Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rodzącej nagle cicho się zrobiło. To trwało krótką chwilę. W tem rozległ się krzyk straszny, potężny, rozlegający się echem złowrogiem po całym pałacu.
— Przecież nie ona tak krzyknęła, nie miałaby dość sił do tego! — pomyślał Andrzej, rzucając się gwałtownie ku drzwiom. Krzyk zamilkł w pół urwany, a natomiast odezwało się ciche, bolesne kwilenie dzieciątka.
— Po co tu przyniesiono jakieś dziecko? — wykrzyknął w pierwszej chwili. — Co ono tu robi? A może to moje własne dziecię, nowo-narodzone?
Gdy zrozumiał nakoniec ile w tem kwileniu mieściło się szczęścia, łzy go zdławiły, oparł się o framugę okna, i zaczął łkać na cały głos. Otworzono drzwi. Wyszedł lekarz bez surduta, z założonemi aż po łokcie rękawami od koszuli, blady i drżący. Zwrócił się ku niemu Andrzej, on jednak przeszedł koło niego, patrząc nań wzrokiem obłąkanym, i nie przemówił ani słowa. Jedna z kobiet służebnych wyleciała jęcząc żałośnie z pokoju księżny i skamieniała z przerażenia na widok młodego małżonka. Teraz nikt już Andrzeja nie zatrzymywał i nie bronił wejść do żony. Nie żyła, leżąc na tych samych poduszkach, jak ją widział przed chwilą. Jej śliczna, młodziutka twarzyczka, zachowała ten sam wyraz, mimo oczu szklannych i nieruchomych, mimo bladości trupiej. — „Kochałam was wszystkich, nikomu nic złego nie uczyniłam, a wy, coście ze mną zrobili?“ — zdawała się przemawiać jeszcze i po śmierci ta główka urocza, ta twarz, z której już życie uciekło. W kącie obszernej komnaty, coś malutkiego i niby rak czerwonego, kwiliło żałośnie w ramionach akuszerki drżącej i struchlałej.