bronimy ich sprawy zajadle. Tak się jednak dzieje, że „nieprzyjaciel rodu ludzkiego“, ma sobie w pięcie nasze piękne perory, ani trochę nie zważa na takowe, i swoim sposobem, wysoce nie grzecznym i dzikim, rzuca się na Prusaków, nie zostawiwszy im nawet tyle czasu, żeby ustawili się w całej paradzie. Trzask, prask! zbił ich na kwaśne jabłko, i zainstalował się w Potsdamie“.
„Pragnę najgoręcej — pisze król pruski do Bonapartego — żebyś był Sire przyjęty w moim pałacu, w sposób przyjemny ci i zadowalniający. Z całą gotowością użyłem po temu wszelkich środków, na jakie tylko pozwoliły mi okoliczności. Oby mi się powiodło! — Tak samo jenerałowie pruscy przesadzają się w grzeczności w obec Francuzów i składają broń na pierwsze wezwanie.“
„Dowódzca załogi w Głogowie, liczącej dziesięć tysięcy ludzi, zapytuje z góry króla pruskiego, co ma zrobić, jeżeli Francuzi zażądają, żeby się poddał?... Wszystko to jest najprawdziwsze i niewątpliwe.“
„Słowem, spodziewaliśmy się zaimponować Francuzom, li naszą postawą junacką, a tu tymczasem pokazuje się, żeśmy wmieszani na nowo w wojnę na samej naszej granicy, z królem pruskim, i dla króla pruskiego. Wszystko jest w całości imponującem, brakuje nam jedynie drobnostki: wodza naczelnego. Ponieważ znajdywano, że powodzenia nasze pod Austerlitz, mogłyby były stać się bardziej jeszcze wybitnemi, gdyby naczelny dowódzca tamże, był cokolwiek starszy wiekiem, szukają teraz pilnie pomiędzy ośmdziesięcioletniemi. Wybór waha się między Prosorowskim i Kamenskym, dają wreszcie pierwszeństwo temu drugiemu. Jenerał przybywa do nas w kibitce, na wzór Suwarowa. Przyjmujemy go okrzykami radości i tryumfu.“
„Czwartego przybywa pierwszy kurjer z Petersburga. Przynoszą pakiety do gabinetu marszałka, który lubi robić wszystko własnemi rękami. Zwołuje mnie, aby pomódz do rozdzielenia depesz i listów, zachowując te tylko, które nam przeznaczono. Marszałek przypatruje się naszej robocie, czekając na pakiet pod jego adresem. Szukamy... nie ma żadnego. Marszałek zaczyna się niecierpliwić i bierze się sam do szukania. Znajduje rozmaite listy cara do hrabiego T., dla księcia W. i dla innych. Wtedy wpada w jeden z tych swoich wściekłych gniewów, który dobrze znamy. Miota się i ciska pioruny na świat cały, porywa listy cudze, rozpieczętowuje i czyta to, co car pisze innym. — Ah! — wykrzykuje gwałtownie — więc tak ze mną postępują? Żadnego zaufania! Aha! Mają mnie podpatrywać, nadzorować. Precz mi z oczu! wychodźcie! — I pisze ów sławny rozkaz dzienny do jenerała Bennigsena.“
— „Jestem pokaleczony, nie mogę wsiąść na konia, a za tem idzie, że nie podobna mi armją dowodzić. Przyprowadziłeś jenerale twój oddział do Połtuska, mocno nadwerężony, gdzie znajduje się bez drzewa na opał i bez furażu dla koni. Trzeba coś na to poradzić, tak przynajmniej brzmi twój raport do hrabiego Bouschewdena. Powinieneś cofnąć się aż do naszej granicy, co masz wykonać dziś zaraz“.
— „Wskutek wszystkich trudów obozowych i ciągłego siedzenia na koniu — pisze marszałek do cara — siodło obdarło mi skórę do żywego mięsa. Nie jestem w stanie dosiąść konia, ani dowodzić armią, w chwili tak ważnej. Oddałem więc naczelne dowództwo najstarszemu w randze, hrabiemu Bouschewdenowi, odsyłając mu cały sztab przyboczny, i wszystko do tego przynależne. Udzieliłem mu przy tem rady, jeżeli mu braknie chleba, żeby usunął się w głąb Prus. Wiem z raportów, że chleba zaledwie wystarczy na jeden dzień. Kilka pułków nie zaopatrzono w żywność zupełnie, według sprawozdania dywizjonerów, Ostermana i Sedmoreckiego. Chłopi okoliczni, sami głód cierpią, cóż więc znajdą u nich nasi żołnierze? Co do mnie będę czekał na wyleczenie z ran w szpitalu garnizonowym w Ostrołęce. Uwiadamiając o tem wszystkiem Waszą Cesarską Mość, mam zaszczyt dodać, że jeżeli nasza armja będzie obozowała w tem samem miejscu jeszcze ze dwa tygodnie, do wiosny nie będziemy mieli w szeregach ani jednego żołnierza mocnego i zdrowego.“
„Pozwól Najjaśniejszy Panie odpocząć w wiejskiem zaciszu starcowi niedołężnemu. Uniesie on z sobą smutne i bolesne przekonanie, że nie zdołał spełnić należycie, wielkich i chlubnych zadań, do których raczyłeś go powołać. Zaczekam na łaskawe pozwolenie, mego Pana Najmiłościwszego, tu, w szpitalu, aby nie grać roli skrybenta, zamiast wodza naczelnego. Moje usunięcie się z armji przejdzie niepostrzeżenie i nie sprawi więcej hałasu, niż gdyby opuścił ją dziad ślepy. Takich jak ja, znajdzie się w Rosji na tysiące.“
„Kotuzow gniewa się na cara i karze nas wszystkich za to. Nieprawdaż że to niesłychanie logicznie?“
„Oto zatem akt pierwszy. W następnych, rzecz naturalna, wzrasta interes i cała śmieszność położenia. Po odjeździe wodza naczelnego, pokazuje się, że jesteśmy naprzeciw nieprzyjaciela i że jest nieuniknionem stoczenie z nim bitwy. Bouschewden, jest tedy wodzem naczelnym, z powodu najwyższej rangi, ale jenerał Bennigsen nie chce nic o tem wiedzieć, tem bardziej, że on jest ze swoim oddziałem najbliżej nieprzyjaciela. Korzysta więc z nadarzającej się sposobności, aby stoczyć bitwę — auf eigene Hand — jak Niemcy zwykli mówić. Stacza ją istotnie. To owa sławna potyczka pod Pułtuskiem, którą otrąbiono szeroko i daleko, jako wielkie zwycięztwo. Mnie bo wydaje się ona wręcz przeciwnie. Wiadomo ci książę kochany, że my cywile mamy tę szkaradną nawyczkę, oceniać według naszego własnego głupiego widzimisię, o zwycięztwie lub przegranej w bitwie. Ten, który cofa się z pola bitwy, przegrał ją (ośmielamy się twierdzić w naszych ciasnych mózgownicach) a z tego stanowiska zapatrując się na fakt spełniony, to my przegrali bitwę pod Pułtuskiem. Koniec końców, cofamy się po bitwie, ale nie mniej wysyłamy kurjera do Petersburga, który ma oznajmić o walnem zwycięztwie. Bennigsen nie oddaje zatem Bouschewdenowi naczelnego dowództwa, przekonany najmocniej, że w nagrodę za bitwę wygraną, przyszłą mu z Petersburga nominacją na generalissimusa. Podczas tego bezkrólewia, kreślimy plan działania, niesłychanie interesujący i uderzający oryginalnością. Nie jest naszym celem, jakby być powinno, unikać nieprzyjaciela, lub też atakować go; manewrujemy tylko w ten sposób, żeby nie zetknąć się przypadkiem z Buschewdenem, który mógłby upomnieć się, o wydarte mu samowolnie naczelne dowództwo. Aby ten cel osiągnąć, postępujemy tak energicznie, że przeprawiwszy się przez rzekę głęboką i nie mającą wcale brodu, palimy mosty za sobą, aby oddzielić się nurtami rwącemi od wroga. Chwilowo zaś, wrogiem naszym nie jest Bonaparte, ale jenerał Bouschewden. Tymczasem Bouschewden, dzięki naszym genjalnym manewrom, o mało nie został otoczony i wzięty w niewolę przez nieprzyjaciela... Bouschewden ściga nas... my przed nim zmykamy. Zaledwie on znajdzie się po jednej stronie rzeki, my na łeb, na szyję przechodzimy na brzeg przeciwległy. Na koniec, nasz wróg Bouschewden łapie nas i napada po prostu. Dwaj jenerałowie gniewają się na serjo. Następuje wyzwanie na pojedynek ze strony Bouschewdena, i kurcze epileptyczne z wielkiej irytacji u Bennigsena. W chwili najkrytyczniejszej, ów kurjer posłany do Petersburga z wieścią o naszem świetnem zwycięztwie, powraca z tamtąd, przywożąc nam upragnioną nominacją na jenerała głównodowodzącego. Skoro pobiliśmy na głowę wroga Bouschewdena, możemy pomyśleć z całym spokojem o drugim nieprzyjacielu Napoleonie. Ale oto podnosi przeciw nam łeb hydry wróg trzeci. Nasi rycerze prawosławni, domagają się wrzeszcząc w niebogłosy, chleba, mięsa, sucharów, siana... i Bóg wie czego jeszcze? W magazynach pusto jak wymiótł, drogi nie do przebycia“.
„Nasi kochani prawosławni puszczają się zatem po swojemu na rabunek, w stopniu o tyle wydoskonalonym, że nie możesz o nim mieć najlżejszego wyobrażenia z ostatniej kampanji. Większa połowa pułków tworzy bandy rozbójnicze, które przebiegają najbliższe okolice, niszcząc wszystko ogniem i mieczem. Mieszkańcy zrujnowani i obdarci do koszuli, w szpitalach nie można już pomieścić chorych, głód i nędza ogólna. Dwa razy główna kwatera wodza naczelnego, była napadniętą przez taką bandę niesforną maroderów. Wódz naczelny widział się zmuszonym zawezwać na pomoc bataljon strzelców, aby rozpędzić tę hołotę. W jednej z takich utarczek skradziono mi próżny tłumok i stary szlafrok. Car ma ustanowić prawo doraźne, dozwalające dywizjonerom rozstrzeliwać maroderów natychmiast, nie zwołując sądu. Lękam się jednak, żeby nie była zmuszoną w takim razie, jedna połowa armji, wystrzelać drugiej“.
Książę Andrzej zaczął czytać list z roztargnieniem. Zwolna jednak wzmagał się interes, chociaż nie cenił znowu zbyt wysoko raportu Bilibina, znając jego języczek obosieczny. Mimo niesłychanej długości listu, nie wypuścił go z ręki, póki nie przeczytał od deski do deski. Teraz dopiero zmiął go w dłoni niecierpliwie i rzucił na bok. Gniewało go, że tak go jeszcze zajmuje owe życie obozowe, o którem sądził, że stało mu się obecnie najzupełniej obojętnem. Przymknął oczy i przesunął dłoń po czole, jakby chciał spędzić ztamtąd myśl uprzykrzoną i zapomnieć o tem wszystkiem co przed chwilą przeczytał. Wytężył słuch, aby usłyszeć co się dzieje w dziecka pokoju. Zdało mu się, że słyszy tam hałas niezwykły. W trwodze śmiertelnej, czy nie pogorszył się stan synka chorego, podczas jego czytania, zbliżył się do drzwi na palcach cichuteńko. Gdy wszedł, znowu bujna i podniecona gorączkowo wyobraźnia, kazała mu dostrzedz w twarzy piastunki okropne przerażenie, jakby chciała ukryć coś przed nim. Przestraszyła go również nieobecność Marji w dziecka pokoju.
— Mój drogi! — szepnęła siostra po za jego plecami. Po nocach bezsennych doświadcza się częstokroć rodzaju halucynacji. Widzi się i słyszy nieledwie to, o czem innym nie przyśniło się nawet. W tych słowach najniewinniejszych, wymówionych głosem przyciszonym odczuł coś strasznego, wezwanie rozpaczliwe, przygotowujące go na śmierć dziecka, która zresztą była dość prawdopodobną.
— Wszystko skończone! — pomyślał, a na czoło wystąpił mu pot zimny i kroplisty. Zbliżył się do kolebki przekonany najmocniej, że ją zastanie próżną, że piastunka chowa przed nim dziecko nieżywe... Rozsunął firanki a wzrok jego zamglony strachem piekielnym nie mógł zrazu niczego rozróżnić w pomroku. Zobaczył nareszcie małego chłopczynę. Spał smaczno, poruszając przez sen usteczkami, jakby ssał pierś mamki. Twarzyczkę miał różową, oddech równy i lekki.
Uradowany i całkiem uspokojony, pochylił się nad kolebką, przykładając usta do czoła dziecka, jak widział siostrę robiącą, aby przekonać się o stopniu gorączki u chorego. Uczuł pod ustami skórkę wilgotną i ciepłą w samą miarę. Włoski dziecka aż przylepły były do skroni, a pocił się chłopczyna obficie. Domyślił się po tym pocie, że nie tylko śmierć nie nastąpiła, ale nadeszła kryzys zbawienna, zapowiadająca rychłe wyzdrowienie. Pragnąłby był porwać w ramiona i przycisnąć do serca, tę słabiutką istotkę. Nie śmiał jednak tego uczynić. Wodził tylko oczami łez pełnemi, po konturach niepewnych tej małej główeczki, tych drobnych rączek i nóżek, które odznaczały się pod kołderką. Usłyszał obok siebie lekki szelest, i cień jakiś przesunął się mimo. To księżniczka Marja, zapuściła delikatnie firanki nad spiącym chłopczyną. Ojciec nie mógł się oderwać od kolebki, przysłuchując się z lubością dziecka równemu oddechowi. Nie zwrócił się nawet ku siostrze, tylko wyciągnął rękę po za siebie, którą Marja silnie uścisnęła:
— Poci się... — rzekł głosem stłumionym.
— Chciałam ci to właśnie powiedzieć — siostra odrzuciła.
Teraz spojrzeli jedno na drugiego, w chwili kiedy dziecko ruszyło się przez sen, uśmiechnęło się i otarło jak kotek o poduszkę swoje czołko spocone. Książę Andrzej dostrzegł w oczach siostry, owe światło promieniste, które ją jakby przeobrażało, czyniąc piękną, wyrazem nadziemskiej błogości. Pociągnęła brata ku sobie, chcąc go uściskać; tym ruchem atoli zaczepiła się niechcący o firankę. Przestraszyli się oboje, czy przypadkiem nie zbudzili dzieciątka. Stali tak przez chwilę nieruchomi w pomroku, jakby oddzieleni od reszty świata. Książę Andrzej wysunął się pierwszy, prawie po omacku. Spojrzał od progu raz ostatni na kolebkę i pomyślał z ciężkiem westchnieniem: — Tak, tak, to wszystko co mi zostało, na tym tu ziemskim padole!





XXVI.

Piotr zabrał był ze sobą wyjeżdżając z Petersburga, instrukcje spisane najdokładniej przez swoich nowych braci, aby kierować nim w ulepszeniach, które myślał wprowadzić w swoich dobrach rozległych, w celu niesienia ulgi licznym poddanym.
Skoro znalazł się w Kijowie, zwołał tam wszystkich rządców dóbr w tej gubernji, oświadczając im jasno i dobitnie swoje chęci i zamiary. Zapowiedział im z góry, że poczyni natychmiast kroki odpowiednie, aby uwolnić chłopów od robienia pańszczyzny. Zanim to nastąpi, trzeba im nieść ulgę w każdym kierunku, i nie obciążać zbytnio pracą. Kobiety i dzieci, miały być od pańszczyzny uwolnione natychmiast. Kary, powinny się ograniczyć od tej chwili, jedynie do ustnych napomnień. W każdym majątku, wybuduje się szpital, szkołę i ochronkę dla małych dziatek, gdy rodzice zmuszeni są zostawiać ich w domu, idąc w pole na robotę. Kilku rządców (byli między nimi tak ograniczeni, że nie umieli ani czytać, ani pisać) słuchali z nabożeństwem swego chlebodawcę, przejęci trwogą piekielną. Podsuwali słowom Piotra znaczenie tyczące się wprost ich osoby. Jaśnie pan pewno niezadowolony z ich rządów i musiał mu ktoś z boku donieść, że kradną go nadto bezczelnie. Inni, skoro cokolwiek ochłonęli z pierwszego przerażenia, zaczęli się bawić nieśmiałem bąkaniem pana, który jąkał się i mieszał co chwila, wypowiadając swoje zamysły i zamiary, zupełnie nowe i niezwykłe dla tych ludzi. Trzecia kategorja, słuchała go z uwagą w poczuciu obowiązku ale całkiem obojętnie. Ostatni nakoniec, złożeni z warstwy trochę bardziej inteligentnej, i z grubszego ociosanej pod względem umysłowym, z pełnomocnikiem jeneralnym na czele, wpadli od razu na trop, jak powinni mówić, i jak z panem postępować, aby trafić z nim do końca i jeszcze lepiej obłowić się przytem. To też zamiary filantropijne Piotra, wzbudziły w nich najżywszą sympatję i zapał prawdziwy:
— Trzebaby jednak zacząć od uregulowania interesów — dodawali w rodzaju komentarza — i oczyszczenia dóbr, które są pożyczkami bankowemi przeciążone.
Mimo olbrzymiego spadku po ojcu, Piotr był może na prawdę bogatszym wtedy, kiedy mu nieboszczyk wypłacał na roczne utrzymanie dziesięć tysięcy rubli, niż obecnie mając (na papierze) pięć kroć sto tysięcy rubli dochodu, jak ogół utrzymywał. Budżet jego mniej więcej przedstawiał się w ten sposób: Bankom płacono rocznie procentu od sum wypożyczonych 80.000 rubli. Utrzymanie pałacu w Moskwie, kosztowało na rok 30.000 włączając w to rentę wypłacaną księżniczce Katince i jej siostrom. Rozmaite zakłady dobroczynności pochłaniały rocznie 15.000. Hrabina pobierała dochód z dóbr w kwocie olbrzymiej 150.000 rubli. Pomniejsze dłużki prywatne zjadały procent w kwocie 17.000 rubli. Rozpoczęto budowę dwóch cerkwi i na te odliczano co roku 10.000, nie kończąc ich jakoś dotąd. 100.000 rubli, które mu zostawały, jako dochód osobisty, rozłaziły się tędy i owędy, że ani wiedział, kiedy i gdzie wsiąkały. Dość na tem, że rok rocznie był zmuszony dopożyczać. Trafił się zawsze jakiś pożar, grad, lub inna klęska atmosferyczna, sprowadzająca nieurodzaj, a co za tym idzie głód u chłopów na przednówku. Widział się zatem zmuszony od pierwszych kroków, stawianych w nowym kierunku, wglądnąć osobiście w zawikłane interesa, do czego nie czuł najmniejszej chęci i zresztą co prawda nie miał po temu żadnych a żadnych zdolności.
Codziennie poświęcał kilka godzin wertowaniu przedłożonych mu foljałów, błądząc niby w ciemnym lesie. Nie postąpił ani krokiem ku lepszemu; czuł przeciwnie, że jemu miesza się w głowie, od tej pracy wytężającej; w interesach zaś idzie wszystko swoim trybem, jak szło przedtem, coraz gorzej ma się rozumieć. Pełnomocnik ze swojej strony, nie omieszkał przedstawić mu wszystkiego w kolorach najczarniejszych, dowodząc jak na dłoni, że trzeba czemprędzej długi pospłacać, a w tym celu wypada podwoić właśnie pańszczyznę. Możnaby pomnożyć dochody, odwożąc naprzykład: za pańszczyznę, drzewo, kamienie na gościniec, lub cośkolwiek innego, i biorąc za to grube pieniądze od przedsiębiorców. Piotr protestował i opierał się temu z całych sił, żądając właśnie i to z naciskiem, nieodwołalnie, żeby przedsiębrano czemprędzej kroki potrzebne do zupełnego usamowolnienia jego poddannych. Tego jednak nie można było uskutecznić nie spłaciwszy wpierw sum bankowych. Odesłano zatem urzeczywistnienie tych pięknych projektów, na Świętego Nigdy!
Tego jednak nie wypowiedział mu pełnomocnik wyraźnie i bez ogródek. Łudził Piotra przeciwnie, planami rozmaitemi. To mu proponował sprzedaż borów wysokopiennych, które posiadał w guberni kostromskiej, to znowu radził sprzedać ten lub ów klucz, aby pieniądzmi otrzymanemi oczyścić z długów resztę dóbr. Wszystkie te jednak operacje finansowe, rozbijały się o nader skomplikowaną procedurę sądową. Trzeba było wprzód pozwolenia na sprzedaż ze strony banków, oczyszczenia hipotek i tak dalej... i tem podobnie... w którym to labiryncie Piotr gubił się najzupełniej, nie mając żadnej Arjadny, żeby go z tamtąd nicią swoją wyprowadziła. Powtarzał tylko raz po raz: — Tak, tak, weź się pan do tego, bardzo proszę...
Brakowało mu zmysłu praktycznego, który byłby mu ułatwił żmudną i bezowocną pracę. Nienawidził jej też całem sercem. Udawał jedynie przed pełnomocnikiem, że się wielce interesuje temi wszystkiemi sprawami. Ten nawzajem grał komedją, podziwiając wzrok bystry jaśnie pana i ubolewając, że jest zmuszony tyle na to czasu poświęcać.
W Kijowie spotkał się Piotr z kilkoma dawniejszymi znajomymi, a i nieznajomi cisnęli się tłumnie do jego domu. Przyjmowano otwartem sercem i otwartemi ramionami, tego miljonera, który posiadał największy kompleks w ziemi na całą okolicę. Wskutek tego, opadły go tak silne pokusy, że nie był wstanie im się oprzeć. Mijały dni, tygodnie i miesiące, w tym samym chaosie, złożonym ze śniadań kawalerskich, objadów proszonych, balów i tym podobnie... Prowadził życie podobne jak dwie krople wody, do dawnej hulatyki petersburgskiej, zamiast tego, o którem marzył, pełnego czynów wzniosłych i poświęcenia dla ludzkości. Zmieniła się jedynie miejscowość.
Nie mógł ukryć tego sam przed sobą, że z trzech zobowiązań zaciągniętych w obec massonów, nie wypełniał wcale tego, które miało odrodzić go moralnie i uczynić wzorem czystości; z owych zaś siedmiu cnót, dobre obyczaje i zamiłowanie śmierci, nie znajdywały również poparcia z jego strony i nie budziły echa w jego duszy. Pocieszał się myślą, że pełni za to inne cnoty i inne misje... stara się odrodzić ludzkość naprzykład... posiada również miłość bliźniego i cnotę hojności.
Na wiosnę roku 1807, postanowił wrócić do Petersburga. Po drodze chciał zwidzieć wszystkie swoje posiadłości szczegółowo, aby przekonać się naocznie, o ile postąpiło wykonanie jego planów i programu ułożonego, w celu wzniosłym uszczęśliwienia ludu, który Bóg oddał jego pieczy. Wszak pragnął najgoręcej obsypać ten ludek wiejski wszelakiemi dobrodziejstwami.
Pełnomocnik, mimo że uważał pomysły i zamiary swego chlebodawcy, za proste szaleństwo, tak samo niekorzystne dla Piotra, jak i dla jego poddanych, postanowił czynić mu jednak pod tym względem pewne ustępstwa. Przedstawiał mu wprawdzie, że projekt usamowolnienia poddanych jest niewykonalnym, kazał jednak zacząć tu i owdzie budować na wielką skalę: szpitale, ochronki, i szkoły. Prócz tego przygotowywał po drodze wspaniałe przyjęcia, pełne pompy i nastroju uroczystego. Był pewny, że to musi Piotra za serce schwycić, i nie zawiódł się w błogich nadziejach. Te procesje z popem na czele, z chorągwiami i obrazami świętemi, niesionemi przez wiejskich parobków i dziewuchy, ci wójci przyjmujący swego pana na granicy chlebem i solą, oddziaływały silnie na Piotra wyobraźnią i podtrzymywały jego słodkie ułudy.
Wiosna wczesna, ciepła i wonna na południu, podróż w wygodnej, miękko wyścielonej karecie, sam na sam z własną osobą i własnemi myślami, wszystko to sprawiało mu nie lada używanie. Owe dobra, które zwiedzał po raz pierwszy, były jedne piękniejsze od drugich. Lud wydał mu się szczęśliwym, w dobrym bycie i rozczulony jego dobrodziejstwami. Przyjęcia pompatyczne, które mu wszędzie urządzano, żenowały go cokolwiek, w głębi serca jednak był im rad, i uczuwał słodkie wzruszenie. W jednej wsi deputacja chłopska ofiarowała mu prócz knysza i soli, obraz dwóch apostołów Piotra i Pawła. Proszono go przytem, żeby pozwolił dodać do cerkwi już istniejącej, na koszt gminy, kaplicę na cześć i pod inwokacją jego patrona św. Piotra. W innej znowu miejscowości wyszły naprzeciw niego kobiety ze swojemi niemowlętami na ręku, dziękować za uwolnienie od ciężkich robót pańszczyźnianych. W trzeciej wsi wyszedł pop z krzyżem w ręce, na czele sporej gromady dzieci miejskich, którym dzięki jego wspaniałomyślności, udzielał elementarnych początków nauki. Wszędzie widział pozaczynane budynki, według jego planów, które miały wkrótce otworzyć się jako miejsca przytułku dla chorych, dla drobnej dziatwy i dla starszych chłopców i dziewcząt łaknących nauki. Wszędzie odbierał raporta i rachunki od rządców, w których stało czarne na białem, jako dni pańszczyźniane zmniejszyli o połowę. Odbierał za to stokrotne dzięki od chłopów ubranych odświętnie w kaftany długie z sukna szafirowego.
O czem jednak Piotr nie wiedział, to że wieś ofiarująca mu obraz św. Piotra i Pawła, jako też chcąca budować kaplicę na koszt własny, była właściwie miasteczkiem bardzo handlowem. Ci, którzy wyszli do niego w deputacji, byli to sami bogacze miejscowi. Reszta zaś chłopstwa ginęła prawie z głodu wyzyskiwana i tyranizowana najokropniej, przez tych właśnie bogaczów. I to nie doszło do jego wiadomości, że wskutek jego zakazu, żeby kobiet karmiących niemowlęta nie wołano na pańszczyznę, mężowie zmuszali te same biedne kobiety, do pracy o wiele cięższej na ich własnem polu i w ich własnem obejściu. Nie domyślał się i tego, że ów pop, przyjmujący Piotra uroczyście na granicy z krzyżem w ręku, strzygł porządnie swoje owieczki, obdzierał chłopów ze skóry po prostu. Kazał sobie składać w dwójnasób dziesięciny, tych zaś uczniów tak katował zamiast uczyć, i takiemi obciążał robotami, nad ich siły dziecięce, że rodzice wykupywali tychże z jego szponów, nieraz za drogie pieniądze. Nie wiedział i o tem, że do tych wszystkich budowli pozaczynanych, używano pociągów chłopskich, i wyzyskiwano ich pracę za darmo. Pańszczyzna zatem zwiększyła się, zamiast zmniejszyć, jak stało napisane w kłamliwych raportach. Tam, gdzie pełnomocnik zapisywał w księgach dochodu, że zniesiono tyle i tyle dziesięcin od chłopów, w snopach, ulach z pszczołami, motkach z lnu i konopi, w drobiu, i tym podobnie... zastępywano te dary, zdwojoną liczbą dni pańszczyźnianych. Piotr zachwycony pomyślnym rezultatem swojej objażdżki, czuł się rozpromienionym nową żarliwością filantropijną, i pisał listy sążniste, pełne uniesień do brata instruktora, jak nazywał Wielebnego.
Jak to łatwo być dobrym! Nie potrzeba wcale nadzwyczajnego wysiłku po temu — myślał Piotr — a jak mało staramy się o to.
Czuł się najszczęśliwszym z okazywanej mu wdzięczności. Zawstydzała go jednak ta sama wdzięczność, gdy zastanowił się o ile więcej dobrego mógłby był zdziałać do tego czasu.
Pełnomocnik naczelny, głupi ale chytry jak lis, przeniknął na wskroś młodego hrabiego, który mimo wykształcenia i niepospolitej inteligencji, był jak dziecko naiwnym i łatwowiernym. Oszukiwał go też i wyzyskiwał na wszystkie strony. Skorzystał z dobrego wrażenia, które na Piotrze wywarły procesje chłopskie, (urządzone i nakazane najostrzej przez pełnomocnika rządcom, pod karą natychmiastowego wypędzenia ze służby nader korzystnej), aby w nich znaleść nowe argumenta, przeciw usamowolnieniu poddanych. Przekonywał młodego dziedzica, i zapewniał najuroczyściej, że lud po wsiach czuje się obecnie najszczęśliwszym, i każda zmiana wypadłaby li na tegoż niekorzyść.
Piotr przyznawał mu słuszność w głębi serca. Nie mógł wyobrazić sobie ludzi bardziej zadowolonych, ubolewając z góry nad ich losem, gdyby zostali wolnymi, i dziedzic przestał się nimi opiekować, przestał troszczyć się o ich potrzeby. A jednak w poczuciu sprawiedliwości, nie chciał w żaden sposób odstąpić od tego zamiaru.
Pełnomocnik, ma się rozumieć, obiecał solennie użyć wszelkich sposobów, aby uczynić zadość woli jaśnie pana. Był z góry przekonany, że młody hrabia nie znajdzie nigdy dość czasu, aby przewertować pilnie, składane mu przez niego foljały. Nie dowie się przeto, czy pełnomocnik starał się sprzedać lasy, lub jeden z kluczów i czy był w stanie oczyścić resztę dóbr? Wiedział i o tem, że nie spyta się więcej czy dokończono budowli pozaczynanych, i czy budynki służą do owych użytków filantropijnych, na co były przeznaczone? Chłopi rzecz naturalna, będą dalej robili pańszczyznę, i składali dziesiątą część od każdego produktu, jak gdzie indziej, to jest tyle, ile tylko da się z nich wycisnąć.





XXVII.

Z powrotem z owej przejażdżki, Piotr znajdując się w najszczęśliwszem usposobieniu serca i umysłu, postanowił doprowadzić do skutku odwidziny na wsi, swego przyjaciela księcia Andrzeja Bołkońskiego, którego nie widział od dwóch lat przeszło.
Boguczarewo rozłożyło się szeroko i wygodnie na płaszczyźnie, przeplatanej lasami i płatami ornej ziemi. Część lasu wyrąbano w pień, co nie było wcale malowniczem, i wyglądało nader prozaicznie. Dom dziedzica był zbudowany ze wszystkiemi przynależnościami na końcu wsi. Wieś sama była zabudowana w jedną linję, nad gościńcem murowanym, niby szereg wyciągnięty pod sznur żołnierzy. Po za tą długą ulicą, spostrzegało się źwierciadło wody. Było widocznem że ów staw wykopano tylko co, zapewne w celu osuszenia łąk i samej wioski. Woda była zupełnie czysta, a brzegi stawu nie miały czasu zazielenić się murawą, poróść trzciną i sitowiem. Za stawem był młody lasek, świeżo zasadzony. Wśród młodzieży, wznosiły w niebo swoje dumne korony, drzewa stare, omszałe, o koronach rozłożystych, zostawione prawdopodobnie jako nasienniki.
Budynki gospodarskie, nieopodal od domu mieszkalnego składały się z dużej stodoły, dwóch stajen murowanych i łazienki także murowanej z wysokim kominem. Dom miał dwa skrzydła, widocznie później dobudowane. Sam środek przedstawiał dość obszerne mieszkanie. Facjata z przodu z kamienia ciosowego, nie była jeszcze skończona. Wystawka owa, była otoczona ogrodem. Ostrokół i dwie bramy wjazdowe były nowiusieńkie. Pod obszerną szopą stały dwie sikawki do gaszenia pożaru i kilka beczek do wody, pociągniętych zieloną farbą. Ścieżki były wyczyszczone i piaskiem wysypane. Nad rzeczułką w ogrodzie, zbudowano mostek mocny i ozdobny. Wszędzie znać było ład i pewne poczucie piękna. Na pytanie: — „Książę w domu?“ — służba wskazała pawilon zupełnie nowy, zbudowany nad stawem. Stary kamerdyner Andrzeja, Antoni, pomógł Piotrowi wysiąść z karety i wprowadził do domu, również świeżo odmalowanego i urządzonego wewnątrz.
Uderzyło go nader skromne urządzenie, odstrychające od umeblowania wspaniałego, w ich apartamencie, w którym odwidzał Piotr księstwo przed dwoma laty. Z małego przedpokoju, wszedł Piotr szybko do pokoju obok, którego czuć było sośniną, i nawet nie był dotąd pomalowany. Antoni pobiegł naprzód na palcach i zapukał zlekka do drzwi naprzeciw.
— Cóż tam nowego? — odezwał się głos twardy, szorstki i niemiły.
— Wizyta! — odpowiedział kamerdyner.
— Proś niech zaczeka. — Usłyszeli jakby stuk krzesła, odsuniętego ruchem niecierpliwym. Piotr posunął się ku drzwiom i prawie uderzył się o księcia Andrzeja, gdy ten ukazał się na progu. Podniósłszy na czoło okulary, rzucił mu się w ramiona ściskając serdecznie. Mógł mu się w tej chwili przypatrzyć uważnie.
— A to niespodzianka!... rad ci jestem niezmiernie — książę przemówił. Piotr jednak milczał, nie mogąc wzroku oderwać od przyjaciela, tak go uderzyła twarz Andrzeja zmieniona do niepoznania. Mimo przyjęcia życzliwego uśmiechu wymuszonego, i usiłowania, żeby nadać oczom wyraz radośny, te oczy dawniej tak promieniste, zostały smutnemi i przygasłemi. Wychudł, pobladł, postarzał się o lat kilkadziesiąt. Wszystko świadczyło u niego od wzroku zamglonego, aż do bruzdy głębokiej na czole, że jego umysł był zajęty jedną myślą przygnębiającą całe jego jestestwo. Ten wyraz niezwykły w księcia fizjognomji, mieszał i onieśmielał Piotra niewypowiedzianie.
Jak zwykle bywa po długiem rozłączeniu, rozmowa prowadzona zrazu bezładnie, dorywczo, złożona z samych krótkich pytań i odpowiedzi, dotykała zaledwie zlekka, muskając po wierzchu kwestje najbardziej ich obu zajmujące, nawet i takie, o których byli z góry przekonani, że wymagają rozmowy bardziej wyczerpującej. Zaczęli wreszcie rozmawiać porządniej. Po słowach urywanych, nastąpiły długie opisy, co przeżyli przez te dwa lata rozłąki, i co zamierzają robić na przyszłość. Była mowa o Piotra podróży, o jego zajęciach obecnych i o wojnie. Twarz Andrzeja posmutniała jeszcze więcej, i bruzda na czole stała się głębszą, gdy słuchał Piotra, który rozprawiał z zapałem gorączkowym o swojej przeszłości, i o czem marzy na przyszłość. Mogło się zdawać, że książę Andrzej, choćby nawet rad z duszy, nie potrafi zainteresować się tem wszystkiem. Odczuł Piotr wreszcie, że mu nawet nie wypada w księcia obecności, puszczać wodze mrzonkom swoim o szczęściu i czynach wzniosłych, dobroczynnych, z któremi pieścił się nieustannie w swojej bujnej wyobraźni. Nie śmiał również, bojąc się okryć śmiesznością, wystąpić ze swojemi nowemi teorjami massońskiemi, które w ostatniej podróży, odżyły w jego duszy w całej pełni. A jednak pałał żądzą przekonania swojego druha serdecznego, że nie jest już tym lekkoduchem, jakiego znał w Petersburgu. Obecnie stał się zupełnie innym człowiekiem, lepszym i jakby odrodzonym.
— Nie umiem opisać ci dokładnie, co nie wszystko przeżyłem, i czego nie doświadczyłem w tym czasie. Koniec końców, częstokroć sam siebie nie poznaję.
— Rzeczywiście, zmieniłeś się pod bardzo wielu względami — bąknął książę Andrzej od niechcenia.
— A ty? Jakież są twoje projekta?
— Moje projekta? — uśmiechnął się Andrzej z gorzką ironją, powtarzając te słowa jakby ze zdziwieniem, że go mogą pytać o coś podobnego. — Widziałeś przecie... Kopię stawy... buduję... chcę się tu urządzić jak najwygodniej, i zamieszkać stale w roku przyszłym.
— Nie o to mi idzie... — rzekł Piotr nieśmiało i wahająco.
— Ale po co mamy mówić o mnie? — dodał książę przerywając swemu gościowi. — Opowiedz mi raczej jeszcze co o twojej podróży... Coś widział, i coś zdziałał w twoich dobrach rozległych?
Zaczął więc Piotr opowiadać, ukrywając ile możności udział, jaki brał w tych wszystkich ulepszeniach, zaprowadzonych w jego majątku. Pomimo, że go Andrzej słuchał bez wielkiego zajęcia, dokańczał czasem kilku sztrychami obrazu przez Piotra przedstawionego. Żartował po trochę z jego zbytecznych uniesień, nad starzyznami, od dawna zużytemi i zdartemi, które jemu wydawały się czemś nowem i niezwykłem.
Tak Piotra żenowała i onieśmielała obecność księcia, że wreszcie umilkł zupełnie.
— Posłuchaj że teraz mnie, mój drogi — zaczął Andrzej, doświadczający widocznie tego samego uczucia niemiłego. — Dotąd jestem tu tylko jak na popasie, zupełnie jeszcze nie urządzony, jak sam widzisz. Przybyłem jedynie na krótką inspekcją, aby rzucić okiem na to i na owo. Wracam dziś wieczór do Łysych Gór. Jedź ze mną. Przedstawię cię mojej siostrze... Zresztą, znasz ją, nieprawdaż? — mówił dalej bezmyślnie, aby coś powiedzieć temu przyjacielowi, z którym obecnie nic go więcej nie łączyło, żadna myśl, żadne wspólne pragnienie. — Wyjedziemy zaraz po obiedzie... a teraz pójdź oglądnąć ze mną, moje nowe gospodarstwo.
Wyszli mówiąc odtąd jedynie o polityce i sprawach bieżących, niby ludzie zupełnie obcy sobie i obojętni jeden dla drugiego. Pokazując gościowi i robiąc mu niejako honory, swoich nowych budowli, ożywił się był cokolwiek książę Andrzej, jakby te rzeczy budziły w nim jednak pewny interes. Naraz zatrzymał się w pół drogi, na jednem z rusztowań, nie dokończył frazesu, którym coś Piotrowi tłumaczył, machnął ręką i rzekł z dziwnem zniechęceniem:
— Ot! idźmy lepiej na objad. Wtem wszystkiem nie ma nic a nic zajmującego.
Podczas objadu, rozmowa ich zeszła przypadkiem na temat ożenienia Piotra z Heleną Kurakin.
— Byłem mocno zdziwiony, tą nowiną — wtrącił Andrzej.
Piotr zmieszał się, poczerwieniał i dodał pospiesznie:
— Opowiem ci kiedyś szczegółowo, jak się to wszystko stało. Ale to skończone i na zawsze!
— Na zawsze? „Zawsze“ nie istnieje mój drogi.
— Musiałeś przecież słyszeć, jak się ta sprawa rozstrzygnęła? O moim pojedynku?
— Tak jest, wiem żeś jeszcze i przez to przejść musiał!
— Dziękuję Bogu za to jedno, żem go nie zabił — wtrącił Piotr.
— I cóżby to było szkodziło? Ubić psa wściekłego, jest nawet zasługą wobec społeczeństwa.
— Zapewne, ale zabić człowieka... bliźniego, to nie dobrze, to niesprawiedliwie...
— Dla czego niesprawiedliwie? Nie jest nam danem rozróżniać, co jest sprawiedliwością, a co nieprawością! Ludzkość myliła się zawsze na tym punkcie, i mylić się będzie, po wieki wieków!
— Niesprawiedliwością jest każde zło bliźniemu wyrządzone — Piotr zaczął na nowo rozmowę, widząc z zadowoleniem, że jego przyjaciel, zaczyna się nią coraz bardziej interesować. Nie tracił również nadziei, że odkryje w końcu, co Andrzeja tak zmieniło względem niego?
— Któż to ci wytłumaczył tak dokładnie, co właściwie nazywa się złem, wyrządzonem bliźniemu?
— Przecież wiemy sami najlepiej — odrzucił Piotr — co nam byłoby niemiłem. A zatem nie powinniśmy czynić tego drugiemu.
— Wiemy o tem... zapewne... To jednak, co mnie się złem wydaje, komu innemu wyda się może właśnie pomyślnością — Andrzej wpadał w coraz większy ferwor. — Znam tylko dwa cierpienia rzeczywiste: wyrzuty sumienia i chorobę. Dobrem nazywam jedynie brak tych dwóch cierpień. Żyć li dla siebie i strzedz się ich, oto cała moja mądrość.
— A miłość bliźniego? A poświęcenie? — wykrzyknął Piotr. — Nie, nie mogę podzielać w tem twego zdania! Żyć i wystrzegać się zła, aby następnie nie doświadczać wyrzutów sumienia, to za mało. Żyłem tak dawniej, i moje życie przechodziło nieużytecznie. Teraz dopiero żyć zaczynam... odkąd staram się żyć dla drugich, kiedym pojął jaka się w tem rozkosz mieści. Nie, i tysiąc razy nie, nie jestem twego zdania, a i ty sam, myślisz inaczej niż mówisz.
Książę Andrzej wlepiwszy w niego wzrok badawczy, słuchał z drwiącym uśmiechem:
— Poznasz moją siostrę księżniczkę Marję, i ręczę że przystaniecie od razu do siebie. Zresztą, może i ty masz słuszność. Niech każdy żyje po swojemu. Utrzymujesz, żeś żył nadaremnie i bez użytku, żyjąc li dla siebie, że dziś dopiero pojmujesz czem jest szczęście, poświęcając się dla innych? Ja przeciwnie, żyłem dla sławy, a czemże jest sława, jak nie miłością bliźniego, jak nie chęcią być mu użytecznym i zasłużyć na jego pochwałę? Żyłem zatem dla innych, i cały ten okres jest dla mnie stracony, stracony bezpowrotnie. Odkąd żyję sam dla siebie, jestem o wiele spokojniejszym.
— Czyż podobna żyć tylko dla siebie? — Piotr zacietrzewiał się coraz bardziej. — A twój syn, twoja siostra, twój ojciec?
— Oni stanowią jedną całość ze mną, to nie są „inni“, owi „bliźni“, jak ich nazywacie: ty i księżniczka Marja. Bliźni, owe źródło nieustające wszelkiego zła i wszelkich nieprawości! Bliźni twoi, to ci poddani, których zamyślasz obsypać dobrodziejstwami, wiesz?
— Żartujesz chyba Andrzeju? — Piotr zawołał rozżalony tem gwałtownem wystąpieniem. — Czyż ja błądzę, czyż popełniam przez to coś niesprawiedliwego, jeżeli pragnę wyświadczyć tym biedakom cokolwiek dobrego? Tak zresztą dotąd idzie mi to oporem, i tak mało tego było! Jestże w tem co złego, chcieć oświecić cokolwiek tych biednych ludzi, to chłopstwo ciemne, a którzy bądź co bądź, są naszymi braćmi przed Bogiem? Rodzą się i umierają ci biedni prostaczkowie, nie znając prawd odwiecznych, nie umiejąc inaczej Boga pochwalić i oddać Mu czci należnej, jak przez bezmyślne klepanie pacierza i wybijanie pokłonów przed ołtarzem. Czyż byłoby zbrodnią wobec nich dać im poznać czem będzie dla nich życie przyszłe, życie wieczne, w którem mogą znaleść nagrodę za trudy i cierpienia doświadczone tu na ziemi? Czyż i w tem jest coś złego, i jest błąd nie do przebaczenia, nie pozwolić im ginąć jak psom, bez pomocy, bez ratunku, kiedy przecież można z taką łatwością dopomódz im pod tym względem, postarawszy się o szpital, o lekarza, o przytułek dla chorych? Nie będzie-ż to dobrodziejstwem dotykalnem, niezaprzeczonem, jeżeli potrafię ulżyć na chwilę temu chłopu, tej kobiecie obarczonej dziećmi, tym ludziom wiecznie stroskanym i zapracowanym? Zrobiłem to... dotąd ma się rozumieć, na bardzo drobną skalę... ale i to dobre na początek. Nie potrafisz wyperswadować mi, i nie przekonasz nigdy, żem źle zrobił i że ty tego nie pochwalasz. Ja zresztą, przekonałem się wręcz przeciwnie, mianowicie: że rozkosz, którą nam sprawiają uczynki miłosierne, jest jedynem i prawdziwem szczęściem trwałem na ziemi.
— Zapewne, jeżeli w ten sposób kwestją postawisz — przywtórzył książę Andrzej. — Ja zakładam ogród, stawiam budynki, upiększam dom, ty zaś budujesz szpitale, ochronki i szkoły. Można uważać jedno jak drugie, za rozrywkę, którą sobie czas skracamy. Zostawmy rozstrzygnienie ostateczne co jest złe, a co dobre Istocie Najwyższej, Temu, który jeden ma prawo o tem sąd wydawać... nieodwołalnie. Widzę, że miałbyś ochotę prowadzić dalej dysputę? A więc chodźmy...
Wyszli na ganek, który tworzył przed domem rodzaj terasy.
— Rozprawiasz o szkołach, oświacie... i tym podobnie, to jest: — dodał Andrzej wskazując ręką na chłopa, który właśnie przechodził, kłaniając im się do samej ziemi — chcesz go wyrwać z jego stanu zwierzęcego, dać mu poznać pewne potrzeby duchowe, kiedy według mego zdania, szczęście i używanie czysto zwierzęce, jest jedynem dla niego... Chcesz go pozbawić tej błogości, a ja mu tego tak zazdroszczę! Chcesz go zrobić „tobą“, „mną“, nie mogąc mu zapewnić tych środków, jakiemi rozrządzamy obydwaj. Pragniesz ulżyć mu w pracy, kiedy mojem zdaniem, praca fizyczna, jest tak samo niezbędna dla niego, jak praca umysłowa dla nas. Ty naprzykład: nie możesz wstrzymać się od marzeń, od rozmyślań nad tem i nad owem... ja kładę się spać nieraz o trzeciej rano i jeszcze zasnąć nie mogę. Myśli rozmaite mózg mi rozsadzają, przewracam się po łóżku na prawo i lewo... On spi jak kłoda, gdy raz zwali się na swój twardy siennik za piecem. Bo dla nas myśleć, jest taką samą potrzebą, jak dla chłopa uznoić czoło orką lub kośbą. Skoro przestanie pracować fizycznie, pójdzie czas wolny zapić w karczmie, albo się rozchoruje... Tydzień jego pracy nużącej, zabiłby mnie najniezawodniej!.. Tak samo, gdyby kazano chłopu żywić się dobrze, tak jak ja i ty, a przytem prowadzić życie na pozór próżniacze, jak nasze... nie wytrzymałby tak samo!... O czemże jeszcze marzysz? Aha! o szpitalach i lekarzach! Ma udar na mózg dajmy na to... no! i ginie... Ty każesz go brać do szpitala, puszczają mu krew, stawiają pijawki, wizykatorje... uzdrawiają częściowo... Żyje, ale na pół sparaliżowany... żyje latami, ciężarem najokropniejszym sobie i drugim. Czy nie byłoby stokroć lepiej, pozwolić mu umrzeć od razu? Zawsze jeszcze nadto ludzi na świat przychodzi! Inna kwestja zupełnie, jeżeli uważasz, że w tym chorym tracisz dwie ręce robocze. Oto mój sposób zapatrywania się na tę sprawę. Ty atoli, chcesz ich leczyć przez miłość bliźniego, a tego oni wcale nie potrzebują. Jeszcze jedna z naszych błogich ułud, że medecyna potrafiła kogokolwiek uleczyć! W zabijaniu ludzi, przewyższa rzeczywiście sama siebie, to prawda!
Wypowiedział słowa ostatnie z goryczą niewysłowioną. Było widocznem, i łatwo można było domyśleć się po sposobie jasnym i dobitnym, w jakim wygłaszał Andrzej swoje zdanie w tym względzie, że nie raz i nie dwa, rozbierał w myśli kwestje podobne. Mówił z ogniem i z zapałem, jak człowiek, któryby był od dawna pozbawiony tej przyjemności. Wzrok mu się rozpromieniał, w miarę jak jego sądy stawały się coraz bardziej rozpaczliwemi.
— Ah! to straszne! straszne! — Piotr zadrżał cały z przerażenia. — Nie pojmuję jak możesz żyć z podobnemi zasadami? Przyznaję, że i ja przechodziłem w Moskwie takie chwile zwątpienia rozpaczliwego... i jeszcze później w podróży do Petersburga. Wtedy zaczynam po prostu wegietować. Schodzę tak nisko, tak nisko, że wszystko na świecie wstręt we mnie budzić zaczyna, a najpierw ja sam... Nie śpię, nie jem, przestaję się myć...
— Jakto, nie myć się? Pfe! Ależ to brud szkaradny. Trzeba przeciwnie, umieć sobie własne życie uprzyjemnić, o ile to w naszej mocy. Jeżeli żyję, to przecież nie z mojej winy. Staram się zatem wegietować w ten sposób, aż do śmierci... nie zawadzając nikomu.
— Dla czegóż jednak masz myśli podobne? Chcesz więc nie zajmować się nigdy niczem, nie spróbujesz wziąć się do czegokolwiek?
— Ktośby mógł doprawdy przypuścić, słysząc ciebie, że w życiu można być spokojnym! Byłbym najszczęśliwszy, gdyby mi dozwolono nic nie robić. Ale oto szlachta okoliczna, czyni mi ten wielki zaszczyt i obiera mnie swoim marszałkiem. Pozbyłem się tego honoru, ledwie nieledwie z najwyższym trudem. Nie mogli zrozumieć, że brak mi tej głupkowatej i drobnostkowej dobroduszności, której oni potrzebują znaleść w marszałku nieodzownie, i spodziewali się u mnie tego przymiotu nieocenionego... Zaczynam ścielić sobie gniazdo w tym kącie zapadłym, aby tu przynajmniej nikt mnie nie ruszał... Nadchodzi sprawa z milicją i rad nie rad muszę się nią zajmować.
— Dla czegoś z wojska wystąpił?
— Jakto, miałżem zostać po Austerlitz? — Andrzej spytał ponuro. — Nie, zaprzysiągłem najsolenniej, że nie będę więcej służył w wojsku, i święcie słowa dotrzymam, choćby Bonaparte zjawił się tu, w guberni smoleńskiej. Gdyby napadł na Łyse Góry, nie wstąpiłbym powtórnie w szeregi. Co się tyczy milicji: ponieważ mój ojciec został mianowany dowódzcą jeneralnym trzeciego okręgu, nie mogłem uwolnić się inaczej od służby czynnej, jak oddając się jemu pod rozkazy.
— A więc jednak służysz?
— Tak... służę...
— Dla czego?
— Dla czego? Rzecz bardzo prosta. Ojciec mój jest niezaprzeczenie jedną ze znakomitości w swojem stuleciu. Starzeje się jednak, i nie będąc właściwie okrutnym z natury, ma nadto wiele ruchliwości i popędliwości w całym ustroju. Nawyczka, żeby zawsze i wszędzie wola jego była wszechwładną, robi go strasznym, teraz szczególniej, kiedy mu przyznano rzeczywiście władzę nieograniczoną, jako dowódzcy jeneralnemu, i to z woli samego monarchy. Przed dwoma tygodniami, gdybym się był spóźnił o dwie godziny, byłby kazał powiesić na pierwszej lepszej gałęzi, pewnego łotra, urzędnika w Juknowie. Prócz mnie jednego, nikt nie ma wpływu na starca. Muszę więc służyć, aby starcowi nad grobem oszczędzić czynów, któreby później prześladowały go, jako wieczny wyrzut sumienia.
— A widzisz!
— Tak, ale ja to pojmuję inaczej niż ty. Nie życzyłem i nie życzę nic dobrego, temu łotrzykowi, który kradł buty żołnierzom. Byłbym nawet rad z duszy, gdyby go byli powiesili. Żal mi tylko było mego ojca. A mój ojciec i ja, to jakby jedna całość!
Wzrok Andrzeja nabierał blasku gorączkowego, w miarę jak starał się przekonać Piotra, że nie troszczy się nigdy o dobro swego bliźniego.
— Chcesz usamowolnić twoich poddanych? Hm! wolność, to na oko rzecz piękna. Wierz mi jednak, że nie wypadnie ani na twoją, ani na ich korzyść. Spodziewam się, żeś ich nigdy nie kazał katować, aniś wysyłał na Sybir, na „posielenie“. Ale oni i z tego zadowoleni, jak ich biją i wysyłają na Sybir, bo tam przynajmniej mają czas wylizać się z ran na grzbiecie... Na Sybirze zaczynają znowu wegietować po zwierzęcemu, i tak samo czują się szczęśliwi... Wiesz dla kogo pragnąłbym aktu usamowolnienia poddannych? Dla tych, których poziom moralny obniża nadużycie. Dopuszczają się go zaś wskutek władzy nieograniczonej. Wyznaczają kary samowładnie, później, doznając bądź jak bądź wyrzutów sumienia, stacją się stłumić w sobie ten głos, karcący ich za sądy niesprawiedliwe. Zwolna, zwolna, przestają go słyszeć, i stają się srogimi tyranami. Ty boś może nigdy nie widział, tak jak ja, natur z gruntu szlachetnych, tylko wychowanych niestety w tych tradycjach nieszczęsnych władzy, bez żadnego hamulca? Z latami stają się tacy ludzie coraz bardziej rozdrażnionymi, w gniewnie niepohamowanymi, nawet okrutnymi, niezdolnymi panować nad sobą, a przez to powiększają z dnia na dzień ogrom przytłaczającego ich nieszczęścia. Tych oto żal mi z duszy, nad nimi ubolewam, i dla takich usamowolnienie włościan byłoby prawdziwem dobrodziejstwem. Tak jest, opłakuję zdeptaną godność człowieka, spokój jego sumienia, czystość skalaną niepowrotnie jego uczuć. Co się tyczy grzbietów i czół innych, te zostaną takiemi samemi grzbietami i czołami, choć je będą bili i golili!
Po uniesieniu, z jakiem Andrzej wypowiadał to wszystko, Piotr domyślił się mimowolnie, że temi uwagami musiał go natchnąć charakter ojca.
— Nie i tysiąc razy nie — powtórzył — nie podzielę nigdy twego zdania, kochany Andrzeju.





XXVIII.

Wyjechali pod wieczór do Łysych Gór. Książę Andrzej przerywał kiedy niekiedy milczenie, kilkoma słowy, które świadczyły o jego dobrem usposobieniu umysłowem i wcale niezłym humorze. Daremnie atoli zwracał uwagę Piotra na pola orne, tłumacząc mu, jakie w rolnem gospodarstwie pozaprowadzał płodozmiany i ulepszenia; ten zadumany i roztargniony, odpowiadał ni w pięć, ni w dziewięć, najczęściej „tak“, lub „nie“. Zastanawiał się głęboko nad nieszczęściem swojego przyjaciela. Czuł, że Andrzej błądzi, że nie poznał dotąd światła prawdziwego, i że jest jego powinnością, dopomódz mu oświecić i podnieść go z upadku moralnego. Wiedział jednak i o tem, że za pierwszem jego słowem Andrzej jakimś zjadliwym sarkazmem, wywróci do góry nogami wszystkie jego wzniosłe teorje. Bał się więc zaczynać, aby nie wystawić na pośmiewisko świętej arki, mieszczącej w sobie jego wyznanie wiary niezachwianej.
— Skąd bierzesz myśli podobne? — przemówił nagle, pochylając głowę na wzór byka, który gotuje się nadziać kogoś na rogi. — Nie masz prawa do tego!
— Do czego nie mam prawa? — spytał Andrzej zdziwiony.
— Myśleć w ten sposób o życiu, o przeznaczeniu człowieka. I ja tak samo osądzałem wszystko, a czy wiesz, co mnie wyrwało z rozpaczliwej niewiary? Massonerja! Nie uśmiechaj się, nie bierz tego za przedmiot do drwinek. I ja z razu uważałem ją za sektę religijną, która wszystko zasadza na czczych ceremoniach. Tymczasem przekonałem się, że jest ona wcieleniem niejako tego, co jest w człowieku najwznioślejszem i wiecznotrwałem...
Zaczął mu Piotr tłumaczyć, że massonerja, jak on ją pojął, jest prawdziwą nauką chrześcijańską, uwolnioną od pętów socjalno-religijnych. Jest ona uosobistnieniem szczytnych zasad równości, braterstwa i miłosierdzia.
— Nasze wzniosłe stowarzyszenie — kończył Piotr z zapałem — zrozumiało jedynie prawdziwy cel życia naszego na ziemi. Reszta jest prostą ułudą, błędnym ognikiem, wiodącym nas na bezdroża. Po za massonerją i jej zasadami, wszystko jest kłamstwem i nieprawością do tego stopnia, że po za nią, nie pozostaje rzeczywiście nic innego, człowiekowi zacnemu i pełnemu inteligencji, jak wegietować z dnia na dzień, tak, jak ty robisz, wystrzegając się jedynie, aby nie krzywdzić bliźniego. Skorobyś jednak przejął się naszemi maksymami, wstąpił do naszego stowarzyszenia, gdybyś następnie, pozwolił braciom udzielić ci rad i wskazówek, jak ja uczyniłem, odczułbyś tak samo, jak ja odczułem, że stanowisz jedno ogniwo w tym łańcuchu niewidzialnym a wiecznym, którego początek ukryty w niebiosach.
Książę Andrzej patrzał w dal i słuchał nie odpowiadając ani jednem słowem. Jeżeli turkot kół zagłuszył coś z mowy Piotra, prosił go o powtórzenie. Blask jego oczów, nawet i milczenie, pozwalały Piotrowi spodziewać się że nie mówił napróżno, że słowa jego nie zostaną wyśmiane i w żart obrócone.
Nadjechali nad rzekę wezbraną po same brzegi, którą trzeba było przebyć na promie. Wysiedli z powozu i weszli na prom, gdy już na nim ustawiono powóz wraz z końmi.
Oparty o poręcz promu, wpatrywał się Andrzej bezmyślnie w bystre nurty rzeki, mieniącej się niby łuską złotą i porpurową, w blaskach słońca zachodzącego.
— Cóż myślisz o tem? Dla czego nic mi nie odpowiadasz Andrzeju?
— Co myślę? Ależ słucham ciebie! Wszystko to brzmi bardzo pięknie. Powiadasz: zostań członkiem naszego stowarzyszenia, a my ci wskażemy cel życia, nauczymy cię do czego człowiek jest przeznaczony, i jakie prawa rządzą światem... A kimże wy jesteście? Ludźmi! Dla czegóż mielibyście wy, wszystko wiedzieć i wszystko przeniknąć, a z jakiego powodu ja tego nie wiem i dopatrzeć nie mogę? Utrzymujecie, że cnota i prawda powinny na świecie panować, ja zaś tego wcale nie spostrzegam!
— Wierzysz w życie przyszłe? — zapytał go Piotr, wpadając mu nagle w słowo.
— W życie pozagrobowe? — szepnął Andrzej wahająco. Piotr wytłumaczył sobie odpowiedź przyjaciela jako zaprzeczenie. Znany mu był przecie od dawna ateizm obu Bołkońskich. Zaczął więc mówić na nowo.
— Powiadasz, że nie możesz dopatrzeć na ziemi panowania cnoty i prawdy? Ja także nie widzę, i w ogóle widzieć tego nie można, jeżeli zapatrujemy się na życie doczesne, jako początek i koniec wszystkiego. Na ziemi rzeczywiście, nie ma nic cnoty, ni prawdy... wszystko jest kłamstwem. W świecie ogólnym jednak, prawda rządzi wszechwładnie. Zapewne, tu jesteśmy istotami ziemskiemi, ale w wieczności, będziemy cząstką wszechświata. Odczuwam mimowolnie, że jestem jednym z atomów, tej harmonijnej i bezmiernej całości. Odczuwam że w tej niezliczonej ilości stworzeń, dowodzących boskości Tego, który w nich życie tchnąć potrafił, lub owej siły twórczej i wszechwładnej... jeżeli wolisz to drugie tłumaczenie... jestem bądź co bądź jednem z ogniw, jednym ze szczebli drabiny, pnącej się w górę. Skoro widzę jasno i dobitnie szczeble tej drabiny, idącej nieprzerwanie od świata roślinnego aż do człowieka, dla czegoż miałbym przypuścić, że zatrzymują się na mnie, zamiast iść wyżej? Jak nic w świecie nie ginie, tak samo i ja nie mogę rozpłynąć się w nicości! Wiem że byłem, jestem i będę! Wiem że prócz mnie i nademną, żyją duchy i tam to mieszka i panuje prawda odwieczna!
— Teorja Herdera — Andrzej wtrącił od niechcenia — ona mnie jednak nie trafia w niczem do przekonania! Życie i śmierć, oto co nas uczy i przekonywa!... Gdy patrzymy na istotę ukochaną, złączoną ściśle z nami, w obec której zawiniliśmy nieraz i radzibyśmy poprawić się, dać jej zapomnieć o krzywdach wyrządzonych... (głos zadrżał mu w tem miejscu)... a zobaczymy nagle jak ta istota cierpi, jak walczy i miota się w bolach śmiertelnych i... nareszcie umiera... pytamy mimowolnie dla czego? Niepodobna, żeby na to nie było odpowiedzi! Wierzę święcie że jest, i być musi! Oto co może przekonać i co mnie przekonało.
— Ależ powiedziałem przecież to samo — Piotr zaprotestował.
— Nie, ja chcę dowieść przez to, że nie rozumowania doprowadzają nas do przypuszczenia, że musi istnieć życie pozagrobowe, ale ten fakt, gdy szło się przez życie we dwoje, aż tu nagle odrywa się od nas nasz towarzysz i ginie tam gdzieś... w jakiejś próżni... Zatrzymujemy się wtedy nad tą przepaścią, spoglądamy w nią... przekonanie rzuca nam się w oczy... ja zaś patrzyłem...
— Skoro tak jest, musisz więc wiedzieć, że jest „gdzieś“ „coś“ i jest — „ktoś“, czyli: że istnieje życie przyszłe i Bóg!
Książę Andrzej nic na to nie odpowiedział. Powóz z końmi stanął był od dawna po drugim brzegu rzeki; słońce już się chowało za grzbiety pagórków. Lekki przymrozek pokrył był szronem brylantowym drzewa przydrożne i kałuże, które wylew wody pozostawiał w załomach i wklęsłościach gruntu nad brzegiem rzeki. Tymczasem Piotr z Andrzejem, ku wielkiemu zdumieniu służby i przewoźników, ani myśleli opuszczać promu.
— Jeśli jest Bóg, jest i życie wieczne. Muszą również istnieć cnota i prawda bezwzględna. Szczęście najwyższe człowieka powinno więc na tem się zasadzać, żeby po usilnych staraniach dosięgnąć tego stopnia doskonałości. Trzeba żyć, kochać i wierzyć święcie, że nie żyjemy jedynie na tym szmacie ziemi, ale żeśmy żyli i nadal żyć będziemy wiecznie, w owym bezmiarze wszechświata.
Piotr wskazywał ręką niebo.
Książę Andrzej, oparty dotąd o poręcz promu słuchał mówiącego, błądząc wzrokiem po ściemniałej powierzchni wody, którą już teraz gdzieniegdzie tylko złociły ostatnie blaski słońca zachodzącego. Piotr umilkł. Spokój i cisza w okół zapanowały. Słychać było jedynie lekki szmer fal uderzających o boki promu, który stał od dawna w miejscu nieruchomo. Fale zdawały się szeptać: — „To prawda szczera, uwierz w nią!“ — Bołkoński westchnął i zwrócił oczy słodkie, serdeczne, ku Piotrowi, którego twarz wyrażała zapał, połączony z uczuciem trwogi i onieśmielenia, czego doświadczał zawsze w obec przyjaciela, uznając wyższość Andrzeja nad sobą.
— Oh! gdyby tak było! — Bołkoński przemówił głosem stłumionym. — Ale jedźmy — dodał zaraz.
Gdy miał już zejść z promu, spojrzał jeszcze w owe niebo, które mu Piotr wskazywał. I oto po raz pierwszy od bitwy pod Austerlitz, odszukał swoje niebo, bezdenne, idealne, to samo, które rozciągało się wtedy po nad jego głową, gdy leżał ranny na polu. Uczucie uśpione w nim oddawna, najlepsze z niego całego, zbudziło się na nowo w jego duszy; odradzała się w nim młodość i szczęścia pragnienie. Skoro powrócił do swoich codziennych zatrudnień, uczucie to zacierało się i słabło po trochę. Jednak od chwili owej rozmowy z Piotrem, i mimo że nic się na pozór nie zmieniło w trybie jego życia, Andrzej czuł jakieś dziwne drgania w sercu, niby zapowiedź zupełnie odmiennego życia moralnego w przyszłości.





XXIX.

Ściemniło się już było zupełnie, gdy zajeżdżali główną bramą, przed dom w Łysych Górach. Książę Andrzej zwrócił śmiejąc się uwagą Piotra, na popłoch niesłychany i ruch na dziedzińcu, który wszczął się na widok ich pochodni, pozapalanych w głównej alei do domu prowadzącej. Drzwiami bocznemi pałacu, wysuwały się trwożliwie jakieś cienie. Staruszka uginająca się pod ciężarem sporego worka, który dźwigała na plecach; później jakiś mężczyzna wzrostu małego, z długiemi włosami, ubrany całkiem czarno, uciekli natychmiast, gubiąc się w ciemnym szpalerze. Jeszcze dwie kobiety dopędziły tych dwoje pierwszych, oglądając się trwożliwie na zbliżający się powóz.
— To „Boże Dzieci“,[1] których księżniczka Marja przyjmuje i tuli pod swoje skrzydła opiekuńcze — objaśniał Andrzej. — Wzięli mnie za mego ojca, a ten każe ich pędzić bez miłosierdzia. W tem jednem staje się ojcu nieposłuszną, biedna moja siostra, że przyjmuje tych ludzi, pomimo ostrego zakazu księcia.
— Cóż to za „Boże Dzieci?“ — spytał Piotr.
Andrzej nie miał już czasu odpowiedzieć mu na pytanie. Na ganku ukazała się służba, wybiegająca na ich spotkanie. Zaczął ich się wypytywać, kiedy spodziewają się powrotu księcia, na co odpowiedzieli, że ma nadjechać lada chwila.
Zostawił Piotra w swoim apartamencie, który czekał zawsze gotów na jego przyjęcie, sam zaś udał się do pokoju synka. Wrócił niebawem, aby Piotra do siostry zaprowadzić.
— Sam jeszcze jej nie widziałem. Chowa się ze swoimi „Bożymi Dziećmi“. Napadniemy ją niespodziewanie. Będzie prawdopodobnie mocno zmieszana i zawstydzona, ale zobaczysz ich. Coś ciekawego, na honor!
— Ależ powiedz raz cóż to takiego?
— Zaczekaj chwilkę, a zobaczysz.
Księżniczka Marja zarumieniła się po same uszy, gdy zobaczyła ich wchodzących do jej pokoiku, w którym paliło się kilka lampek przed „Ikonostasem“ suto wyzłacanym. Obok niej siedział na kanapie młody chłopak, w habicie braciszka klasztornego. Nos był u niego równie długi, jak włosy spadające na ramiona. Obok niej siedziała, tonąc w dużem karle, stara babuleńka, zawiędła, skurczona, z twarzą tak pomarszczoną, jakby kto skórę całą, igłą i nitką ufałdował. Obok wrodzonej chytrości i sprytu, twarz staruszki starała się przybrać minę wielkiej słodyczy i pokory niesłychanej.
— Dla czegóż nie uprzedziłeś mnie Andrzeju? — odezwała się do brata księżniczka Marja z ciężkiem wyrzutem, zasłaniając sobą swoich pielgrzymów, jak kokosz przykrywa skrzydłami kurczątka, skoro spostrzeże grożące im skądkolwiek niebezpieczeństwo.
— Jestem uszczęśliwiona, że mogę pana powitać — dodała zwracając się do Piotra, który ucałował jej rękę na samym wstępie. Znała Piotra będąc dzieckiem jeszcze. Jego przywiązanie do Andrzeja, nieszczęścia, które w życiu przechodził, a szczególniej jego twarz tak poczciwa i serdeczna, usposobiły ją dla Piotra jak najlepiej, na pierwszy rzut oka. Patrzała na niego swoim wzrokiem głębokim, słodkim i promienistym i zdawała się nim przemawiać:
— Kocham cię szczerze i błagam nie drwij sobie z „moich“.
Po wymienieniu pierwszych powitalnych komplementów, poprosiła ich aby raczyli usiąść.
— Oho! jest i Iwanuszka — Andrzej z uśmiechem wskazał na młodego neofitę.
— Jędruś! — siostra rzuciła na niego spojrzenie błagalne.
— Trzeba ci wiedzieć — zwrócił się Andrzej ku Piotrowi — że to przebrana kobieta.
— Andrzeju dajże pokój na miły Bóg! — Marja wykrzyknęła.
Było aż nadto widocznem, że daremne błagania księżniczki Marji i złośliwe drwinki księcia Andrzeja musiały być między nimi na porządku dziennym.
— Ależ moja droga, powinnabyś mi właśnie być nieskończenie wdzięczną, że staram się wytłumaczyć Piotrowi, twój zbyt ścisły stosunek z młodym chłopakiem.
— Doprawdy? — wtrącił Piotr zaciekawiony, ale całkiem serjo, co mu zjednało jeszcze większą sympatją księżniczki.
Marja kłopotała się niepotrzebnie „swoimi“, ci bowiem nie byli wcale zmieszani, ani zażenowani, żarcikami i docinkami Andrzeja. Mała, sucha babuleńka, wywróciwszy na miseczkę próżną filiżankę, obok kawałka cukru przez pół obgryzionego, siedziała nieruchomo w swojem karle, z oczami skromnie spuszczonemi. Czasem łypnęła wzrokiem chytrze na prawo i lewo w oczekiwaniu, że może domyślą się i naleją jej drugą szklaneczkę „czaju“, który to trunek lubiła namiętnie. Iwanuszka pił, czy piła swoją herbatę wylaną na miseczkę, zwolna łykając po trochę. I te oczy młode, zdradzały chytrość iście kobiecą.
— Gdzieś była, w Kijowie? — spytał Andrzej staruszkę.
— Byłam, byłam, ojczulku kochany — zaczęła mleć szybko językiem. — Przed Bożem narodzeniem dostąpiłam tej łaski najwyższej i przyjęłam w „Ławrze“ przenajświętszą komunję. Teraz powracam z Koliszyna. Objawił się tam wielki cud.
— Byłaś tam razem z Iwanuszką?
— Nie — odrzucił Iwanuszka, starając się nadać głosowi swojemu niskie dźwięki basowe. — Spotkaliśmy się dopiero w Juknowie z Pelagjuszką.
Staruszka uniesiona chęcią namiętną, opowiadania szeroko i długo o tem co widziała, nie dała mu dokończyć.
— Tak, ojczulku kochany, stał się wielki cud w Koliszynie.
— Cóż takiego? Czy objawił się w studni, lub w lesie jaki nowy obraz? — spytał drwiąco Andrzej.
— Andrzeju, daj jej spokój... Nie opowiadaj mu niczego Pelagjo.
— Dla czegóż nie miałabym mu opowiedzieć, moja słodka mamuńciu? — zaprotestowała babuleńka. — Kocham go, jest dobrym... to Boski wybraniec, mój dobrodziej.. Nie zapomniałam jak widzisz, że dał mi raz aż dziesięć rubli... Otóż jak byłam w Kijowie, mówi mi Kirjuszka... Wiesz ojczulku kim jest Kirjuszka?... Niewiniątko, idjota, prawdziwe Boże Dziecię, który pielgrzymuje jak Boży rok od miejsca do miejsca, zimą i latem boso i w jednej koszulinie... Powiada mi więc to niebożątko: — „Po co włóczysz się babo, po cudzych stronach? Idź do Koljaszyna. Objawiła się tam cudowna Matka Boża“. — Pożegnałam tedy Świętych Pańskich w Ławrze i poszłam!... Gdym dochodziła do miejsca wskazanego, mówili mi po drodze ci, którzy z tamtąd powracali:
— „Dostąpiliśmy wielkiej łaski! Widzieliśmy olej święty, ściekający z twarzy Matki Bożej“...
— Dobrze, już dobrze — wpadła jej w słowo Marja płonąc szkarłatem — opowiesz nam to kiedy indziej.
— Pozwól mi księżniczko, zadać tej kobiecie jedno pytanie — wtrącił Piotr. — Widziałaś to na własne oczy?
— Ma się rozumieć, mój ojczulku. Dostąpiłam i ja tej łaski. — Twarz promieniała światłem i blaskiem nadziemskim, a olej święty kapał z policzków, kropla po kropli.
— Ależ to proste oszukaństwo! — Piotr zauważył, słuchając staruszki.
— Ah! ojczulku, cóżeś to powiedział? — wykrzyknęła Pelagja przerażona — zwracając się do Marji, jakby ją wzywała na ratunek.
— Tym sposobem wyzyskują lud łatwowierny! — Piotr mówił dalej oburzony.
— Panie Jezu! — staruszka przeżegnała się aż trzy razy. — Oh! niepowtarzaj tego mój ojczulku. Znam jednego wielkiego Ganerała, który tak samo jak ty nie wierzył i mówił: — „To mnichy ludzi za nos wodzą!“ — I oślepł na obydwa oczy biedaczysko!... Aż oto śni mu się, że widzi przed sobą Matkę Bożą peczerską, a Ta powiada mu: — „Uwierz we mnie, to cię uzdrowię!“... Zaczął więc prosić, błagać: — „Prowadźcie mię do Niej! prowadźcie!“... — Opowiadam ci ojczulku świętą prawdę jak na spowiedzi, bom go widziała na własne oczy, gdy go przyprowadzono ślepca niewidomego i gdy upadł na twarz przed Nią, wołając głosem wielkim: „Uzdrów mnie, a oddam ci Chrest, który dostałem od Cara za Chrabrost!“ — I zaraz przejrzał ślepiec... a potem widziałam i tę gwiazdę brylantową, którą zawiesił na obrazie, jak był obiecał... Nie mów tak ojczulku, bo to grzech ciężki i Bóg gotów cię za to pokarać.
— Jakąż to gwiazdę zawiesił? — spytał Piotr nie zrozumiawszy dobrze o co idzie.
— Wyniesiono zapewne naszą Matkę Boską tym Chrestem, do rangi jeneralskiej — Andrzej uśmiechnął się złośliwie.
Pelagja pobladła, załamując ręce rozpaczliwie.
— Boże, Boże! jaki grzech straszny! — jęknęła boleśnie. — A ty masz syna i nie boisz się Pana Boga! Cóżeś śmiał powiedzieć?... Niech ci tego Bóg nie pamięta i niech ci przebaczy! — dodała uroczyście. — Prośmy, żeby go oświecił i przebaczył niewidomemu — zwróciła się ku księżniczce Marji, zbierając z pośpiechem gorączkowym swoje manatki.
Czuło się łzy w jej głosie. Lękała się i wstyd jej było, korzystać z dobrodziejstw w domu, w którym mówiono w ten sposób. A może z drugiej strony, żal jej było porzucać dobrą wyżerkę.
— Czyż to tak wielka dla panów przyjemność, zakłócać spokój i wiarę tych biedaków? — rzekła Marja z gorzkim wyrzutem po francuzku. — Pocoście tu przyszli w ogóle?
— Ależ księżniczko, to był tylko żart niewinny, którego pozwoliłem sobie z Pelagjuszką. Słowo honoru księżniczko, że ani mi w myśli nie postało, chcieć ją obrazić. No, no! nie gniewajcie się matko, nie mówiłem na serjo, zaręczam najuroczyściej.
Pelagja zatrzymała się, niepewna i wahająca. Tak szczera skrucha, malowała się w poczciwej twarzy Piotra i tak się do niej miło uśmiechał książę Andrzej, że uspokoiła się niebawem i postanowiła zostać dłużej.





XXX.

Skoro odsapnęła cokolwiek po gwałtownem wzruszeniu, wróciła Pelagja do swego przedmiotu ulubionego. Rozprawiała szeroko i długo o ojcu Amfilochu, o jego świętem, bogobojnem życiu i jak jego dłonie wonieją kadzidłem. Opowiedziała również, jak w Kijowie, w czasie jej ostatniej pielgrzymki, jeden mnich dobry znajomy, dał jej klucze do podziemia w Ławrze. Spędziła w katakombach dwie doby, mając jedynie kromkę suchego chleba, za całe pożywienie:
— Modliłam się przed jednym, potem czołgałam się na kolanach do drugiego świętego. Spałam po trochę, całowałam świętym nogi i ręce... a jaki tam spokój panuje, moja droga mamuńciu, jaka cisza błoga. Nie brała mnie wcale ochota powracać z tamtąd nazad, na Bożą ziemię.
Piotr słuchał jej i badał z uwagą; Andrzej zaś niebawem wyszedł z pokoju. W końcu i księżniczka pożegnawszy „Boże Dzieci“, wprowadziła Piotra do salonu.
— Jesteś hrabio bardzo dobrym — odezwała się Marja z cicha.
— Nie chciałem jej obrazić, zaręczam pani. Umiem cenić jej uczucia i szanuję takowe chciej mi wierzyć.
Księżniczka Marja odpowiedziała na to Piotrowi swoim najsłodszym uśmiechem.
— Znam cię hrabio od dawna i kocham jak brata. Jakże znalazłeś Andrzeja? Trwoży mnie. Był zdrowszy przeszłej zimy, pod wiosnę jednak otworzyła mu się rana, a lekarz zaleca mu jakieś wody zagraniczne. Trapi mnie również i niepokoi stan jego duszy. Nie może tak jak my kobiety, ulżyć sobie łzami w bólu, który mu serce rozdziera. Kryje się z nim i cierpi tem bardziej. Dziś jest prawie wesół, ożywiony, dzięki tobie hrabio kochany... to się mu teraz tak rzadko wydarza!... Wyperswaduj mu, żeby gdzieś wyjechał. Potrzebuje rozrywki, życia czynnego, a ta jednostajność w zajęciach zabija go... nikt tego nie uważa, ale ja to czuję.
O dziesiątej w nocy, służba wybiegła na ganek, usłyszawszy „kałakoł“ i mniejsze dzwonki przy zaprzęgu który przywoził starego księcia. Piotr i Andrzej wyszli również do sieni, aby go powitać.
— Któż to taki? — spytał starzec wysiadając z powozu. — Ah tak, bardzom rad, rad nieskończenie. Pocałuj mnie tu — dodał poznawszy Piotra i nadstawiając mu swój policzek żółty i pomarszczony.
Starzec był w humorze wyśmienitym. Tak był dla Piotra uprzedzającym, że w godzinę później, zastał ich już Andrzej żwawo dysputujących. Piotr dowodził, że musi kiedyś ustać wszelka wojna na ziemi. Stary książę natomiast, bez gniewu śmiał się z tego i żartował w najlepsze, utrzymując wręcz przeciwnie.
— Wypompuj z ludzi wszystką krew i nalej im wody w żyły, a wtedy przestaną wojować. Urojenie, mrzonki kobiece! mrzonki kobiece — dodał klepiąc Piotra przyjacielsko po ramieniu, przyczem przybliżył się do stołu przy którym usiadł był Andrzej nie chcąc mieszać się do dysputy. Przerzucał tymczasem papiery złożone na stole.
— Marszałek szlachty — rzekł stary książę do syna — hrabia Rostow dostarczył mi zaledwie połowę tego co miał nakazane dostawić. Wyobraź że sobie, na jaki wpadł koncept. Skoro dowiedział się żem przybył do miasta, przysyła mi zaproszenie na objad... No, dałem ja mu objad... Przeczytaj bruljon listu, który mu wypisałem... Wiesz, że mi się podoba ten twój przyjaciel, budzi mnie do życia. Ktoś inny będzie nam prawił rzeczy niesłychanie rozumne i zanudzi nas na śmierć. Twój Piotruś tymczasem plecie mi koszałki opałki, bombarduje andronami i to rozrywa moją starą łepetę. Idźcie, idźcież na wieczerzę. Być może, przyjdę i ja tam za wami, żeby jeszcze trochę podysputować... Wszak zrobisz mi hrabio tę przyjemność i pokochasz cokolwiek moją głupią księżniczkę Marję, nieprawdaż?
Podczas swego pobytu w Łysych Górach, Piotr potrafił ocenić cały urok przyjaźni, łączącej go z księciem Andrzejem. Stary książę i Marja, którzy znali go zaledwie, obchodzili się z nim tak serdecznie, jakby należał do rodziny. Czuł się kochanym nie tylko przez Marję, której serce podbił od razu, swoją dobrocią dla jej protegowanych, ale nawet przez dzieciaka jednorocznego, malutkiego księcia Mikołaja (jak go dziadek nazywał). Malec uśmiechał się do niego i pozwalał Piotrowi chuśtać się na rękach. Panna Bourrienne i budowniczy przysłuchiwali się rozpromienieni, rozmowie starca z gościem. Książę przyszedł rzeczywiście na wieczerzę, czem dał o jeden więcej dowód Piotrowi niesłychanej swojej uprzejmości. Grzecznym, uprzedzającym prawie, został starzec do końca, przez całe dwa dni, które Piotr spędził w Łysych Górach.
Gdy po Piotra odjeździe zebrała się cała rodzina, i ma się rozumieć, zaczęto zastanawiać się i rozbierać jego charakter, wszyscy, co się rzadko zdarza, nie mogli go się dość nachwalić, taką wzbudził w nich sympatją.





XXXI.

Gdy powrócił po długim urlopie, Mikołaj Rostow uczuł po raz pierwszy, jak silnemi węzłami jest złączony z Denissowem i swoim całym pułkiem.
Skoro rzucił okiem na pierwszego lepszego huzara w koszuli, z rękawami zakasanemi, czyszczącego konia, na widok rudego sierżanta Dementiewa, pikiety złożonej z kilku koni bułanych, szczególniej usłyszawszy poczciwego sługusa Denissowa wrzeszczącego w niebogłosy: — „Przyjechał nasz jasny pan hrabia!“ — i po serdecznym uścisku Denissowa, który wybiegł na prędce ze swojej chałupy, rozczochrany i w największym negliżu, po takiem samem radosnem powitaniu, przez resztę towarzyszów broni, Rostow doświadczył tego samego błogiego uczucia, jak kiedy wysiadał przed gankiem domu rodzicielskiego, gdy rodzice i rodzeństwo, o mało go nie udusili uściskami bez końca i miary. Coś go ścisnęło za gardło, łzy napłynęły do ócz, tak że na razie nie był w stanie przemówić.
Zameldował się natychmiast pułkownikowi, a ten przeznaczył mu tę samą służbę co dawniej, i w tym samym szwadronie. Gdy wypytał się dokładnie, o wszelkie swoje obowiązki, znalazł w tem pożegnaniu wolności i swobody, w tem ścisłem pełnieniu służby, według regulaminu, z całą karnością wojskową, prawie to samo uczucie spokoju i pomocy w danym razie, jakiego doświadczał w swojej własnej rodzinie. Czyż koniec końców pułk nie stanowił dla niego miejsca przytułku równie drogiego, jak dom rodzicielski? Tylko że tu na szczęście nie istniał ów hałas i tartas wielko-światowy, który porywał go niekiedy w wir niebezpieczny, czego później gorzko żałował. W pułku nie było również Soni, z którą nigdy nie wiedział co robić, i na jakiej być z nią stopie? Tu nie mógł latać z jednego miejsca na drugie, i zamęczać się po prostu nadmiarem zabaw i rozrywek, nie zawsze godziwych. Nie miał w koło siebie owego tłumu szalejącego jak i on bezmyślnie. Nie spotykał na swojej drodze owych „najserdeczniejszych“, żenujących go i wprawiających w kłopot nie lada wiecznemi prośbami o pożyczenie pieniędzy, z oddaniem na świętego „Nigdy“. Nie było i bezczelnego strasznego Dołogowa, rabującego jednej nocy 43,000 rubli biednemu Mikołajowi. Tu było wszystko jasnem, i z góry najwyraźniej określonem. Świat cały dzielił się tu w jego oczach na dwie połowy nierówne: Jedną stanowił „nasz“ pułk Pawłogrodzki, drugą, owa reszta do pułku nienależąca, o którą nie wiele się troszczył. Tu wszystko mu było znanem. Wiedział kto jest nadporucznikiem, kto rotmistrzem. Znał tak błędy jak i przymioty towarzyszów. Co było najważniejszem, że byli to sami jego „druhy“. Markietanka pułkowa, chętnie mu kredytowała. Pensją wypłacano mu co miesiąc. Wskutek tego szło wszystko gładko: nie było wyboru, nie było żadnych kombinacji. Ograniczało się wszystko na karności i ścisłem spełnianiu swoich powinności.
Skoro poddał się na nowo nawyczkom i jarzmu służby wojskowej, czuł się tak samo szczęśliwym i zadowolonym, jak ktoś mocno utrudzony, gdy może wyciągnąć się wygodnie na łóżku i odpocząć. To życie czynne, było mu tem przyjemniejsze, że zaprzysiągł najuroczyściej, po swojej przegranej (wyrzucał sobie tę lekkomyślność, jak prawdziwą zbrodnię, mimo że rodzice z serca mu wszystko przebaczyli), zaprzysiągł tedy, że więcej kart do rąk nie weźmie. Aby zaś choć w części winę zmazać, postanowił zachowywać się w pułku wzorowo, i wypełniać najściślej otrzymane z góry rozkazy. Słowem chciał zostać człowiekiem na wskroś uczciwym i bez zarzutu, co było o wiele łatwiejszem do spełnienia w pułku, niż w wirze wielko-światowym. Postanowił również oddać w lat kilka rodzicom ową sumę przegraną, w ten sposób: wydawać tylko dwa tysiące rubli, z dziesięciu tysięcy przeznaczonych mu przez ojca jako roczny apanaż, a resztę zostawiać co roku do ich rozporządzenia.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Wskutek kilku marszów i contre-marszów i kilku mniejszych potyczek pod Pułtuskiem i tym podobnie... armja rosyjska skoncentrowała się nareszcie w Bartenstein. Czekano na przyjazd cara, aby rozpocząć kampanję na dobre.

Pułk Pawłogrodzki, biorący udział w kampanji z roku 1805, który tylko co był się połączył z armją czynną, wypełniwszy nowo-zaciężnymi rekrutami, swoje szeregi mocno przerzedzone, nie był przytomny tym pierwszym starciom z nieprzyjacielem. Skoro się pojawił, przyłączono go do oddziału Platena, niezależnego od reszty armji.
Huzary ucierali się kilka razy z nieprzyjacielem. Raz zabrali nawet kilku Francuzów w niewolę, łapiąc przytem furgony marszałka Oudinot’a. Miesiąc kwiecień, spędził pułk na kwaterze, we wsi niemieckiej, okropnie zniszczonej, przez pół spalonej i zupełnie pustej.
Zaczynało puszczać! Zimno było jednak dotkliwe, drogi pełne błota, prawie nie do przebycia. Na rzekach lody pękały, szła kra, i wody zalewały brzegi, występując z koryta. Przywóz furażu dla koni i wiktuałów dla ludzi stał się wprost niemożliwym. Żołnierze rozsypywali się po wsiach okolicznych, tak samo zniszczonych i opuszczonych, aby wygrzebać gdzie, bodaj kilka na pół zmarzniętych ziemniaków, i dostać jakiego bądź słomska dla koni.
Nigdzie nic nie zostało. Mieszkańcy pouciekali, a ci którzy byli zmuszeni zostać w miejscu, byli sami doprowadzeni do takiego stopnia nędzy i głodu, że wzbudzali w żołnierzach politowanie. Dzielili się oni nieraz z takim biedakiem, ginącym z głodu i na pół nagim, ostatnim kęsem twardego jak kamień suchara, i ostatnią koszulą.
W owych utarczkach pułk Pawłogrodzki, stracił był tylko dwóch ludzi; choroby jednak i głód, zabrały z niego w krótkim czasie prawie połowę. Szpitale były tak zapchane, takie tam panowało okropne powietrze, i takie mnóstwo ofiar śmierć codziennie zabierała, że chorzy żołnierze wycieńczeni gorączką i spuchnięci wskutek głodu i najgorszego w świecie pożywienia, woleli już zwlekać się z barłogu, pełniąc służbę w szeregach, mimo nóg obrzmiałych i zranionych, niż iść do szpitala. Skoro ziemia zaczynała się rozmarzać, żołnierze wynaleźli jakąś roślinę, podobną cokolwiek do szparagów, którą nazwali niby na drwiny: „Słodkim korzonkiem“; roślina ta bowiem miała przeciwnie smak gorzki w najwyższym stopniu. Szukali pilnie i wygrzebywali z pod ziemi ów korzeń, pożerając chciwie, mimo zakazu najostrzejszego. Powstała w ich szeregach nowa choroba: obrzmienie straszliwe nóg, rąk i twarzy, co lekarze przypisywali własnościom trującym owej rośliny. Padali jak muchy. A mimo tego huzary Pawłogrodzcy, żywili się prawie wyłącznie tymi korzonkami. Od dwóch tygodni dostawali bowiem ledwie pół racji suchara i kilka ziemniaków przemarzniętych i na pół zgniłych.
Konie istne szkielety, żywiły się jedynie sieczką rżniętą ze słomy, którą z dachów zdzierano. Sierść zimowa jeżyła się na nich, zbita w kłaczki i węzełki.
Mimo tych wszystkich braków i nędzy straszliwej, tak oficerowie jak i żołnierze, pełnili codziennie te same obowiązki. Z twarzami blademi, obrzękłemi, w mundurach, z których strzępki leciały, żołnierze ustawiali się w szeregi, szli rwać słomę z dachów, później gotowali w mętnej wodzie suchary, bez soli i bez omasty; wstawali po tym nędznym posiłku, głodni jak i przed nim, żarcikując i przedrwiwając w najlepsze, swoją nędzę i głód. W chwilach wolnych zapalali jak i przedtem wielkie ognie. Grzali się przy nich na pół nadzy, smolili fajki, wybierali mniej zgniłe i zmarznięte ziemniaki i piekli przy ognisku. Starsi wiarusy, zabawiali młodszych opowiadaniem o wojnach prowadzonych przez Potemkina i Suwarowa. Niektórzy znowu umieli cudowne bajki, o sułtance przepięknej Alecie, o koszu zaczarowanym i o Mikołuszcze, trzecim bracie głupim, dwóch braci mądrych.
Oficerowie mieścili się jak mogli po dwóch i po trzech w chałupach okropnie zniszczonych. Starsi rangą starali się siłą mocą, o rozdobycie jakiego takiego pożywienia dla koni i ludzi (pieniędzy było jak śmiecia, ale za nie nie można było nic kupić). Młodsi oficerowie skracali sobie zaś czas jak mogli. Po największej części grali w karty, lub w inne gry dziecinne, jak w kości i w tak nazwaną swajkę, grę polegającą na trafianie goździem w kółko mosiężne u sufitu zawieszone. Mówiono nader mało o polityce i o obecnem położeniu armji rosyjskiej, odgadując instynktowo, że nie wiele da się o niem powiedzieć dobrego i pomyślnego.
Rostow mieszkał z Denissowem. Zrozumiał on doskonale, że chociaż Denissow nie mówił z nim o jego rodzinie, zawdzięczał nie mniej szalonej miłości tego poczciwca, do swojej siostry Nataszki, zdwojoną czułość Denissowa względem siebie. Węzły przyjaźni istniejące od dawna między nimi, zacieśniły się jeszcze obecnie. Stali się nierozłącznymi. Denissow oszczędzał ile możności młodziutkiego oficerka, nie narażając go na wyprawy grożące zbyt wielkiem niebezpieczeństwem. Nie posiadał się z radości ile razy Rostow wracał z podobnej wycieczki cały i zdrów. W jednej takiej wyprawie, aby wydobyć skąd jakiegoś pożywienia dla żołnierzy, Rostow spotkał we wsi sąsiedniej starca, rodem Polaka z córką, która karmiła małego synka. Na pół nadzy, ginąc prawie z głodu i zimna, nie mieli żadnego sposobu żeby wydostać się z tej dziury. Mikołaj zabrał ich do obozu, umieścił obok siebie w małej izdebce, i dopomagał im jak mógł, póki starzec zdrowia nie odzyskał i sił nie nabrał. Jeden z jego towarzyszów broni, mówiąc wogóle o kobietach, zaczął stroić żarty z Rostowa, zapewniając ze śmiechem, że jest najsprytniejszym z nich wszystkich. Tylko zły z niego koleżka. Powinien był przecie i drugim pokazać ten specjalik, ową młodą i ładną Polkę, którą wygrzebał i odkrył w jakiejś brudnej chałupie, niby perłę drogocenną na śmiecisku. Dotknięty do żywego docinkami żartownisia, odpowiedział na nie gradem obelg, do tego stopnia, że o mało nie zaczęli się rąbać na ostro, i Denissow zaledwie zdołał burzę zażegnać i uspokoić zacietrzewionych. Gdy znaleźli się sami, Denissow nie znając sam dokładnie jakiego rodzaju stosunki łączyły Rostowa z ową Polką, zaczął mu wymawiać zbyteczne uniesienie:
— Czyż mogłem postąpić inaczej? — tłumaczył się Rostow. — Widzę w niej jakby moją siostrę rodzoną i nie potrafię wyrazić ci dość dosadnie, jak czułem się obrażony... bo to tak wyglądało jak gdybym ja...
Denissow poklepał go przyjacielsko po ramieniu i zaczął przemierzać izdebkę w szersz i wzdłuż krokiem przyspieszonym, jak gdyby szedł do ataku, co u niego świadczyło zawsze o głębokiem wzruszeniu.
— Co to za djabelska rasa, ci Rostowy! — mruknął sam do siebie.
Mikołaj spostrzegł jak Denissow odwrócił się nagle plecami do niego, aby obetrzeć nieznacznie łzy, które mu w oczach zabłysły.





XXXII.

W kwietniu dowiedziało się wojsko, ku swojej najwyższej radości, co łatwo pojąć, o przyjeździe cara. Pułk Pawłogrodzki był na samych kończynach awangardy, pod Bartensteinem. Rostow zatem nie dostąpił tego szczęścia, żeby uczestniczyć w rewji odbywanej przez cara samego.
Teraz mieszkali razem z Denissowem w norze wykopanej w ziemi po prostu. Ten rodzaj jaskini podziemnej, przykryto według systemu przyjętego przez żołnierzy, deskami a na te nałożono faszyny i darnie. Kopano dół głęboki na dwa arszyny, szeroki na dwa i pół, a długi na trzy i pół arszynów. Na jednym końcu robiono z ziemi stopnie które zastępowały schody i tędy się wchodziło. Dół zastępywał pokój. U pierwszych matador, do których należał i komendant szwadronu, deska szeroka przybita do dwóch kołów w ziemię wbitych, stanowiła stół. Wzdłuż fosy, z wybranej ziemi ustawiono rodzaj kanapy, szerokiej na arszyn, i dwa łóżka. Dach dany spiczasto, pozwalał wyprostować się, stanąwszy w samym środku. I na owem łożu z ziemi improwizowanem, można było usiąść, nie dosięgając jeszcze głową do pułapu. Denissow uwielbiany przez swoich żołnierzy, żył zawsze na wielką skalę. Przy jego norze dano rodzaj okna, zakleiwszy papierem szyby wybite. Gdy zimno było nadto dokuczliwe, stawiano na schodkach prowadzących do nory, przezwanej żartobliwie przez Denissowa, „salą recepcyjną“ fajerkę z węglami rozżarzonemi, które zabierano z ogniska żołnierzy. Ten żar takie ciepło rozlewał do koła, że oficerowie zgromadzeni u Denissowa, siedzieli tylko w koszulach, bez mundurów.
Rostow wróciwszy raz po nocnej służbie patrolowej, przemokły do nitki, zbity i strudzony w najwyższym stopniu, kazał sobie przynieść taką fajerkę z żarem, przebrał się w suchą bieliznę, odmówił pacierz, napił się „czaju“ gorącego, ułożył rzeczy w kącie jemu przeznaczonym i wyciągnął się na pościeli, rozgrzany, syty, z rękami podłożonemi pod głowę. Przed zaśnięciem, zaczął dumać błogo nad awansem, który czekał go wkrótce za ostatni rekonensans, wykonany nader zręcznie, pod samym nosem nieprzyjaciela.
Usłyszał nagle na dworze głos grzmiący i gniewny swojego przyjaciela. Podniósł się na łóżku, patrząc przez szparę we drzwiach, co się tam święci. Poznał wachmistrza Topczeńka.
— A czym ci błaźnie nie nakazywał, żebyś żołnierzom nie pozwalał jeść owych korzonków? — krzyczał Denissow rozzłoszczony. — Spotkałem jednak takiego, który niósł całą torbę tej trucizny!
— Prosiłem, groziłem, wasza miłość, ale głód silniejszy od wszelkich zakazów!
Rostow wyciągnął się napowrót z lubością pomyślawszy:
— Ba! ja moje zrobiłem, teraz kolej na niego kłopotać się resztą! — Ławruszka, ów frant, chytry i przebiegły jak rzadko, wmieszał się również do rozmowy na dworze. Utrzymywał na pewno idąc do dystrybucji, że widział konwój eskortujący transport wołów i wozy z sucharami.
— Drugi pluton na koń! — Zagrzmiała komenda Denissowa.
— Gdzie oni jadą? — pomyślał Rostow.
W chwilę później wpadł Denissow, z fajką w zębach mrucząc coś pod nosem, niby niedźwiedź ruszony z legowiska. Szukał czegoś, przewracając wszystko do góry nogami, przypasał pałasz, porwał biczyk do konia i zniknął z oczu Rostowowi.
— Gdzież się wybierasz? — ten krzyknął za nim. Denissow bąknął coś niezrozumiałego, już u wyjścia i wyskoczył na dwór z okrzykiem:
— Niech mnie sądzą, Boh i car!
Rostow usłyszał tentent koni, kłusujących raźno pomimo błota, i zasnął szczęśliwie, nie kłopocząc się dłużej odjazdem Denissowa. Gdy zbudził się pod wieczór, dowiedział się z najwyższem zdumieniem, że jego przyjaciel nie wrócił dotąd. Czas był piękny, dwóch oficerów i jeden junker grali w swajkę, przyłączył się więc do nich. Wśród gry, zobaczyli stado wołów i wozy z żywnością, eskortowane przez kilkunastu huzarów, na koniach chudych jak szkielety. Gdy przybyli do obozu, otoczyli ich natychmiast kamraci.
— Otóż i prowianty! — zawołał Rostow — a Denissow tak już w głowę zachodził...
— To będą mieli bal nasi biedni żołnierze — dodał któryś z oficerów.
Denissow zjawił się na samym końcu. Obok niego jechali konno dwaj oficerowie od piechoty. Wszyscy trzej żywo rozprawiali.
— Przestrzegam pana rotmistrza, że z tego może być wielka awantura! — krzyczał jeden, chudy, małego wzrostu, okrutnie rozsierdzony.
— A ja zapowiadam z góry, że nie oddam i kwita!
— Odpowiesz za to przed sądem rotmistrzu, to rabunek na gładkiej drodze!... odbić konwój z żywnością, swojemu własnemu wojsku! Nasi żołnierze od dwóch dni nic nie jedli!
— Moi huzary nie mają co na ząb włożyć od dwóch tygodni!
— Rozbój, czysty rozbój, odpowiesz za to rotmistrzu! Opamiętaj się póki czas! — Kapitan od piechoty groził głos podnosząc.
— Odczepże się odemnie raz kapitanie! — Denissow krzyknął nie posiadając się z gniewu. — Tak jest, ja odpowiem za wszystko, a nie pan! Co mi tu będziesz gdakać nad uszami?... Uważaj, żebym jeszcze ciebie w dodatku nie wypłazował! Marsz z obozu, pókim dobry!
— Dobrze, dobrze! — mruknął mały kapitaś, przez zęby kurczowo zaciśnięte, ale ani krokiem nie ruszył się z miejsca.
— Do stu djabłów, marsz!... bo inaczej za nic nie ręczę! — i Denissow porwał za munsztuk konia kapitana, zwracając go gwałtownie ku gościńcowi.
— Dobrze, dobrze! — powtórzył kapitan cały zapieniony i oddalił się wolnym truchcikiem, odskakując od siodła jak piłka.
— Ha, ha, ha! pies! istny pies siedzący na płocie! — uśmiał się Denissow na całe gardło. Były to drwiny i obraza najdotkliwsza, jaką mógł wyrządzić oficerowi od piechoty siedzącemu na koniu. — Odbiłem im transport cały, siłą mocą — zażartował zwrócony do Rostowa. — Nie mogłem przecie dopuścić, żeby moi ludzie zdychali z głodu.
Wozy z żywnością i woły, zabrane przemocą, były rzeczywiście przeznaczone dla jednego z pułków piechoty. Gdy mu doniósł Ławruszka, że przy wozach i wołach jest zaledwie kilku ludzi, Denissow napadł na nich ze swoimi huzarami i sobie transport przywłaszczył.
Nazajutrz przywołał go pułkownik huzarów, a zasłoniwszy oczy palcami rozstawionymi:
— Oto, jak się na tę sprawę zapatruję — rzekł przyjacielsko. — Nie wiem i nie chcę wiedzieć o niczem. Sam nie rozpocznę żadnego śledztwa. Życzę ci jednak z serca rotmistrzu, żebyś udał się natychmiast do głównego sztabu i tam starał się oczyścić z zarzutów i uzyskać przebaczenie. Trzebaby wymódz koniecznie w intendenturze pokwitowanie na te woły i wozy z sucharami, jako wydane dla naszego pułku Pawłogrodzkiego. Jeżeli zapiszą ten cały transport na rzecz pułku piechoty, a rozpocznie się śledztwo, może ta cała sprawa wypaść dla ciebie rotmistrzu najfatalniej.
Denissow usłuchał dobrej rady i udał się natychmiast do głównej kwatery. Powrócił z tamtąd w takim stanie, że Rostow oniemiał z przerażenia. Był nie czerwony, ale siny z żyłami nabiegłemi krwią do pęknięcia. Jeszcze go takim Rostow w życiu nie widział. Nie był w stanie złapać oddechu, wydać głosu z piersi kurczowo ściśniętej. Charczał i piał jak kogut, odpowiadając na pytania przyjaciela, słowami urywanemi, niezrozumiałemi, na które składały się same przekleństwa i potok obelg najdosadniejszych.
Rostow pomógł mu się rozebrać, podał mu trochę wody i posłał natychmiast po lekarza pułkowego.
— Rozumiesz ty coś podobnego Mikołuszka?... Chcą mnie sądzić za rabunek!... Wody, jeszcze wody!... Ha! niech mnie więc sądzą... ale ukarzę tych podłych łotrów, doniosę o wszystkim carowi. Daj mi kawałek lodu! krew mnie zalewa!...
Lekarz puścił mu krew natychmiast. Wyszła czarna i gęsta jak smoła. To mu znacznie ulżyło. Odzyskał przytomność i był w stanie opowiedzieć Rostowowi wszystko od początku i porządnie co mu zdarzyło się w głównej kwaterze.
— Przybywam... gdzie naczelnik?... pokazują mi go... Trzeba zaczekać!... Nie mogę czekać, służba potrzebuje mnie gwałtownie, zrobiłem trzydzieści wiorst jadąc galopem i tak samo powrócę. Proszę zameldować mnie natychmiast!... Raczył nakoniec ukazać się ten złodziej nie naczelnik! i zaczyna mi sypać moralne nauki. — „To rozbój na gładkiej drodze!“ — Zbójem — odpowiadam mu i złodziejem nie ten, który zabiera transport żywności, aby nakarmić swoich żołnierzy ginących z głodu, ale taki, co szachruje jak żyd i napełnia rublami własną kieszeń!... Na to każe mi podpisywać kwit odbiorczy w intendenturze i zapowiada, że sprawa pójdzie swoim torem. Wchodzę do owego komisarza. Je obiad... I kogoż widzę? No, zgaduj!... Kto nas zagładza? — tu Denissow uderzył pięścią tak silnie w stół improwizowany, że o mało deska nie pękła, a kieliszki zadźwięczały spadając na ziemię. — Teljanin!...
— Jakto? Więc to ty zatrzymujesz w drodze żywność nam przeznaczoną? Raz już złodzieju, w twarz ci napluto, a ty znowuś wypłynął na widownię?... Nagadałem mu ile się wlazło, żałując jedynie, że tego nikt więcej nie słyszał — zaśmiał się dziko, wyszczerzając białe zęby z pod czarnych wąsów:
— No, no, nie krzycz tak i nie wal pięściami Waska. Widzisz? znowu krew ciec zaczyna. Zaczekaj, niech ci ramię przewiążę.
Zasnął wkrótce, a rano obudził się Denissow w zwykłym stanie zdrowia.
Nazajutrz pod wieczór, przyszedł do niego adjutant pułkowy, z miną frasobliwą i smutną, pokazując mu papier urzędowy wystosowany z kancelarji głównego sztabu. Przy tej sposobności zadał mu kilka pytań tyczących się tej całej przykrej awantury. Nie taił przed Denissowem, że sprawa ile się zdaje bierze obrót najfatalniejszy, że wyznaczono osobną kamisję, do przeprowadzenia z nim śledztwa. Zważywszy zaś, jak surowo karcą obecnie wszelkie podobne wypadki rabunku i niesforności, może nazwać się szczęśliwym, jeżeli go tylko zdegradują.
Oskarżyciele tak tę sprawę przedstawili: Komendant szwadronu Denissow, odbiwszy przemocą transport z wiktuałami, udał się nie pytany i nie wezwany do głównej kwatery i tam będąc w stanie niepoczytalnym, zwymyślał komisarza w intendenturze, od złodzieja i łajdaka, obiecał go wypoliczkować, a gdy go z tamtąd siłą wyproszono, pobił rzeczywiście dwóch biurowych urzędników, z których jednemu wyrwał całe ramię.
Denissow wybuchnął śmiechem, na tę bajkę ułożoną kłamliwie od początku do końca. Zaręczył słowem honoru, że nie ma w tej całej bredni sensu za trzy grosze, że zresztą nie lęka się żadnych komisji, a tym łotrom, szczekającym na niego z po za płotu, tak potrafi gęby pozamykać, że go popamiętają ruski miesiąc.
Mikołaj nie dał się jednak wywieść w pole, tonem lekkim i żartobliwym, w którym Denissow mówił o tej sprawie fatalnej. Znał on go nadto dobrze, aby mógł nie odczuć i nie odgadnąć niepokoju, jaki nim miotał w ducha skrytości. Spodziewał się teraz wszystkiego najgorszego i największych nieprzyjemności z tego powodu. Męczono go i zanudzano na śmierć, dzień w dzień nowemi pytaniami. Żądano coraz innego tłumaczenia. W końcu dnia pierwszego maja, wyszedł rozkaz dzienny, żeby Denissow zdał komendę swego szwadronu, najstarszemu w pułku rotmistrzowi; sam zaś, miał się udać niezwłocznie do głównej kwatery, aby tam zdać sprawę z rabunku, o który oskarża go intendentura. W wilją dnia tego Platow wykonał rekonesans z dwoma pułkami kozaków i dwoma szwadronami huzarów. Denissow jak zwyczajnie dokazywał tam cudów waleczności. Zbliżył się ze swoim oddziałem aż po linję tyraljerów francuzkich. Kula nieprzyjacielska drasnęła go była w nogę. Kiedy indziej, nie byłby wcale zważał na tak lekkie draśnięcie i nie byłby porzucał służby w pułku. Tym razem jednak, był rad, że może uwolnić się pod tym pozorem od stawania przed głównym sztabem i podał się jako ranny do ambulansu.





XXXIII.

W czerwcu stoczono bitwę pod Friedlandem, w której pułk Pawłogrodzki nie brał wcale udziału. Po tej bitwie nastąpiło zawieszenie broni. Rostow czując się okropnie osamotnionym po odjeździe Denissowa, nie mając o nim żadnej wiadomości, zaniepokojony, czy rana nie zaogniła się przypadkiem w skutek irytacji, na jakie był narażony w tym czasie, skorzystał z rozejmu chwilowego, aby udać się do szpitalu. Budynek ów znajdował się w małej mieścinie, napadanej dwa razy i splądrowanej tak przez wojsko rosyjskie, jak i przez oddział francuzki. Widok miasteczka robił wrażenie o tyle smutniejsze i bardziej ponure, że w około pola i lasy zieleniły się bujną roślinnością, ciesząc i wabiąc wzrok ku sobie. Tu zaś uderzały jedynie domy na pół rozwalone, ulice zasłane gruzami, mieszkańcy w łachmanach i żołnierze pjani, lub słaniający się z nóg w skutek choroby.
Dom murowany z kamienia, w którym okna trzymały się jako tako i szyby tylko przez pół powybijano, otoczony sztachetami, nosił nazwę szpitalu. Kilku żołnierzów z członkami obandażowanemi, wybladli i z twarzami obrzękłemi, to snuli się, mogąc zaledwie utrzymać się na nogach, to siedzieli przed budynkiem na ławkach, grzejąc się w słońcu.
Zaledwie wszedł do środka, Rostow uczuł pewne łaskotanie i dławienie w gardle, ostremi wyziewami szpitalnemi. Rozchodziła się woń apteczna, a co gorsza odór zabijający ciał gnijących. Spotkał na schodach lekarza pułkowego z fajką w ustach, za którym szedł chirurg wojskowy:
— Nie mogę przeciąć się na dwie połowy — lekarz mruczał niecierpliwie, wzruszając ramionami. — Zaczekam na ciebie wieczorem u Makara Aleksjewicza. Rób co możesz. Czyż to nie wszystko jedno?
— Kogo żąda widzieć wasza miłość? — spytał lekarz Rostowa, spostrzegłszy go. — Po co szukacie samo chcąc tyfusu, gdy was ominęły szczęśliwie kule nieprzyjacielskie?... Tu panuje najstraszliwsza zaraza.
— Jakto? — spytał Rostow.
— Tyfus już nie dziesiątkuje, ale zabiera nam większą połowę chorych. My się tam jakoś jeszcze trzymamy, — Makiejew i ja — wskazał ręką na chirurga — ale pięciu naszych kolegów uległo zarazie. Żaden z nich nie przeżył i tygodnia... Dodano nam Prusaków do pomocy, ale ci prędko się wynoszą, nosem kręcąc okrutnie. Coś podobnego jak ten szpital, nie do smaku naszym aljantom.
Rostow wytłumaczył mu, że radby odwidzieć komendanta szwadronu, Denissowa.
— Nie wiem, nie znam go osobiście i nic w tem dziwnego. Mam na karku trzy szpitale i przeszło czterystu chorych. Dobrze jeszcze że miłosierne panie niemieckie, przysyłają nam po dwa funty kawy i szarpi na miesiąc. Inaczej nie wytrzymalibyśmy po prostu... Czterystu chorych, czy pan to rozumiesz?... nie licząc tych, którzy codziennie jeszcze przybywają.
Było widocznem, że chirurg strudzony i znękany, niecierpliwi się najokropniej gadulstwem lekarza i radby uciec im jak najprędzej.
— Może jednak przypomnisz pan sobie — powtórzył Rostow — Denissow, kontuzjowany w nogę pod Molliten?
— Aha!... zdaje mi się że już nie żyje, nieprawdaż Makiejew? — zwrócił się do chirurga z miną najobojętniejszą.
Ten atoli był innego zdania.
— Czy rudy, wzrostu słusznego? — badał dalej lekarz. Usłyszawszy rysopis dokładny Denissowa, wykrzyknął:
— Ręczę że się nie omyliłem, umarł z pewnością. Popatrzę zresztą w spisie nieboszczyków. Czy spis jest u ciebie Makiejew?
— Nie, zabrał go Makary Aleksjewicz. Niech wasza miłość raczy potrudzić się do sali oficerskiej — zwrócił się chirurg do Rostowa.
— A ja życzę panu nie iść tam wcale — wtrącił lekarz. — Po co, jak mówi nasze przysłowie, „kłaść zdrową głowę pod Ewangielją?“
Rostow nie zważając jednak na przestrogę, poprosił chirurga żeby go tam zaprowadził.
— Sam sobie będziesz pan winien, jeżeli spotka cię nieszczęście — wołał doktór gaduła, jeszcze na ostatnim schodzie.
Fetor w ciemnym i wąskim korytarzu, był tak wstrętnym, że Mikołaj przytkał nos chustką i mimo tego zachwiał się odurzony. Otworzono drzwi na prawo. Ukazał się na progu istny szkielet, trupio żółty, z bosemi nogami, który wspierał się oburącz na kulach. Spojrzał na wchodzących z widoczną zazdrością, Rostow rzucił wzrokiem przerażonym po sali. Pod ścianami, na lewo i na prawo leżeli ranni, bądź na garści słomy, bądź na swoich płaszczach.
— Czy tu wolno wejść? — spytał chirurga.
— Eh — ten machnął ręką — nie ma tu nic ciekawego. — Ta jednak odpowiedź podnieciła właśnie ciekawość Mikołaja, wszedł zatem do sali. Powietrze tutaj było jeszcze straszniejsze, sala bowiem była ogniskiem zarazy.
Była to długa a wąska kiszka, wystawiona na największy żar słoneczny. Pod ścianami, z głowami przypartemi do muru, leżeli chorzy w dwa szeregi ułożeni, z przejściem po środku. Po większej części byli nieprzytomni, w delirjum, nie troszczyli się zatem wchodzącymi. Inni, trochę przytomniejsi, popodnosili głowy, wpatrując się w nowoprzybyłych wzrokiem zamglonym, przygasłym, w którym czytało się promyk nadziei w jakąś pomoc opatrznościową i zawiść mimowolną, na widok chwackiej miny młodego zdrowego oficerka. Ten posuwał się coraz dalej, zatrzymując się dopiero na środku sali. Puścił wzrok przez cały szereg pokoi, do których drzwi stały otworem. Wszędzie ten sam widok przerażający, który mu serce rozdzierał. Milczał spiorunowany i odurzony. Prawie pod jego nogami, na poprzek brudnego barłogu, leżał jakiś chory, kozak widocznie, co można było poznać po jego czuprynie. Rozkrzyżował ramiona, rozstawił nogi szeroko. Twarz mu pałała gorączką, oczy na wierzch wysadzone, świeciły białkami, żyły na rękach i nogach obrzmiałych, o mało nie popękały. Bił głową o podłogę, powtarzając głosem ochrypłym, ciągle jedno i to samo słowo. Rostow pochylił się nad nim, aby lepiej usłyszeć.
— Pić! pić! — jęczał nadaremnie biedaczysko.
Oglądnął się w koło, dumając nad tem, gdzieby mógł przenieść chorego i dać mu się napić.
— Któż się nimi zajmuje? — spytał chirurga.
W tej chwili ukazał się w drzwiach bocznych jeden z żołnierzy ambulansowych. Wziął Rostowa, za oficera przybyłego do szpitalu na inspekcją i stanął przed nim wyciągnięty jak struna, salutując po wojskowemu.
— Wynieść stąd tego chorego — Rostow wskazał na konającego — i dać mu się napić.
Słuszaju! — bąknął żołnierz, nie ruszając się z miejsca.
Hultaj nic z tego nie wykona — pomyślał Rostow. Miał już wyjść z sali, gdy uczuł się pociągniętym magnetycznie w kąt przeciwległy, czyimś wzrokiem, uporczywie wpatrującym się w niego. Przeszywał go oczami o wyrazie ponurym, jakiś stary wiarus, z cerą pargaminową, z brodą siwą i rozczochraną. Zdawał się chcieć go o coś poprosić. Zbliżył się do staruszka i zobaczył, że mu nogę amputowano po wyżej kolana. Obok niego leżał nieruchomo młodzieniaszek gołowąsy. Głowa opadła mu w tył, twarz była biała jak kreda, oczy straszne, szklanne, zdawały się patrzeć, a nie widzieć. Rostow drgnął, jakby zobaczył widmo złowrogie przed sobą.
— Zdaje mi się — szepnął głosem zdławionym — że ten tu?...
— Skonał z pierwszym dnia brzaskiem — uzupełnił wiarus. — Nie inaczej, wasza miłość — staremu szczęki zadrgały kurczowo. — I dotąd nikt się trupem nie zajął... A przecież to człowiek, nie pies!...
— Wyniosą go natychmiast — wtrącił szybko chirurg. — Służę panu...
— Chodźmy, chodźmy — Rostow dodał z tym samym pospiechem, z wzrokiem w ziemię wlepionym. Starał się przesunąć niepostrzeżenie, pomiędzy krzyżującemi się ze wszech stron spojrzeniami, w których czytało się najwyraźniej: gorzki wyrzut i zazdrość szaloną. Wyszedł nareszcie z tych czeluści piekielnych.





XXXIV.

Po za korytarzem było trzy pokoje jeden za drugim, przeznaczonych wyłącznie dla oficerów. Tam były łóżka, na których chorzy bądź leżeli, bądź siedzieli, jeżeli znajdowali się w rekonwalescencji. Kilku przechadzało się nawet w szlafrokach i pantoflach. Pierwszym, który spostrzegł wchodzącego Rostowa, był człowiek chudy i wzrostu nader małego. Ucięto mu lewe ramię, i rękaw zwisał próżny. Na głowie miał czapeczkę bawełnianą, w zębach trzymał fajeczkę na krótkim cybuszku. Ten przemierzał pokój w szerz i wzdłuż. Spojrzał na Rostowa, starając się przypomnieć, gdzie i kiedy widział go już.
— No, no! — zaśmiał się serdecznie. — „Góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem zawsze!“... To ja Tonszyn, który zabrał cię był panie oficerze tam, pod Schöngraben. Widzisz pan? — potrząsł próżnym rękawem. — Odkroili mi kawałeczek!... Szukasz Denissowa?... To mój sąsiad najbliższy!... Proszę tędy... — i zaprowadził go do pokoju obok, gdzie słychać było śmiechu wybuchy.
— Że też im nie odpadnie ochota raz na zawsze — Rostow pomyślał — do żartów i śmiechów? — Nie mógł dotąd zapomnieć owego trupa nie sprzątnionego, owych dzikich spojrzeń przeszywających go na wskroś i owego fetoru straszliwego ciał w rozkładzie.
Denissow z głową ukrytą pod kołdrą, chrapał w najlepsze, pomimo że była już dwunasta w południe.
— Ah! to ty Mikołuszka! dzień dobry! dzień dobry! — zawołał na pozór swoim zwykłym głosem, w którym jednak odczuł Rostow ze smutkiem dziwny oddźwięk goryczy i zniechęcenia.
Rana, którą zrazu Denissow tak lekceważył, pokazała się dość głęboką, a wskutek ciągłego rozdrażnienia, tak się była zaogniła, że po sześciu tygodniach pobytu w szpitalu, jeszcze się nie była zasklepiła. Twarz miał tak samo żółtą i obrzękłą, jak i reszta jego szpitalnych towarzyszów. Nie to jednak uderzyło najbardziej Rostowa. Co go zabolało i przejęło do głębi, to uśmiech gorzki i wymuszony, u druha serdecznego. Nie zdawał się wcale ucieszony odwidzinami Mikołaja, nie spytał go nic i o nikogo z pułku całego, jakby go to wcale nie obchodziło. Słuchał jedynie gdy Mikołaj opowiadał o tem i owem, z zupełną obojętnością.
Taką miał minę, jakby starał się usilnie zapomnieć o całej przeszłości; zajmowała go zaś jedynie jego sprawa nieszczęsna z intendenturą. Gdy Rostow spytał go, na czem właściwie obecnie stanęło? wyciągnął plik papierów z pod poduszki, między innemi ostatnią rezolucją komisji wojskowej, która sprawę roztrząsała, jak również bruljon swojej repliki. Był widocznie zadowolony z dowcipów sarkastycznych, któremi replikę ubarwił. Kilkakrotnie zwracał uwagę Rostowa na złośliwe docinki, których nie żałował komisjonującym. Szpitalni towarzysze, którzy zebrali się byli tłumnie w koło Mikołaja, aby zasięgnąć od niego wiadomości ze świata zewnętrznego, odsunęli się czemprędzej, skoro Denissow rozpoczął czytanie. Malowało się w ich twarzach, że mają już po wyżej uszów tej całej historji, i są nią na śmierć znudzeni. Słuchali jedynie: jego sąsiad najbliższy, tęgi ułan, ćmiący fajkę przez cały czas z miną ponurą, jak gdyby prowadzono go na rusztowanie i malutki Tonszyn. Ten ostatni potrząsał raz po raz głową, krytykując najwidoczniej ton wyzywający w replice Denissowa.
— Mojem zdaniem — wpadł mu w słowo ułan podczas czytania — jedno tylko zostaje koledze do zrobienia: Trzeba zdjąć pychę z serca i udać się do łaski i wspaniałomyślności samego monarchy. Utrzymują, że spadnie cały grad chrestów i rozmaitych innych nagród i odznaczeń. Ułaskawi więc i w tej sprawie, to więcej niż pewne...
— Ja miałbym żebrać cara o łaskę! — wykrzyknął Denissow w najwyższym gniewie. Czuło się jednak, że to ogień przemijający, że jest złamany i trudno mu odzyskać dawną energję. — Z jakiego powodu? Gdybym był rzeczywiście prostym zbójem, jakiego chcą ze mnie zrobić, potrzebowałbym łaski. Ale żem pragnął nakarmić ginących z głodu żołnierzy, i że wykazuję jak na dłoni, kto wojsko okradał i ogładzał?... Niech mnie sądzą, nie lękam się niczego! Służyłem wiernie carowi, wylewałem krew w obronie ojczyzny, i ja nie kradłem jak inni!... I mieliby mnie zdegradować? A za co?... Słuchaj, że jak im wypisałem na końcu: — „Gdybym tak był okradał kasy rządowe, lub“...
— To z pewnością dobrze napisane, nawet świetnie! — przerwał mu Tonszyn dobrodusznie — każdy przyznać musi. Ale tu idzie o co innego Wasylu Dmytrowiczu. Trzeba się poddać, upokorzyć się koniecznie... a to dusza rogata, ani da sobie o tem mówić! — dodał poczciwiec zwracając się do Rostowa z serdecznym uśmiechem. — Nasz audytor powiedział mu przecież wyraźnie, że jego sprawa stoi najfatalniej.
— Ha! na to już nie ma rady!
Denissow wzruszył ramionami.
— Przecież audytor ułożył ci suplikę koleżko — wtrącił Tonszyn. — Ot! powinienbyś ją podpisać i oddać do rąk Rostowa. On ma z pewnością jakieś stosuneczki z głównym sztabem. Nie znajdziesz lepszej sposobności po temu.
— Oświadczyłem raz na zawsze, że podlić się nie chcę i nie mogę — odrzucił Denissow niecierpliwie i czytał dalej.
Rostow podzielał zdanie Tonszyna i reszty oficerów. Czuł instynktowo, że to droga jedyna, po której mógłby osiągnąć cel pożądany. Byłby najszczęśliwszym, oddając tę przysługę druhowi serdecznemu. Z drugiej strony atoli, znał wolę niezłomną Denissowa i słuszny powód jaki miał do gniewu za sąd niesprawiedliwy, który na niego wydano. Nie śmiał więc nalegać, aby go jeszcze bardziej nie rozdrażnić.
Po skończonem czytaniu, które im obu było wielce niemiłem i drażniącem, skupili się wszyscy inwalidzi na nowo około Rostowa. Pomimo rozżalenia i ciężkiej troski, co stanie się z jego przyjacielem? Rostow krzepił się jak mógł, przez resztę dnia opowiadał o tem i owem, słuchając nawzajem z cierpliwością niewyczerpaną, skarg bolesnych i utyskiwań tych wszystkich biedaków chorych i okaleczałych. Denissow jeden nie mieszał się wcale do rozmowy. Smutny, ponury, milczał zawzięcie.
Pod wieczór Rostow spytał go na odjezdnem, czy nie poleci mu czego?
— Zaczekaj chwilkę — szepnął głucho. Sięgnął powtórnie ręką pod poduszkę, wydobył z pod niej ten sam plik papierów, zbliżył się do okna, na którem stał kałamarz z atramentem, i pióro w nim umaczał:
— Daremna walka! — machnął ręką z gorzkim uśmiechem. — Biczem nie przetniesz topora! — Podpisał jakiś papier złożony w czworo, wsunął go nazad w dużą kopertę i podał Rostowowi.
Była to proźba do cara, w której nic nie wspominając o krzywdach wyrządzonych mu w intendenturze, błagał po prostu o ułaskawienie.
— Oddasz to, komu należy... widać że...
Urwał w pół, a usta wykrzywił mu uśmiech bolesny.





XXXV.

Skoro powrócił do pułku, Rostow opowiedziawszy szeroko i długo pułkownikowi o fatalnem położeniu Denissowa, odjechał natychmiast do Tylży, z supliką tegoż w kieszeni.
Dnia 25 czerwca, nastąpiło spotkanie się dwóch monarchów, Aleksandra z Napoleonem. Borys Trubeckoj dostąpił tego szczęścia, za protekcją bardzo wysoko położonej osobistości, że go przydzielono do świty carskiej w tym dniu pamiętnym. — Radbym popatrzeć na „wielkiego człowieka“ — wtrącił mimochodem mówiąc o Napoleonie, którego dotąd nazywał po prostu, na wzór innych Bonapartem.
— Myślałeś zapewne książę o Bonapartem? — spytał jenerał uśmiechając się nieznacznie.
Borys w lot zrozumiał, że jestto sposób delikatny wypróbowania go:
— Mówię o cesarzu Napoleonie, wasza ekscellencjo...
Jenerał poklepał go przyjacielsko po ramieniu:
— Wydrapiesz się bratku wysoko! — rzekł tonem żartobliwym, i wziął go ze sobą na ten zjazd wiekopomny.
Tym tedy sposobem Borys należał do nielicznej garstki wybranych, którzy byli obecni powitaniu dwóch monarchów nad brzegami Niemna. Przypatrzył się namiotom i statkom, ozdobionym flagami i cyframi obu mocarzów. Widział Napoleona na brzegu przeciwległym, odbywającego przegląd swojej gwardji przybocznej. Car Aleksander tymczasem przygnębiony, tonąc w głębokiej zadumie, czekał w karczmie nad gościńcem na przybycie swego przyszłego sprzymierzeńca. W oczach Borysa obaj monarchowie wsiedli na statki. Napoleon, skoro statki zetknęły się na środku rzeki, wskoczył pierwszy na pomost statku cara i wyciągnął dłoń do Aleksandra. Następnie weszli obaj monarchowie pod namiot. Odkąd potrafił wcisnąć się w sfery najwyższe, Borys miał zwyczaj chwalebny, badania wszystkiego w koło siebie jak najpilniej. Niczego nie pominął, i nic nie uszło jego uwadze. Dowiedział się zatem najdokładniej, jak się nazywają, wszyscy, należący do świty Napoleona. Przypatrzył się ich mundurom, podsłuchiwał rozmowy, prowadzone przez najwyższe matadory; spojrzał nawet na zegarek, aby wiedzieć o którym czasie weszli pod namiot obaj monarchowie, i tak samo zbadał chwilę, kiedy wychodzili z pod namiotu. Rozmowa monarchów trwała godzinę i pięćdziesiąt trzy minuty. Zanotował to w swojej pamięci, obok innych faktów historycznych, równie ważnych i doniosłych. Świta cara nie była wcale liczną. Kto się zatem do niej dostał, wzmocnił tem swoje dotychczasowe stanowisko. Borys wkrótce się o tem przekonał. Obecnie przestano uważać go za intruza w sferach najwyższych, przyjęto go jako jednego z „naszych“ a dwa razy wysłano go nawet do cara z jakiemś poleceniem. Car znał go już dobrze, całe więc carskie otoczenie oswoiło się również z widokiem Borysa i byłoby zdziwione, gdyby był im zniknął z oczów.
Mieszkał razem z innym adjutantem, hrabią Żeleńskim, polakiem wychowanym w Paryżu, bardzo bogatym i zapalonym stronnikiem Francuzów. Ich zatem namiot, jako jeden z największych i najozdobniejszych, stał się salą recepcjonalną, na tych kilka dni. Tam odbywały się śniadania, objady i tym podobnie, dla oficerów francuzkich i sztabowców rosyjskich.
Dwudziestego czerwca hrabia Żeleński urządził wspaniałą wieczerzę. Adjutant cesarza Napoleona siedział przy stole na pierwszem miejscu. Pomiędzy zaproszonymi, było jeszcze kilku oficerów francuzkich i pewien młodzieniaszek gołowąsy, z rodu wielkiego i starożytnego, który był paziem Napoleona. Tego dnia samego Rostow korzystając z ciemnej nocy, przebrany w strój cywilny, aby nie być poznanym, udał się wprost do Borysa.
Armja rosyjska, którą Rostow tylko co porzucił, nie miała jeszcze czasu dostroić się do najnowszych stosunków sztabu głównego i świty carskiej z Napoleonem i tegoż oficerami. Szczególniej taki mużyk w szeregu, nie mógł tak łatwo pomieścić w swojej ciasnej mózgownicy, zmian całkiem naturalnych, w skutek odmiennych stosunków polityczno-dyplomatycznych, pomiędzy obu narodami, Francuzów uważali dotąd za ciężkich wrogów, Bonaparte wzniecał w nich jak i przedtem nienawiść nieubłaganą, połączoną z uczuciem trwogi zabobonnej i wstrętu. Rostow dysputując o tem przed kilkoma dniami, z jednym z adjutantów Platowa, utrzymywał zawzięcie, że postąpionoby z Napoleonem jak z prostym zbrodniarzem, a nie jak z panującym, gdyby gwiazda szczęśliwa pozwoliła wziąć go do niewoli. Za drugim razem, rozprawiając w tej sprawie z pułkownikiem francuzkim, rannym i uwięzionym, uniósł się tak dalece, że powiedział mu bez ogródek:
— Nie może być mowy o zawarciu sojuszu, między panującym z Bożej łaski, a prostym zbójem.
Zdumiał się też i doznał dziwnego wrażenia, na widok oficerów francuzkich w mundurach, rozpartych przy stole. Rostow nawykł był widywać ich tylko z bronią w ręku na forpocztach, podczas utarczek większych lub mniejszych. Zaledwie rzucił okiem do środka, odezwało się w nim uczucie nienawiści, tak naturalne u wojskowego na widok nieprzyjaciela, z którym spotykał się tyle razy na linji bojowej. Zatrzymał się na progu mieszkania Borysa, pytając po rosyjsku, czy jest u siebie? Borys usłyszawszy głos obcy, zerwał się od stołu, spiesząc naprzeciw. Mimo całej dyplomacji, nie mógł ukryć pewnego zażenowania i niezadowolenia, ujrzawszy Rostowa przed sobą.
— Ah! to ty? — Jakże się cieszę, że cię widzę — dodał uprzejmie, nie dość jednak szybko, aby zatrzeć w umyśle Mikołaja, pierwsze niekorzystne wrażenie.
— Wybrałem się zupełnie nie w porę, co? — odrzucił Mikołaj nader chłodno. — Przychodzę z pilnym interesem, inaczej nigdybym...
— Ależ przeciwnie... zdziwiłem się tylko skąd się tu wziąłeś!... Służę w tej chwili — odpowiedział komuś, który go wzywał z drugiego pokoju.
— Przekonywam się coraz bardziej... żem tu wcale niepotrzebny — powtórzył Mikołaj z naciskiem. Borys jednakże był się już namyślił, jaką rolę wypada mu odegrać, i ująwszy go pod ramię pociągnął ze sobą. Wzrok Borysa łagodny i spokojny, zdawał się chować po za „niebieskie okulary“ dobrego tonu i przyzwoitości towarzyskiej.
— Sądzisz całkiem niesłusznie — zaprotestował najuprzejmiej. — Chodź ze mną.
W tej chwili podano wieczerzę. Borys przedstawił Rostowa biesiadnikom, dodając w rodzaju komentarza, że nie jest cywilistą, tylko wojskowym i jego serdecznym przyjacielem od lat dziecięcych. Mikołaj patrzał na Francuzów z pod oka z miną ponurą i pełną uprzedzenia. Skłonił im się sztywnie i zdaleka.
Żeleński mocno niezadowolony z pojawienia się przy jego stole tego „Moskala“, wcale nie zwrócił na niego uwagi. Borys ze swojej strony udawał, że nie widzi przymusu, jaki sobie zadawało całe towarzystwo, skoro wprowadził do ich kółka niepotrzebnego intruza. Starał się wszelkiemi siłami, podtrzymać i ożywić rozmowę. Jeden z gości z grzecznością wyszukaną, iście francuzką, zwrócił się z zapytaniem do Rostowa milczącego zawzięcie, czy nie przybył w chęci zobaczenia cesarza Napoleona?
— Bynajmniej — szorstko odburknął. — Przyjechałem w ważnym interesie.
Zły humor Rostowa, podniecony jeszcze niemiłem przeświadczeniem, że przybył nie na rękę Borysowi i że wszyscy krzywo na niego patrzą, oddziaływał rzeczywiście najfatalniej i na resztę towarzystwa. Było prawdą niestety, że Rostowa zjawienie się popsuło im szyki i rozmowa rwała się co chwila.
— Po co oni tu się zeszli? — pytał w duchu.
— Czuję żem tu niepotrzebny — powtórzył raz jeszcze Borysowi. — Pozwól opowiedzieć sobie w kilku słowach mój interes, po czem zabiorę się stąd natychmiast.
— Ależ zostań, proszę cię o to! Jeżeliś strudzony idź odpocznij w moim pokoju.
Weszli do malutkiej dziurki, w której Borys spał. Mikołaj nie usiadłszy nawet, wyłuszczył mu krótko i węzłowato, tonem mocno rozdrażnionym, całą sprawę Denissowa. Następnie spytał go prosto z mostu, czyby chciał i mógł wręczyć jego prośbę carowi? Po raz pierwszy wzrok Borysa wydał mu się chytrym i pełnym fałszu, robiąc na nim nader przykre wrażenie. Borys istotnie zamiatał oczami, niby lis ogonem, spozierając to w górę, to na dół, tylko nie na Rostowa. Rozparł się, założył nogę na nogę i miał taką minę nadętą, jak jenerał słuchający raportu jednego ze swoich podwładnych.
— Oh! słyszałem o bardzo wielu sprawach w tym rodzaju — bąknął od niechcenia. — Car jest pod tym względem nieubłagany... pełny niezwykłej u niego surowości... Mojem zdaniem byłoby lepiej nie udawać się z tem wprost do cara, tylko wręczyć po prostu suplikę Denissowa, jenerałowi główno dowodzącemu. Sądzę zresztą, że...
— Powiedz mi wyraźnie i nie owijając w bawełnę: — „Nie chcę i nie zrobię!“ — wybuchnął Rostow rozdrażniony w najwyższym stopniu.
— Ależ... i owszem... zrobię co będę mógł...
Żeleński zawołał na Borysa, wetknąwszy głowę pod portjerę, dzielącą namiot na dwie ubikacje, obszerniejszy i mniejszą.
— Idź do nich, idź — naglił Mikołaj Borysa, sam nie chcąc się dać namówić do wzięcia udziału w wieczerzy. Został w Borysa sypialni, przemierzając ją krokiem niespokojnym, przy odgłosie ożywionej teraz rozmowy francuzkiej, brzęku talerzy i kieliszków.





XXXVI.

Dzień był rzeczywiście wybrany najfatalniej, aby przedsięwziąć kroki w tym rodzaju, było niepodobieństwem zameldować się główno dowodzącemu bez munduru i nie będąc na urlopie. Choćby nawet Borys miał był po temu chęci najlepsze, nie byłby nic wskórał nazajutrz, dwudziestego siódmego czerwca, w którym to dniu zaczynano układać artykuły przedugodne, mającego się zawrzeć sojuszu. Monarchowie zamienili najwyższe ordery. Aleksander dostał wielką wstęgę legji, a Napoleon gwiazdę brylantową św. Andrzeja. Miano wydać ucztę wspaniałą ze strony gwardji francuzkiej, oddziałowi wojska rosyjskiego, Preobrażeńskiego. Wśród bankietu mieli ukazać się obaj panujący.
Im dłużej zastanawiał się Rostow nad sposobem mówienia i działania Borysa, tem więcej czuł się nim dotknięty. Udał że spi gdy Borys wszedł po skończonym bankiecie, a nazajutrz ulotnił się raniusieńko. Przebiegał ulice ubrany po cywilnemu i w kapeluszu z szerokiemi krysami. Przypatrywał się ciekawie Francuzom, ich mundurom i domom w których mieszkali dwaj monarchowie. W rynku zaczynano już ustawiać stoły, przeznaczone dla licznych uczestników olbrzymiej i wspaniałej uczty. Front domów w całym rynku ozdobiono chorągwiami, dywanami, flagami rosyjskiemi i francuskiemi, tudzież cyframi „A“ i „N“.
— Jest aż nadto widocznem, że Borys nie chce nic zrobić — mówił sobie w duchu Mikołaj — i odtąd wszystko skończone między nami... nie odjadę stąd jednak nie spróbowawszy nawet rzeczy niepodobnych, byle dopomódz biednemu Waskowi! Jego suplika musi dojść do rąk samego cara... a car tam!... Czyżby mnie mogli aresztować, za mój strój cywilny? — I tak dumając podsunął się sam nie wiedząc kiedy i jak pod bramę domu zamieszkałego przez Aleksandra.
Dwa konie zupełnie osiodłane, czekały przed bramą. Świta carska zbierała się, aby eskortować Aleksandra.
— Zobaczyć, zobacz cara, ale czy potrafię przecisnąć się aż do niego, i wręczyć mu suplikę? Czy znajdę czas opowiedzieć mu wszystko?... Tak, onby zrozumiał, że popełniono wołającą o pomstę do nieba niesprawiedliwość, bo „On“ wszystko w lot pojmuje!... A jak mnie za tę śmiałość przyaresztują na prawdę?... Ba! co za wielkie nieszczęście... Oho! zaczynają się gromadzić... Pójdę i oddam... To wina Trubeckiego, który mnie do tego zmusza swoją obojętnością niegodziwą.
Z energją w postanowieniu nieodwołalnem, o jaką nie byłby sam siebie posądził, szedł krokiem śmiałym ku bramie.
— Tym razem nie opuszczę nadarzającej mi się dobrej sposobności, jak to uczyniłem pod Austerlitz — pomyślał. — Padnę mu do nóg, będę go błagał, zaklinał... — Mało mu serce nie wyskoczyło z nadmiaru wzruszenia. — On mnie wysłucha, podniesie z ziemi i podziękuje w dodatku! Powie mi najniezawodniej: — „Szczęśliwy jestem skoro mogę czynić dobrze i wynagradzać krzywdy wyrządzane komukolwiek“.
Przeszedł nie zwracając wcale uwagi na tłum, który przypatrywał mu się ciekawie.
Szerokie schody prowadziły z sieni na pierwsze piętro. Na prawo były drzwi zamknięte. Na lewo, pod sklepieniem schodów, były drugie kręte schodki, któremi schodziło się zapewne do dolnych pokoi.
— Czego pan sobie życzy? — spytano go.
— Oddać suplikę najjaśniejszemu panu — odpowiedział głosem drżącym.
— Chciej pan wejść tędy.
Po tem zaproszeniu wypowiedzianem tonem lodowatym, Rostow przeraził się swoją własną śmiałością. Myśl, że za chwilę może znaleść się oko w oko z carem, była i ponętną i w najwyższym stopniu przerażającą go jednocześnie. Już chciał uciec jak nie pyszny, gdy w tem furjer carski otworzył drzwi przed nim, do pokoju oficera ordynansa.
Na środku pokoju stał młody człowiek, wzrostu miernego, dobrze zbudowany. Miał na sobie białe pantalony i buty à la Suwarow. Lokaj włożył był na niego właśnie cienką, batystową koszulę i zapinał na nim szelki.
— Figurka jak utoczona, szyjka, et le reste, łabędzie... zresztą beauté du djable! — opowiadał komuś coś, który był widocznie w drugim pokoju. Na widok wchodzącego Mikołaja, zmarszczył brwi i zamilkł.
— Czego pan sobie życzysz? Suplika?
— Któż tam taki? — spytał głos drugi w pokoju obok.
— Jeszcze z proźbą! — odrzucił niecierpliwie ten, który kończył toaletę.
— Powiedz mu niech zaczeka, teraz nie podobna tego załatwić. Tylko co go nie widać. Gdy wyjdzie, trzeba będzie mu towarzyszyć.
— Jutro, jutro... dziś już na to za późno...
Rostow zawrócił ku drzwiom.
— Od kogo ta suplika i jak się pan nazywasz?
— Suplika od majora Denissowa...
— A pan kim jesteś? wojskowym?
— Hrabia Rostow, porucznik.
— Co za zuchwałośc! Suplikę powinien był podać pański pułkownik. Odejdź pan, odejdź jak najprędzej.
I kończył przerwaną niefortunnie toaletę.
Rostow wyszedł. W sieniach zebrała się tymczasem moc jenerałów w galowych mundurach, którym musiał przechodzić po pod sam nos.
Umierał prawie ze strachu na myśl, że może lada chwila spotkać się z carem. Gdyby tak aresztowano go w oczach ukochanego monarchy, cóż by to był za wstyd dla niego. Pojmował teraz całą niestosowność swojego postępowania i żałował niesłychanie, że się tak wyrwał po szalonemu. Zmykał jak mógł najszybciej, z oczami spuszczonemi, gdy ktoś zawołał na niego głosem tubalnym, który znał doskonale, i czyjaś ręka spoczęła na jego ramieniu.
— A ty chłopcze kochany co tu robisz i w dodatku po cywilnemu?
Był to jego dawny pułkownik, dziś awansowany na jenerała. Umiał on był pozyskać w ostatniej kampanji łaskę i względy cara.
Młody człowiek przestraszony, zaczął się tłumaczyć najpokorniej. Uspokoił go jednak uśmiech łagodny i mina dobroduszna poczciwego starego wiarusa. Usunął się z nim na bok i zaczął go błagać głosem drżącym, niemal ze łzami, żeby poparł sprawę biednego Denissowa przed carem. Jenerał potrząsł głową zafrasowany.
— Bardzo smutna historja dla tego poczciwca... A taki z niego dzielny oficer! W każdym razie spróbuję. Oddaj mi jego suplikę.
Zaledwie Rostow miał czas wsunąć mu w rękę sporą kopertę, kiedy usłyszeli brzęk ostróg. Jenerał skinął mu głową przyjacielsko i przysunął się do reszty sztabowców. Szła świta po schodach i natychmiast wszyscy dosiedli koni. Masztalerz Heine, ten sam, którego widział Rostow pod Austerlitz, podprowadził konia carskiego. Usłyszał lekkie butów skrzypienie, i przeczuł instynktowo, że to Aleksander schodzi ze schodów. Zapomniał o strachu, o wszystkiem na świecie, i rzucił się naprzód razem z innymi ciekawymi. Po dwóch latach zobaczył znowu te rysy, to spojrzenie, ten chód, tę całość harmonijną, ujmującą pełną łagodności i majestatu... zobaczył swój ideał... Obudził się w nim na nowo zapał i miłość bez granic. Car miał na sobie mundur pułku Preobrażeńskiego, spodnie ze skóry jeleniej obcisłe, buty wysokie, na piersiach zaś świeciła jakaś nowa wstęga, od orderu cudzoziemskiego (Legji honorowej), której Mikołaj dotąd na nim nie widział. Kapelusz stosowany trzymał pod pachą i wciągał zwolna rękawiczki. Zatrzymał się chwilę na załomie schodów, a Mikołajowi zdawało się, że olśniły go nagle promienie słoneczne, taka jasność biła od cara postaci. Rzucił temu i owemu słówko łaskawe, a spostrzegłszy owego jenerała, który należał dziś do carskich wybranych, uśmiechnął się słodko, i skinął ręką na niego.
Cała świta cofnęła się w głąb, i Rostow zauważył, że nawiązuje się między nimi dłuższa rozmowa.
Car postąpił ku koniowi. Świta i tłum w ulicy czekający, rzucili się naprzód. Aleksander schwyciwszy kulę u siodła, zwrócił się raz jeszcze do swojego ulubieńca, mówiąc zwolna i z naciskiem, jakby życzył sobie żeby go w okół dokładnie słyszano:
— Nie możemy jenerale, nie możemy ułaskawić z tego powodu, że prawo stoi wyżej, niż nasz majestat! — Włożył nogę w strzemię, a jenerał skłonił się z najwyższem uszanowaniem. Gdy car odjechał galopem, Mikołaj zapomniawszy o wszystkiem w szale, który go opanował na widok cara, leciał za nim razem z innymi.





XXXVII.

Bataljon Preobrażeński i drugi gwardji francuzkiej, z jej wysokiemi bermicami futrzanemi, ustawili się w szeregi, pierwszy po prawej, drugi po lewej ręce.
W chwili gdy car zbliżał się ku szeregom, które broń przed nim sprezentowały, z drugiej strony wjechało na plac grono jeźdźców. Na czele jechał ktoś na czystej krwi arabczyku, białym jak mleko i okrytym pysznym czaprakiem z aksamitu amarantowego, haftowanego złotem. Rostow na pierwszy rzut oka poznał w jeźdźcu Napoleona. Miał na głowie swój historyczny mały kapelusz, mundur ciemno niebieski, otwarty z przodu na białej kamizelce. Przez piersi przewiesił wielką wstęgę od orderu św. Andrzeja. Skoro zrównał się z Aleksandrem, uchylił kapelusza. Bystre oko Rostowa dostrzegło natychmiast, że Napoleon nie osobliwie trzymał się na koniu. Bataljony wykrzyknęły potężne: „hurra“! i Vive l’Empereur. Po zamienieniu kilku słówek uprzejmych, dostojni sprzymierzeńcy zsiedli z koni jednocześnie, i podali sobie dłonie nawzajem. Uśmiech Napoleona był niemiły i wymuszony, Aleksander natomiast uśmiechał się jak zawsze z całą serdecznością.
Rostow pożerał obu wzrokiem, nie ruszając się z miejsca, pomimo wierzgania rumaków francuzkiej konnej żandarmerji, ustawionej dla utrzymania tłumu w przyzwoitem oddaleniu. Osłupiał widząc jak car traktował Napoleona po bratersku jakby sobie równego, i jak tamten przyjmował to najswobodniej, bez cieniu zażenowania.
Dwaj monarchowie otoczeni każdy swoją świtą, zbliżyli się do bataljonu Preobrażeńskiego. Rostow popychany przez tłum, znalazł się nagle w pierwszym szeregu, i tak blisko swojego monarchy uwielbianego, że bał się aby go nie poznano.
Sire, proszę o pozwolenie ofiarowania krzyża „Legji honorowej“, najwaleczniejszemu z waszych żołnierzów — odezwał się głos dźwięczny, wymawiając wyraźnie każde słowo. Przemawiał w ten sposób mały Bonaparte, patrząc śmiało prosto w oczy carowi. Aleksander słuchał go z uwagą, uśmiechnął się słodko i skinął głową potwierdzająco.
— Takiemu, który w ostatniej kampanji odznaczył się męztwem nieustraszonem — dodał Napoleon ze spokojem irytującym Rostowa w najwyższym stopniu. Spojrzał przytem swojem okiem sokolem na szeregi żołnierzów rosyjskich, którzy ciągle broń prezentowali, nieruchomi jak posągi z wzrokiem wlepionym w twarz cara.
— Wasza cesarska mość, pozwoli mi spytać o to pułkownika, nieprawdaż? — odrzucił najuprzejmiej Aleksander, robiąc kilka kroków ku księciu Kozłowskiemu dowódzcy oddziału. Bonaparte ściągnął szybko rękawiczkę nader obcisłą, rozdzierając ją przez pół i rzucił po za siebie. Jeden z adjutantów skoczył i podniósł ją.
— Komu damy krzyż? — car szepnął Kozłowskiemu po rosyjsku.
— Kogo raczy wybrać wasza carska mość.
Aleksander ściągnął brwi mimowolnie, dodając:
— Trzeba mu jednak odpowiedzieć.
Wzrok Kozłowskiego przebiegł szeregi, zatrzymując się przez chwilę na Rostowie.
— Czyżby mnie chciał wybrać? — Mikołaj spytał się w duchu.
— Lazarew! — zawołał pułkownik tonem stanowczym.
Wysunął się z pierwszego szeregu żołnierz rosły, przystojny, z twarzą mieniącą się od nadmiaru wzruszenia, jak to zwykle bywa, gdy kogo spotka podobna niespodzianka przed frontem.
— Gdzie idziesz? stój w miejscu! — szepnęło kilka głosów. Lazarew przestraszony stanął jak wryty.
Napoleon obejrzał się w tył nieznacznie i wyciągnął swoją drobną, pulchną rękę, jakby chciał coś w nią pochwycić. Świta jego zrozumiawszy w lot cesarza życzenie, poruszyła się, zakołysała; zaczęto szeptać pomiędzy sobą, jeden drugiemu coś podawał, i paź, ten sam którego Rostow widział na wieczerzy u hr. Żeleńskiego, podbiegł kładnąc z niskim ukłonem, w tę dłoń otwartą, krzyż „Legji“ na czerwonej wstążeczce jedwabnej. Napoleon wziął od pazia order prawie nań nie patrząc i postąpił ku Lazarewowi, który z oczami wytrzeszczonemi wpatrywał się uparcie tylko w swego cara. Spojrzawszy z uśmiechem na Aleksandra, jakby mu chciał powiedzieć, że robi to li z grzeczności dla niego, Napoleon dotknął się dłonią piersi żołnierza, jak gdyby samo to dotknięcie posiadało moc czarodziejską, i wystarczało, aby uczynić tego zucha najszczęśliwszym na resztę życia, że został udekorowanym własną ręką „wielkiego człowieka“. Raczył tedy dotknąć się własnoręcznie piersi żołnierza rosyjskiego, a natychmiast rzucili się inni oficerowie, tak francuzcy, jak i rosyjscy, aby krzyż należycie umocować. Lazarew patrzał ponuro na ruch małego człowieczka i nie zmieniając pozycji, rzucił wzrokiem błagalnym na swego monarchę, jakby go się pytał, co ma z tym fantem zrobić? Nie odbierając od cara żadnego rozkazu, pozostał dalej jak posąg nieruchomy.
Monarchowie wsiedli na koń i odjechali. Żołnierze rosyjscy wyszli z szeregów, zmieszali się przyjacielsko z wojskiem francuzkim i razem zasiedli do stołów suto zastawionych.
Lazarewa posadzono na miejscu honorowem. Wojskowi jak i cywilni, oficerowie rosyjscy jak i francuzcy, otaczali go na wyścigi. Wszyscy mu winszowali, ściskali za ręce, lub w twarz całowali. Słychać było na całym placu gwar zmieszany dwóch języków, z dodatkiem śpiewów i wybuchów śmiechu tu i owdzie. Dwaj oficerowie widocznie trunkiem podnieceni i rozweseleni przeszli po pod sam nos Rostowa.
— To ci uczta co się zowie!... i wszystko podane na srebrze! Widziałeś Lazarewa?
— Widziałem.
— Zapewniają, że jutro z pułku Preobrażeńskiego będą tak samo fetowali Francuzów.
— A to ma szczęście Lazarew! Tysiąc dwieście franków pensji dożywotniej!
— Cała góra, nie czapka! — brał się za boki od śmiechu żołnierz rosyjski, wsadziwszy na głowę bermicę grenadjera francuzkiego.
— Zachwycająca!
— Znasz hasło? — pytał oficer z gwardji carskiej swego towarzysza. — Przedwczoraj było „Napoleon, Francja, męztwo...“ wczoraj zaś — „Aleksander, Rosja, wielkość“. — Jednego dnia daje hasło Napoleon, a drugiego Aleksander. Jutro nasz car poszle krzyż św. Jerzego, najwaleczniejszemu żołnierzowi francuzkiemu. Musi, ma się rozumieć, odpłacić pięknem za nadobne.
Borys, który przyszedł również podziwiać bankiet, spostrzegł Rostowa opartego o mur domu narożnego.
— Ty tu jeszcze? Dzień dobry! Gdzież wyniosłeś się tak do dnia?... Gdym się przebudził, już miejsce po tobie było zastygło. Ale cóż to ci jest? — spytał Borys, uderzony bladością trupia i miną posępna Rostowa.
— Nic, zupełnie nic.
— Przyjdziesz do nas, co?
— Przyjdę... niebawem.
Nie tak rychło jednak Rostow porzucił węgieł domu, o który się opierał plecami. Gonił wzrokiem bohaterów dnia tego, a w duszy jego odbywała się praca szczególna. Umysłem jego miotało dziwne zniechęcenie i roiły się po nim mózg prawie rozsadzając straszliwe wątpliwości. Nadaremnie starał się rozwiązać dręczące go zagadki. Przechodził w myśli niedolę Denissowa, jego smutek i apatyczną obojętność; jego wreszcie nagłe poddanie się i prośbę pokorną o ułaskawienie. Zdawało mu się, że widzi przed sobą szpital, jego brud, owych chorych obrzękłych, z członkami okaleczałemi, bez nóg i bez rąk... Czuł w koło siebie trupów. To ostatnie wrażenie było tak gwałtowne, że oglądnął się w koło mimowolnie, szukając skąd go ten straszny odór łapie za gardło? Zastanawiał się nad Bonapartem, nad jego dumną miną, nad jego rozpromienieniem, nad Bonapartem uznanym monarchą, kochanym i szanowanym, przez jego cara uwielbionego. Skoro do tego dojść miało, po co tyle członków pokrajanych? Po co tylu zabitych i okaleczonych? Z jednej strony Lazarew udekorowany, a z drugiej tak dzielny oficer jak Denissow ukarany bez nadziei ułaskawienia... I jego samego trwoga ogarniała, nad ponurym i rozpaczliwym obrotem, który przybierały jego myśli i tajemne spostrzeżenia.
Głód i zapach drażniący potraw, podawanych przy stołach, wyrwał go wreszcie z posępnej zadumy. Ponieważ trzeba było posilić się czemkolwiek przed odjazdem do obozu, wszedł do najbliższej restauracji. Zobaczył tam znaczną liczbę oficerów rosyjskich, przebranych jak i on po cywilnemu. Zaledwie z wielkim trudem potrafił znaleść sobie kącik w tym tłumie i zdołał zdobyć coś do zjedzenia. Dwaj towarzysze z jego pułku, usiedli przy tym samym stoliku. Rozprawiano wiele o zawartym sojuszu i obydwaj, jak większa część armji rosyjskiej, wyrażali głośno i dobitnie, swoje najwyższe niezadowolenie z owego faktu. Utrzymywali, że gdyby byli się ostro postawili po Friedlandzie, Napoleon byłby zgubiony, nie miał bowiem już ani żywności ani amunicji. Mikołaj zajadał w ponurem milczeniu, a jeszcze więcej pił, niż jadł. Wysuszył już był dwie butelki wina, ale nadaremnie. Zamęt powstały w jego głowie, nie rozjaśniał się wcale i trapił go dalej. Nie mógł rozwiązać zagadki, lękał się poddać myślom przytłaczającym jego duszę nieznośnym ciężarem, a nie był w stanie pozbyć się ich. Nagle, gdy jeden z oficerów zauważył, że widok Francuzów i bratanie się z nimi jest wprost poniżającem, krzyknął z gwałtownością niczem chwilowo nie usprawiedliwioną i która zdziwiła niesłychanie jego najbliższych sąsiadów: — „że nie do niego należy sąd, coby było na razie lepszem i zbawienniejszem“. — Cała krew uderzyła mu do głowy, a twarz spąsowiała:
— Jak pan śmiesz ganić czyny cara? — wołał zaperzony. — Kto panu udzielił prawa po temu? My nie znamy ani jego pobudek, ani celu, który sobie wytknął.
— Ależ nie wspomniałem o carze ani jednem słówkiem — tłumaczył się oficer, przypisując li upiciu, tę dziwną i niespodziewaną napaść.
— Nie jesteśmy dyplomatycznymi biurokratami, gryzipiórkami — wrzeszczał Rostow dalej rozwścieklony. — Żołnierzami jesteśmy i basta. Każą nam ginąć, gińmy... Ukarzą nas, tem gorzej... zasłużyliśmy na to widocznie... Jeżeli podobało się naszemu panu najmiłościwszemu, uznać Napoleona cesarzem i zawrzeć z nim sojusz, to tak być musi! Jeżeli zaczniemy wszystko badać, cenzurować i krytykować, nic w końcu nie zostanie świętem dla nas. Gotowiśmy powiedzieć że Boga nie ma, że nic nie istnieje — grzmotnął pięścią w stół z całej siły. Jakkolwiek jego słowa wydawały się bez ładu i składu tym, którzy go słuchali, były one jednak wynikiem zupełnie logicznym, poprzednich ponurych rozumowań i myśli rozpaczliwych Mikołaja.
— Jedno nam tylko zostaje do spełnienia; robić co nam rozkażą, bić się i nigdy nie myśleć! Oto co jest — zakończył.
— Bić się i pić tęgo — zażartował jeden z oficerów chcąc uniknąć kłótni z Rostowem.
— Tak i pić — powtórzył Mikołaj skwapliwie. — Hej, kelner, jeszcze dwie butelki!


KONIEC TOMU CZWARTEGO.






  1. Tytuł pewnej sekty religijnej w Rosji.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.